listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: baśnie

niedziela, 01 maj 2016 20:20

Grimm City. Wilk

Po Kłamcy, Chłopcach i Dreszczu przyszła kolej na baśnie braci Grimm. Jakub Ćwiek w oryginalny sposób wziął na warsztat najsłynniejszych bajarzy i ich opowieści, kształtując z nich tło dla swojego nowego cyklu, Grimm City. I nie, nie jest to wariacja na temat baśni, a zaskakująco mroczny kryminał noir w mieście zepsutym do szpiku kości i oleiście czarnym niczym smoła.

W spowitej tłustymi czarnymi oparami metropolii, jak dotąd rządzonej przez znane wszystkim gangsterskie rody, pojawia się Nowy Gracz. Jego pierwszymi ofiarami padają... taksówkarze, a potem znany w całym mieście i to w sposób daleki od chwalebnego, inspektor Wolf. Podejrzaną zaś okazuje się śliczna dziewczyna nosząca czerwoną pelerynkę z kapturem. Na jej trop przypadkowo trafia utalentowany, lecz biedny muzyk Alfie Moore, który nieco wbrew sobie zostaje wplątany w brudną grę toczoną między największymi graczami w mieście.

Tytuł powieści nasuwa dwa skojarzenia, które okazują się zaskakująco trafne. Po pierwsze, to bardziej oczywiste, jest związane z braćmi Grimm, w rzeczywistości wykreowanej przez Jakuba Ćwieka pełniącymi rolę kogoś na kształt apostołów, bowiem główną religią wyzwaną w tym świecie są właśnie Opowieści i Bajania. Po drugie, tytuł stanowi mniej lub bardziej zamierzone nawiązanie do filmu Sin City, zwłaszcza że po skończonej lekturze można dostrzec między nimi wiele podobieństw – wszechobecną ciężką czerń (dosłowną i metaforyczną), postaci, z których każda ma coś na sumieniu oraz fakt, że w żadnym z tych miast nie da się przeżyć nie brudząc sobie rąk i pozostając w zgodzie z przykazaniami.

To właśnie ten wykreowany przez autora świat i niesamowity klimat stanowią największe zalety powieści. Oryginalne wykorzystanie motywu baśni okazało się strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza że jest ono jednocześnie subtelne (fabuła jest osadzona w wiarygodnych realiach i w działaniach bohaterów nie pojawiają się żadne elementy nadprzyrodzone bądź magiczne) i czytelne (nie sposób nie dostrzec nawiązań do wielu baśni z Czerwonym kapturkiem na czele). Jak dowiadujemy się niemal na samym początku, zgodnie z podaniami Grimm City powstało na ciele martwego olbrzyma i żyje tylko dzięki jego smolistej, wydobywanej wprost z serca krwi, przynoszącej pieniądze, a jednocześnie nadającej miastu brudny, oleisty krajobraz, nigdy nie cieszący się widokiem słońca i czystego nieba. Główna religia wyznawana przez mieszkańców miasta związana jest z Bajarzem i jego opowieściami, wszelkie zaś odłamy czy wręcz sekty są tylko wariacją na ten temat. Nie ma więc tu miejsca dla Boga, jakiego znamy, są tylko bajania i historie spisane przez braci Grimm...

Właściwie jedynym zarzutem, jaki można by postawić powieści to brak naprawdę wyrazistych bohaterów. Mimo że na pierwszy plan wysuwa się trzech (Alfie oraz dwaj detektywi), nie mają oni rysów tak szczególnych, że zapadaliby głęboko w pamięci. Zwłaszcza że McShane i Evans, ogólnie nieźle nakreśleni, zdają się niemal bliźniętami jednojajowymi, tak są do siebie podobni w zachowaniu i reakcjach. Najbardziej uwagę przykuwa Mort, prawa ręka miejscowej szychy, Dragosavalija, wierny do bólu lokaj, twardy, gotowy na wszystko i niezawodny.

Podsumowując, nową powieścią Jakub Ćwiek zaskakuje w sposób bardzo pozytywny; z jednej strony kontynuuje charakterystyczne dla siebie nawiązania do baśni i znanych powszechnie historii, z drugiej jednak robi to w sposób świeży i niebanalny. Wprawdzie Chłopcy to nadal numer jeden z moim prywatnym rankingu jego powieści, jednak Grimm City to naprawdę udany początek nowego, pokuszę się też o stwierdzenie, że dojrzalszego, cyklu. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne tylko ten poziom utrzymają oraz że nie będziemy musieli zbyt długo na nie czekać.

Dział: Książki

Kochasz baśnie o księżniczkach, rycerzach i smokach? Uwielbiasz szczęśliwe zakończenia? Wierzysz w historie, w których dobro zwycięża, a zło ginie? Wszystko widzisz w czarnobiałych barwach? Przykro mi to mówić, ale w takim razie „Akademia dobra i zła" zupełnie nie jest lekturą dla Ciebie!

Wydawałoby się, że Agatę i Tedrosa nareszcie czeka szczęśliwe zakończenie. Nic z tego. Ich najlepsza przyjaciółka odnalazła swoją miłość, a okazało się nią być wcielenie zła - dyrektor akademii, który magicznym sposobem przybrał ciało pełnego uroku, mrocznego młodzieńca o imieniu Rafal. Agata i Tedros muszą wrócić by ponownie dokończyć swoją baśń. Zwłaszcza, że jeżeli tego nie zrobią, słońce zgaśnie, a magiczny świat baśni przestanie istnieć. Tylko jak przekonać samolubną Sofię, że to właśnie oni są jej szczęśliwym zakończeniem?

Na trzeci tom baśniowej, ale nieco przerażającej „Akademii dobra i zła" nie musieliśmy długo czekać. Tomy ukazywały się odpowiednio w marcu 2015, czerwcu 2015 i najnowszy w styczniu 2016. Jest to niewątpliwie przyjemna odmiana od czytania powieści, których kolejne części ukazują się po dwóch, trzech latach, albo wcale. Historia Sofii i Agaty była na tyle porywająca, że gdy sięgałam po trzecią część wciąż jeszcze żyła w mojej pamięci.

Książka została wydana w ślicznej oprawie graficznej. Strony bogato zdobią świetne, czarnobiałe ilustracje. Okładka posiada moje ulubione skrzydełka, dzięki którym nie zaginają się rogi. Wszystko byłoby perfekcyjne, gdyby nie... nieszczęsne literówki. Nie zdarzają się często, są jednak  niestety dość rażące i nieco psują przyjemność z czytania naprawdę świetnej książki.

Jestem pod wrażeniem stylu, języka i sposobu opowiadania Somana Chainani. Podziwiam również niesamowitą wyobraźnię pisarza. Mimo iż korzystał ze znanych wszystkim baśni, to przekształcił je w taki sposób, że poznajemy je zupełnie na nowo i to z kompletnie innej strony. Wnika on w szczegóły, w które inni się nie zagłębiają - na przykład co dzieje się w baśniach po „długi i szczęśliwie"? Niektóre dialogi i opisy rozbrajają i sprawiają, że z twarzy jeszcze długo po ich przeczytaniu nie schodzi wesoły uśmiech.

Podoba mi się koncepcja na której oparta została seria „Akademii dobra i zła". Dwie przyjaciółki, które powinny zostać śmiertelnymi wrogami wciąż pomagają sobie nawzajem dążąc do wspólnego, szczęśliwego zakończenia. Książka opowiada nie tylko ciekawą historię, ale też odkrywa przed czytelnikami ważne sprawy, takie jak głupota szufladkowania ludzi wyłącznie na podstawie ich powierzchowności.

Jest to zdecydowanie jedna z lepszych, młodzieżowych pozycji fantasy, jakie ukazały się w ostatnich latach. Czuję się niezwykle szczęśliwa, że miałam okazje ją przeczytać i nie zraził mnie do niej zawód związany z takimi pozycjami jak „Ever After High". „Akademię dobra i zła" serdecznie wszystkim polecam - zdecydowanie nie tylko młodym czytelnikom!

Dział: Książki
piątek, 26 luty 2016 19:58

Baśnie japońskie

„Niepublikowany dotąd na rynku polskim zbiór najpopularniejszych japońskich baśni i legend" - głosi opis z tyłu okładki. I rzeczywiście. Mimo że zwykłam sięgać po wszystkiego tego typu wydania, większości opublikowanych w książce historii nigdy wcześniej nie poznałam.

Baśnie japońskie, wbrew opisowi z tyłu okładki, nie są przeznaczone dla dzieci (chyba, że chcemy je skutecznie oduczyć na przykład gadulstwa). To podania dzięki którym czytelnik w jakiś sposób może zaznajomić się z kulturą Dalekiego Wschodu. Niewiele mają wspólnego z naszymi, europejskimi baśniami, nawet tymi mrocznymi jak historie Hansa Christiana Andersena. Wiele z nich odnosi się do religii, inne do konkretnych zwyczajów i wierzeń, kolejne są po prostu metaforami lub przykładami odpowiednich zachowań. Żadne z opowiadań nie pozostaje bez puenty, niektóre przesłania jednak Europejczykom może być trudno zrozumieć. Nie tylko historyczna, ale nawet współczesna Japonia to dla nas zupełnie inna, nie zawsze zrozumiała, rzeczywistość.

Książkę zdobią czarnobiałe przedruki japońskich drzeworytów, które zawsze bardzo lubiłam. Każdy z nich odpowiada konkretnej historii. Samo wydanie nie jest zachwycające - takie po prostu zwyczajne, jak książka, której nie żal zabrać nam ze sobą na przykład w podróż pociągiem. Tłumaczenie tekstu jest ogólnie dobre, spodobało mi się to, że tłumaczka umieściła tłumaczenie niektórych japońskich słów w przypisach, zamiast tłumaczyć je bezpośrednio w treści. Przez przypadek zwróciłam jednak uwagę na inną rzecz. Naszukałam się opowiadania "Demon z Adachigahary" w wersji angielskiej i gdy wreszcie udało mi się je znaleźć, okazało się, że tam występuje goblin-kanibal, a tytuł opowiadania brzmi "The goblin of Adachigahara". Taka drobna rozbieżność jezykowa. Momentami też nie do końca podobały mi się zabiegi z pierwotnego, japońskiego tłumaczenia baśni. Uważam, że niektóre, skierowane do czytelników wyjaśnienia, nieco psują klimat opowieści i można je było umieścić w przypisach, tak jak nasza rodzima tłumaczka umieściła w nich znaczenie nie przetłumaczonych, japońskich pojęć.

Bardzo lubię japońskie opowieści, podania i legendy, a w zbiorze „Baśni japońskich", który ukazał się nakładem wydawnictwa Kirin jest ich całkiem sporo. Zdecydowanym plusem publikacji jest fakt, że teksty nie zostały skrócone czy ocenzurowane. Poznajemy je więc w oryginalnej wersji. Po cichu liczę na to, że kiedyś ktoś w ten sposób zdecyduje się przetłumaczyć na język polski „Opowieść o księciu Promienistym" bo póki co dostępny w naszym kraju jest zaledwie niewielki fragment.

„Baśnie japońskie" autorstwa Yei T. Ozaki serdecznie wszystkim polecam. Niekoniecznie musisz być zagorzałym wielbicielem kultury japońskiej, żeby z przyjemnością je przeczytać. W książce znajdują się aż dwadzieścia dwa teksty dlatego uważam, że każdy ma szansę znaleźć w niej przesłanie, które skierowane będzie właśnie do niego.

Dział: Książki
środa, 13 styczeń 2016 11:36

Wywiad z Jakubem Ćwiekiem

Na spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem w Empiku w łódzkiej Manufakturze przychodzę niemal spóźniona. Poza brakiem wolnych krzeseł nie mam się jednak czym martwić, bo – jak pocieszają mnie zebrani, kiedy w panice próbuję wydostać się z szalika – „Kuba zawsze się spóźnia". Chwilę później żartuje już z tego także prowadzący. Przytulam się do skrawka miejsca między filarem a regałem i czekam. Ludzi wciąż przybywa.

Dział: Wywiady
niedziela, 22 listopad 2015 15:20

Następcy. Księga zaklęć Mal

„Nie chcesz być bez serca
i twarda jak głaz?
Nie chcesz tak pięknie
być zła do cna?"[1]

Ciekawi co nowego u dzieci tych złych postaci z baśni? Jak porozumiewali się w Auradonie tak by nikt inny nie poznał celu ich prawdziwego pobytu w tym miejscu i o czym mówili między sobą? Dzięki Księdze zaklęć Mal mamy niepowtarzalną szansę poznać myśli i uczucia całej czwórki.

Jak sama nazwa wskazuje jest to księga zaklęć, kiedyś należała do Diaboliny, ale ta przekazała ją swojej córce Mal, by za jej pomocą zniszczyć Auradon i ukraść różdżkę Dobrej Wróżki. Mal wraz z przyjaciółmi korzysta z zaklęć w niej zawartych, ale według własnego uznania. Ponadto dzielą się w niej za pomocą krótkich tekstów umieszczonych pomiędzy zaklęciami, swoimi przemyśleniami i tym co się działo w danym dniu u nich. Nie zabrakło też kilku testów, porad jak postępować w jakiejś sytuacji lub komentarzy do jakiegoś składnika potrzebnego do zaklęcia.

Zapewne wszyscy (oprócz mnie) już obejrzeli Następców i wiedzą jak zakończył się ich pobyt w Auradonie i teraz pozostaje im tylko zapoznać się z dodatkami w postaci książek. Ja przewrotnie zaczynam od słowa pisanego i najpierw sięgnęłam po Księgę zaklęć Mal i Pamiętnika Mal. Jakie są moje wrażenia po zakończeniu pierwszego z tytułów?

W momencie kiedy wzięłam książkę do rąk pierwsze co mi się rzuciło w oczy to oczywiście jej oprawa graficzna. Jest ona wręcz fenomenalna w moim odczuciu. Usztywniana okładka wyglądem stylizowana na starą księgę z zaklęciami. W środku jest tak samo zachwycająco. Strony jakby naruszone upływem czasu, fantazyjna czcionka oraz rysunki. Te dawne oraz nowe stworzone przez bohaterów przy ich wpisach lub jako dodatek do jakiegoś zaklęcia.

Tak naprawdę, to właśnie zapiski Mal, Jaya, Evie i Carlosa są najważniejsze w tym wydaniu. Dzięki nim dowiedziałam się chociaż trochę co nowego u nich i jakie przygody przeżywają. Jak się czują, co robią i jak odbierają pobyt w tej dobrej krainie. Czytając księgę można się pośmiać, pozłościć a nawet porozmyślać. Księgę zaklęć Mal czyta się lekko, szybko i pomimo że zawiera szczątkowe informacje jako uzupełnienie sprawdza się rewelacyjnie. To niby tylko kilkadziesiąt minut czytania, ale zabawa przy tym jest fantastyczna.

Jeśli tylko podobała wam się Wyspa potępionych, jesteście fanami Następców to Księga zaklęć Mal jest idealnym uzupełnieniem. W pełni dopracowana pod każdym względem, wprost zachwyca wydaniem. Gorąco polecam wszystkim zainteresowanym.

[1]Opracowanie zbiorowe, Następcy. Księga zaklęć Mal, s. 78

Dział: Książki

Wszystko zaczyna się od wyprawy po serce morskiego potwora. Zaborcza i wyniosła królowa (Salma Hayek) gotowa jest poświęcić niejedno życie, żeby osiągnąć swój cel – urodzić upragnionego syna. Popadający w szaleństwo nieobliczalny król (Toby Jones) oddaje rękę swojej pięknej i niewinnej córki zdeformowanemu olbrzymowi. Dwie tajemnicze siostry zabiegają o względy lubieżnego władcy (Vincent Cassel). Stawką są wieczna młodość i nieustające piękno, ale wygrać może tylko jedna z nich. W każdym człowieku kryje się potwór. A miłość, piękno i marzenia mają swoją wysoką cenę.

Dział: Kino
czwartek, 20 sierpień 2015 23:12

Wyspa potępionych

„Żyjemy w baśni, którą napisał ktoś inny". *

Zastanawialiście się kiedyś co po zakończeniu przeróżnych baśni i bajek działo się z czarnymi charakterami? Jak skończyła Cruella de Mon, Zła Królowa, albo przebiegły złodziej Dżafar i wszyscy inni? Tak? To macie teraz niepowtarzalną szansę poznania dalszych losów tych niegodziwych...

Dwadzieścia lat temu król Bestia uwięził wszystkich złoczyńców (martwi zostali ożywieni) na Wyspie potępionych i otoczył ją szczelną powłoką, która uniemożliwiała czary. Obecnie wyspę zamieszkują nie tylko znane wszystkim postacie, ale i ich dzieci. Mal (córka Diaboliny), Jay (syn Dzafara), Evie (córka Złej Królowej) i Carlosa (syna Cruelli). Pozornie nic ich nie łączy, potrafią sobie dokuczać, okradać, wyśmiewać z niektórych a nawet nienawidzić. Przez splot nieoczekiwanych wydarzeń ruszają na poszukiwanie Smoczego Berła Diaboliny. Jaki będzie finał tej wyprawy?

Szczerze mówiąc to już dawno nie czekałam tak bardzo na żadną książkę jak na Wyspę potępionych. Uwielbiam baśnie, bajki, legendy i ich adaptacje, ostatnimi czasy coraz bardziej te ostatnie, bo co chwilę powstaje coś nowego na podstawie znanych od lat produkcji oraz książek. Zazwyczaj nie czuję rozczarowania swoimi wyborami w tym zakresie a jak było tym razem?

To nie jest pierwsza książka Melissy de la Cruz, ale moje pierwsze zetknięcie z jej piórem i muszę przyznać, że było ono bardzo udane. Wyspa potępionych jest swego rodzaju wstępem do filmu Następcy, który swoją telewizyjną premierę będzie miał już 18 września na kanale Disney Chanel, ale na całe szczęście powstaną również inne książki inspirowane filmem. Mam tylko nadzieję, że ich autorką będzie de la Cruz. Zapytacie czemu akurat tak? Ponieważ ten tytuł w jej wykonaniu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Autorka od pierwszych stron udowadnia, że włożyła w powieść całe swoje serce, treść jest napisana w typowo baśniowym stylu, z różnymi zabawnymi i często ironicznymi komentarzami. Ponadto cała powieść aż kipi od czarnego humoru i doprawdy trudno się tutaj nie śmiać, chociażby z tego jak został przedstawiony obecny stan wyglądu czy zachowania tych złych, ich dzieci czy też warunków życiowych na tytułowej wyspie. Nie ma nic pięknego (no chyba, że księżniczki) i dobrego, bo to wzbudza dreszcz wstrętu, nie inaczej jest z okazywaniem uczuć, udzielaniem bezinteresownej pomocy. Zachwyciły mnie lekcje, na które uczęszczali następcy. Nauki nikczemności, samouwielbienia, historia złoczyńców i inne niesamowicie mnie ciekawiły (powinnam się chyba tego obawiać). Świetnym pomysłem było również ukazanie dobrych w złym świetle. Książka jest niesamowita, przemyślana, dopracowana i intrygująca. Fabuła trzyma poziom od początku do samego końca i doprawdy nuda tutaj nikomu nie grozi.

Podobały mi się kreacje bohaterów, no może z dwoma wyjątkami, jak przystało na dzieci złoczyńców byli oni źli, bo to mają w genach. I tak poznajemy złodziejaszka Jaya, niesamowicie złą Mal, piękną Evie i bojącego się a raczej nie lubiącego psów Carlosa. Sieją zamęt, rozrabiają, kradną i wszystko co dobre jest im obce. Co dziwne najbardziej polubiłam Mal i Jaya, byli niesamowici i nie mogłam nie darzyć ich sympatią. Pasowali mi idealnie do powieści i nie wyobrażam jej sobie bez tej dwójki. Ogólnie mówiąc postacie są dopracowane i pełnowymiarowe, z szeregiem różnorodnych cech.

Brakuje mi takich powieści fantastycznych na naszym rynku wydawniczym, już dawno nie bawiłam się tak dobrze przy czytaniu jak w przypadku tego tytułu. Niby nie jest to nic nadzwyczajnego, ale sposób wykonania, czarny humor, groteska, fakt iż całość ma związek z baśniami przemawia na plus i ta zwyczajność ginie w całości utworu. Nie sposób nie zżyć się z bohaterami, wraz z nimi przeżywałam kolejne wydarzenia i co chwile się zaśmiewałam. Książka jest zabawna, ale posiada również morał, co bardzo mi się w niej podoba.

Melissa de la Cruz podołała zadaniu napisania tej konkretnej książki i stworzyła powieść, która pochłania, absorbuje i bawi. Wyspa potępionych, to utwór pomysłowy, dla wielbicieli adaptacji baśni i powieści fantastycznych wyróżniających się pośród innych. Gorąco polecam!

*Melissa de la Cruz, Wyspa potępionych

Dział: Książki
poniedziałek, 06 lipiec 2015 19:17

Kopciuszek

„(...) Kopciuszek w swych łachmanach wciąż był sto razy piękniejszy od swych sióstr, mimo ich wspaniałych strojów". [1]

Każdy z nas miał w dzieciństwie swoje ulubione książki lub filmy, moimi naj były baśnie. Najpierw te animowane, przeznaczone dla małych dziewczynek, a potem i te dla starszych, w mroczniejszych klimatach. Jedną z tych najbardziej uwielbianych był oczywiście „Kopciuszek". Poznałam już wiele wersji tej historii, ale co jakiś czas trafiam na nowe, tak jak i tym razem. Czy sceneria lat dwudziestych przypadła mi do gustu?

Był sobie mężczyzna, który po śmierci ukochanej żony został sam z córką. Z czasem jednak poślubił inną kobietę mającą również dwie córki. Dziewczynka myślała, że zyska drugą matkę i siostry, ale szybko przekonuje się o swojej pomyłce. Zarówno kobieta, jak i jej córki nie lubią Kopciuszka i zmuszają ją do wszystkich robót i usługiwania sobie. Wszystko zaczyna się zmieniać gdy pewnego dnia książę ogłasza bal, na którym mogą zjawić się wszystkie panny...

Jeśli chodzi o samą oprawę graficzną przyznaję, że jest dopracowana: twarda okładka utrzymana w klimacie powiastki, kredowy papier, krótki tekst i – niestety – mały druk. Zwłaszcza jeśli książeczką miałoby się zainteresować jakieś dziecko, co z kolei skłania mnie do stwierdzenia, że nie jest to publikacja dla każdego młodszego czytelnika. Bowiem ilustracje Roberta Innocentego są klimatyczne i wspaniale oddają klimat XX w. nie wszystkim milusińskim mogą przypaść do gustu. Nawet we mnie samej wywołują sprzeczne emocje. Są naprawdę precyzyjne i oddają czasy dawnej Anglii (wąskie, brukowane uliczki, styl życia, ubierania się), ale jakoś nie mogę się do nich przekonać w tym połączeniu. Po prostu jestem przyzwyczajona do innych obrazów.

Historia jest jedną z tych krótszych wersji, ale bez problemu wyczyta się z niej morał o tym, że zawsze warto być dobrym i uczynnym, nie chować urazy i za zło nie płacić złem, bo to co czynimy zawsze do nas powraca. Sądzę, że tego żaden tłumacz nie da rady zepsuć. A skoro jestem już przy tłumaczeniu, to warto zaznaczyć iż Zofia Beszczyńska również zadbała oto by przekazać to co Innocenti tyle, że słowem.

Chociaż całościowo nie mam nic do zarzucenia publikacji brak mi tego zachwytu ogarniającego mnie za każdym razem gdy sięgam po tego typu książki. Niemniej uważam iż „Kopciuszek" w tym wydaniu znajdzie swoich sympatyków i warto w tym wypadku samemu wyrobić sobie opinię.

[1] Charles Perrault, Roberto Innocenti, „Kopciuszek", s. 8

Dział: Książki
niedziela, 21 czerwiec 2015 20:19

Polowanie na prezydenta

Braciom Grimm od zawsze zarzucano, że spisane przez nich baśnie są nazbyt przepełnione brutalnością i rozlewem krwi. Nieustannie toczyła się więc bitwa dotycząca oswajania dziecka z agresywną rzeczywistością, uczenia go rozróżniania dobra i zła oraz systemu nagród i kar. Zastanawiano się również nad kwestią młodzieńczej wrażliwości – czy dzieci faktycznie patrzą na dramatyczne wydarzenia tak, jak dorośli? Zwróćmy choćby uwagę na brak cierpienia w baśniach braci Grimm. Owszem źli bohaterowie może i są rozszarpywani na kawałki, tracą głowy lub toną, ale czy cierpią? Śmierć po prostu występuje na kartach baśniowych historii, nie pociągając za sobą fizycznych odczuć. Ten zabieg niemal natychmiast skojarzył mi się z lekturą „Polowania na prezydenta" Dana Smitha, która zdecydowanie kierowana jest do czytelnika nastoletniego, a wypełniają ją liczne śmierci, ale nikt się nad nimi specjalnie nie rozwodzi.

Powieść Dana Smitha pojawiła się w Polsce w sprzężeniu z premierą filmu opartą na tej historii, więc jej okładkę stanowi filmowe zdjęcie. Samuel L. Jackson w garniturze z symbolem władzy państwowej na piersi stoi na kamiennej górze pokrytej śniegiem. W tle płonie samolot z sugestywnym napisem „America". W rękach potencjalnie tytułowego prezydenta spoczywa krótki karabinek przypominający Uzi. Zaś na tylnej części obwoluty czytelnik znajdzie uzbrojonego w łuk fińskiego nastolatka. Nieźle, prawda?

Okładka nie skrywa żadnej tajemnicy. Fabuła faktycznie traktuje o prezydencie Stanów Zjednoczonych oraz fińskim nastolatku, Oskarim. Chłopiec ma wkrótce skończyć trzynaście lat. Zgodnie z tradycją przed dniem urodzin musi udać się do lasu, dzierżąc przekazywany z pokolenia na pokolenie łuk i udać się na łowy. To, z czym wróci z lasu, określi go jako mężczyznę. Okazuje się jednak, że wyprawa Oskieriego nie będzie tak typowa, jak wymagałaby tego tradycja. W górach napotyka, bowiem człowieka w opałach. Nikogo innego, jak prezydenta Stanów Zjednoczonych właśnie. Pech chce, że głowa państwa także znajduje się na polowaniu, ale... w roli zwierzyny.

Nikt w „Polowaniu na prezydenta" ani przez sekundę nie udaje, że powieść ma dojrzałe aspiracje targetowe. Od początku wiadomo, że grupę docelową stanowi młodzież w wieku nastoletnim. Protoplasta historii, dwunastoletni (no, trzynastoletni) Oskari przechodzi przez nietypowy proces inicjacji, ale wciąż jest to proces inicjacji. Musi pokonać przeszkody, by poznać i zrozumieć siebie oraz udowodnić swoją wartość i zająć odpowiednio wysoką pozycję w społeczeństwie. Z pewnością młody czytelnik może wyciągnąć z tej opowieści kilka ważnych lekcji, dotyczących wiary w swoje możliwości.

Nie zmienia to jednak faktu, że w powieści aż roi się od trupów, psychopatów i agresji. Wszystko to przedstawione lekko i bez szczegółów, ale jednak obecne. Oskari jest kilkukrotnym świadkiem śmierci, niejeden raz znajduje również ciała zamordowanych, a nawet podbiera im buty. Śmierć przeżywa tylko pozornie i tylko w jednym przypadku. Chłopak podejmuje się także, nieudanej co prawda, ale jednak,  próby zabójstwa. Zabrakło mi w tym wszystkim jakiegoś katharsis, wniosku dotyczącego życia i umierania. Zwłaszcza, że przecież Oskari, by stać się mężczyzną, miał za zadanie zabić zwierzę, a to nieszczególnie modne ostatnimi czasy.

Napięcie towarzyszące wydarzeniom w „Polowaniu na prezydenta" nieustająco rośnie od pierwszej strony do samiutkiego finału. Jako trzynastoletni czytelnik z pewnością straciłabym wszystkie paznokcie. Co więcej, z pewnością nie oderwałabym się od lektury ani na sekundę. Nawet wyraźna powtarzalność schematu w schemacie (prezydent i Oskari naprzemiennie przechodzą załamanie i pragną się poddać; zamieniają się rolą ofiary i motywatora), której stężenie rośnie, by pod koniec zacząć już nieco męczyć, lata temu wcale by mi nie przeszkadzała.

Psychologia bohaterów została ograniczona do minimum. Osierocony przez matkę Oskari za wszelką cenę pragnie przypodobać się ojcu, wypełniając tradycję wioski. Prezydent jest jedynie baśniową wróżką, która ma pomóc brzydkiemu kaczątku wykluć się i dorosnąć, by stać się najpiękniejszym z łabędzi.

Dawno nie czytałam też czegoś równie nieskomplikowanego w warstwie językowej. Zdania są tak proste, że początkowo trudno się przyzwyczaić. Opisów praktycznie nie ma, a jeżeli już występują to ograniczając się do jednego bądź dwóch przymiotników. Historia bezrefleksyjnie mknie do nietrudnego do przewidzenia finału.

„Polowanie na prezydenta" z pewnością znajdzie swoich fanów w gronie młodzieży, ale i dorośli, którzy poszukują jedynie zajęcia na kilka godzin plażowania czy innego leżingu z pewnością także poczują się efektywnie oderwani od rzeczywistości. Wartka akcja nie pozwoli się bowiem nikomu nudzić. A niektórzy rodzice może i wyciągną wnioski, by bardziej zawierzać talentom swoich dzieci? W końcu nie wiadomo, czy podczas survivalowego biwaku nie przyjdzie im ocalić jakiegoś znanego dygnitarza.

Dział: Książki
niedziela, 07 czerwiec 2015 19:33

Gretel i ciemność

Często przy doborze danej lektury kierujemy się detalami: ilustracją, opisem, chwytliwym tytułem, itp. Wybieramy po części w ciemno i albo dostajemy coś co spełnia nasze oczekiwania, albo coś co je przekracza i to w sposób, którego nie podejrzewaliśmy. Możemy więc być totalnie zachwyceni albo jeszcze mocniej zawiedzeni.
W przypadku książki Gretel i ciemność hasłem klucz, które podziałało na moją wyobraźnię było imię zawarte w tytule. Skierowało ono moją wyobraźnię ku baśniom braci Grimm, choć w sumie nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać.
Zdarza się, że po przeczytaniu książki myślę o niej jeszcze przez kilka dni i trudno mi doprecyzować, co chciałabym na jej temat powiedzieć. Stopniowo szczegóły układają się w całość i w duchu się dziwię, jak w trakcie czytania mogłam nie powiązać jednego z drugim.
Specyfikę baśni Grimmów zna chyba każdy. Choć historie te wciągają i fascynują, nie poleciłabym ich młodszemu czytelnikowi, bo stosowane w nich rozwiązania są okrutne, krwawe i choć wszystko pozornie kończy się w miarę dobrze, to przebieg fabuły mocno zapada w pamięć. Nietrudno się w nich dopatrzeć skaz moralnych, odwołań do ludzkiej seksualności, dewiacji i upodobania do czynienia okrucieństw.
A przecież baśń ma wpływać na wyobraźnię i intelekt. Ma rozwijać, dawać wzorce zachowań i postępowania, uczyć, że dobro jest nagradzane, a zło karane. Świat baśni można dowolnie zmieniać na swój własny użytek i kreować go tak, byśmy czuli się w nim dobrze i bezpiecznie, bo zdarza się, że to świat baśni właśnie jest jedynym ratunkiem i azylem. Pomaga on radzić sobie z trudnościami w życiu, z problemami dorastania i tymi związanymi z poszukiwaniem własnej tożsamości.
Na tych właśnie tezach w dużej mierze opiera się fabuła, jak dla  mnie zjawiskowej i genialnej w swej prostocie, powieści Elizy Granville.
Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, które z czasem coraz mocniej się przenikają, by w finale stać się spójną całością.
Wiedeń, rok 1899, koniec wieku.
Słynnemu psychoanalitykowi Josefowi Breuerowi, koledze Freuda po fachu, trafia się dziwny przypadek: młoda dziewczyna z ogoloną głową, w złym stanie zarówno psychicznym jak i fizycznym. Twierdzi, że niczego nie pamięta, nie ma uczuć ani potrzeb, bo jest maszyną. Zaintrygowany lekarz przyjmuje dziewczynę pod swój dach i stara się poznać przyczyny takiego zachowania, a co za tym idzie tożsamość nieznajomej.
Nazistowskie Niemcy, lata 40. XX wieku.
Mała Krysta jest trudnym dzieckiem. Osierocona przez matkę, pozbawiona uwagi ojca, zapracowanego lekarza, skazana na kolejne opiekunki z przypadku, dziewczynka sprawia kłopoty sobie i innym. Jest bardzo młoda, dlatego trudno jednoznacznie stwierdzić, czy otaczająca ją rzeczywistość jest dla niej czytelna. Dorośli, zwłaszcza opiekujące się Krystą kobiety, wydają się jej wiedźmami, które krzywdzą dzieci. Każdy przejaw złego traktowania przez innych, Krysta wplata w baśnie, które kiedyś opowiadała jej lubiana przez nią Greet. Pozbawiona jedynej osoby, która ją w miarę rozumiała, Krysta sama zaczyna tworzyć baśnie, by w ten sposób ocalić siebie i swoją tożsamość. Z dziecięcych wynurzeń wyłania się świat okrutny i brutalny, w którym takie pojęcia jak moralność, współczucie czy humanitaryzm, już od dawna nie istnieją.
Ciemne i wstydliwe karty historii II wojny światowej nabierają tutaj zupełnie innego wymiaru.
Mimo że po przeczytaniu całości, mogę śmiało stwierdzić, że książka podobała mi się bardzo, bardzo, to na początku czytało mi się ją trudno. Dwie przeplatające się perspektywy uniemożliwiały wyłapanie głównych wątków i bohaterów, a płynne przechodzenie ze świata ludzi do świata baśni dezorientowało.
Powieść ta jest trochę jak rebus, zagadka. Właściwie o niczym nie mówi się tutaj wprost, ani nie nazywa się rzeczy po imieniu. Opowiadanie o wojnie i jej okrucieństwach za pomocą metafor i aluzji powoduje, że tylko uważny i w miarę znający historię XX wieku, zrozumie, o czym jest ta książka. Tak naprawdę każdy szczegół: określenie, swobodnie wypowiedziana nazwa miasta, czy opis, są bardzo istotne. Podczas lektury sama kilkakrotnie posiłkowałam się Internetem, celem wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
Finał powieści może się wydawać zbyt uproszczony, ale mnie bardzo się spodobał i nie wiem, może jestem mało domyślna, ale nie przewidziałam zupełnie, że tak się to rozwiąże. Tym bardziej jestem zauroczona i zadowolona z lektury.
Opowiadać o wojnie językiem baśni, zgrabnie wplatając w całość aluzje i metafory, sprawiając, że czytanie staje się dla czytelnika zagadką do rozwiązania, to moim zdaniem swoisty kunszt, który nie każdy autor posiada. Życzyłabym sobie i innym czytelnikom lubiącym książki trudne, więcej takich pozycji, jak Gretel i Ciemność i mam nadzieję na kolejne powieści spod pióra tej autorki.
Książka nie pozostawia czytelnika obojętnym i skłania do własnych poszukiwań oraz do refleksji. Coś niesamowitego. Polecam i zachęcam.

Dział: Książki