kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: apokalipsa

niedziela, 29 kwiecień 2018 13:45

Uniwersum Metro 2035: Piter. Wojna

W ostatnim czasie wśród fanów uniwersum Metro 2033 słychać było głosy znużenia. Niby formuła się wyczerpała i każda kolejna książka w tym świecie tylko powtarza motywy z poprzednich. Głosy dotarły do Dmitrija Głuchowskiego*, który postanowił działać i wbrew zapowiedziom sprzed kilku lat zdecydował się stworzyć nowy etap w swoim uniwersum. Przed Wami Uniwersum Metro 2035 i otwierająca jego historię książka – „Piter. Wojna” Szymuna Wroczka.

Kto czytał „Metro 2035” albo interesuje się nadchodzącą grą video „Metro: Exodus”, ten wie, czego spodziewać się po nowym uniwersum. Ludzkość wyszła z podziemi, podniosła głowy, chce szukać życia i nowych szans na powierzchni. Jednak jak już udowodnił Głuchowski, nowa nadzieja nie sprawia, jak w hollywoodzkim hicie, że bohaterowie jednoczą się w dążeniu do odnowienia dawnej cywilizacji. Jestem niezmiernie ciekawa, czy Wroczek pójdzie w ślady ojca Uniwersum, czy inaczej rozegra nowe motywy na swojej szachownicy.

Autor jednej z pierwszych książek poprzedniego Uniwersum powraca do znanego z pierwszej części bohatera, skinheada Ubera – gościa, który sprawia problemy, jest nietolerancyjny i byłby złym człowiekiem, gdyby nie był w tym wszystkim na swój sposób sympatyczny. Czar Ubera tkwi w tym, że głośno i bezceremonialnie mówi o tym, o czym inni bohaterowie – i pewnie niektórzy czytelnicy – tylko milczą, i to wstydliwie. Ale prócz tego niezwykłego skina pojawia się też cała plejada innych charakterów: znająca wojnę Gerda, cyrkowiec z przypadku, pół-Gruzin o dźwięcznym pseudonimie Orzeł, car jednej ze stacji, którego właśnie obalono, łebski Tadżyk... Od nadmiaru postaci momentami aż kręci się w głowie, tak bogato zaludnił swój podziemny Petersburg Szymun Wroczek.

Do pewnego momentu wszystkie te osoby siedzą grzecznie na swoich stacjach, wiodą w miarę normalne życie po apokalipsie. Do czasu. Okazuje się oto, że szykuje się nowa wojna, a Imperium Wegan, z którym na pieńku mają wszyscy, zamierza przejąć władzę nad metrem. Niezależnie od siebie bohaterowie stają do walki lub szukają drogi ucieczki – a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że życie możliwe jest nie tylko pod ziemią...

„Piter. Wojna” to właściwie nie powieść. To mozaika historii, które przeplatają się ze sobą, schodzą i rozchodzą, i w pewnym momencie docierają do punktu wspólnego, który jednak wcale nie obiecuje happy endu. Wroczek podszedł do tematu życia z nadzieją zupełnie inaczej niż Głuchowski – inaczej też niż wielu innych autorów Uniwersum Metra 2033. Nie ma tu jednego bohatera, wybrańca (niekiedy przypadkowego), który miałby szansę na poprowadzenie ludzkości ku nowej cywilizacji. Autor zdecydował się na bardziej polifoniczną formę, niewątpliwie pasującą do charakteru wykreowanego przezeń świata. Bohaterowie są wielowymiarowi, ich historie wciągające, a nadrzędny wątek fabularny nie niknie czytelnikowi z oczu. Nawet ja, chociaż wolę jedną wyrazistą postać (lecz któż tu dorówna głównemu bohaterowi oryginalnej trylogii z jego wątpliwościami, mitologiczną drogą i niechcianym heroizmem?), czuję się ukontentowana. Jeżeli tak jak ja uwielbiacie oryginalne „Metro 2035”, to powieść Wroczka też powinna się Wam spodobać – mimo to, że jest od „Metra...” zupełnie inna. A może właśnie dlatego.

Niestety, nie jest to książka idealna. I nie zawinił tu autor, kuleje bowiem tłumaczenie. Przekładowi Patrycji Zarawskiej dużo brakuje nie to, że do doskonałości, a po prostu do wysokiego poziomu. Dosłowne tłumaczenie rosyjskich idiomów sprawia, że humor oryginału w wielu miejscach staje się nieczytelny. Tekstowi brakuje płynności. Ponadto podobnie jak Paweł Podmiotko przy oryginalnej trylogii dopuściła się błędu rzędu zmiany narodowości bohatera – Artem to imię ukraińskie, po rosyjsku jest Artiom i nijak inaczej. Jedyne wytłumaczenie, jakie widzę dla tłumaczki (kalambur niezamierzony, wybaczcie), to fakt, iż z pewnością przyszło jej pracować pod ogromną presją czasu. Jeśli wierzyć datom wydania elektronicznej wersji, „Piter. Wojna” ukazał się w Rosji w połowie marca – w Polsce miesiąc później. Co działo się za kulisami wydania, wiedzą tylko w Insignis. Nadal jednak pod względem przekładu jest to książka zwyczajnie kiepska – lepiej wydać trochę później i błysnąć jakością, naprawdę. Chciałam postawić pięć z plusem, a teraz nie mogę...

*Z uwagi na szacunek do polskiej transkrypcji języka rosyjskiego i kuriozalność połączenia polskiej odmiany imienia z angielskim wariantem nazwiska, pozwalam sobie używam w niniejszej recenzji polskiego wariantu transkrypcyjnego nazwiska autora.

Dział: Książki
sobota, 10 marzec 2018 12:18

Wyspa

Schludna dystopia w białych rękawiczkach...

Nie powinno rozpoczynać się recenzji od podsumowania, ale aż cisnęło mi się na białą kartkę te kilka czarnych liter. Sigríður Hagalín Björnsdóttir powieścią „Eyland” zadebiutowała na islandzkim rynku wydawniczym w 2016 roku i go podbiła, zdobywając kilka tamtejszych nagród literackich. Sigríður, jako dziennikarka radiowa, była świetnie przygotowana do napisania tejże powieści, przebywając w otoczeniu polityków islandzkich, komentując aktualne wydarzenia na świecie i w kraju miała doskonałe przygotowanie merytoryczne do stworzenia swojego głównego bohatera Hjaltego, dziennikarza, a także ukazania reakcji organów państwowych na nagły kryzys dotykający państwo.

Islandia zostaje odcięta od reszty świata. W nocy przestają docierać do wyspy informacje z zewnątrz: nie działa Internet, nie działa komunikacja radiowa, satelitarna, krótkofalowa ze statkami pływającymi na Morzu Norweskim i Oceanie Atlantyckim, samoloty nie lądują, a statki, które wypłynęły, by skontaktować się z najbliższym lądem, zaginęły. Islandczycy oraz Ci, którzy mieli szczęście albo pecha pozostać na wyspie w tej niezwykłej chwili, postawieni w nowej sytuacji, muszą odnaleźć w sobie zarówno siłę i mądrość przodków, jak i okruchy człowieczeństwa, by nie dać się porwać fali szaleństwa, jakie stoi na progu każdego domu, a pchane jest czymś tak zwykłym jak Głód.

Na kartach książki poznajemy kilku bohaterów, aczkolwiek wiodącym jest Hjalti Ingolfsson, dziennikarz, którego losy śledzimy przez całą książkę. To wokół niego skoncentrowane są pozostałe postaci powieści. Maria, jego była partnerka, Hiszpanka, i jej dwójka dzieci Elias i Margaret, Leifur, brat lekarz, i jego żona Gudrun, Elin Olafsdottir, ambitna polityk, czy idealistyczna koleżanka z pracy Ulfhildur. Każda z tych postaci opowie historię kryzysu społeczeństwa w apokaliptycznej chwili, gdy kończą się zasoby żywieniowe, gdy struktury społeczne przeistaczają się z demokratycznych w dyktatorsko-faszystowskie, gdy każdy walczy o skrawek życia dla siebie i swoich najbliższych. Pani Sigríður wykorzystała każdą z tych postaci, jako medium dla jednej sprawy i tak: Maria reprezentuje problem obcokrajowców i rasizmu, Leifur ukazuje problemy medycyny w momencie kryzysu, jego niedoskonałości przemysłu farmaceutycznego, Margaret, jak nomen omen mara ze świata „Władcy Much”, ukazuje okrucieństwo i los młodzieży, Elin żelazna dama Islandii, kwintesencja emancypacji przeistacza się w przodownika totalitaryzmu, a Ulfhildur próbuje przebić się słabym głosem z prawami do wolnej prasy. Ach i zostaje Hjalti, najbardziej obmierzły bohater z jakim spotkałam się w literaturze od wielu lat, jak dotąd chyba żadnym antybohaterem tak nie gardziłam jak tym małym człowieczkiem. Mężczyzna nie posiadający kręgosłupa moralnego, przesiąknięty kompleksami względem młodszego brata, niezdecydowany, głupi, mówiący sam o sobie jak o człowieku o małym sercu, „skupionym na sobie, samolubnym dziecku”. Ten Hjalti będzie czytelnika prowadził przez meandry zapadającego się społeczeństwa, będzie sam przykładał rękę w jego pogromie.

Nie zaskakuje mnie fakt, że powieść „Wyspa” zdobyła w Islandii takie uznanie. Sigríður Hagalín Björnsdóttir napisała powieść o apokalipsie wyspy, na której żyje mniej ludzi niż w Gdańsku. Nie będąc złośliwym można założyć, że pewnie na spotkaniach autorskich z połowę czytelników swoich mogła autorka poznać, a zapewne jako dziennikarkę, wszyscy ją znali. Mając na uwadze fakt, że społeczność ta przeszła ekonomiczne tąpnięcie w 2008 roku, odbiór tej dystopii zapewne musiał być bardzo dotkliwy i budzić żywe reakcje, a mechanizmy, które zachodziły w kręgach politycznych zapewne w znacznym stopniu czytelnicy odnaleźli na łamach tej książki.

Obiektywnie patrząc nie wróżę tej powieści wielkiego sukcesu. Od samego początku jest ona zbyt sterylna, zbyt poprawna politycznie. Napisana jest jakby według podręcznika: „Jak przeprowadzić społeczeństwo przez apokalipsę w ujęciu politycznym”. Autorka przedstawiła kryzys, który dotyka malutką społeczność i przedstawia mechanizmy, które mogą owszem udać się wyłącznie na takiej specyficznej społeczności w taki uładzony, śliczny skandynawski, delikatny sposób. Jest to niewątpliwie szalenie ciekawy obraz społeczności wyspiarskiej, islandzkiej, aczkolwiek dystopii niemożliwej z założenia, naciąganej i naiwnej. A jeśli rzeczywiście tak wyglądała reakcja społeczeństwa islandzkiego na kryzys ekonomiczny, to jest mi ich bardzo żal. Brak jest w tej wizji życia, wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, a Islandczycy idą za żelazną damą, jak owce za swą perednicą. Pytanie brzmi; czy pisarka tak słabo napisała apokaliptyczną powieść, czy napisała fenomenalny obraz społeczeństwa islandzkiego?
Sigríður dla celów analizy społecznej i ukazania tworzenia się niebezpiecznych mechanizmów totalitarnych stworzyła absurdalną sytuację, w której na świecie pozostaje wyłącznie Islandia. Nie wyjaśnia dlaczego nie ma kontaktu zresztą świata. Mechanizmy, które zaprezentowała nie są niczym nowym, ani odkrywczym. Wystarczy sięgnąć po „Atlas wysp odległych” Judith Shalansky, tam każda historia o społeczności wyspiarskiej ukazuje skażenie tych społeczności jak nie chorobami genetycznymi, to dewiacjami, deprawacją moralną lub innymi bolesnymi historiami. Mechanizm przejścia od pozornej demokracji przez socjalizm do totalitaryzmu nie jest niczym nowym dla polskiego czytelnika. Proste jak cep reprezentacje problemów poprzez postaci bohaterów też już ukazywane były od czasów Oświecenia w literaturze.

Szumne przyrównywanie islandzkiej pisarki do Orwella, Huxleya, czy Atwood, wydaje mi się działaniem mocno marketingowym i na wyrost. Nagrody, które zdobyła pani Björnsdóttir można by przyrównać, przynajmniej pod względem zasięgu, chyba do Nagrody Literackiej Gdynia. Na Goodreads oceniło ją zaledwie 183 osoby, zrecenzowało 20. Książkę czytałam, pomimo mojej powyższej krytyki, sprawnie, akcja trzymała w napięciu i z zainteresowaniem śledziłam losy kanalii Hjaltiego, choć jest to zbyt dobre określenie, kanalia wykazuje się inteligencją, której Hjaltiemu zdecydowanie brakowało.

„Wyspa” jak na apokalipsę jest zbyt poprawna politycznie, zbyt sterylna, zbyt skandynawska, jak na political fiction zbyt odtwórcza i banalna, broni się jedynie jako powieść społeczno-obyczajowa, choć i tutaj ludzie nadal są względem siebie zbyt ugrzecznieni w obliczu głodu i nadchodzącej zagłady i nieufności, ale może właśnie takie jest to społeczeństwo, poddaje się zamiast walczyć.

Dział: Książki
sobota, 27 styczeń 2018 10:35

Komornik 3. Kant

Nie należę specjalnie do fanatycznych wielbicieli postapo, choć nawet mam przygotowaną drogę ewakuacji na wypadek apokalipsy zombie, to zdecydowanie nie jest to gatunek, po który sięgam chętnie i często. Ale moi drodzy jest jeden wyjątek. Wydarzył się cud nad cudy i jest nim „Komornik” Gołkowskiego, którego pierwszy tom mnie - co tu owijać w bawełnę – zmiażdżył, drugi przeżuł i wypluł... a trzeci? Trzeci po prostu wyKantował. Przyznaję się, że pierwszą część Komornika przesłuchałam, drugą pożarłam, a trzeciej aż nie mogłam się doczekać. Sama wizja - jakże przerażająca - nieudana apokalipsa i szczątki ludzkości starającej sobie jakoś radzić. Mityczne stwory, krwiożerczy aniołowie... a to nie tak to miało być i nie tego wszyscy się spodziewaliśmy.

Apokalipsa przyszła, trwała i nie wyszła jak było to przepowiedziane i opisane. Niedobitki ludzkości nadal żyją na gruzach cywilizacji, a wśród nich krążą komornicy, którzy na polecenie Góry, po kolei wykańczają pojedyncze jednostki, aż do czasu, kiedy nie zostanie już nikt żywy - tyle w ramach wstępu. Znana z poprzedniego tomu Maryan porodziła, ale córkę - a to Mesjasz, który nie do końca spełniał warunki kontraktu i nie został zaakceptowany odGórnie. Sam ten fakt z powodu płci dziecka przeszedł jakoś bez echa, ale Ezekiel Siódmy, niczym biblijny Józef, próbuje znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce dla swoich dziewczyn. Sielanka jednak nie trwa długo, Zek jest tak naprawdę bez wyjścia i postanawia przyjąć propozycję, którą tak lekko odrzucił poprzednio... a potem to już się tylko dzieje i dzieje... i dzieje i dzieje. Bardzo mnie jednak zdziwiło to, że autor nie wykorzystał jakoś bardziej i pełniej wątku Maryan i Aurory. Te dwie postacie pojawiają się w tym tomie już bardzo marginalnie, jakby trochę zabrakło na nie pomysłu, albo po prostu miejsca. Bo i my i Zek nie możemy za to narzekać na nudę, bo nasz bohater przez praktycznie całą książkę pomyka z jednego końca mapy na drugi bez chwili wytchnienia. Trudno nawet zliczyć ilość sytuacji, z których ledwo ledwo wychodzi z życiem, a wszystko po to, by ludzie mogli na sam koniec w pięknym, ale co tu dużo ukrywać i bezsensownym, choć spektakularnym stylu postawić przysłowiową kropkę nad i. A co z tego wynika? Ja przyznam, że czuję pewien niedosyt i jestem rozżalona. W „Kancie” dzieje się wiele i chyba aż za wiele. Gdzieś zniknęła prześmiewczość i bluźnierczość, która tak zachwycała w poprzednich tomach na rzecz nieprzerwanej akcji, ucieczek, pościgów i „zabili go i uciekł”. Zek, typowy antybohater, gdzieś w tym całym biegu, stracił dla mnie swój zgorzkniały urok Brudnego Harrego, z postaci o jakże cudownie ironicznym poczuciu humoru z talentem do trafnych przemyśleń, zmienił się w takiego strusia pędziwiatra. Ewidentnie widać, że autor dotarł do miejsca, do którego zamierzał. Niestety już w połowie tomu uważny czytelnik będzie wiedział, dokąd go autor prowadzi i jaką drogą. Innymi słowy, tak proszę Państwa - zakończenie było mniej więcej takie jak się spodziewałam od samego początku.

Gdy “Komornik 1” ściskał za gardło, podnosił jakieś 50 cm od podłogi, i dawał dwa szybkie... ... To trójka jest takimi Szybkimi Wściekłymi 6. Niby wszystko ok, ale tego czaru i magii już brak. Trzeba jednak przyznać, że zakończenie trzyma fason i jednak jako finisz całej historii wpisuje się w konwencję. Jeśli przeczytaliście tomy pierwszy i drugi to na pewno i tak sięgniecie po trójkę i namawiać Was do tego nie muszę.

Dział: Książki
niedziela, 29 październik 2017 01:34

Młody świat

Tajemnicza choroba zabija wszystkich dorosłych i dzieci. Wydaje się, że okres dojrzewania, to jedyna skuteczna broń przeciwko rozprzestrzeniającej się epidemii. Jak jednak poradzą sobie młodzi ludzie w zupełnie nowym, rządzącym się własnymi prawami świecie.

Kiedy umarli dorośli, rozpoczęła się era anarchii. Młodzież połączyła się w grupy, tworząc plemiona, które żyły na bardzo różnych, często niezwykle brutalnych zasadach. Nastolatkowie znaleźli broń, zabijają się nawzajem, walczą o pożywienie. Najlepiej zorganizowanym społeczeństwem wydaje się być grupa zamieszkująca okolice Placu Waszyngtona. Gdy jednak ich przywódca umiera, a jego rolę dziedziczy młodszy brat, sprawy zaczynają się komplikować. W międzyczasie ich tajna broń, Mózgowiec, chłopak o bystrym, genialnym umyśle, znajduje wzmiankę o artykule, dzięki któremu być może będzie umiał wyjaśnić przyczyny powstania choroby, a może nawet ją wyleczyć. Jak bardzo zmienia się spojrzenie na świat, gdy okazuje się, że zamiast żyć kolejne dwa, trzy lata, możesz przed sobą mieć jednak całe życie?

„Młody świat” jest reklamowany jako powieść reżysera Sagi Zmierzch, części „Księżyc w nowiu” (chociaż nie wiem, czy to akurat taka zaleta) oraz współautora scenariusza filmu „Łotr 1”. Znacznie bardziej jednak przemawia do mnie „Złoty kompas”, a nawet „American Pie”. „Młody świat” to literacki debiut Chrisa Weitza.

Książka pisana jest naprzemiennie z punktu widzenia Donny i Jeffersona. Wspólnie z przyjaciółmi podróżują po wyniszczonej Ameryce, odkrywając coraz to bardziej przerażające zbrodnie.  Wydaje się, że tylko oni nie są wrogo nastawieni i przejmują się jeszcze jakimikolwiek prawami człowieka. Wszyscy sobie jakoś radzą lub przynajmniej bardzo się starają, ale nie potrafią stworzyć świata, w którym ktokolwiek dobrowolnie chciałby kiedykolwiek żyć.

Chris Weitz w plastyczny sposób stworzył mroczną, postapokaliptyczną rzeczywistość. Jego powieść trzyma w napięciu, wciąga i zaskakuje. Pisarz bardzo trafnie wcielił się w role nastoletnich bohaterów, stworzył ich osobowości i wyeksponował towarzyszące im emocje. Książkę czyta się szybko, a akcję śledzi się z zapartym tchem.

Jeżeli lubisz dobre, młodzieżowe dystopie, to „Młody świat” jak najbardziej powinien przypaść Ci do gustu. Ma ciekawą, rozbudowaną, ale jednocześnie niezawiłą fabułę. Bohaterowie powieści są przedstawieni niezwykle realistycznie, a stworzony przez Chrisa Weitza świat żyje swoim własnym życiem. Polecam i niecierpliwie czekam na kolejne książki z serii.

Dział: Książki
poniedziałek, 02 październik 2017 16:11

Wrota obelisków

Gdy ginie świat siły należy szukać w sobie.

Nora K. Jemisin zawsze mnie zaskakiwała swoją prozą. Pierwsze spotkanie było wyjątkowo nieudane, powieść „Sto Tysięcy Królestw”, za którą otrzymała nagrodę Locusa za najlepszy debiut powieściowy, było w moim odbiorze tragiczne. Tym bardziej byłam zaskoczona, gdy sięgnęłam po, nie bez ogromnej dozy sceptycyzmu, „Piątą porę roku”. Książka zapowiadała się na powieść postapokaliptyczną, a okazała się historią-zagadką z głęboko osadzoną problematyką konfliktu kulturowo-rasowego. Gdy sięgałam po drugi tom, byłam przekonana, że tematyka prześladowań społecznych będzie kontynuowana, tym bardziej, że jest to dość często spotykana praktyka utytułowanych czarnoskórych amerykańskich pisarzy. I tutaj też pozytywnie się rozczarowałam, autorka w tomie podjęła problematykę, którą zapowiadano w tomie pierwszym, czyli zachowań społecznych po globalnej katastrofie. Bardzo ucieszyło mnie, że może nie całkowicie, ale dość konkretnie odeszła od tematyki dyskryminacji, obawiałam się bowiem, że jako pisarka, którą wszędzie przedstawiają jako pierwszą czarnoskórą pisarkę/pisarza, który otrzymał Nagrodę Hugo za powieść, będzie do bólu drążyła ten temat, co mają tendencję robić afroamerykańscy pisarze. Co więcej autorka rzeczywiście otrzymała zasadnie nagrodę, za talent, a nie za kolor skóry, czy parytety, co w środowisku amerykańskim, stanowi nie chcę rzec, choć ciśnie się na usta, ewenementem w ostatnich czasach, dla porównania proponuję obejrzeć gale wręczenia Nagród Akademii Filmowej. Tak, czy inaczej, oba tomy Pękniętej Ziemi są godne polecenia i uwagi.

„Wrota obelisków” to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu. Śledzimy dalsze losy Essun, która znalazła schronienie w Castrimie. W wielkiej wspólnocie musi na nowo odbudować relacje z ludźmi, innymi górotworami, pilnować swojej przyjaciółki Tonkee, by nie narobiła sobie kłopotów, jednocześnie pobierać nauki od Alabastra, któremu pozostało niewiele dni życia, zanim pochłonie go kamień, a piata pora roku jest niebezpieczna, czyhają jeszcze inne zagrożenia. Na arenę wkracza również Nassun, córka Essun, która wędruje z agresywnym, przeświadczonym o jej złej naturze ojcem, Jijem. Ich celem jest tajemnicze miejsce, które ma wyleczyć Nassun z jej obrzydliwej przypadłości, którą skaziła ją jej matka-rogga.

Nora K. Jemisin ma niezwykły talent grania na wewnętrznych emocjach czytelnika, a podwaliny jej świata stanowią bardzo dobrze nakreśleni bohaterzy. Essun w pierwszej części była wulkanem emocji, często sprzecznych, przechodziła wielokrotnie ewolucję poglądów, a świat wywarł na niej wielkie piętno. We „Wrotach obelisków” właśnie na postaci Essun pisarka ukazała pięknie drogę od zmęczonej stagnacji i zniechęcenia do aktywnego działania, pokazała też, że w obliczu globalnych katastrof niestety nie ma miejsca na szczytne idee demokracji, gdzie jest wyłącznie miejsce na twardy despotyzm i rządy autorytarne. Czekam niecierpliwie na przetłumaczenie tomu trzeciego, bowiem postać Nassun jest dla mnie jeszcze nieodgadniona. Wydaje się z jednej strony lepszą wersją swojej matki. Ewidentnie zostanie jej zaoszczędzone wiele traumatycznych doświadczeń jej matki, z drugiej strony jest ona nazbyt dojrzałą postacią, jak na swój wiek. Wydaje się nazbyt wykreowana na „złote dziecko”.

Trylogia Pękniętej Ziemi, jeśli tom trzeci utrzyma poziom dwóch pierwszych, będzie jednym z ciekawszych propozycji fantasy ostatnich lat. A Nora K. Jemisin będzie musiała w przyszłości pobić swoje własne osiągnięcie. Życzyłabym sobie więcej takiej, zaangażowanej literatury.

Dział: Książki
czwartek, 28 wrzesień 2017 14:39

"Młody Świat" - Chris Wietz

„Młody świat” – postapokalipsa nominowanego do Oscara reżysera – od wczoraj w polskich księgarniach

PATRONAT

„Młody świat” – opowieść o losach nastolatków w chylącym się ku ostatecznemu upadkowi Nowym Jorku – trafia dziś do polskich księgarń. Jej autorem jest Chris Weitz – nominowany do Oscara reżyser takich filmów jak „Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu”,  „Lepsze życie”, „Był sobie chłopiec”, „Złoty kompas” oraz „American Pie”, a także współautor scenariusza filmu „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”.

Dział: Patronaty
czwartek, 13 lipiec 2017 12:54

Mroczn Wieża. Roland

Stephen King jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych autorów na świecie, na podstawie jego książek nakręcono mnóstwo filmów i jest on swego rodzaju ikoną popkultury. Aż wstyd mi się przyznać, że jakoś nigdy nie miałem okazji przeczytać żadnej z jego książek... Zmieniło się to całkiem nie dawno, kiedy okryłem w jego dorobku cykl Mroczna Wieża. Jest to troszkę odejście od konwencji jego twórczości, bo jak wiemy pisarz lubuje się głównie w gatunkach thriller, horror, groza. Jak prezentuje się zatem pierwszy tom tej - dla odmiany - bardziej fantastycznej serii?

Na jałowej, spieczonej ziemi, przypominającej planetę po apokaliptycznej zagładzie czy jeden ze światów równoległych, istniejących obok naszego, pozostały tylko ślady dawnej upadłej cywilizacji. Ten złowrogi świat zamieszkały przez różnorakie mutanty, potwory i wampiry przemierza Roland, ostatni z dumnego klanu rewolwerowców, ścigając człowieka w czerni, który posiadł tajemnicę Wieży - mistycznego miejsca, gdzie być może uda się rozwiązać zagadkę czasu i przestrzeni. Podczas wędrówki musi stawić czoła opętanej kapłance, spotyka szalonych osadników, gadającego kruka, zamieszkujące podziemia mutanty oraz pochodzącego z Ziemi chłopca, Jake'a.

Jak się okazuje, cykl Mroczna Wieża jest przez wielu krytyków całej twórczości Kinga, uważany za jeden z ciekawszych tworów fantastyki w historii, dorównujący Władcy Pierścieni. Osobiście trudno mi się z tym faktem zgodzić, bo dzieło Tolkiena było pierwowzorem fantasy, dziełem oryginalnym w każdym aspekcie i co najważniejsze, jednak nieco innym tematycznie. Ale do rzeczy! Mroczna Wieża to cykl składający się z siedmiu tomów, przy czym Roland jest najsmuklejszym dziełem, liczącym nieco ponad 200 stron (zależnie od wydania oczywiście). Jest to wstęp do całej historii, który ma na celu przedstawienie czytelnikowi głównego bohatera, jego wroga oraz całego, alternatywnego, tajemniczego uniwersum, które przeplata się gdzieś z naszą rzeczywistością. Muszę przyznać, że książka jest strasznie pochłaniająca, i można ją bez problemu połknąć w jeden dłuższy wieczór. Stephen King stworzył dzieło bardzo specyficzne, oryginalne i wciągające.

Roland jest owiany tajemnicą praktycznie od początku. Tak naprawdę wiemy jedynie, że główny bohater jest rewolwerowcem, rodzajem stróża porządku, renegata. Wiemy także, że Człowiek w Czerni przed nim ucieka, ale do końca nie jest pokazane dlaczego. Jest to swego rodzaju powieść drogi, gdzie tak naprawdę cała fabuła to wielka niewiadoma. Dopiero z czasem, od słowa do słowa, czytelnik może wysnuć jakieś wnioski o tym, co tak naprawdę jest powodem pościgu. Wszystko dzieje się w świetnie wykreowanym, smutnym i szarym świecie, sprawiającym wrażenie dotkniętą niegdyś apokalipsą. Nie wiemy do końca, czy jest to inna planeta, alternatywna rzeczywistość czy inny wymiar. Nie wiemy nic... no dobra, wiemy mało. Ale na pewno napędza do nas do zagłębiania się w twór Kinga coraz bardziej i bardziej, aż do zatracenia...

Wydawnictwo Albatros wypuszcza właśnie na światło dzienne nowe wydanie książki w filmowej szacie graficznej! Właśnie tak, filmowej, bo wkrótce do kin trafi ekranizacja tej znakomitej powieści! Chciałbym, żeby film nie był pretekstem do sięgnięcia po książkę, bo jestem zwolennikiem wpierw przeczytania, później zobaczenia - niech nasza fantazja sama ułoży w głowie obraz przedstawionego przez autora świata:) Gorąco polecam!

Dział: Książki
środa, 10 maj 2017 12:55

Komornik powraca!

10 maja obfituje w premiery. Fabryka Słów wydała część drugą Komornika z podtytułem Rewers.

Najjaśniejszy blask zawsze rzuca najgłębszy cień. Tam, gdzie nie sięga światło Łaski Pańskiej, rozciągają się jałowe pustkowia spowitego w wieczną, zimną noc Rewersu. Zatrzymana w pół obrotu Ziemia zastygła w terminalnym pacie pomiędzy siłami Dobra i Zła. Wraz z Ezekielem Siódmym odważ się wejść tam, gdzie obawiają się stąpać nawet Aniołowie. Znajdź w sobie siłę, by spojrzeć w twarz temu, co od zawsze czaiło się pod twoim łóżkiem. Apokalipsa, owszem, nie udała się – co do tego nikt nie ma wątpliwości. Teraz okazuje się, jak kolosalne były rozmiary zaniedbań.

"»Komornik«, jak wszystkie książki Gołkowskiego, jest piekielnie ciekawy. Tak bardzo, że do ostatniej strony dociera się z żałosnym skowytem »Jak to?! Już koniec?!« (…) Podsumowując – oto książka z gatunku must-have dla każdego miłośnika fantasy i postapo."
paradoks.net.pl

"»Komornik« to bezpretensjonalna, lecz nieodmóżdżająca makabreska, która często przywołuje uśmiech, a czasami zimny dreszcz. Warto przeczytać i poczekać na kolejne tomy."
gram.pl

"Naprawdę dawno nie czytałem książki, która pozytywnie zaskakuje pomysłem na uniwersum oraz obrazem głównego bohatera. Autor z pewnością wnosi na nasz rynek bardzo dużo świeżości pisząc niezwykle ciekawie, barwnie i jeśli trzeba – brutalnie."
kochamksiązki.pl

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 416
Cena: 39,90 zł

Dział: Książki

Michał Gołkowski pojawił się na rynku kilka lat temu praktycznie niespodziewanie i od razu kupił sobie fanów świetnie wykreowanym uniwersum ZONY. Później, kiedy już zaznajomił się ze swoimi odbiorcami, kiedy czytelnicy zdali sobie sprawę, że to bardzo obiecujący pisarz który może jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć, wydał na świat Komornika - dzieło absolutnie oryginalne, świetnie napisane, ciekawe i mieszczące się w uniwersum, którego u nas w Polsce ciągle jest mało... Do księgarń trafia właśnie jego kontynuacja, pod tytułem Rewers. Jak zatem przedstawia się tom drugi?

Apokalipsa, jaką możemy znać z biblijnej historii św. Jana nadeszła, ale w nieco inneju odsłonie. Niebiosa dały dupy i to na całej linii. Nic nie poszło gładko i szybko, część ludzkości nadal żyje i wygląda na to, że nie prędko uda się ich eksterminować. Właśnie dlatego Góra postanowiła powołać na świat Komorników - ludzi obdarzonych specjalnymi siłami, uzbrojonych w koszerna broń, talenty i magię, mających na celu zdjąć tych, którzy przeżyli i... zyją "na kredyt". Ezekiel Siódmy, którego oczywiście poznaliśmy w pierwszym tomie, dostał za zadanie unicestwić nijakiego Jonasza, który niestety ukrywa sie w krainie Cienia. rządzącej przez istoty z piekła rodem, zwanej potocznie Rewersem. 

To, co rzuca się w oczy praktycznie od pierwszej strony, to klimat, który moim zdaniem nieco się zmienił w porównaniu z tomem numer jeden. Tam mieliśmy więcej Nieba i spraw ściśle powiązanych z Górą. Tom ten także był swego rodzaju powieścią wprowadzajacą w uniwersum, więc wiele miejsca zajmował opis świata, prawa jakimi się rządzi oraz poznanie głównego bohatera, który wydawał się wybrańcem posiadajacym siły nie do zdarcia. Rewers od razu pokazuje, że obraz bohaterskiego Ezekiela wcale nie ocieka patosem, a sam Komornik ma swoje słabe strony i przeciwników, którzy mogą go zwyczajnie zmieść z powierzchni ziemii. Powieść zdecydowanie jest bardziej 'brudna", szara, ciemna, mroczna... Naprawdę autor zbudował bardzo fajny klimat, który pokazuje dokładnie stan, w jakim jest ówczesna Ziemia. Pierwsze zadanie naszego bohatera, jakie musi wykonać, to zabicie Jonasza, który ukrywa się we wspomniamym już przeze mnie Rewersie. Ten epizod bardzo mi się podobał a to dlatego, że klimatem i obrazem nawiązywał nieco do Zony. Widać było, że taki horror survival, w dodatku w pojedynkę, to coś, co Gołkowski umię napisać i w dodatku z dużym rozmachem. Wędrówka po mroźnych pustyniach Rewersu, jego nieliczny mieszkancy, piekielne potwory... wszystko to ukazane zostało naprawdę w znajomity sposób! 

Książka w moim odczuciu podzielona jest  na dwie części.Jednak opisujaca własnie pogoń Komornika za Jonaszem, oraz druga, tycząca się ściślej historii Maryam. Gołkowski sprowadza czytelnika w kolejny poziom fabuły, wymyślajac nowe wątki ale jednocześnie tworząc absolutny chaos, nad którym, przynajmniej w powieści, nie panuje totalnie nikt. Okazuje się, że Mesjasz nie jest tym, za kogo uważały go miliony. Ponowne przyjście na świat Zbawiciela ma dopiero nadejść, a Góra tak naprawdę ma wszystko gdzieś, zdradzajac nawet swoje Anioły. Autor wprowadza różne zwroty akcji, tworząc świat naprawdę zwariowany, ponury i... straszliwie ciekawy. Podsumowaniem jakby całego tego rozgardiaszu fabularnego jest wydarzenie, kończące ksiażkę, które jest, jak na miarę całego Komornika, udanie zaskakujące... Pytanie brzmi, ile jeszcze mam czekać na trzeci tom i dlaczego tak długo?

Podsumowując powiem, że Komornik 2. Rewers to znakomita kontynuacja serii, która rozbudza fantazję czytelników, wprowadza na rynek wiele świezości i przedstawia świat, który jest połączeniem cyklu Anielskiego Mai Lidii Kossakowskiej, Zony i Wiedźmina. Jest to książka naprawdę warta polecenia i zdecydowanie zasługuje na najwyższą ocenę!

Dział: Książki
wtorek, 28 luty 2017 23:24

7 EW

Patrząc na powieści Neala Stephensona wyłącznie pod kątem objętościowym można z całą pewnością stwierdzić, że są to książki dla wytrwałych czytelników, posiadających bardzo dużo wolnego czasu i cierpliwości. Kto miał choć raz okazję przeczytać którekolwiek z jego dzieł wie, że treść wymaga od czytelnika o wiele, wiele więcej.

Neal Stephenson to specjalista od wizjonerskich, wielkich projektów literackich. Jego powieści, w szczególności te ostatnio wydawane, liczą sobie setki stron. Powieściopisarz znany jest z tego, że jego utwory różnią się bardzo między sobą zarówno tematyka, jak i stylem, choć większość (może poza Cyklem Barokowym) zalicza się do fantastyki. W 2006 roku, kiedy pracował na pół etatu w Blue Origin, zainteresował się problemem kosmicznych śmieci na orbitach okołoziemskich, a także związanym z tym zagrożeniem masowego roztrzaskiwania się bolidów. Firma Blue Origin została założona w 2000 roku przez Jeffa Bezosa (założyciela Amazon.com) i zajmuje się projektowaniem oraz budową nowatorskich systemów załogowego transportu suborbitalnego i orbitalnego. Doświadczenie i wiedza zdobyta w trakcie pracy w branży prywatnego przemysłu kosmicznego, ukształtowała pierwotny zarys fabuły „7 EW”.

Powieść zaczyna się od katastrofy i to nie byle jakiej - Księżyc eksploduje. Przyczyna zniszczenia satelity ziemskiego, nie zostaje do końca wyjaśniona, autor nadmienia, że może była to wędrująca czarna dziura, ale ogólnie narrator używa określenia „Agent” z anglojęzycznej nomenklatury szermierczej: „Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania”. Jak można w wielu wywiadach z Nealem Stephensonem przeczytać, potrzebna była autorowi katastrofa, która ma doprowadzić do zagłady wszelkiego życia na Ziemi. Ta apokalipsa, co ważniejsze, nie mogła być nagła, czyli uderzenie meteorytu zostało wykluczone, ani długofalowa, czyli ekologiczna katastrofa też nie była odpowiednia. A zniszczenie Księżyca pozwoliło autorowi zawiązać fabułę opartą na założeniu, że oto świat ulegnie całkowitemu zniszczeniu za około dwa lata. Zegar zaczął tykać, a ludzkość może tylko kombinować, jak uratować, choć część żyjących istot przy bardzo ograniczonych możliwościach.

„7 EW” zostało podzielonych na trzy części. Pierwsza obejmuje pierwszy rok po unicestwieniu ziemskiego satelity. Jest to 27% książki, które jest doskonałym przykładem fantastyki naukowej. Neal Stephenson skupił się na konkretnym pomyśle, a mianowicie stworzeniu na bazie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i miniarek (ang. arklet; wynoszone na orbitę samodzielne elementy mieszkalne), Arki w Chmurze. W niej to miało zostać zachowane to, co najcenniejsze; znikoma półtoratysięczna garstka ludzi, archiwum genetyczne fauny i flory oraz terabajty wiedzy. Ze względu na nagromadzenie pojęć z zakresy astrofizyki i inżynierii, tej części książki poświęciłam chyba najwięcej czasu. Pozytywnym aspektem nagromadzenia wielu różnych teorii naukowych, było dążenie do zrozumienia, autorskiej wizji, a dzięki temu zdobyłam sporo nowych informacji z różnych dziedzin nauki. Negatywne strony tej części to powolna akcja, długie wywody naukowe, brak szerszego oglądu sytuacji, w szczególności pod kątem socjologicznym. Neal Stephenson całkowicie pominął wydarzenia, które rozgrywały się na Ziemi w oczekiwaniu na zagładę. Trzeba jednak przyznać autorowi rację, że pisarstwo to umiejętność dokonywania wyborów. Wybrał on jeden wątek, jeden pomysł na przetrwanie, i stworzył swoisty podręcznik przetrwania ludzkości na orbicie okołoziemskiej.

Część druga, to wydarzenia, które mają miejsce po Białym Niebie i Kamiennym Deszczu, czyli po opadzie fragmentów Księżyca na Ziemię. Gdy następuje eksterminacja życia na powierzchni globu, mieszkańcy Arki w Chmurze muszą nauczyć się żyć w skrajnie niebezpiecznych warunkach, podejmować samodzielne i nierzadko ryzykowne decyzje. Obraz społeczeństwa orbitalnego jest przytłaczająco negatywny, ukazuje bowiem wszystkie, zazwyczaj te najmniej pożądane, strony ludzkiej natury. Po armagedonie wydawałoby się, że garstka ludzi powinna połączyć się w obliczu wspólnej tragedii i współdziałać, że nowa społeczność po zagładzie państw, stronnictw politycznych i religii, powinna stworzyć nowy naród. Nic bardziej mylnego. Muszę przyznać, że ta część najbardziej przypadła mi do gustu wywołując raz po raz sprzeczne emocje, jednocześnie zmuszając do przewartościowania choćby takich pojęć jak demokracja. Akcja w tej części szczęśliwie przyśpiesza, a wywody naukowe zostały zredukowane do minimum. Gratulacje dla autora, który w obrębie swojej powieści stworzył podgatunek, który nazwałabym kosmicznym thrillerem politycznym.

I na koniec część trzecia, która jest bezpośrednią konsekwencją tego, jak poradzili sobie ludzie, choć jest to obraz dość odległy, bo pięć tysięcy lat po zniszczeniu Księżyca przez Agenta. Przyszłość na pierwszy rzut oka bardzo optymistyczna, bowiem gatunek ludzki nie wymarł, rozrósł się wręcz, a co więcej dotarł do momentu, kiedy mógł terraformować, nomen omen, Ziemię. Śledząc przygody Kath Almathovej Drugiej, Beleda Tomova, czy Hu Noah w pierwszym odruchu ma się wrażenie, że Neal Stephenson pogrywa gatunkami literackimi i na koniec dość trudnej lektury, pozwolił odetchnąć czytelnikowi na łonie space opery. Przyglądając się dogłębnie nowej rzeczywistości, dostrzega się niestety bolesne konsekwencje genetycznych machinacji przodków z Izzy (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna), które cieniem kładą się na nowym społeczeństwie.

„7 EW” (ang. Seveneves), pochodzenie tytułu zostaje wytłumaczone pod koniec drugiej części książki, jest powieścią, której bezmiar tematyki jest bardzo trudno przedstawić w recenzji, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Powieść jest lekturą „slow reading”, nie można jej czytać w pośpiechu, a czasem nawet wymaga przerw, aby od tej dość posępnej historii odpocząć. Jednak aby w pełni docenić całokształt wizji Stephensona koniecznie należy przeczytać ją do końca. Z jednej strony jest to naukowy podręcznik, jak przetrwać zagładę Ziemi, z drugiej strony jest to traktat o naturze ludzkiej, by na końcu dotrwać do wizjonerskiej bajki o tym, jak można by żyć pięć tysięcy lat po kosmicznej apokalipsie. Nie jestem w stanie ocenić książki od strony naukowej, muszę zawierzyć autorowi, który wywodzi się z rodziny naukowców i inżynierów, i który sam studiował między innymi fizykę, że wszystkie rozwiązania są w miarę zgodne ze sztuką. Jeśli spojrzeć na „7 EW” pod kątem literackim, to poza podjętą tematyką, największym atutem powieści są bohaterowie, do których czytelnik bardzo szybko się przywiązuje. Postaci nakreślone są dogłębnie, a fabuła świetnie z nimi współpracuje. Tempo akcji w książce jest naprawdę bardzo różne, niestety, co może zniechęcić część czytelników, w części pierwszej wydarzenia toczą się w ślimaczym tempie, spowalniane przez długie wywody z różnych dziedzin nauki. Niestety przy tak obszernym dziele nie ciężko jest o wady. Najbardziej zabrakło mi tła socjologicznego związanego z zachowaniem się ludzi w obliczu apokalipsy. Temat ten potraktowany został zdawkowo, a założenie, że wszyscy potulnie zgodzą się na Rozdzielanie Losów, czyli przydzielanie miejsc w Arce w Chmurze, jest czystym nonsensem. Również wizja przyszłości, choć w wielu aspektach pociągająca i ciekawa, w szczególności jeśli dotyczy sztucznego wytworzenia klas społecznych na bazie rekombinacji genetycznych, wydaje się w innych aspektach potraktowana po łepkach, a nawet absurdalna.

Podsumowując. „7EW” to powieść nie dla każdego, wymagająca, męcząca, przytłaczająca negatywnymi emocjami, wymaga od czytelnika mozolnej pracy nad tekstem, sporej ilości czasu i wytrwałości, ale... WARTO!

Dział: Książki