marzec 15, 2025

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: Zysk i S ka

wtorek, 27 marzec 2012 14:30

Iron Man

W stajni Marvela z roku na rok pozostaje coraz mniej pozycji, które nie miały swojego wielkoekranowego debiutu. Powoli wszyscy superbohaterowie z tej stajni będą mieć za sobą kinowe debiuty. Tym razem padło na Iron Mana, który po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksów w 1963 roku w numerze serii „Tales of Suspence”, a w 1968 doczekał się własnego wydawnictwa. Początkowo był to równie tandetną postacią jak Kapitan Ameryka, czyli banalnym, amerykańskim bohaterem walczącym z komunizmem. Jednak pierwowzór postaci Iron Mana to prawdziwa postać Howard Hughes – jednej z najbogatszych ludzi swego czasu, pilot, inżynier, filantrop. Znany był ze swego zamiłowania do lotów, wielokrotnie bił rekordy szybkości w lataniu. Filmowi maniacy powinni kojarzyć jego nazwisko po pierwsze jako producenta „Scareface”, oraz jako tytułowej postaci z filmu „Aviator”. W wersji komiksowej Tony Stark stał się Iron Manem po pobycie w niewoli w Wietnamie. Tam dowiaduje się, że jeśli nie zbuduje broni dla Wong Chu to nie zostanie poddany operacji usunięcia fragmentów bomby w jego ciele, które wraz z krwią dotrą do serca zabijając go. Pod przykrywką tworzenia broni Stark wraz z fizykiem Yin Senem budują zbroję dającą nadludzką siłę i wytrzymałość dzięki, której udaje się Starkowi uciec. Natomiast w filmie Tony Stark to znany playboy, bogacz, właściciel korporacji zbrojeniowej, znany inżynier i wynalazca. Po przeprowadzonej prezentacji nowej broni, gdzieś na dzikim bliskim wschodzie ranny trafia do niewoli. Zbrojna organizacja rebeliantów zmusza go do skonstruowania w iście polowych warunkach broni, którą niedawno prezentował. Stark wraz z pomocnikiem konstruują zbroję, by móc uciec z niewoli. Ucieczka się udaje, milioner wraca do Stanów odmieniony co nie podoba się jego współpracownikowi - Obadiaha Stane przejął rządzenie firmą w czasie nieobecności Tony’ego. Ten zupełnie znika z życia towarzyskiego i w podziemiach swej posiadłości udoskonala projekt zbroi jaką zbudował w niewoli.

Jak widać po powyższym wstępie mamy tu do czynienia nie tylko z kolejnym superbohaterem, ale i kolejnym przeniesieniem postaci w aktualne wydarzenia, teraz już nie walczy z wietnamskimi komunistami, ale z jakimiś arabskimi terrorystami. Przeniesienie w czasie było dobrym posunięciem, bo kolejny film pokazujący zmagania starych mocarstw mógłbym wypaść dość żałośnie. Tony Stark to dość nietypowy bohater komiksowy, gdyż rzadko główną postacią bywa taki lekkoduch i bogacz (choć taki Batman na brak funduszy narzekać nie może).

Cały film wypełniony jest nudą. Główny bohater to nudziarz, pomimo jego przygód wysoce erotycznych, bogactwa, podróży itp. Do tego wszystkie wydarzenia to przewidywalna mieszanka tego co już widzieliśmy u innych komiksowych postaci, taka kalka. Akcja strasznie się wlecze i przynudza, a widz czeka kiedy wreszcie będzie jakaś rozpierducha na ekranie, która choć trochę zrekompensuje resztę braków. Lecz i tu jest zawód, gdyż sam Iron Man to postać nawet w papierowym wydaniu uznawany jest raczej za niezłe badziewie i żenadę dla bardzo małych chłopców tak jak wspomniany wyżej Kapitan Ameryka. Facet w cudownym kombinezonie ileż już to razy mieliśmy okazję spotykać się z takowym motywem. O niebo lepiej wypadają tacy kombinezonowcy jak Spawn, Witchblade, czy w pewnym stopniu (jeśli chodzi o technologię i poukrywaną broń) Batman.

Mamy tu mieszankę kiepskiej fabuły, nieprawdopodobnie nudnej postaci, mnogości zapożyczeń i wiejącej z każdego kąta nudy. Ciekawe wydarzenia trafiają się tak raz na trzydzieści minut, a reszta wypełniona jest pokazywaniem jaki to Tony Stark był bawidamkiem i jaką przeszedł metamorfozę po powrocie z niewoli. Zdaję sobie sprawę, że komiksy tego typu o super herosach bazują na wielkiej dawce nieprawdopodobieństwa, gdzie możliwe są różne mutacje, dziwne wynalazki, przybysze z kosmosu i cholera wie co tam jeszcze, ale na litość boską wszystko to i tak powinno się trzymać kupy. A tutaj całość wygląda jakby została sklecona w starym, „dobrym”, polskim stylu prowizorki – na ślinę, sznurek i klej biurowy łączy się ważne elementy i ma być dobrze. Twórcy tego filmu założyli, że widz da się nabrać na każde badziewie jakie mu się poda, a tak oczywiście nie jest. Człowiek przymyka oko na różne nieścisłości i babole jeśli cały film został dobrze zrobiony i trzyma się kupy, wtedy jakoś przełknie parę wpadek. Jednak tam gdzie całość to bida z nędzą nie ma żadnej taryfy ulgowej. Prawdziwym szczytem nad szczytami tandety i niesamowitego nieprawdopodobieństwa, którego nawet najmocniejsze aktualnie komputery nie potrafiłyby obliczyć była cała ucieczka w pierwszym żelaznym stroju. Istny śmiech na sali, gdy siacyś terroryści nie potrafią ubić faceta ubranego w metalową konserwę z ogromnymi dziurami pozostawionymi w miejscu oczy. Takich kasztanów jest tu oczywiście więcej.

Wszelkie zagrywki mające zbliżyć do nas główną postać spaliły się w przedbiegach, scenarzyści (pomimo mocnej grupy) nie potrafili stworzyć niczego interesującego. A o relacjach Tony’ego Starka z jego asystentką Pepper Potts czy współpracownikiem Rhodey’em to śmiech na sali, stworzone zostało to na poziomie zrozumienia kontaktów międzyludzkich u dwunastolatków. Cóż młodzi widzowie może będą potrafili przymknąć oczy na wszelkie nieścisłości lub ich nie dojrzą co pozwoli im na jakąkolwiek radość z seansu, gdyż widz dorosły będzie się na tym filmie po prostu nudził. Dwie czy trzy większe sceny walki, gdzie pokazano nieco efektów specjalnych to za mało jak na opowiastkę o SUPEBOHATERZE!

Zdecydowanie odradzam i to nawet fanom wszelkich komiksowych przejawów. Także fani takich aktorów jak Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow czy Jeffa Bridgesa powinni ominąć szerokim lukiem każdą sale kinową, gdzie wyświetlają tą padakę, która nawet jako obiekt żartów i szyderstw się nie nadaje.

Dział: Filmy
środa, 27 lipiec 2016 08:45

Mroczniejszy odcień magii

Do sięgnięcia po książkę V. E. Schwab skłoniła mnie zawarta w opisie okładkowym informacja, że w wykreowanym przez autorkę świecie istnieje więcej niż jeden Londyn. Otóż w tym przypadku Londynów jest trzy, a kiedyś było ich nawet cztery!

Głównym bohaterem historii jest młody mag Kell, mający możliwość podróży między alternatywnymi miastami. Ojczyzną bohatera jest Czerwony Londyn, państwo dobrze prosperujące, gdzie obywatele są szczęśliwi, a kraj rządzony przez przybraną rodzinę Kella. Oprócz Czerwonego Londynu istnieją jeszcze Biały i Szary, a kiedyś był nawet Czarny Londyn. Jednak rosnące zagrożenie, jakim stała się dla tych państw magia, spowodowało, że przejścia - portale między nimi zapieczętowano, zaś Czarny Londyn uległ zniszczeniu. Obecnie ludzie już nie mogą przemieszczać się między Londynami i pozostały tylko dwie osoby, które to potrafią. Jedną z nich jest Kell, drugą mag Holland pozostający na usługach królewskiej pary z Białego Londynu.

Podróżujący między światami Kell pełni rolę posłańca, prywatnie szmugluje też przez granice drobne przedmioty, takie jak pozytywki, biżuterię i inne bibeloty. Nie robi tego dla zysku, jest raczej kimś w rodzaju kolekcjonera. Nie znając dokładnie własnego pochodzenia, znajduje przyjemność w otaczaniu się takimi przedmiotami. Nie może przewidzieć, że właśnie słabość do nich, wpędzi go w nie lada kłopoty oraz zagrozi bezpieczeństwu wszystkich Londynów.

Lila Bard to uliczna złodziejka, marząca o własnym okręcie i karierze pirata. Ponieważ dziewczyna ma naturalny dar do obrabiania kogo popadnie, wkrótce drogi jej i Kella skrzyżują się. Czy wspólnymi siłami zdołają zapobiec knowaniom rodzeństwa Dane? Czy uratują Czerwony Londyn przed zakusami magii płynącej z czarnego kamienia? W powieści V. E. Schwab niczego nie można być pewnym, dopóki nie przewróci się ostatniej strony.

Magiczna. Tak jednym słowem określiłabym tę historię. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy, z racji miejsca akcji czyli Londynu, to proza Neila Gaimana, zwłaszcza powieść Nigdziebądź. Tam także istniały dwa miasta, jedno zwykłe, drugie magiczne. Tutaj mamy podobnie, choć nie do końca. Każde z miast jest inne, kieruje się innymi zasadami, jedno jest mniej bezpieczne, inne bardziej.

Druga sprawa to pewna nieobliczalność fabuły. Do samego końca nie można być pewnym, jak potoczą się losy bohaterów i jak zakończy się intryga. Czy krwawy plan rodzeństwa Dane się powiedzie? Czy Kell ulegnie mocy czarnego kamienia? Czy Lila zdoła wypełnić swoją część planu?

Mroczniejszy odcień magii to taka baśń dla dorosłych. Bywa naprawdę groźnie, krew leje się strumieniami, a chciwa żywiciela magia zmienia ludzi w rozpadające się stwory przypominające zombie. Historia opowiada o walce z własną naturą i o tym, że tak naprawdę kluczem do wszystkiego jest miłość, jaką darzymy bliskich. Czasem jednak trudno, by ta zasada zadziałała w praktyce.

Wciągająca, miejscami przewrotna i bardzo zaskakująca, a jednocześnie tak świeża historia o magach, których obecnie mamy tak wielu. Warta poznania.

Dział: Książki
piątek, 21 wrzesień 2012 13:07

Szubienica o zmierzchu

„Szubienica o zmierzchu" - drugi tom cyklu „Łowca Czarownic" jest dostępny na rynku już od pewnego czasu. Pierwszą część przeczytałam wiedząc o autorze jedynie to, że pochodzi z Wielkiej Brytanii i porównuje się go do Stephena Kinga. Tym razem postanowiłam dowiedzieć się nieco więcej.

Zgodnie z informacjami podanymi na stronie www.williamhussey.co.uk Hussey pochodzi z rodziny cyrkowców, która osiedliła się w nadmorskiej miejscowości Skegness, kiedy mały William miał rok. Jako dziecko Hussey mieszkał w nawiedzonym domu, a latem, kiedy jego rodzice pracowali dłużej niż zwykle, chłopcem opiekowali się dziadkowie. To oni zabierali małego na długie spacery po okolicy i opowiadali historie pełne potworów... William studiował literaturę angielską, psychologię i prawo, ale prawnikiem nie został. Zaczął pisać, najpierw książki dla dorosłych, a potem zainspirowany przez swojego małego siostrzeńca, zaczął pisać książki dla młodzieży. Tak, cykl „Łowca Czarownic", ten pełnokrwisty horror, jest z założenia książką dla dzieci i nastolatków...

„Szubienica o zmierzchu" jest kontynuacją losów Jake'a Harkera, nastolatka obdarzonego magicznymi zdolnościami, odziedziczonymi po sławnym przodku. Chłopiec co prawda zniszczył Wrota Demonów i zapobiegł apokalipsie, ale z piekieł wymknął się Ojciec Demonów, Simon, przyjaciel Jake'a został uprowadzony, a jego ojciec ciężko ranny. Chłopiec i jego przyjaciele nie mogą już korzystać ze środków Instytutu dr Holmwooda, na szczęście Adam Harker wciąż ma kontakty i dłużników wśród istot mroku, którym przez wiele lat pomagał. To dzięki nim bohaterowie znajdują schronienie w Grymuarze, miejscu położonym na granicy światów ludzi i istot mroku. Jake gorączkowo poszukuje leku na ranę ojca, dodatkowo przyjaciele śledzą ruchy Ojca Demonów, który podróżuje po świecie pozostawiając w miejscach wizyt swój symbol trójzęba. Jak na złość staromoc opuściła młodego Harkera, a tylko dzięki niej Jake może zapobiec nadchodzącej zagładzie. By odzyskać swoją magię zdesperowany chłopak zgadza się na niebezpieczną podróż w przeszłość, w czasy Josiaha Hobarrona. Musi odnaleźć Wiedźmową Kulę, tajemniczy talizman pomagający kontrolować staromoc. Na jego drodze staną liczne przeszkody - oskarżenie o czary w tych czasach to praktycznie wyrok śmierci. W dodatku wielu ludzi bierze go za Josiaha, a ten miał licznych wrogów, w tym jednego, który może zakończyć misję Jake'a - niesławnego Generała Łowców Czarownic. Chłopaka czeka także spotkanie z rodziną przodka oraz z miłością jego życia - Eleanor. Czy uda mu się zdobyć talizman, uciec prześladowcom i wrócić do swoich czasów?

„Szubienica o zmierzchu" jest powieścią równie brutalną i krwawą, co pierwsza część trylogii. Mamy w niej wiedźmy, kanibali, zombie, proces o czary, tortury, wyrocznię, jadowite węże-ludojady i inne różnego rodzaju potwory. Jest atak sabatu powszechnego na instytut, powrót starych wrogów, nowi przyjaciele i tajemnice do rozwiązania. Powieść zyskuje też na stopniu skomplikowania - to co w pierwszym tomie naszkicowane było dość prosto, dzięki podróży głównego bohatera w czasie, zyskało drugie dno. Nic nie jest takie, jakim wydawało się na początku. Spojrzenie na świat Josiaha Hobarrona, przodka Jake'a nie dość, że niczego nie wyjaśnia, to stawia wiele nowych pytań, dając doskonałe przedpole trzeciej części trylogii. Myślę, że nie tylko ja z niecierpliwością czekam na ostatni tom, mając nadzieję dowiedzieć się wszystkiego. Kim naprawdę jest Jake? Kto zapoczątkował linię krwi, która latami pozwalała pieczętować Wrota Piekieł? Czy Jake spotka jeszcze Eleanor?

Książka jest niezwykle wciągająca, charakteryzuje się wartką akcją i malowniczością, znaną już z pierwszego tomu. Prawdziwą przyjemnością jest oglądanie tego plastycznego świata. Pisana przyjaznym, prostym językiem powieść sprzyja popuszczeniu wodzy fantazji i na pewno spodoba się szczególnie młodemu czytelnikowi. Jest także ciekawą propozycją dla wszystkich fanów Stephena Kinga i J. K. Rowling, bo właśnie prozę tych autorów przypomina najbardziej.

Dział: Książki
niedziela, 16 maj 2010 12:36

Srebro

„Srebro” S. Saviile’a, to książka wpisująca się w nurt literatury, który stał się bardzo popularny ostatnimi czasy. Ludzie przeżywają poniekąd kryzys wiary i zaczynają sobie zadawać pytania, na których odpowiedzi miał wcześniej monopol Kościół. Jak powiedziano, tak było. Oczywiście to duże i nie do końca uczciwe uproszczenie. Jednak jeszcze te kilkadziesiąt lat wcześniej, człowiek zadający pytanie w stylu: „Czy to możliwe, że Jezus Chrystus miał rodzinę?”, został by publicznie ukamienowany, albo przez kościół nazwany heretykiem.

Dziś w dobie Internetu, który jest potężnym medium takie pytania są niemal na porządku dziennym. Ludzie to już nie tłum ślepo zapatrzonych w pasterza - kapłana owieczek, ale medialne społeczeństwo chcące wiedzieć więcej i zadające coraz to bardziej bulwersujące pytania.

Pozwoliłem sobie na tą przydługą dygresję z tego powodu, że są ludzie, którzy nie boją się odpowiedzieć na takie „lęki człowieka współczesnego”. Pierwszą próbą wcale nie był „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, ale jego książka stała się bodajże najsłynniejszym przykładem „próby” przez wielką wrzawę medialną wokół niego. A wszystko to spowodowało, że sprzedaż poszła jeszcze lepiej… Niestety „Kod…” to próba wybitnie nieudana, bo stawiająca tezy, które nie są niczym poparte, a tylko mieszają w głowach zdezorientowanych ludzi. Zbitek faktów i „pseudo-faktów” poddano tam sensacyjnej obróbce, z czego wyszedł niezły kryminał, ale kiepskie źródło jakiejkolwiek nauki, poza tą, jak należy takie ksiązki pisać. W ten sam „biblijny dzwon” postanowił uderzyć Steven Saviile ze swoim „Srebrem”. Dźwięki jakie się przy tym z niego wydobywają są zdecydowanie czystsze niż przy „Kodzie…” D. Browna.

Zdecydowanym plusem książki przez mnie opisywanej jest „odrobienie lekcji” historii starożytnej. Co prawda pojawiają się tam pewne „upiększenia” i dodatki, ale wychodzi to na korzyść fabule, która dzięki temu zyskuje solidną podmurówkę. „Kod…” uczłowieczył nam Jezusa „ubierając” go w rodzinę. Tematem „Srebra” stał się wyklęty, z dwunastki późniejszych Apostołów, Judasz i jego potomkowie będący wodzami sekty Sykariuszy – mistrzów sztyletu. Do legendy przeszła bohaterska obrona ich głównej i jedynej twierdzy – Masady, gdzie wszyscy mieli popełnić masowe samobójstwo tuż przed wkroczeniem do niej Rzymian. Ostatnie badania jednak mówią o nich co innego: „W kwietniu oblegający [Rzymianie] ostatecznie obalili mury za pomocą tarana. Po wejściu na teren fortecy legioniści odkryli, że budynki stoją w ogniu, a obrońcy popełnili samobójstwo. Ponieważ odebranie sobie życia jest potępiane przez judaizm, obrońcy Masady wytypowali dziesięciu mężczyzn, którzy pozbawili życia wszystkich zgromadzonych w fortecy. Ostatni z nich zabił swoich dziewięciu towarzyszy, podłożył ogień pod fortecę i sam popełnił samobójstwo.” – jak podaje Wprost24. To stwierdzenie z wersji oficjalnej, ale prawda jest taka, że w twierdzy miało być ponad tysiąc osób, a znaleziono ledwo dwadzieścia osiem szkieletów i to nie należących do Żydów, ale do Rzymian, którzy zmarli tam wcześniej… Nie zmienia to jednak faktu, że Sykariusze stali się smakowitym kąskiem dla Steven Savilla, a wersja przez niego przedstawiona jest całkiem prawdopodobna, gdyż sekta ta działała nie tylko w okolicach Masady… A kreśli ich historię z prawdziwym wyczuciem tak, że czytelnik wczuwa się znakomicie w fabułę, która jest misternie nakreślona. Żeby jeszcze uprawdopodobnić to, co znajduje się w książce, dodano dokument, który to niby odnaleziono w salach, które znaleziono po trzęsieniu ziemi w 2004 roku (szukałem o tej katastrofie informacji i niestety nie znalazłem takowych). Dokument ten, to coś na kształt testamentu „prawnuka” Iskarioty - Eleazara ben Jaira (który dowodził wtedy sektą Sykariuszy, co potwierdza wiele źródeł historycznych). W dokumencie tym jest historia o prawdziwej roli Judasza w ukrzyżowaniu Jezusa. Znamienne jest też to, co ben Jair miał zrobić ze słynnymi trzydziestoma srebrnymi szeklami z Tyru. Tu ujawnia się prawdziwy geniusz pisarski Saville’a.

Język autora jest bardzo plastyczny, co pozwala czytelnikowi wczuć się w realia starożytności, nie dodając jej uroków i nic też nie ujmując z rzeczywistości, mimo iż jest to zaledwie kilka stron w książce. Wyrobione pióro pisarza idzie poznać także po reszcie stron, bo walki wciągają czytelnika i razem z ich uczestnikami, bije mu mocniej serce, a wszystkie są przedstawione w miarę prawdopodobnie. Odbiorca, którego nie obchodzą sposoby działania służb specjalnych, S. Saville urzeknie swoimi opisami i da się ponieść fabule, ale… Za tym „ale”, kryją się ludzie którzy jednak nieco liznęli literaturę faktu i rażą ich niektóre opisy. Wskażę na nie nieco później, a teraz dojdźmy do nich razem z fabułą.

Kiedy Sykariusze zapowiadają „czterdzieści dni i nocy grozy”, a potem sieją zamęt i terror w Europie, na przeciwległym biegunie pojawia się organizacja Ogmios, „good guys”, tajna komórka MI6 – wywiadu brytyjskiego. Mamy tu ciekawą mieszankę ludzi z przeszłością i kartoteką tyleż grubą, co i tajną. Są nimi: Noah Larkin dawny snajper pracujący na usługach korony, między innymi w Iraku (weterani w modzie), Ronan Frost, Irlandczyk, były żołnierz i członek grupy antyterrorystycznej (jak wyżej), Rosjanin Konstantin Chawin dawny agent KGB, Orla Nyren, niegdyś agentka MI6 i Jude Lethe, komputerowy geniusz pierwszej klasy, który sprawia, że nawet żarówki wybuchają na zawołanie i ich szef – sir Cahrles Wyndham niewładny niestety do działań w terenie, ale z takimi koneksjami, których sama królowa Wielkiej Brytanii by się nie powstydziła. Nasuwa się więc skojarzenie, że skoro są najtajniejszymi z tajnych, to powinni tez być najlepsi. Niestety tylko po jednym z nich widać, że słowo „wywiad” nie jest mu obce. To oczywiście Chawin. Reszta daje się wciągnąć w pułapki tyleż proste, co i niebezpieczne. Kłamstwa i pozory to chleb powszedni w książce. Niestety jedne są uszyte grubymi nićmi, a tylko niektóre są tak subtelne, jak być powinny. Ogmios nie jest – jak pisałem powyżej – liczną organizacją, co pozwala na dużą dozę luzu w działaniach i nie przejmowanie się zbytnio prawem. Jest to także ich wadą, gdyż ludzie w niej pracujący, w razie wpadki, są zdani sami na siebie. „Kawaleria” nie przybędzie im na pomoc. Niestety Ogmios nie docenia zawiłości intrygi oraz determinacji i przebiegłości Sykariuszy, którzy są zawsze o dwa kroki przed nimi. Kończy się to zamachami na skalę jakiej Europa jeszcze nie widziała. „Ogmios” – mimo żyje iż pod wygodną przykrywką MI6 – nie wiadomo czemu nie jest tak naprawdę przez nie, ani przez inne służby wspierane. Bo jeśli tak nazwać to, co się dzieje w książce, to jest to partactwo pierwszej wody. Ujawnia się to przy zamachu w pewnym niemieckim mieście, gdzie ich służba specjalna nie jest poinformowana o wyglądzie agenta „Ogmiosu”, mimo iż ten kilka godzin wcześniej swobodnie, dzięki swoim pełnomocnictwom, chodzi po trasie przejazdu znanej osobistości i sprawdza ewentualne dogodne miejsce do oddania strzału. Jest to poważne niedopatrzenie. Miejmy nadzieję, że nie autora. A agent wpada z kretesem…

Po Europie kolejnym teatrem działań jest Bliski Wschód, a konkretnie rzecz biorąc Izrael. Agentka tam pracująca popełnia szkolne wręcz błędy, ale autor przemyślnie je maskuje tak, że czytelnik dopiero po chwili orientuje się, co się stało. Należy sobie w tym miejscu powiedzieć, że sam autor wspomina o dużej specyfice działań w Izraelu, niestety moim zdaniem nie nakreśla ich dobrze. Tam nie ma mowy o społeczeństwie informacyjnym, ale o permanentnej inwigilacji dla dobra obywateli. I jakkolwiek pobieżne potraktowanie i przestudiowanie przez autora struktury wywiadu izraelskiego, nie szkodzi fabule, to umieszczenie jednego z szefów Apostołów Judasza alias Sykariuszy w Amanie – wywiadzie sił zbrojnych Izraela – jest zabiegiem bardzo dziwnym.

W sprawach wywiadu nie trzeba być alfą i omegą, żeby zrozumieć, że ten zabieg to porażka. Przydałaby się w tym momencie autorowi lektura ze dwóch, trzech książek o tym wywiadzie. A jeśli jednak autor je czytał? Nie docenił on w takim razie potęgi Amanu, przy którym nasz wywiad to banda chłopaczków wymachujących pistoletami. Wywiad ten potrafił w latach osiemdziesiątych neutralizować, przy współpracy z Mosadem (wywiadem zagranicznym) i Szin Bet (wywiadem wewnętrznym), od kilku do kilkunastu zamachów bombowych dziennie. Członków Amanu, jak każdego wywiadu, bardzo dokładnie „się prześwietla” i w razie jakichkolwiek wątpliwości – nie zatrudnia. Więc nawet struktura Sykariuszy nie tłumaczy – w co chciałby wierzyć autor – takie lipy. Między poszczególnymi organizacjami wywiadowczymi Izraela nie zawsze się działo dobrze. Były nawet czasy, że darły ze sobą nieźle koty. Ale jeśli idzie o sprawy wewnętrzne, to współpracują ze sobą w miarę dobrze i nie bez kozery noszą nazwę najlepszych służb wywiadowczych na świecie. Honory należą się autorowi za opis spokojnej, ale przez to także szalenie brawurowej, akcji MI6 w Niemczech, gdzie z łap niemieckiej Policji i wywiadu zostaje uratowany agent, o którym wcześniej mówiłem, że został spalony. Parafrazując słowa autora, które dobrze oddają sedno operacji: „Chłopaki mieli zawsze papierki bez zarzutu…”.

„Srebro” jest kryminałem wysokiej próby. Źle wpłynął na nie tylko niezrozumiały pospiech autora i wydawnictwa w tłumaczeniu, bo zdarzają im się co najmniej dziwne literówki. Po co on był? Żeby dogonić premierę nowej książki Browna i na niej się wybić? „Srebro” ma wystarczająco wiele zalet, które nie potrzebują tego typu zabiegów „marketingowych”.

W „Srebrze” wątki zostały ledwie zawiązane. Znamy sprawcę, ofiary, policjanta, ale ten pierwszy został jedynie lekko raniony w pościgu i na pewno zdąży wydobrzeć do kolejnej części powieści pod tytułem „Złoto”. Czekam na nią z niecierpliwością, bo mimo iż „nawtykałem” książce ile wlezie, to chłonąłem ją z szeroko otwartymi oczyma, bo to bardzo miła odmiana po „Kodzie Leonarda da Vinci” i innych książkach Dana Browana. Bawiłem się świetnie przez te równe pięćset stron i czekam na więcej. Książkę jednakże przewrotnie polecę na krótkie wieczory, bo wciąga bardzo i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec.

W swoistym Post Scriptum dodam kilka szczegółów a propos samego wydania ksiązki.

Mimo iż, w egzemplarzu przeze mnie posiadanym, zastosowano oprawę broszurową, to jest ona solidna. Większą sztywność zyskuje jeszcze dzięki zakładkom bocznym, co dodatkowo powoduje, że laminat nie schodzi już po kilku dniach. A książka przy przewożeniu w plecaku, czy też torbie mniej się niszczy.

Grafika na okładce jest ładna, ale znajduje się w niej buraczek – kółko brelokowe przy sztylecie. Kiedy zorientujecie się już w fabule, zrozumiecie dlaczego to wręcz śmieszy…

Jeśli miałby przyznać książce ocenę, to na pięć gwiazdek, przyznam jej cztery. Gorąco polecam.

Dział: Książki
czwartek, 12 kwiecień 2012 12:14

Tern

Nik Pierumow, a właściwie Nikołaj Daniłowicz Pierumow, to pisarz fantasy, któremu rozgłos na całym świecie przyniosła kontynuacja „Władcy pierścieni" J. R. R. Tolkiena napisana w 1993 roku. Jego trylogia „Pierścień mroku" zdobyła szereg nagród oraz przyczyniła się do tego, że autor został uznany najlepszym pisarzem na największym konwencie fantastycznym w Europie – Euroconie w 2004r. W 2007 roku, po próbach ze space-operą czy Steampunkiem, Pierumow rozpoczął nowy cykl fantasy „Siedem Zwierząt Rajlegu". Wydany w Polsce przez wydawnictwo Solaris w 2010 roku „Tern" rozpoczyna naszą przygodę w niesamowicie wykreowanym świecie Rajlegu.

Fabuła powieści skupia się wokół podróży dość niezwykłej drużyny. Dlaczego niezwykłej? W żadnej klasycznej fantasy nie spotkało się takiej różnorodności wśród głównych bohaterów, których łączy jeden cel. Tytułowy Tern jest kolczastym dhussem, który za członka tej rasy się nie uważa. Wraz z nim w wędrówce po magicznych krainach Rajlegu uczestniczy zmieniona genetycznie przez nekromantów Gończa Nekropolis – Stein, piękna sidha Neiss, mistrz alchemii Ksarbirus, przyzwany z innego wymiaru demon-poeta, który brzydzi się przemocą - Krojon oraz gnomi łowca demonów – Braber. Pozornie członkowie są indywidualnościami niepasującymi do siebie, na dodatek żywiącymi do siebie nawzajem urazę. W końcu Stein wymordowała cały ród Neiss, a Tern wbrew jego woli przywołał Krojona, na którego poluje Braber. Ostatecznie różne okoliczności, które splotły ścieżki ich historii, sprawiają, że muszą połączyć swoje siły i wyruszyć w podróż, aby zbadać sposób działania Zgnilizny, morderczej plagi gnębiącej Rajleg. Wspólnie muszą stanąć do heroicznej walki ze złem, typowej dla epic fantasy.

Spoiwem łączącym tą niezwykłą drużynę, która w normalnych okolicznościach nie miała by racji bytu, jest postać tytułowego bohatera. Tern jest osobą jakby wyjętą z kontekstu, niepasującą do klimatu. W życiu kieruje się honorem, miłosierdziem i szlachetnością, walka jest dla niego ostatecznością. Wyróżnia się inteligencją i wiedzą na temat całego świata Rajlegu, jego mieszkańców i używanych języków. Używa technik magii, które odeszły w zapomnienie. Ponadto jego przeszłość jest wielką niewiadomą. Nikt nic o nim nie wie. Ta tajemniczość wokół jego postaci jest również elementem, który napędza fabułę.

Na uwagę zasługuje wykreowany przez Pierumowa Rajleg. Już we wstępie do „Terna" autor zaprasza nas do swojej krainy wykorzystując mit o drzewie światów. Zabieg ten umacnia nas w przekonaniu, że pisarz profesjonalnie podszedł do zadania. Sam świat uderza różnorodnością i bogactwem, a z umieszczonych w książce dwóch mapek możemy wywnioskować, że w pierwszej części cyklu poznajemy tylko niewielki jego wycinek. Spotkamy w nim wiele znanych nam już ras (m.in. gnomy czy trolle), ale dodatkowo przyjdzie nam poznać masę nowych (dla gatunku fantasy): dhussy, sidhy, aelwy, taengowie. Autor znakomicie przedstawił relacje międzyrasowe, opisał społeczne hierarchie, kulturę, stosunki polityczne czy pozyskiwane umiejętności magiczne.

Na koniec uwaga odnośnie polskiego wydania. „Tern" wydany przez wyd. Solaris zachwyca piękną ilustracją na okładce. W tłumaczeniu znaleźć można kilka literówek, które nie wpływają jednak na przyjemność czytania. Sposób wykończenia książki jednakże przy takiej objętości (500 stron) jest nieco dokuczliwy - przy przewracaniu kartek należy uważać, by nie złamać jej grzbietu.

Czytając „Terna" bardzo często na myśl przychodzą nawiązania do Tolkiena. Już sam pomysł wędrującej drużyny wydaje się nam bardzo dobrze znany. Ponadto sposób opisywania Rajlegu, choć jest o wiele lżejszy, kojarzy nam się ze stylem autora „Władcy pierścieni". Pierumow zachował jednak swoją oryginalność, która powoduje, że jego cykl ma aspiracje do pozostawienia swojego piętna w historii literatury fantastycznej. Pomimo czasami dłużącej się fabuły, lektura sprawia przyjemność, zaś dialogi głównych bohaterów wywołują niejednokrotnie uśmiech na twarzy. Można tylko liczyć, że autor nie wypadnie z dobrego rytmu i pozostałe tomy (w trakcie pisania tej recenzji w Polsce ukazała się czwarta powieść z cyklu Siedem Zwierząt Rajlegu) będą trzymały nadany w pierwszej części wysoki poziom. Podsumowując, żaden miłośnik fantasy nie powinien przejść obojętnie obok najnowszej twórczości Nika Pierumowa.

Dział: Książki
poniedziałek, 12 marzec 2012 12:10

Legenda Kella

"Każdy zasłużył na odrobinę odpoczynku. Nawet bohater." Tylko jak tu odpoczywać, kiedy kraj, w imię którego kiedyś toczyło się opiewane pieśniami boje, został celem inwazji wrogiej armii, o której mało kto słyszał? Kell, sędziwy wiekiem weteran, o którym krążą legendy, a bardowie śpiewają w tawernach ballady na jego cześć, którego imię budzi szacunek i trwogę wśród ludności, ponownie musi dobyć swój topór, z którym łączą go więzy krwi. Choć ciało wyszło już z formy, zaś nadużycie alkoholu i fajek dają o sobie znać, walka w obronie życia ukochanej wnuczki jest dla niego najważniejsza. Nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel. W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Pytanie tylko, jak jest ono duże w przypadku Kella?

Andy Remic w swojej opowieści zabiera nas do Królestwa Falanoru. W krainie tej, po erze wojen, zwanej Dniami Krwi, które wysławiły wojownika Kella, ludzie wiodą spokojne życie pod rządami króla Leanorica. Nie zdają sobie sprawy, że zza gór zwanych Czarnymi Grotami, które w wyobrażeniu wielu są nie do przebycia, nadciąga Żelazna Armia pod wodzą generała Graala. Wojsko zabójczych albinosów służących Vaszynom - rasie wampirów, których ciała wypełnione są zegarowymi mechanizmami, pełnymi zębatych kół i przekładni. Do życia niezbędny im jest krwawy olej. W inwazji królestwa pomagają im Żniwiarze, tajemnicze istoty wysysające wnętrzności z ofiar oraz Zgnilce, niedorozwinięte pod względem fizycznym, ale zabójcze, Vaszyny.

Zbrojnemu wtargnięciu żołnierzy na terytorium Falanoru, w istnym wyścigu z czasem, przeciwstawia się Kell, którego pradawna magia łączy więzami krwi z labrysem, toporem o podwójnym ostrzu, zwanym Ilianna. Wraz z wnuczką Nienną, jej przyjaciółką Kat oraz Saarkiem, mistrzem rapiera i istnym "psem na baby", jako jedyni ocaleni z najazdu na miasto Jalder, wyruszają w niebezpieczną podróż by ostrzec króla.

Historię Kella poznajemy praktycznie cały czas, wraz z rozwojem fabuły dowiadujemy się nowych rzeczy na jego temat. Autor odsłania nam po kawałku przeszłość wojownika, jego wcześniejsze wyprawy, historię łaknącej krwi broni. Odnosimy wrażenie, że Kell to wręcz bohater negatywny, brutalny i bezwzględny w mordowaniu. Opuszczony przez przyjaciół i znienawidzony przez najbliższą rodzinę. Jedynie emanująca z niego miłość do ukochanej wnuczki sprawia, że patrzymy na niego inaczej. Z czasem zyskuje sympatię czytelnika.

"Legendy Kella" nie skupiają się wyłącznie na tytułowym bohaterze. Na kartach tej powieści poznajemy losy innych, ważnych dla fabuły, postaci. Ich historię niejednokrotnie się krzyżują, wzajemnie na siebie oddziaływają. Są także przeplatane z losami Kella, uzupełniając i urozmaicając historię człowieka-legendy. Jedną z nich jest Vaszynka Anukis, córka wynalazcy mechanicznej technologii, która dała niezwyciężoność rasie. Z powodu herezji i nieczystości zostaje ona wyrzutkiem społeczeństwa, zhańbiona przez swoich pobratymców. Jej losy łączą się z królową Allorią, porwaną przez Armię Graala.

Remic stworzył historię, która znacznie odstaje od stereotypów powieści fantasy. Choć wzorował się na jednym z mistrzów gatunku, Davidzie Gemmellu (autor Sagi Drenarów) i wykorzystał znane schematy, stworzył bardzo oryginalne dzieło. W końcu w "Legendzie Kella" nie spotkamy znanych z kart książek magii i miecza krasnoludów, elfów czy orków. Wymyślona przez niego koncepcja mechanicznych wampirów jest czymś innowacyjnym w literaturze fantastycznej. Pomysł wykorzystania mechanizmów zegarowych, niczym wszczepów cybernetycznych w literaturze sci-fi, które "żyją" w symbiozie z ciałem ludzkim, jest wręcz pionierski. Ponadto wprowadzając rasę Vaszynów, dzieli ją na klasy Kardynałów, Zegarmistrzów, Mechaników czy zwykłych obywateli zamieszkałej przez nich krainy - Doliny Silvy, tworząc hierarchię. Przedstawia relacje zachodzące pomiędzy klasami, które związane są z nadanymi przywilejami.

"Legendy Kella" obfitują w brutalne i drastyczne opisy. Krew leje się strumieniami, trup ścielę się gęsto, zaś obcięte głowy w przeciągu całej historii można liczyć w tuzinach. Z drugiej strony, kontrastowo, nie zabrakło barwnych opisów krain, które poruszają wyobraźnię. Język postaci jest wulgarny i jednocześnie potoczny. Doskonale pasuje do posługujących się nim bohaterów i nadaje swoisty klimat. Prawdziwą kwintesencją książki są dialogi Kella i Staarka, pełne sarkazmu, ironii i zgryźliwości, które czasami wręcz wywołują uśmiech na twarzy czytelnika.

Remic dzieląc książkę na przeplatające się historie różnych bohaterów, niejednokrotnie budował napięcie, aby urywać akcję w najważniejszym momencie i przejść do następnego rozdziału. Taka zabawa czytelnikiem, choć czasami już irytująca (ostatecznie "Legendy Kella" kończą się w środku akcji), wpłynęła na zainteresowanie dalszymi losami postaci oraz na szybkość czytania.

Podsumowując "Legendy Kella" Andy'ego Remica, będące pierwszym tomem „Kronik Mechanicznych Wampirów", to opowieść nieprzewidywalna, odstająca od utartych schematów gatunku fantastycznego, łącząca w sobie elementy dark fantasy z technologią rodem ze Steampunku. Świerzy pomysł, wartka akcja, brutalna i mroczna historia, język oraz świetne dialogi, sprawiają, że o tej książce tak szybko się nie zapomni. Niejeden czytelnik - włącznie ze mną - będzie czekał z niecierpliwością na kolejny tom.

Dział: Książki
niedziela, 26 luty 2012 12:08

Rozgwiazda

Hard science fiction jako jeden z podgatunków fantastyki szczególny nacisk kładzie na naukowe i techniczne zagadnienia. Rozwój technologiczny w takich dziedzinach jak fizyka, biotechnologia, biologia czy cybernetyka jest elementem istotnym, wokół którego kręci się cała fabuła tej literatury. Dołączając do tego odległą przyszłość oraz przestrzeń kosmiczną uzyskujemy to co fani science fiction lubią najbardziej - ciekawą, pełną wiedzy literaturę. Peter Watts postanowił dogłębnie poruszyć ten temat i to nawet dosłownie, ponieważ w przeciwieństwie do wielu reprezentantów hard science fiction, jego powieść "Rozgwiazda" nie rozgrywa się w kosmosie, lecz na samym dnie oceanu.

Książka jest debiutem literackim Wattsa, napisanym prawe dwanaście lat temu. Jednocześnie jest to druga powieść, po "Ślepowidzeniu", która ukazała się na polskim rynku. Już w jej wstępie możemy dowiedzieć się jak bardzo pisarz ceni czytelników z naszego kraju za ich otwartość na jego twórczość. W swojej przedmowie przyznał, że często korzystał z Google Translatora aby zapoznawać się recenzjami zamieszczonymi na łamach polskich portali internetowych. Z pewnością takie wyznania są bardzo miłym akcentem, przygotowującym nas do zapoznania się z debiutem autora.

Tak jak wspomniałem wcześniej, akcja powieści dzieje się w nieokreślonej przyszłości (sądząc po zaawansowaniu technologicznym, dosyć odległej), na dnie Pacyfiku. Pisarz w ten sposób postanowił nam pokazać świat może nie tak daleki, ale również niezbadany. W głębinach oceanu, w dolinach ryftowych, czyli rowach tektonicznych ograniczonych uskokami skorupy ziemskiej, ludzkość zakłada elektrownie. Do pracy w takich warunkach przygotowywane są odpowiednie osoby. Ówczesny rozwój technologiczny pozwolił na stworzenie mechanicznego płuca umożliwiającego czerpanie tlenu z wody morskiej, nakładek na oczy, które pozwalają widzieć w ciemnościach czy wyprodukowanie enzymu, dzięki któremu ciało ludzkie jest odCENSOREDe na wysokie ciśnienie. Ryfterzy, czyli członkowie załogi pracujący w głębinach, również nie są wybierani losowo. Każdy z nich został w swoisty sposób dotknięty przez życie, które pozostawiło na nich psychiczną skazę. Dzięki temu do jednej z baz na dnie oceanu - Beebe - trafia prawdziwa śmietanka osobistości. Mamy wśród nich między innymi byłego pedofila, który rozmawia z wyimaginowaną przyjaciółką, kobietę mającą uraz po wykorzystywaniu seksualnym przez swojego ojca czy byłego mordercę. Taka gromada wyrzutków społeczeństwa zostaje zamknięta w odosobnieniu mając do dyspozycji klaustrofobiczną przestrzeń podmorskiej bazy czy bezmiar jednego z grzbietów płyty tektonicznej Juan de Fuca, gdzie na każdym kroku czeka niebezpieczeństwo pod postacią podwodnych wulkanów czy olbrzymich, drapieżnych ryb. To właśnie bohaterowie są główną siłą napędową "Rozgwiazdy". Każdy z nich jest postacią złożoną, wielowymiarową, wywołującą skrajnie mieszane uczucia. Czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się z ich problemami natury psychicznej, obserwować relacje pomiędzy nimi - od wrogości, poprzez miłość, po braterską przyjaźń.

"Rozgwiazda" nie ogranicza się tylko do przedstawienia losów załogi pracującej na dnie oceanu. Na lądzie toczy się również fabuła mająca ścisły związek z bohaterami podmorskiej bazy. Przedstawiona zostaje rządna zysków korporacja GA, która pod przykrywką badań naukowych realizuje swoje własne cele, mamy w końcu inteligentne żele - sieci neuronowe mające zdolność uczenia się, które stają się powoli autonomiczne.

Peter Watts nakreślił bardzo ciekawy świat, który choć jest bliski, nie został jeszcze do końca zbadany. Czytając można wyczuć fakt, że pisarz posiada doktorat z biologii morskiej. Czerpie on garściami pomysły z naukowych badań i publikacji. Opisy podwodnej geografii ryftów czy zwierząt tam żyjących mają swoje źródła przedstawione przez pisarza na końcu książki. Podobnie rzecz ma się z podjętymi przez autora "Rozgwiazdy" tematami telepatii i psioniki. Zostały one przekazane szerszej opinii publicznej już w 1994 roku. Jak sam stwierdził "Być może będziecie zaskoczeni, dowiadując się, jak wiele z opisanych przeze mnie zjawisk nie jest moim wymysłem. (...) Rozgwiazda celowo przekręca niektóre fakty, a dziesiątki błędów popełniłem zapewne z czystej niewiedzy." Poruszane na kartach powieści wątki związane oceaniczną florą i fauną potrafią pogłębić wiedzę czytelnika, nie raz zmuszając do sięgnięcia do encyklopedii w celu zapoznania się z dokładniejszym opisem gatunków ryb głębinowych.

Z drugiej strony mamy przyszłość znaną z powieści cyberpunkowych: korporacje, cybernetyczne zamienniki ludzkich organów czy sztuczną inteligencję. Tak wykreowany świat przemawia do czytelnika swoim klimatem, mrocznym i tajemniczym.

Od strony technicznej powieść może wydawać się z początku bardzo chaotyczna. Autor rozpoczyna kilka różnych wątków, po których nieustanie się przemieszcza, przeplatając je historiami Ryfterów. Z czasem wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Jednak lekki niesmak z tego powodu pozostaje. Czasami doskwiera też nierówność fabuły. Z jednej strony autor w mistrzowski sposób buduje napięcie (którego poszczyciłby się niejeden twórca literatury grozy), z drugiej męczy czytelnika przestojami w akcji pod postacią wewnętrznych monologów bohaterów. Powieść jest i tak lżejsza w odbiorze niż "Ślepowidzenie" - powodem może być w końcu debiut literacki.

Podsumowując "Rozgwiazda" Petera Wattsa jest powieścią ambitną, skierowaną do miłośników mocnego science fiction z elementami cyberpunku. Osoby lubiące mroczny i klaustrofobiczny klimat, teorie spiskowe czy nowinki technologiczne doskonale się odnajdą się w przedstawionej fabule. Mnie osobiście Watts przekonał do siebie. Już nie mogę doczekać się lektury kolejnej części trylogii Ryfterów , którą "Rozgwiazda" rozpoczęła.

Dział: Książki
poniedziałek, 26 grudzień 2011 12:04

Stroiciel ciszy

Fantastykę religijną w polskiej literaturze można szukać ze świeczką. Choć już na początku lat 90 wraz z umocnieniem się pozycji Kościoła w Polsce zaczęły pojawiać się pierwsze opowiadania nawiązujące do wiary katolickiej, nurt ten wśród autorów zaczął zmierzać w innym kierunku. Motywy religijne w fantastyce zaczęły skupiać się na metafizyce, siłach nadprzyrodzonych, duchowych reprezentantach, zostawiając gdzieś z boku sens istnienia Kogoś oraz nasze wewnętrzne uwikłania z Nim.

Wojciech Szyda w swoim drugim zbiorze opowiadań po raz kolejny mierzy się z połączeniem chrześcijańskich dogmatów z nurtem science fiction i fantasy. "Stroiciel ciszy" zawiera dziesięć jakże odmiennych historii. Każda jest wyjątkowa i zmusza czytelnika do refleksji oraz odpowiedzenia sobie na pytanie - kim w moim życiu jest Bóg.

Już pierwsze opowiadanie, które otwiera antologię - "Raport łotrów", ukazuje w jaki sposób podróż w czasie i zamach na życie ledwo co narodzonego Chrystusa może mieć wpływ na dzieje ludzkości. Krótkie, lecz ciekawe opowiadanie ukazuje miłosierdzie Jezusa nad każdym grzesznikiem, który szczerze wyrazi swoją skruchę.

Postać Syna Bożego jest również tematem kolejnego, tytułowego opowiadania "Stroiciel ciszy". Tym razem autor przenosi nas w daleką, nieokreśloną, przyszłość. Główny bohater, John Caspar, podróżuje specjalnym statkiem kosmicznym, aby w samotności odpokutować swoje winy, jednocześnie zaś rozgrzeszyć odległe kolonie. Na jednej z nich odnajduje tajemniczą postać, której istnienie jest sprzeczne z nauką Kościoła. Bohater, a wraz z nim czytelnik, staje przed próbą zrozumienia sensu zmartwychwstania i ponownego przyjścia Zbawiciela.

Kolejna historia, "Ciało i krew", która według mnie, choć gatunkowo odbiega od pozostałych zawartych w zbiorze, była jedną z lepszych, porusza dylematy dotyczące poświęcenia i wiary. Oto rycerz, samotny wędrowiec, z oddaniem poszukuje legendarnego Graala, kielicha z którego Chrystus pił podczas Ostatniej Wieczerzy.

Inny opowiadaniem, które zasługuje na szczególną uwagę jest "Po'Sen. Plaga cudów". Bardzo abstrakcyjne, częściowo psychodeliczne, z drugiej strony zaś malownicze. Autor porusza wyobraźnię czytelnika, kreując alternatywny Poznań. Miasto to w niejednym naszym śnie przerażało i fascynowałoby jednocześnie. W opowiadaniu obecny jest również motyw spowiedzi, jako leku na grzechy.

W "Planach na przeszłość" autor kreuje wizję niedalekiej przyszłości, w której istnieje możliwość posiadania kilku wersji samego siebie. Główny bohater prowadzi życie jednocześnie jako m.in. gangster, policjant, erotoman czy znudzony życiem księgowy, zaś z pomocą tabletek jego świadomość "przeskakuje" pomiędzy danymi wersjami. Oskarżenie o morderstwo poprzez porzucenie jednej ze swoich wersji powoduje, że bohater zaczyna się zastanawiać nad konsekwencjami zabawy w Boga.

"Drabina i łańcuch" to jeden z trudniejszych tekstów. Zrozumienie historii o walce z drapieżnymi aniołami, które przedostały się do naszego świata, przedstawionej w formie metafizycznego kryminału, wymaga od czytelnika nie lada wysiłku intelektualnego. Filozofia św. Augustyna, rozważania na temat czasu i zastosowanie podobnych imion głównych bohaterów znajdujących się w różnych ramach czasowych (typu Uriasz - Uriah, Falstrom - Fallstorm itp.) powoduje u czytelnika przemęczenie lekturą.

W zbiorze Wojciecha Szydy oprócz długich i przepełnionych filozofią opowiadań, znajdziemy krótkie historie, które wcale nie ustępują jakością tym dłuższym. Szort "Osobodante" przedstawia świat, gdzie króluje Kościół Danych Osobowych, dane osobowe są przedmiotem kultu, natomiast życie prywatne każdego człowieka nie jest tajemnicą. "Jeden dzień" zaś w obrazowy sposób przedstawia nam Biblię w opisie jednego dnia pary głównych bohaterów. Zbiór zamykają "Fałszerze" - lekki utwór, stanowiący istną odskocznią po poważnej lekturze zbioru.

Antologie opowiadań, czy to jednego czy wielu autorów, mają to do siebie, że rzadko są doskonałe pod każdym względem – bywa, że utwory w nich zgromadzone są różne pod względem jakościowym i wzbudzają różne reakcje czytelnika. Nie inaczej jest ze „Stroicielem ciszy”. Opowiadania wchodzące w skład tomu mogą się podobać bardziej i mniej, ale każdy czytelnik znajdzie tu coś dla siebie. Dobra fantastyka z przesłaniem, która sprawia, że wraz z przewróceniem ostatniej kartki, nawet jeśli trudno nam było przebrnąć przez niektóre historie, czujemy satysfakcję.

Dział: Książki
czwartek, 22 listopad 2012 14:19

Legenda. Rebeliant

Po fali romansów paranormalnych, jaka przetoczyła się wśród powieści dla młodzieży, nadszedł czas na nowy trend – dystopie z nastoletnimi bohaterami w rolach głównych. Swego czasu rekordy popularności biła trylogia „Igrzyska Śmierci", zresztą przykłady tego typu literatury można mnożyć – „Nowa Ziemia", „Delirium", seria „Jutro". Już 7 listopada swoją polską premierę będzie miał „Rebeliant", pierwszy tom nowego cyklu, wpisującego się w ten nurt, pt. „Legenda".

Akcja toczy się w dalekiej przyszłości na terenie obecnych Stanów Zjednoczonych. Trwa zbrojny konflikt między Republiką, totalitarnym państwem położonym na zachodnim wybrzeżu, a Koloniami, ziemiami na wschodzie. Władzę w Republice twardą ręką sprawuje armia, którą dowodzi Elektor. Wyraźnie rzucają się też w oczy nierówność społeczna i podział mieszkańców miast na nastawione do siebie antagonistycznie klasy. Bogata elita, w skład której wchodzą osoby związane z wojskiem oraz urzędami publicznymi, zamieszkuje eleganckie dzielnice i ma dostęp do wszelkich dóbr. Z kolei w dzielnicach biedy brakuje nie tylko jedzenia i pracy, ale też ich mieszkańcy nieustannie padają ofiarami tajemniczych epidemii, które rokrocznie zbierają krwawe żniwo.

O przyszłości każdego mieszkańca Republiki decyduje wynik Próby, którą przechodzi się w wieku dziesięciu lat. Od liczby zdobytych na niej punktów zależy, czy dane dziecko będzie miało szansę kontynuować naukę i zdobyć wykształcenie, czy też zostanie wysłane do obozu pracy. Do tej pory tylko jednej osobie, June Iparis, udaje się zdobyć maksymalny wynik, dzięki czemu w wieku piętnastu lat, dziewczyna kończy już uniwersytet i szkolenie na agenta. Gdy jej starszy brat zostaje zabity przez nieuchwytnego do tej pory złodzieja i buntownika, wroga publicznego numer jeden, Daya, jej zadaniem jest wytropienie go i aresztowanie. Kiedy dochodzi do ich spotkania, oboje dość szybko przekonują się, że stanowią niejako swoje lustrzane odbicie – każde z nich jest chodzącą legendą w swoim świecie. Wkrótce June przekonuje się, że przez wiele lat była karmiona kłamstwami, a świat wygląda inaczej, niż chciałaby tego państwowa propaganda.

Gdy zaczynałam lekturę „Rebelianta", spodziewałam się pasjonującego pojedynku dwóch geniuszy, stojących po przeciwnych stronach barykady. Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że mam do czynienia z dosyć typową dystopią dla młodzieży. A jednak, dosyć nieoczekiwanie, książka niesamowicie mnie wciągnęła i przeczytałam ją w jeden wieczór. Historia jest interesująca i nie pozwala się oderwać od lektury.

Bardzo dobrym rozwiązaniem, które pozwala poznać te same wydarzenia z różnej perspektywy jest użycie podwójnej narracji. Książka podzielona jest na krótkie, kilku lub kilkunastostronicowe rozdziały, w których rolę narratora pełnią na zmianę June i Day. Ciekawym zabiegiem jest użycie odmiennej czcionki do fragmentów opisujących historię każdego z głównych bohaterów.

„Rebeliant" to trzecia powieść dla młodzieży o charakterze dystopijnym, jaką miałam okazję czytać. Wiele zawartych w niej elementów fabularnych nasunęło mi skojarzenie z „Delirium" autorstwa Lauren Oliver. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z dwojgiem nastolatków pochodzących z dwóch różnych światów: ona - wierząca w szerzoną propagandę i żyjąca w dostatku, on – wyrzutek i rebeliant, żyjący na marginesie społeczeństwa. Jednak w tym porównaniu powieść Marie Lu wypada znacznie korzystniej – zawiera więcej interesujących wątków i nie skupia się jedynie na rozkwitającym pomiędzy bohaterami uczuciu, a na ich walce z systemem i próbie odkrycia tajemnic z przeszłości. Cieszę się, że autorka nie uczyniła ze swojej książki kolejnej historii miłosnej dla nastolatków i mam nadzieję, że w kolejnych tomach się to nie zmieni.

Z niecierpliwością czekam na kolejny tom i jestem niezmiernie ciekawa dalszych losów Daya i June. Książkę polecam przede wszystkim młodym czytelnikom. Jeśli podobają Wam się powieści Lauren Oliver czy Suzanne Collins, "Rebeliant" to książka dla Was!

Dział: Książki
środa, 22 sierpień 2012 14:16

Kwiat paproci

Znacie baśń Kraszewskiego o kwiecie paproci, który kwitnie tylko raz w roku w Noc Świętojańską? Podobno, gdy znajdzie się ten niepozorny kwiatuszek o pięciu złotych listkach i błyszczącym, wirującym oczku można mieć wszystko (dosłownie wszystko), czego tylko dusza zapragnie. Są tylko dwa warunki: nie można nikomu powiedzieć, że jest się w posiadaniu tego cudeńka i nie wolno dzielić się swoim szczęściem. Wierzcie mi, miałabym problem z wypełnieniem tak pierwszego, jak i drugiego warunku.

Mimo, że to tylko baśń, to niesamowicie działa na wyobraźnię i niektórzy w noc świętego Jana zamiast bawić się przy blasku ognia, zapuszczają się do lasu w poszukiwaniu legendarnego kwiatu. Niestety, las nocą to nie moja bajka, a po „Kwiat paproci" spokojnie można się wybrać do księgarni, bo taki oto tytuł nosi debiut literacki Dominika Sokołowskiego.

Debiutancka powieść tego początkującego pisarza fantasy to trzy historie trzech bohaterów. Pierwszym z nich jest młody cesarzewicz Isaakios. Po napadzie na cesarstwo swojej matki musiał uciekać wraz ze swoim opiekunem przed bezwzględnymi mordercami, którzy z uśmiechem na ustach zarżnęli zakochanego w cesarzowej dowódcę gwardii, a piękną władczynię bestialsko zasztyletowali. Teraz, po jedenastu latach przymusowego ukrywania się w jednej z wiosek, młodzieniec wyrusza wraz ze swoim opiekunem, centurionem Łamignatem, aby odzyskać tron i należne mu miejsce oraz szacunek ludu. Drugą bohaterką powieści jest Michelle, pół sierota walcząca o życie na ulicach miasta Bourges. Podczas jednej z kradzieży zostaje złapana przez inkwizytora Aleksandrosa, który postanawia zaopiekować się brudną żebraczką. Po kilku latach z małej, zastraszonej i niekochanej złodziejki wyrasta prawdziwa piękność. Michelle pobiera nauki od swojego wybawcy i z czasem staje się agentką inkwizycji – mistrzynią w swoim fachu. Ostatnim z bohaterów jest Ilias, który wraz ze swoim wiernym giermkiem Basarabem ściga bezwzględnych barbarzyńców – morderców jego ukochanej żony i nienarodzonego synka. Żadna podróż i żadna misja każdego z trójki bohaterów nie będzie łatwa, lekka i przyjemna, wręcz przeciwnie. Na każdym kroku i niemalże w każdym człowieku kryje się niebezpieczeństwo, które może definitywnie zakończyć życie Isaakiosa, Michelle oraz Iliasa.

Przyznam się wam, że od zawsze miałam pewne opory przed czytaniem debiutów literackich. Wiem, że początki są trudne i staram się z przymrużeniem oka patrzeć na, niekiedy, bardzo liczne potknięcia początkujących pisarzy i pisarek. Niestety, rzecz ma się inaczej, jeśli chodzi o literaturę fantasy, której jestem fanką i od tych debiutów wymagam dużo. Czasami wydaje mi się, że zdecydowanie zbyt dużo.

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam zapowiedź „Kwiatu paproci" pomyślałam sobie, że musi to być niesamowita lektura pełna magii i niebezpieczeństw pisana w starym stylu, gdy fantasy była wolna od iskrzących się wampirów, nieszczęsnych wilkołaków i innych stworzeń paranormalnych. Gdy pierwszy tom „Kronik Arkadyjskich" znalazł się w moim posiadaniu bez żalu porzuciłam wszystkie zaczęte powieści i zagłębiłam się w uliczki arkadyjskiego cesarstwa. Niestety, zamiast zapierających dech w piersiach przygód, książka powiała niesamowitą nudą. Akcja całymi rozdziałami wlekła się niemiłosiernie tylko po to, żeby nagle gwałtownie przyspieszyć i po kilku linijkach znowu zwolnić do swojego stałego, ślimaczego wręcz tempa. A przecież obiecano mi przygody, podróże, magię i niebezpieczeństwa. Brnęłam dalej wraz z bohaterami, którzy przypominali mi marionetki potrząsane bezładnie przez swojego twórcę, przez krainy cesarstwa, zdobywałam zamek, walczyłam ze smokiem, drżałam przed samym Satanem i pokonywałam zarazę, ale nie było w tym dynamiki. Gdzieś zniknęła akcja zastąpiona suchymi, beznamiętnymi opisami znanymi mi z powieści historycznych, za którymi nie przepadam. Postaci także mnie nie urzekły. Były zbyt sztuczne, a ich przewidywalne zachowania drażniły mnie ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział i momentami musiałam odkładać książkę na półkę, żeby odpocząć od wypływającego spomiędzy stron infantylnego zachowania całej trójki. Poza tym, gdy tylko odrywałam się na chwilkę od lektury obrazy Isaakiosa, Michelle i Iliasa szybko blakły. Może to przez to, że autor niewiele poświęcił miejsca na stworzenie ich rysu psychologicznego?

Widać, że autor miał świetny pomysł na niesamowitą książkę, niemniej jednak czegoś tutaj zabrakło, żeby „Kwiat paproci" stał się lekturą porywającą, intrygującą i trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła stworzona przez Sokołowskiego przypomina tytułowy kwiat, który bardzo, ale to bardzo powoli rozkwita i jest to raczej lektura dla tych, którzy uwielbiają delektować się literaturą fantasy z bogatym tłem historycznym oraz nieposiadających mdłości na wzmianki o patroszeniu, ścinaniu głów, zrywaniu z twarzy skóry, pod której aż roi się od robactwa i bezlitosnym sztyletowaniu. „Kwiat paproci" zdecydowanie odradzam tym, którzy (tak jak ja) są przyzwyczajeni do pędzącej na łeb na szyję akcji, w której można bez reszty się zatracić i mają słaby żołądek. Wierzcie mi, „Kwiat paproci" momentami spływa litrami krwi i nie tylko.

Nie powiem, że debiut Sokołowskiego jest beznadziejny i nie warto po niego sięgać, bo tak nie jest. Może i nie rzuca na kolana, ale co poniektórzy na pewno zasmakują w „Kwiecie paproci", który jest tylko preludium do kolejnych tomów trylogii. Osobiście czekam na drugi tom „Kronik Arkadyjskich", bo może to w nim znajdę to, czego szukam w polskiej literaturze fantasy? Kto wie?

Dział: Książki