Rezultaty wyszukiwania dla: Znak
Anna Domino - Piękny i Bestia
Bestia miała długie, jasne włosy i twarz aniołka. Za dnia była piękną, młodą dziewczyną. Wtedy niesamowicie działała na mężczyzn. Siedziała przy barze zaledwie od piętnastu minut, a już dwóch nieznajomych próbowało ją poderwać.
- Sama widzisz – powiedziała zrezygnowana Bestia do barmanki. – Niby kandydatów mam mnóstwo. A jak już któregoś wybiorę, za każdym razem kompletna lipa.
- Trzeba ciągle próbować – odparła korpulentna, ruda barmanka, wycierając szklanki.
- Już nie mam siły – skarżyła się Bestia. – Widziałaś dzisiejsze wiadomości?
Barmanka pokręciła przecząco głową, więc Bestia wyciągnęła z torby gazetę i podała kobiecie.
- Jatka w centrum handlowym... ponad 20 zabitych. Szaleniec z bombą własnej roboty...bomba? – barmanka spojrzała na Bestię pytająco.
- Oj, nie to! Niżej – Bestia warknęła, lekko zirytowana.
- Tajemniczy drapieżnik grasuje w lesie. Dziś rano znaleziono zwłoki mężczyzny z rozszarpanym gardłem. Biedny... - Barmanka popatrzyła na Bestię. – To ten ostatni twój...?
Bestia skinęła głową. – Powiedz sama, czy ja tak dużo wymagam?! Gdyby naprawdę mnie kochał, tak jak zapewniał, to by się nigdy nie wydarzyło.
- Musisz próbować dalej. W końcu się uda...
- Chwilowo mam dość – mruknęła Bestia, po czym powlokła się do swojego pokoju, który mieścił się w przybudówce na tyłach baru.
Bestia miała poważny problem. Pewna urażona czarownica rzuciła na nią klątwę. Tak Agata stała się Bestią. Mogło ją odczarować tylko jedno: pocałunek zakochanego w niej mężczyzny, przy pełni księżyca. Niestety, za każdym razem okazywało się, że kolejny pan wcale nie jest zakochany i pocałunek z Bestią okazywał się dla niego śmiertelny. Był to efekt uboczny działania klątwy: jeśli nie udało się jej zdjąć podczas próby, mężczyzna musiał zginąć.
Bestia włączyła muzykę i położyła się na łóżku. Czuła się źle. Nie chciała zabijać. Norbert obiecywał jej złote góry, a skończyło się jak zwykle.
*
Był słoneczny, majowy dzień. Bestia postanowiła odpocząć na ławce przy fontannie. Lubiła patrzeć na strumyki wody, to ją uspokajało. Obok usiadł mężczyzna.- My się chyba znamy – stwierdził.
- My? Niemożliwe – odparła. Spojrzała na rozmówcę. Wydał się Bestii sympatyczny i tak szczerze się uśmiechał. A do tego był bardzo przystojny.
- W takim razie musimy to nadrobić. Jestem Paweł.
- Agata.
Bestia pomyślała, że ten sposób na zawarcie znajomości nie był zbyt oryginalny, ale mężczyzna miał w sobie coś niezwykle intrygującego. Kiedy podał Bestii rękę, przeszedł ją miły dreszcz. Dlatego odwzajemniła uśmiech Pawła. Zaczęli rozmowę. Z każdą chwilą nowy znajomy coraz bardziej fascynował Bestię. Umówili się z Pawłem na następne spotkanie.
*
Inspektor Tymon Skalski zbliżał się do rozwiązania zagadki. Przeglądał po raz kolejny dokumentację z zabójstwa w lesie. Opinie biegłych brzmiały jednoznacznie. Mężczyznę zabił duży drapieżnik, postury wilka lub rysia. Niestety, nie udało się go schwytać. Ślad nagle się urywał, jakby drapieżnik rozpłynął się w powietrzu. Tymon widział już kiedyś takie opinie i ślady. Dokładnie wiedział, co to oznacza, ale wciąż nie mógł uwierzyć. Pomyślał, że musi się mylić. Od jednego ze świadków usłyszał, że zabity mężczyzna przed śmiercią spotykał się z pewną dziewczyną, która mieszka obok piwiarni i często bywał w tym barze. Tymon poszedł tam, żeby się rozejrzeć.
Oprócz rudowłosej barmanki, w piwiarni nie było nikogo.
- Pusto tutaj – Tymon próbował zagaić rozmowę.
- Czasem pusto, czasem pełno – wzruszyła ramionami kobieta.
- A imprezy są?
- Czasem są – mruknęła.
Tymon pomyślał, że nie jest w tym miejscu mile widziany. Dopijał zamówioną kawę, kiedy weszła Bestia. Od razu zwrócił na nią uwagę. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Bestia uchwyciła to spojrzenie. Odczytała zainteresowanie nieznajomego, bo nawet nie próbował ukryć tego, jak bardzo go zafascynowała.
– Tylko niech pan nie zaczyna tekstów o aniołach, ani podobnych bzdur – mruknęła Bestia szorstko, siadając niedaleko niego. Chciała opowiedzieć barmance o Pawle, ale nie zamierzała tego robić w obecności nieznajomego.
- Nie zamierzam – odwarknął, nieudolnie starając się ukryć, jakie wrażenie na nim wywołała. - Właściwie to już wychodzę. Życzę paniom miłego dnia – powiedział, po czym szybko wyszedł z baru.
- Kto to był? – zapytała Bestia barmankę.
- Nowy klient. Przeczuwam, że będzie często tu zaglądał. Widziałaś, jak na ciebie patrzył? Z nim mogłabyś choćby dzisiaj spróbować zdjąć klątwę.
- Nie będę próbowała. Ale, nie uwierzysz, co mi się dziś przydarzyło! Poznałam kogoś wyjątkowego... To było jak grom z jasnego nieba! On jest taki cudowny!
*
Paweł z niecierpliwością spoglądał na zegarek. Agata spóźniała się już dobre 20 minut. Nienawidził czekać. Był przyzwyczajony do tego, że to kobiety czekają na niego. I dotąd zawsze tak było. Wystarczyło kilka uśmiechów, parę komplementów i niby przypadkowych zetknięć dłoni, by upolować każdą dziewczynę. Paweł miał naturę zdobywcy i do tej pory nigdy nie pudłował. Aż do czasu poznania Agaty. Niby zrobił na niej duże wrażenie, niby wierzyła w jego komplementy, ale była tak jakoś dziwnie wycofana. Nagle stawała się niedostępna, gdy tylko Paweł próbował ją przytulić. Po miesiącu znajomości pozwalała jedynie, by trzymał ją za rękę. Nie było mowy o jakimkolwiek pocałunku, nie mówiąc już o czymś więcej. Tego Paweł zupełnie nie rozumiał, ale przysiągł sobie, że zdobędzie Agatę. Kiedy wreszcie się zjawiła, Paweł dał jej na powitanie czerwoną różę.
- Dla mojej księżniczki – uśmiechnął się promiennie. Chciał pocałować Agatę w policzek, ale szybko odsunęła się.
- Dziękuję – odpowiedziała.
Paweł zaprosił ją na spacer. Nie wiedzieli, że inspektor Tymon obserwuje ich z zaparkowanego w pobliżu samochodu.
*
Paweł obudził się w nocy z krzykiem. Z ulgą odetchnął, kiedy zrozumiał, że to był tylko sen. Wszystko wydawało się tak bardzo realne. Najpierw był na randce z Agatą. Siedzieli na ławce w parku. Zmierzchało, wokół alejki opustoszały. Paweł postanowił skorzystać z okazji. Przytulił Agatę i zaczął ją całować. Nie broniła się, przeciwnie. Zarzuciła mu ręce na szyję i odwzajemniała pocałunki. Wtem w krzakach za nimi coś zaszeleściło. Paweł na moment odwrócił głowę. Nagle z przerażeniem stwierdził, że zamiast Agaty na ławce obok niego siedzi ogromny, rudy wilk i warczy pokazując zęby. Paweł chciał uciekać, ale wilk skoczył mu do gardła...
Mężczyzna przez chwilę leżał na łóżku z otwartymi oczami, zanim znów zapadł w sen. Od razu powrócił ten sam nocny koszmar. Tym razem wilk gonił go po opustoszałej ulicy. Paweł wiedział, że nie ma szans na ucieczkę. Wilk dopadł go i powalił na ziemię.
*
Inspektor Tymon Skalski czekał przed barem na Bestię. Kiedy się pojawiła, podszedł do niej.
- Pani Agata? – zapytał dla formalności.
- Tak. Chyba już zdążyliśmy się poznać?
- Prywatnie, być może. Chociaż nie pamiętam, żebym się przedstawiał. Teraz musimy porozmawiać oficjalnie. Inspektor Skalski. Jestem z policji – pokazał Bestii odznakę.
- Dobrze – powiedziała spokojnym tonem. – Coś się stało?
- Pani znała Norberta Z.?
- Tak – spojrzała mu w oczy. Zobaczył w nich smutek.
Zapytał, co robiła w nocy, kiedy Norbert został zabity. Nawet nie protestowała, że ją podejrzewa. Rzeczowo wyjaśniła, że tego wieczoru wcześnie zamknęły z siostrą lokal, bo nie było gości. Najpierw razem sprzątały piwiarnię, a później oglądały telewizję.
- Siostra może to potwierdzić – powiedziała Bestia.
- Barmanka jest pani rodzoną siostrą?
- Tak. Nie stójmy na mrozie, zapraszam na kawę do nas.
Tymon zgodził się. Weszli do piwiarni i usiedli przy barze.
- O, to znowu pan – rudowłosa siostra Bestii uśmiechnęła się na jego widok. – Mówiłam Agacie, że będzie pan często do nas przychodził.
- Basiu, pan jest z policji – od razu ujawniła Bestia. – Przyszedł nas przesłuchać, a przy okazji zaproponowałam mu kawę.
- To nie jest przesłuchanie – zaprzeczył Tymon. – Tylko kilka pytań, dla formalności.
Barmanka potwierdziła wersję Bestii odnośnie wieczoru, kiedy zabito Norberta. Tymon spodziewał się tego. Pił kawę, rozmawiał z siostrami i wcale nie chciało mu się wracać do obowiązków. Najchętniej zostałby w barze jak najdłużej. Z żalem pożegnał się.
Po jego wyjściu Bestia powiedziała do barmanki: - Musimy na niego uważać.
- Karty powiedziały, że powinnaś raczej uważać na tego Pawła – stwierdziła rudowłosa.
- Daj spokój! Paweł jest w porządku. Nie podoba mi się ten policjant.
- Nic ci nie udowodni. Bo niby jak? Kto mu uwierzy?
- A jeśli on wie?
- Karty powiedziały, że jest przyjacielem. Karty nigdy nie kłamią.
Bestia nie wierzyła w karty. Ale nic nie zdążyła odpowiedzieć, bo zaczął dzwonić jej telefon. – To Paweł – poinformowała siostrę, po czym odebrała. – Cześć, kotku. Tak, pamiętam o naszym spotkaniu...
*
Bestia siedziała przy stole na zapleczu baru i wpatrywała się w zdjęcie Pawła, które zrobiła telefonem na ostatniej randce. Mężczyzna bardzo jej się podobał. Znali się zaledwie miesiąc, a Bestia całkowicie straciła dla niego głowę. Wydawało się, że Paweł odwzajemnia to zainteresowanie. Dzwonił codziennie, często się spotykali. Przy nim Bestia czuła się wyjątkowa.
- Przyniesiesz piwo z piwnicy? – zapytała siostra, która pojawiła się na zapleczu.
- Jasne – odparła Bestia, po czym schowała telefon do kieszeni.
*
Ta randka miała być przełomowa. Paweł zaprosił Agatę na kolację. Później zamierzał przyprowadzić ją do siebie. Na początku wszystko przebiegało tak, jak zaplanował. Patrzył dziewczynie w oczy i hipnotyzował wzrokiem. Zamówił dobre wino. Bestia była w doskonałym nastroju. Do czasu. Nagle spojrzała przez okno i przeraziła się – Rany, jak mogłam zapomnieć! Przecież to dziś!
- Co się stało? – zdziwił się Paweł.
- Nic... - Bestia za nic nie chciała się przyznać, że przestraszyła ją pełnia księżyca. Bała się, że Paweł ją zostawi, kiedy pozna mroczny sekret. – Zapomniałam zrobić coś ważnego! Muszę natychmiast wracać do domu! – zerwała się z miejsca.
Paweł był bardzo rozczarowany, ale nie dał tego po sobie poznać. Wyszli z restauracji. Paweł uparł się, że odprowadzi Bestię. Za wszelką cenę chciała tego uniknąć. Chciała biec do domu, jak najszybciej i zamknąć się w swoim pokoju. Pełnia przynosiła ogromne ryzyko, że Bestia straci kontrolę nad sobą, a wtedy zacznie się przemiana. Już w czasie zwykłych nocy to się zdarzało. W czasie pełni było niemal pewne. Tylko siostra potrafiła uspokoić ją czarami, żeby Bestia mogła przetrwać do rana i odzyskać dawną postać zanim kogoś zaatakuje.
- Nie mogę z tobą iść. Posłuchaj, bardzo mi na tobie zależy, ale nie mogę. I nie mogę powiedzieć ci, dlaczego. To bardzo skomplikowane – tłumaczyła Bestia Pawłowi. Nie rozumiał. Podejrzewał, że dziewczyna chce się spotkać z kimś innym. – Jeśli teraz odejdziesz, koniec z nami – stwierdził.
Pod wpływem tych słów Bestia zgodziła się, żeby Paweł ją odprowadził. Bardzo się bała przemiany, ale nie chciała stracić Pawła.
- Nie tak prędko. Poczekaj – chwycił ją za rękę. – Taki piękny wieczór. Przystańmy na chwilę.
Bestia posłuchała. Wino szumiało jej w głowie, a Paweł był tuż obok. Zaczął mówić, jak bardzo jest mu bliska. Wyznał, że się w niej zakochał. Objął Bestię w pasie. Zrozumiała, że chce ją pocałować. Pomyślała, że to jeszcze za wcześnie i nie będzie ryzykowała. Z drugiej strony, nie miała wątpliwości, że Paweł mówi szczerze. Stwierdziła, że nie ma sensu tego odwlekać, skoro może zaraz zdjąć klątwę.
Paweł dotknął ustami warg Bestii. Coś było nie tak. W mdłym blasku latarni dostrzegł, że trzyma w ramionach nie dziewczynę, ale coś, co przypomina wilka z jego koszmaru. Z ust Bestii wystawały długie, ostre kły. Przerażająca paszcza była tuż obok niego. Paweł zaczął krzyczeć.
*
Inspektor Tymon Skalski usłyszał rozdzierający wrzask mężczyzny. Od jakiegoś czasu śledził Bestię i Pawła, ale przystanął autem trochę dalej, żeby go nie odkryli. Szybko otworzył drzwi samochodu i pobiegł w kierunku, skąd dochodził krzyk. Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył mężczyznę siedzącego na ziemi. Przyświecił latarką.
- Wilk! Wilk! – szeptał przerażony Paweł.
- Nic się panu nie stało? – zapytał inspektor.
- Nie. Wilk. Chciał ugryźć. Uciekł. Tam! – Mężczyzna wskazał ręką na krzaki.
Tymon usłyszał odgłos łamanych gałązek. Ktoś uciekał przez zarośla, w stronę ruin dworku. Inspektor szybko wyciągnął broń i rzucił się w pogoń.
Tymon wybiegł z gąszczu na wolną przestrzeń. Przed sobą miał pozostałości pałacyku. Jeśli ktoś tędy uciekał, musiał być teraz w ruinach. Inspektor poszedł powoli w tamtą stronę z bronią gotową do strzału.
- Wychodź! – zawołał. – Wiem, że tam jesteś!
Nikt nie odpowiedział, ale Tymon usłyszał przez moment odgłos gruzu trzeszczącego pod czyimiś stopami, a później zaległa cisza. Ostrożnie zaczął iść w tamtym kierunku. Zyskał pewność, że ktoś czaił się w ruinach. Z dawnego pałacu zostały zaledwie ściany, fundamenty i parę stosów cegieł, ale w mroku stwarzały doskonałą kryjówkę. Tymon postanowił poszukać uciekiniera. Z latarką w jednej ręce i bronią w drugiej zaczął oświetlać załomy ruin.
- Tu jesteś! – W jednej z dziur po fundamentach odkrył skuloną postać. Podniosła głowę. Tylko przez moment oglądał jej twarz, ale od razu poznał, że nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem. Bestia wyprężyła się do skoku i przewróciła Tymona na ziemię. Upuścił latarkę i broń. Widział nad sobą paszczę Bestii z ostrymi kłami i świecące ślepia. Tylko włosy pozostały te same, długie, jasne, jak u aniołka.
- Agata? – wykrztusił Tymon.
- Zostaw mnie! – wychrypiała, po czym puściła go i znów zaczęła uciekać.
- Poczekaj! – zawołał. Podniósł upuszczoną broń i znów puścił się za nią w pogoń. Był szybki, a Bestia wciąż miała na nogach pantofelki na obcasach. Dopędził ją, zanim dopadła krzaków. – Poczekaj! – powtórzył.
Odwróciła się. – Idź stąd, zanim cię ugryzę! – warknęła. – Albo mnie zastrzel. Przynajmniej nikt więcej nie ucierpi. Tym razem nie zabiłam. Powstrzymałam się, ale nie wiem, jak długo jeszcze zdołam – zakończyła łamiącym się głosem.
- Posłuchaj! – chwycił ją mocno za ramię. – Ja... wiem, co ci jest. Wiem, jak nad tym zapanować. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Tymon przyciągnął ją do siebie. Chciała wyrwać się z tych objęć, ale okazał się zadziwiająco silny.
- Co ty chcesz...! – krzyknęła, zanim Tymon zbliżył twarz do jej paszczy i pocałował ją. Bestia ze zdziwieniem zobaczyła, że nic się nie zmieniło. Nadal miała kły i pazury, ale inspektor przeżył. Stał obok niej i uśmiechał się zawadiacko, a jej zupełnie przeszła ochota na atak. Jednak, kiedy Bestia przyjrzała się bliżej mężczyźnie, nie mogła uwierzyć. Stał się taki sam jak ona! Też miał kły i paszczę wilka. Zaniemówiła ze zdumienia.
Nagle usłyszeli odgłos policyjnych syren.
- Znaleźli twojego amanta – domyślił się Tymon. – Szybko! – złapał Bestię za rękę i zaczęli uciekać.
Inspektor i Bestia zaszyli się w pobliskim parku, zamkniętym o tej porze. Przeskoczyli mur, a później, siedząc na ławce, podziwiali pełnię księżyca. Oboje wciąż nie odzyskali ludzkiej postaci.
- Nie wiem, jak zdjąć klątwę – mówił Tymon. – Ale znam skuteczną miksturę, która blokuje przemianę. Da się z tym żyć. Podam ci przepis. Tylko nie całuj się przy pełni księżyca, bo wtedy mikstura przestaje działać.
- Nie sądziłam, że ty też jesteś przeklęty – Bestia wciąż się dziwiła.
- A ja wiedziałem, od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem. Wyczułem to.
- Pewnie wyglądam koszmarnie – mruknęła.
- Dla mnie jesteś piękna, nawet teraz – uśmiechnął się do niej. – Wiedziałem, że gdzieś żyje ktoś podobny do mnie. Długo cię szukałem.
Bestia czuła się przy nim bezpiecznie. Dowiedziała się już, że Tymon nie zamierza jej zaaresztować i ma pomysł, jak wykorzystać jej zdolności do łapania przestępców.
*
- Wilk! Wilk! On tu jest! – powtarzał Paweł, kiwając się na łóżku.
Lekarz patrzył na mężczyznę przez kraty. – Bardzo ciekawy przypadek – mówił do zgromadzonych wokół studentów. – Pacjentowi wydaje się, że zaraz zaatakuje go wilk. Boi się, że ktoś z nas może zmienić się w wilka i będzie chciał go ugryźć.
- Co wywołało objawy? – zapytała jedna ze studentek.
- Nie wiadomo. Pacjenta znaleziono w nocy na ulicy, już w takim stanie. A podobno wcześniej był niezłym podrywaczem. Do tej pory odwiedzają go różne dziewczyny. Ale jak go zobaczą, uciekają, że mało nie połamią obcasów.
Odpowiedział mu śmiech studentów.
*
Agata i Tymon siedzieli przy barze i pili herbatę.
- Jednak karty nie kłamały, okazałeś się przyjacielem. Tak jak mówiłam. I jeszcze ta mikstura blokująca przemianę. Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy ci wdzięczne! – mówiła barmanka do Tymona.
- Drobiazg – mruknął. – Teraz Agata nie musi już bać się klątwy. Może przebierać w facetach.
- Nie interesują mnie – odparła Agata. – Wolę spotykać się z jedną znajomą bestią – spojrzała Tymonowi w oczy. – Chociaż w takiej postaci jesteś zdecydowanie przystojniejszy.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Konkurs - Skazani
Zapraszamy do udziału w konkursie organizowanym wraz z wydawnictwem Novae Res. Do wygrania dwa egzemplarze powieści "Przed czasem", autorstwa debiutującej pisarki Alice Hill. Życzymy powodzenia i dobrej zabawy!
Eryk Salamon - W służbie jej papieskiej mości
Obudziły mnie promienie słońca, które jakimś cudem przebiły się przez brudne jak nogi diabła szyby. Spojrzałem na ekran swojego telefonu, który pokazywał godzinę 12:13 i osiem nieodebranych połączeń od papieża. Cholera, znów zapomniałem w tym gównie włączyć dźwięków. Do czego to podobne, żeby ktoś o moich zdolnościach, który jest podległy samemu ojcu świętemu mieszkał w ohydnej kawalerce i użerał się ze starą Nokią. Szybko wybrałem numer i kliknąłem zieloną słuchawkę. Telefon opornie przetworzył polecenie, ale po chwili usłyszałem sygnał. Odebrał Franciszek:
- Niech będzie pochwalony...
- Dzień dobry!- Odparłem szybko, jako, że nie lubiłem tych kościelnych formułek. Zawsze rozmawialiśmy ze sobą po angielsku.
- Dzwoniłem do Ciebie chyba z dziesięć razy! Gdzieś ty się podziewał?! Ale do rzeczy. Jesteś mi potrzebny.
- Jak zawsze, Franciszku. . – Byłem jedną z nielicznych osób, które mogły sobie pozwolić na taką poufałość z papieżem. - Czy zadzwoniłeś kiedyś do mnie i spytałeś jak się czuję, albo jak mi minął dzień?
- Leon!
- Ech, czym zawinił ten delikwent? – Spytałem powoli podnosząc się z łóżka.
- Dobrze wiesz, że Ci nie powiem. Czemu więc zawsze o to pytasz?
- Bo warto próbować.
***
Zawsze interesowało mnie jak mogłoby potoczyć się moje życie, gdybym urodził się, jako normalny człowiek. Może udałoby mi się założyć dom, znaleźć żonę i takie tam. Znając jednak moje szczęście, zlokalizowałbym sobie ciepły kącik na pobliskim dworcu i w letnie dni popijałbym najtańsze świństwo, jakie tylko udałoby mi się dorwać w supermarkecie. W sumie moje życie wygląda teraz podobnie, z tą różnicą, że alkohol sponsoruje mi Watykan.
Mój cel znajdował się w Czechach. Jakiś świeży wikariusz na prowincjonalnej parafii, który pewnie nie do końca zrozumiał swoje powołanie. Musiał sporo nabroić, skoro do akcji miałem wkroczyć ja. Wsiadłem na parkingu do swojej zielonej mazdy i ruszyłem w kierunku obwodnicy. Czekała mnie długa i męcząca podróż. W sumie to lubiłem swoją posadę – prawa ręka papieża do zadań specjalnych. Dzięki temu miałem ten samochód, mieszkanie, pieniądze – oczywiście wszystko w polskich standardach, żeby nie wzbudzać czyichś podejrzeń. Zawsze lepsze to niż praca, jako buldożer na cudzej budowie. Watykan zadbał też o specjalną przykrywkę dla mnie, dzięki temu żaden urząd nie czepiał się mnie o źródło moich zarobków. Po prostu żyć nie umierać.
Pędziłem trasą E75 w stronę Katowic. Krajobraz wokół mnie ograniczał się do lasów iglastych i ekranów wyciszających. Czułem się jakbym jechał w jakimś tunelu, bez możliwości zobaczenia chociaż kawałka świata. Z nudów włączyłem radio i przypadkowo nastroiłem je na jakiś katolicki program. Mówiono o wzroście zgłoszeń mówiących o nawiedzeniach, duchach i demonach. Jakiś ksiądz ostrzegał, że może mieć to związek ze zbliżającym się dniem apokalipsy. Zaśmiałem się w duchu i przełączyłem na stację muzyczną.
***
Dotarłem na miejsce w środku nocy. Miasteczko oświetlone było zaledwie kilkoma latarniami, które nadawały temu miejscu niezwykle mroczny charakter. Wydawało mi się, że te stare, ceglane kamieniczki obserwowały mnie - zupełnie jakby wiedziały, że za chwilę trochę tu narozrabiam
Zaparkowałem auto dwie uliczki od plebanii, w miejscu, gdzie nie sięgało światło latarń. Byłem zmęczony podróżą, ale chciałem mieć to szybko za sobą. Zamknąłem oczy i skoncentrowałem całą swoją świadomość na zaklęciu. Po kilku chwilach poczułem, że wszystko poszło zgodnie z planem. Moje ciało zniknęło – stałem się niematerialnym bytem. Teraz wszystko zależało od mojej siły woli. Uniosłem się ku górze przenikając dach mazdy i popłynąłem w kierunku plebanii. Był to dom znacznie nowszy od kamieniczek, które do tej pory mijałem. Wykonany był z drewna, z jednospadowym dachem pokrytym blachodachówką. Ścieżka do drzwi otoczona była zgrabnie przyciętym żywopłotem, a po prawej stronie dumnie egzystował zadbany ogródek. Bez problemu wniknąłem przez drzwi do wnętrza domu i rozpocząłem poszukiwania mojego celu. Musiałem się śpieszyć, albowiem moja moc nie była nieograniczona. W końcu będą musiał wrócić do normalnego stanu i oby się to nie stało podczas przenikania jakiejś ściany, czy dachu.
Znalazłem wikarego w małym, ale przytulnym pokoiku z jednym łóżkiem i biurkiem, na którym leżał włączony laptop. Zerknąłem na ekran i zobaczyłem kilka plików torrent, które pobierał młody ksiądz – gry i filmy pornograficzne. Pomyślałem, że to chyba nie był główny powód, dla którego mnie tu przysłano. Rozejrzałem się jeszcze szybko po pokoju, ale w tych ciemnościach nie dostrzegłem niczego interesującego.
Musiałem się śpieszyć, albowiem czułem, że moja moc z minuty na minutę słabnie. Siłą woli zrzuciłem komputer z biurka. Mężczyzna zbudzony hałasem wstał z łózka i zacząć podnosić zniszczony sprzęt z podłogi. Pewnie był na tyle śpiący, że do końca nie zdawał sobie sprawy z tego co się właściwie stało. Następnie skupiłem swoją wolą na zamkniętych drzwiach, by te w końcu otworzyły się z głuchym zgrzytem. Wikary jęknął i niepewnie wyjrzał przez nie na korytarz. Wiedziałem, że każdy człowiek w takich sytuacjach powoli traci głowę, nawet, jeśli jest to osoba duchowna. Najlepszą rzecz zostawiłem jednak na koniec. Gdy młody ksiądz wreszcie zamknął drzwi i chciał wrócić do łóżka, zobaczył wyryty przeze mnie w pościeli kształt odwróconego pentagramu. Mężczyzna musiał rękami zdusić krzyk, który mimowolnie cisnął mu się na usta. Odpłynąłem stamtąd, zostawiając go sam na sam z jego grzechami.
Zmaterializowałem się tuż przed bramą plebanii. Byłem osłabiony, ale również zadowolony z powodzenia mojego zadania. Jeśli ten księżulek faktycznie czymś zawinił, to po dzisiejszej przygodzie będzie musiał poświęcić sporo czasu, żeby uporządkować sobie ten mętlik w głowie. Swoją drogą to ciekawe, że tak łatwo było naprowadzać księży na właściwą drogę. Kilka gestów, niewytłumaczalnych zjawisk i pojawiających się znaków – wszystko traktowali, jako przekaz od Boga. W sumie czułem się jak zastępca Najwyższego. Brzmi to dosyć dziwnie, ale liczy się, że robiłem coś pożytecznego dla świata.
Słońce powoli już wschodziło, a jego promienie przebijały się przez otaczający mieścinę las. Odpaliłem silnik i zacząłem kręcić się po drogach w poszukiwaniu miejsca, gdzie można kupić jakąś kawę. Oczywiście zakładając, że na tym zadupiu znają taki napój. Kofeina pomoże mi dojechać do Polski, a tam będę musiał się przez chwilę zdrzemnąć. Liczyłem, że Watykan szybko wyśle mi gotówkę. Czułem, że muszę się napić.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kroniki Amberu. Tom 2
Zaledwie trzy miesiące temu fani Rogera Zelaznego mogli cieszyć się wznowieniem pierwszego tomu Kronik Amberu, a Wydawnictwo Zysk i S-ka już wypuściło na rynek tom drugi - w równie świetnym wydaniu. To się nazywa dobre tempo, w przeciwieństwie do polityki niektórych wydawnictw, wydających serie w odstępach co najmniej roku (i nie mówię tu o sytuacjach, gdy autor dopiero skrobie kolejne tomy na bieżąco).
Mówienie o drugim tomie Kronik Amberu może być nieco mylące, bowiem oryginalnie składają się one z dziesięciu powiązanych ze sobą tomów. Pierwszych pięć to tak zwane Kroniki Corwina, a pozostałe to Kroniki Merlina. W najnowszym wydaniu zostały one podzielone na pół, co osobiście uznaję za doskonały pomysł. Bieżąca pozycja to nic innego jak pięknie wydane Kroniki Merlina (w ich skład wchodzą: Atuty zguby, Krew Amberu, Znak Chaosu, Rycerz Cieni, Książę Chaosu), stanowiące spójną i zamkniętą – przynajmniej do pewnego stopnia – całość.
Zapytacie, czym jest Amber. Jedyną – obok Dworców Chaosu - prawdziwą rzeczywistością, którą niepodzielnie rządzi książęcy ród, przy którego intrygach, podstępach i zdradach wszelkie znane nam historie wydają się jedynie wyblakłymi, mdłymi opowiastkami dla dziewiętnastowiecznych pensjonarek. Amber otaczają setki, możliwe nawet, że tysiące Cieni, będących jego odbiciem, bądź po prostu wytworem wyobraźni książąt, Amberytów. Na marginesie dodam, że Ziemia również do nich należy. Podobnie jak miejsca, które znamy z legend i mitów, a czasem literatury (w Kronikach Merlina Zelazny złożył ukłon m.in. prozie Lewisa Carolla).
Wspomniany Merlin, główny bohater i narrator drugiego tomu Kronik, to syn księcia Amberu Corwina i władczyni Dworców Chaosu, Dary. Mieszane pochodzenie daje mu podwójne umiejętności oraz prawo do sukcesji na obydwu dworach. Jednocześnie podwójnie zwiększa liczbę śmiertelnych wrogów, z których zdecydowana większość to bliscy krewni, którzy również ostrzą sobie zęby na tron i objęcie władzy.
Merlina poznajemy, gdy od kilku już lat zażywa życia na Cieniu-Ziemi jako utalentowany informatyk. Niemal od samego początku jego pobytu tutaj dokładnie 30 kwietnia ktoś urządza zamachy na jego życie. Pomysłowe, ale niezbyt – jak widać – udane. Tym razem jednak wydarzenia przybierają bardziej dramatyczny, niż zazwyczaj, przebieg – Julia, była dziewczyna Merlina zostaje zamordowana przez wilkopodobną bestię, przez co on sam nie ma już złudzeń odnośnie natury swojego prześladowcy – gdy do gry wkracza czarna magia, oznacza to, że podpadłeś komuś potężniejszemu niż przeciętny mafioso czy psychopata.
Zelazny ponownie zabiera czytelnika w niezwykłą podróż, pokazując, że pokłady jego wyobraźni są niewyczerpane i jednocześnie potwierdzając, że niewielu jest pisarzy, którzy tak sprawnie i zręcznie snują swoje opowieści. Kilkaset stron pochłania się w dwa-trzy dni, by ze zdziwieniem przywitać w końcu ostatnią stronę. Tym, co odróżnia go na tle wielu innych, jest też lekki, mocno ironiczny i zabarwiony czarnym humorem styl, który dodaje smaczku pasjonującej historii. Muszę jednak przy tym przyznać, że w porównaniu z historią Corwina, opowieść o Merlinie – a zwłaszcza jej zakończenie - wypada nieco gorzej. Choć i tak ogólna ocena jest niezaprzeczalnie wysoka.
Mówi się, że nie szata zdobi człowieka, a książki nie powinno oceniać się po okładce (co w przypadku pierwszego wydania Kronik... jest jak najbardziej adekwatne i prawdziwe), jednak w przypadku nowego treść doskonale komponuje się z szatą graficzną. Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu, tak i tym razem dostajemy do ręki książkę w nieco większym niż standardowo rozmiarze, w sztywnej oprawie z obwolutą. Grafika też jest przyjemna dla oka, choć akurat ta z pierwszego tomu bardziej mi odpowiadała.
Krótko mówiąc, fanów autora z pewnością nie trzeba namawiać do odnowienia przygody z Amberem w końcu w porządnym wizualnie wydaniu. Z kolei osoby, dla których Zelazny to jeszcze tajemnica, gorąco zachęcam do jego poznania – jego powieści to jeden z filarów fantastyki i to całkowicie zasłużenie. Polecam.
Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni
Londyn, 17 września 1349
Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze. John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:
- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.
- Ale... – zaczął John.
- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.
Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat. Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:
- Czy to ty mnie zawołałeś?
- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.
- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.
- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.
Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:
- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.
- Jaki? – zapytał John.
Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:
- Jestem od nich znacznie lepszy.
W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.
Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006
- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!
Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:
- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...
- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach
Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii. Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.
Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.
- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.
- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.
Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:
- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!
- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.
- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.
To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:
- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!
Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:
- Richaaaaard!
Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.
Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.
Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:
- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.
Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:
- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.
Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:
- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.
- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:
- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.
Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:
- Co z naszym dzieckiem?
Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.
Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.
O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:
- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.
- Już pędzę- odpowiedział.
Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.
- Co się stało?- zapytał.
- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.
- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?
- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.
- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.
- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca... O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.
- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.
- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.
Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali. Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:
- Richard... On... To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.
- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż, aby trochę ją uciszyć.
- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.
Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.
Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:
- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!
Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.
- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt. Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.
- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.
- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.
-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.
- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.
- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.
- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.
- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.
- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.
- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!
- Ale... - zaczął jej mąż.
Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.
- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.
- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.
Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.
Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.
- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.
Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:
- Kim ty jesteś?
- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.
Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter. A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.
Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.
Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka. Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.
- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.
- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.
- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.
- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.
- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.
Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:
- Incipe!
- Zaczyna się- bąknął Rylski
Z widowni zrzucono dwa nagie miecze, na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.
- Odsuń się - powiedział do księdza.
Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.
- To venatores- zauważył ksiądz.
- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.
Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.
Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:
- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.
- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.
- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.
- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.
- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.
Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.
- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.
- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.
- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.
- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.
- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację Richard.
- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.
- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.
George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:
- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.
- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.
- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.
- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.
- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.
Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.
- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.
- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.
- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.
- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.
- Tak się stanie- zgodził się George.
Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:
- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię! W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!
Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:
- Sprzeciwiam się!
Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:
- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?
- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!
Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację. Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.
Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:
- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.
- Nie?- odrzekli zaskoczeni.
- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.
Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.
Czego chcieć więcej?
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kamil Kaźmierczak - Okiem Ziemianina
Obudziłem się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i niewypowiedzianym, przenikliwym poczuciem. Poczuciem, że śpię w nie swoim mieszkaniu na nie swoim łóżku.
Spojrzałem na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Wskazywał na 1:31. Rozejrzałem się dalej w głąb pomieszczenia, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. Blada poświata przedostaje się przez szczelnie zaciągnięte, tworzące zwartą barykadę przed światłem żaluzje. W pokoju panuje więc nieprzenikniona ciemność.
Po dłuższym wpatrywaniu się, udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim ubrania rozrzucone bezładnie. Naprzeciwko stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.
Odetchnąłem z ulgą i mówię po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłowałem wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Doszedłem do pewnego wniosku - to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.
Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę dobywające się z niego dźwięki.
Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Wspomnienia stały się rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. Co się ze mną dzieje do licha, myślę sobie w duchu.
...to bezprecedensowy atak na skalę globalną...
To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.
...nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował...
Stawiam stopy na dywan, wstaje i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. Uderzam się w palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Czyż nie przesuwałem go wcześniej? Nie poprawiałem go już setki razy? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.
... świat płonie...
Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.
Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione i chaotycznie ułożone włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.
... prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie...
Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się nienaturalnie, przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi, następującymi jeden po drugim rozbłyskami.
Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę przed siebie niechętnie i powolnie. Nie chce mi się rozwijać żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Zbliżam się do południowej ściany mojego apartamentu w całości wyłożonej szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Okno na świat, a przynajmniej ten pobliski światek, gdyż z dziesiątego piętra widać naprawdę sporo.
W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w pobliżu centrum miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.
Podążam więc wzrokiem z bezkresnej oddali coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkanego przeze mnie budynku. Widzę okalające mój dom i tworzące usytuowane na skraju wielkiej metropolii osiedle. Okoliczne budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego Ziemian w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.
Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park, nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu ujrzałem mężczyznę. Idzie bezstresowo, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, pod pięćdziesiątkę facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego naczelnym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.
Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza zdecydowanie moje możliwości percepcyjne. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.
Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze" z tą różnicą, że ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.
W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę, widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.
Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mnie na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Spazmatycznie miota się przy tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.
Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują". Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.
Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił, gigantyczne pajęczaki podbijają świat.
Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach mórz, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.
W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobie, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów, których zaraz zauważę.
Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczającą ich okolicę za względnie spokojną, bo postawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że suną na własną zgubę.
Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię z cienia. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.
Uzmysłowiłem sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem ze swego rodzaju dobrodziejstwa – mój apartament mieści się na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.
Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi szwankuje - byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.
W świecie zewnętrznym nie odnajdywałem niczego dobrego. Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.
Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczonym, położonym najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo - cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.
Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać, pomyślałem sobie w duchu.
Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Następnie odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam pasty do zębów, szampony, mydła, leki i pozostałe rzeczy do kosza, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tą najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.
Dochodzą do mnie krzyki na klatce schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.
Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie tak skonstruowano, że pomieszczenia ciągną się jedne za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.
Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.
Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.
Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.
Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.
Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Strach zaczyna władać moim ciałem, lęk rodzi się w głowie i odzywa coraz donośniej, panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?
Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu i robię się czerwony na twarzy. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz przemielą moją osobę w tej swojej sokowirówce. Chwila przeciąga się w nieskończoność.
Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nie widzi mnie, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam się jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka koło mnie, a ja siedzę niczym ten kołek i czekam.
Znowu następuje cisza, nieznośna cisza jak makiem zasiał. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.
Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.
Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.
Hałaśliwe łupnięcie roznosi się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności, może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.
Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz pracowały szaleńczo potężne maszyny.
Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje.
Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.
Wyglądam ledwie na moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.
Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni, to wieczna, krwisto-czerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał płonie już do cna, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia ku czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chcieli tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.
Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.
Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają w moich wnętrznościach marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się tuż nade mną. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.
Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem je cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate-coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z autobusów albo samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.
Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.
Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i go nie dostrzegam. Ale on na mnie czeka.
Cwaniaczek zamknął za sobą drzwi albo czyhał tutaj na mnie. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Nie wiedzę jego kumpli, więc przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym? A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.
Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.
Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora - paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt - i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.
Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia. Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo ciężko mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.
Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku - gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.
W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.
Opieram się wykończony o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.
Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.
Uświadamiam sobie, że nie posiadam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie dłużej niż dwa kwadranse.
Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach – ci cholerni kosmici! Otwieram drzwi i widzę jasność.
**************************
...aberracja organoleptyczna na poziomie 6 koma 2... wskaźniki z biomonitora w normie... Piotrze, słyszysz mnie?...
Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Mój zmysł wzroku odmawia mi posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.
Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującym w tym pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.
- Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań...
- A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał... Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa...
- Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę... Ile? To chyba kwestia kilku dni...
Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.
- Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt... Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu... Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy...
- Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata...
- Jak to dokładnie działa? Hmmm... powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł...
- To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji...
- Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny...
- Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, jaką w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu... Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności... Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą...
- A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy... Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić... Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda...
- Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry...
Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem...
- Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina"... Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach...
Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.
- Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina" i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście.
Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć żeby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Bożena Tomaszek - Morgan
Codziennie zakładam maskę, staje się nikim, by przeżyć. Dlaczego? Bo mam moc. Czuję ją. Zwłaszcza, gdy patrzę na ogień. Coś mnie wzywa, przyciąga do niego, zupełnie jakby i coś we mnie płonęło. Za każdym razem, gdy siedzę przy ognisku, zapalam pochodnię czy świecę, czuję to dziwne mrowienie w palcach i kłucie pod mostkiem. Teraz także.
Zajadam pieczeń i popijam piwo, siedząc z kompanami przy ognisku. Słońce dawno zaszło. Robota skończona, teraz czas na odpoczynek przed kolejnym pracowitym dniem, ale mnie jutro już tu nie będzie. Odbiorę zapłatę i ruszam dalej. I tak zabawiłem z tymi drwalami dłużej niż planowałem, a cel jest już blisko.
Rozglądam się w około. Wszyscy śmieją się i żartują. Nikt nie ma pojęcia, kim jestem. Umiem wtopić się w otoczenie. Zawsze umiałem.
Ktoś dorzuca drewna do ogniska. Ogień bucha. Iskry tańczą w powietrzu. Jeden płomień i spaliłbym ich wszystkich razem z całym lasem... ale wtedy sam bym zginął. Zdradziłbym się. Łowcy wytropiliby mnie i dopadli. Magowie nie mają łatwego życia, o ile w ogóle je mają. A wszystko przez te pospolite fioletowe kwiatuszki. Nawet tu mam ich pełno pod stopami. Wcześniej nosiły jakąś banalną, niewiele znaczącą nazwę, ale gdy się okazało jak wywar z nich działa na magów, zaczęto je nazywać Zielem Prawdy. Ziele to ujawnia i zniewala magów i tylko ich. Mag traci zmysły, jest jak zaklęty i ślepo wykonuje polecenia pana. Niszczy i zabija bez sprzeciwu. To najniebezpieczniejsza broń, jaką można zdobyć. Kto ma maga ma władzę, a mag nie ma nic. Okratowaną celę, łańcuchy i kajdany. Nicość i zniewolenie. Takie życie obdziera nawet z godności.
Dlatego magowie żyją w ukryciu i ja też tak żyję. Nie ujawniamy się. Nie zostawiamy śladów i tropów, które mogą do nas prowadzić. Przynajmniej ja nie zostawiam. Nigdy nie zwracam na siebie uwagi i nie daję powodów do podejrzeń. Nauczyłem się jak być nikim, jak być niewidzialnym...
— Hej Morgan, dzisiaj ty pilnujesz ognia.
— Pamiętam Bruno — posłałem kompanowi wymuszony uśmiech.
Nie cierpię nocnych wart. Gdy wszyscy śpią, jesteśmy sami, ja, ogień i pokusa. Pokusa, która rośnie z każdą chwilą i wzmaga głód. Głód mocy.
Patrzę na płomienie, na wirujące w mroku iskry i ta chęć aż pali mnie w środku, każe mi nimi zawładnąć. Podporządkować swej woli, ukazać swoją potęgę i zaspokoić głód... ale nie zrobię tego. Umiem trzymać swoje pragnienia na wodzy. Dziś już tak. Za takie błędy słono się płaci.
Moja historia jest prosta. Wszyscy moi bliscy nie żyją. Rodzice zginęli broniąc mnie i mojej siostry przed łowcami magów. Ja cudem ocalałem, ale moja rodzina nie. Od tamtej pory jestem sam i mam jeden cel.
Moją rodzinę zabiła magia i magia ich pomści i moje ręce. Tak, moje ręce.
Migoczący blask ogniska pełza po moich dłoniach. Gdyby tak skraść jeden płomień... Wszyscy śpią... Jest noc... Jeden płomień, jedna iskra...
Nie!
Świat jest pogrążony w mroku, ale to nie znaczy, że nikt nie patrzy. Kto wie, co czai się w ciemności? Nie mogę ryzykować. Zawsze unikałem zagrożenia lub eliminowałem je. Teraz też muszę być ostrożny. Zwłaszcza, że jestem tak blisko celu. Nie mogę pozwolić sobie na błędy. Najważniejsza zasada: nie rób nic pochopnie. Dzięki temu przetrwałem. Ukrywałem się przez wiele lat, czekałem na możliwość pomszczenia bliskich, aż w końcu rozpocząłem łowy.
Znalazłem wszystkich, którzy choćby w najmniejszym stopniu przyczynili się do tragedii mojej rodziny i zabiłem ich. Spaliłem na popiół, obróciłem w proch... w nicość. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, gdy o tym myślę. Tak, jestem mordercą, ale dałem im to, na co się im należało. Nie mam wyrzutów sumienia, bo oni nie zasłużyli na żal. Wszyscy otrzymali właściwą karę. Został tylko jeden. Ten, który to zlecił. Jego zostawiłem na koniec. Nie wie, że jutro się spotkamy i że to będzie ostatni dzień jego nędznego życia. Niczego się nie spodziewa, nie wie, że idę po niego. Szkoda... Gdyby wiedział, jego strach dałby mi większą satysfakcję, ale wystarczy mi, że go dorwę. Pewnie nawet mnie nie pozna, tak jak inni. Minęło wiele czasu, stałem się mężczyzną. Trudno doszukać się we mnie tego przestraszonego chłopca sprzed lat, który patrzył na śmierć rodziców.
Zimny dreszcz przeszył moje ciało na wspomnienie tego straszliwego dnia. Coś wtedy we mnie umarło i coś się narodziło. Moim sercem zawładnęła nienawiść, chęć zemsty i... mrok. Ukształtowały mnie, uczyniły tym, kim jestem i pozwoliły przetrwać po to, bym ukarał winowajców. Jutro wszystko się zakończy. Zabiję ostatniego.
Pamiętam go dobrze. Przyjechał na siwym koniu. Dostojnik w zbroi i błękitnym płaszczu. Mówili na niego Grom. Wtedy był kimś, ale skończył, jako żebrak i włóczęga. Dlatego tyle czasu zajęło mi wytropienie go, lecz jutro o tej porze będę panem jego losu i moje dzieło dopełni się.
*
Widziałem już różne dzielnice biedoty, ale ta była wyjątkowo parszywa. Pełno żebraków i szemranego elementu, do tego wszechpanujący brud i odór w dużo intensywniejsze formie, niż ta, do której przywykłem. Okryłem się szczelniej płaszczem, by nie przesiąknąć tym wszystkim. Zapewne za dnia wygląda to stokroć gorzej. Na szczęście zmierzchało. Ciekawe, że Grom skończył w tak nieciekawym miejscu.
Znalazłem go chyba w najgorszej norze, jaką widziałem w życiu. Stary magazyn nad rzeką, cuchnący wilgocią i wszelkimi ludzkimi wydzielinami, pełen nędzarzy.
Okazało się, że Grom nie ma już nic w sobie z dostojnego rycerza. Teraz był brudny, śmierdzący, na twarzy i dłoniach miał pełno czyraków. Zapewne miał je na całym, skrytym pod łachmanami ciele. Aż bałem się pomyśleć ile robactwa żyje w tych splątanych włosach. Tylko jego oczy pozostały niezmienione. Obdarzył mnie wzrokiem pełnym pogardy. Nie pozostałem mu dłużny.
— Wstawaj Grom. Idziemy na przechadzkę.
Mężczyzna nie poruszył się. Nadal siedział skulony w kącie, a ja wbijałem w niego świdrujące spojrzenie.
— Wstawaj powiedziałem! — Kopnąłem go w udo. Jęknął boleśnie i poparzył na mnie ze wściekłością, ale dalej nie zamierzał mnie posłuchać. Przykucnąłem i dobyłem sztyletu, który przycisnąłem do jego boku. Czułem jak ostrze wbija się między żebra, może trochę zbyt mocno, ale nie obchodziło mnie to.
— Wyjdziemy i porozmawiamy — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — I może cię oszczędzę, albo zakończę twój marny żywot teraz. Mnie to bez różnicy jak zginiesz.
Oczywiście był to stek kłamstw. Nie było takiej rzeczy, która sprawiłaby, że darowałbym mu życie. Grom musiał zginąć. Mógłbym zabić go tu, jednym pchnięciem, ale wolałbym, żeby spłonął.
— Ja już jestem martwy — syknął włóczęga ze złością. — Spójrz na mnie! Jestem nikim i nie mam nic... Straciłem wszystko...
— Nie powiem, że boli mnie twoja krzywda. Wstawaj. Straciłem cierpliwość.
Chwyciłem mężczyznę za ramię i powlokłem w stronę wyjścia. Żaden z żebraków nawet na nas nie spojrzał, a suche i w miarę czyste miejsce Groma szybko znalazło nowego właściciela.
Pośpiesznie oddaliliśmy się od zabudowań. Tej nocy, tonący w mroku las, będzie świadkiem mojej zemsty.
Przykułem jeńca do drzewa kajdanami, z rękami wzniesionymi nad głową. Nie stawiał oporu. Dziwiło mnie też jego milczenie. Zacząłem się zastanawiać czy śmierć naprawdę będzie dla niego karą. Zapaliłem pochodnię. Blask rozdarł noc, a mnie znowu wypełniło znajome, przyjemne uczucie.
— Trudno było cię znaleźć — rzekłem nie odrywając oczu od hipnotyzujących płomieni. — Dobrze się ukryłeś...
— Nie tak dobrze jak ty — przerwał mi Grom. — Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Poznałem cię od razu, Morganie.
— Przynajmniej nie muszę się przedstawiać. Miła odmiana — uśmiechnąłem się ironicznie, starając się ukryć zdziwienie. — Wiesz, kim jestem, więc zapewne domyślasz się po co tu jestem.
— Możesz mnie zabić, nie dbam o to. Twoja rodzina i tak odebrała mi wszystko.
— Nie udawaj ofiary! — krzyknąłem, nie mogąc powstrzymać złości.
— Ja byłem tylko głupim żołdakiem, który wykonywał rozkazy i słono zapłaciłem za swoją porażkę, uwierz mi.
Spojrzałem na więźnia z niedowierzaniem, nagle ten zaśmiał się nerwowo.
— Myślałeś, że chciałem maga dla siebie? Nie mów mi, że jesteś aż taki głupi?
Moje ręce same powędrowały do jego wychudzonej, brudnej szyi. Dusiłem go coraz mocniej patrząc w jego wystraszone oczy.
— Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się kto stał za tym zleceniem — wychrypiał Grom.
Niechętnie cofnąłem dłonie.
— Znalazłem każdą osobę odpowiedzialną za śmierć moich bliskich i wszyscy wskazywali na ciebie.
— Słusznie, wynająłem ich, ale ja sam też zostałem wynajęty. Nikt nie wiedział przez kogo. To była tajemnica.
— Męczy mnie twoje gadanie — westchnąłem znudzony. — Wymyślasz to wszystko, żeby odwlec swój koniec?
— Już mówiłem, możesz mnie zabić, nie dbam o to, ale nie nazywaj mnie kłamcą! — Grom był wyraźnie rozzłoszczony, co w jego sytuacji wydało mi się nawet zabawne.
— Skoro nie zależy ci na własnym życiu, dlaczego mówisz mi to wszystko?
— Chcę tego, co ty: zemsty. Jeśli chcesz pomścić rodzinę, on bardziej niż ktokolwiek zasługuje na śmierć.
— On czyli kto?
— Wtedy był jeszcze nikim, szlachetnie urodzony, z królewskiej rodziny, ale bez możliwości objęcia tronu i do tego marna partia. Jednak znał sposób by podnieść swoją wartość w oczach innych. Musiał zdobyć potężnego maga. Kto ma maga, ten ma władzę — włóczęga uśmiechnął się krzywo.
— Do rzeczy — ponagliłem go.
— Znajdziesz go w stolicy, jego siedzibę łatwo poznasz.
— Imię Grom, podaj mi jego imię!
— Varlett I, król.
Godzinę później zgasiłem pochodnię i ruszyłem w stronę osady. Smród palonego ciała zawsze mnie drażnił. Tym razem nie było inaczej. Oddaliłem się pośpiesznie. Teraz potrzebowałem spokoju. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć i zaplanować. Zabicie kilku wieśniaków, paru strażników i zniedołężniałego żebraka, to nie to samo, co zabicie króla.
*
Stolica. Dawno mnie tu nie było, ale niewiele się zmieniło. Przybyło trochę mieszkańców. To dobrze. Łatwiej ukryć się w tłumie. Może ten tłum pomoże mi dostać się do zamku. Trochę obserwacji, podsłuchanych rozmów, kilka wiarygodnie brzmiących kłamstw i znalazłem się za zamkowymi murami.
Umiem wzbudzać zaufanie. Jestem w tym dobry, ale mam wrażenie, że poszło zbyt gładko. Czy powinienem się martwić? Nie wiem, ale na pewno nie mogę tracić czujności. Niebawem ruszam na łowy. Ostatnie polowanie. Nie będzie łatwo, ale każdą zwierzynę da się upolować, jeśli ma się odpowiednią przynętę, a ja mam idealną przynętę.
Kolejne kłamstwo pozwoliło mi dostać się na audiencję u króla. Poszło jeszcze łatwiej niż przedostanie się do zamku. Staję się coraz bardziej podejrzliwy, co do mojego szczęścia, a może jestem aż tak dobry w tym, co robię? Zbyt wielka pewność siebie przeważnie przynosi zgubę. Muszę być ostrożny.
Drzwi komnaty otworzyły się i strażnik przywołał mnie gestem. Ruszyłem pewnie przed siebie. Duża sala. Za plecami mam główne wejście i dwóch strażników. Po obu stronach drzwi boczne i kolejnych czterech strażników, a przy tronie dwóch magów. Niedobrze. Oby król był tak żądny władzy jak zakładam, bo inaczej nie uda mi się go dopaść. Król... Dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. Niezbyt wysoki, otyły człowieczek o nieprzyjemnej twarzy. Nie było w nim niczego z dawnych królów. Bębnił palcami w poręcz tronu – znudzony, a usta zaciskał tak mocno, że tworzyły wąską linię – i rozzłoszczony, zapewne przeze mnie.
— Panie — skłoniłem się nisko oprawcy mojej rodziny, z trudem kryjąc obrzydzenie. — Mam ważne wieści.
Król nonszalancko skinął głową dając mi znak, że mam mówić.
— Musimy porozmawiać bez świadków.
Władca zaśmiał się na moje słowa.
— Te informacje są cenne. Nie mogę pozwolić, by ktoś niepowołany je usłyszał. — Nie dawałem za wygraną.
— Ciekawe — odezwał się w końcu król. — Powiedziałeś strażnikowi, że masz informację o magu.
— Tak to prawda, ale nie powiem nic więcej przy tych wszystkich ludziach.
— Mam całą armię magów. Dlaczego miałoby mi aż tak zależeć na kolejnym?
Przez chwilę mierzyłem króla wymownym spojrzeniem, aż w końcu pojął, co chcę mu przekazać. Wyraz jego twarzy zmienił się nie do poznania.
— Zostawcie nas — powiedział do strażników. Ci opuścili komnatę, ale magowie nie ruszyli się z miejsca. Chyba wyczerpałem już ilość szczęścia na ten dzień.
— Mów — rzekł srogo król.
— Czy tu jest bezpiecznie? Nikt nas nie podsłucha? Z całym szacunkiem panie, masz wielu przyjaciół, ale jeszcze więcej wrogów i na pewno mają tu swoich szpiegów...
Umilkłem zdziwiony, ponieważ król wstał i podszedł do mnie. Zbliżył się tak bardzo, że mógłbym go zabić jednym pchnięciem, a on nawet by się nie zorientował. Jaka szkoda, że strażnicy zabrali mi sztylet. Varlett przyłożył usta do mojego ucha i ledwo dostrzegalnym szeptem zadał pytanie.
— Czy ten mag jest magiem ognia?
Skinąłem głową twierdząco. Władca jęknął cicho z podniecenia.
— Chodź za mną — nakazał król.
Poskutkowało. Pozwoliłem sobie na skryty uśmiech. Radość nie trwała zbyt długo. Magowie ruszyli naszym śladem. Nie lubię niepotrzebnych ofiar, ale jeśli staną mi na drodze, nie będę mieć wyboru.
Szliśmy tak dość długi czas, aż w końcu Varlett wskazał jedną z komnat. Gdy wślizgnęliśmy się do środka, zamknął drzwi na klucz. Ja zasunąłem zasłony. To dobry ruch w konspiracji, ale tak naprawdę liczyłem na to, że mrok, który zalał pomieszczenie, zmusi króla do zapalenia świec. Nie pomyliłem się. Moc wypełniła mnie. Teraz musiałem jeszcze poznać prawdę.
— Mów — rozkazał król.
— Pamiętasz Asaruma i jego rodzinę? To stara sprawa sprzed dekady. On i jego żona, również obdarzona mocą, mieli dwójkę dzieci, a jak wiesz, panie, dzieci zrodzone z magów mają wielką moc.
— Dlaczego o tym wspominasz? Wszyscy zginęli w czasie zasadzki, o ile dobrze pamiętam. — Król był szczerze zdziwiony.
— Nie wszyscy zginęli. Chłopak uciekł.
— Morgan uciekł? Naprawdę?
— Pamiętasz jego imię? — tym razem to ja byłem zdumiony.
— Już w młodym wieku miał wielką moc. Och, przydałby mi się wtedy, ale teraz też mi się przyda — Król uśmiechnął się przebiegle.
Grom jednak mówił prawdę. To wszystko wina tego żądnego władzy parszywca. Chciał zdobyć koronę kosztem mojej rodziny. Nie udało się mu, za to skutecznie zniszczył mi życie. Jak widać znalazł inną rodzinę, która mu pomogła, a po niej masę innych. Wiele magów będzie mi wdzięcznych, gdy go zabiję. No, może poza tymi dwoma. Oni niestety muszą zginąć w imię wyższych racji.
Niepostrzeżenie zagarnąłem w dłoń jeden płomień świecy. Król nic nie zauważył, magowie jednak drgnęli nieco. Pewnie wyczuli zagrożenie. Nie zareagowali, bo nie chcę zaatakować króla. Gdyby było inaczej, już byłbym martwy.
Trzymałem płomień za plecami i czułem jak moc się kumuluje. Nie odrywałem wzroku od króla, który najwyraźniej pogrążył się w marzeniach. Chyba najwyższy czas się przedstawić.
— Tak, Morgan jest magiem ognia.
— I ty wiesz, gdzie on jest — stwierdził wyrwany z zadumy władca.
— Jest bliżej niż myślisz. — Zacząłem się zbliżać powoli, jak drapieżnik gotowy do ataku. — Tak się składa, że Morgan to ja.
Dwa słupy ognia buchnęły z moich dłoni. Żaden z magów nie zdążył nawet krzyknąć. Ich spopielone ciała upadły na posadzkę, a między nimi stał zatrwożony Varlett. Przeraziła go moja moc, czy bestia, która we mnie drzemie? Pewnie ani jedno, ani drugie. Nic tak nie przeraża człowieka, jak widmo śmierci.
Król rzucił się do drzwi, ale w panice zapomniał, że są zamknięte. Z rozbawieniem patrzyłem, jak bezskutecznie szarpie klamkę.
Ogłuszyłem go jednym ciosem i spętałem szybko. Nie miałem kajdan i musiałem się posłużyć tym, co znalazłem w komnacie. Najważniejsze, że Varlett już mi się nie wymknie. Zaczął pojękiwać cicho, a w końcu otworzył oczy. Sytuacja, w której się znalazł nie spodobała mu się ani trochę. Teraz, gdy wił się na posadzce, próbując oswobodzić się z więzów, przypominał mi wielkiego pędraka.
— Jestem królem. Nie możesz mnie zabić — Varlett starał się mówić stanowczo, ale jego głos drżał.
— Doprawdy? Mam ci udowodnić, że mogę? — Uśmiechnąłem się złowrogo, pokazując mu płomień w mej dłoni.
— Nie! Nie! Zaczekaj! Dam ci, co zechcesz! Złoto! Tytuły! Mów, czego chcesz, jest twoje!
— Na twoje nieszczęście, chcę jedynie twojej głowy.
— Jeśli mnie zabijesz, nie wyjdziesz z zamku żywy!
Najpierw błagania, teraz groźby, ciekawe.
— To możliwe — przytaknąłem spokojnie. — A nawet wysoce prawdopodobne, ale chyba nie sądzisz, że nie wiedziałem o tym wcześniej? Mój plan zakładał złapanie cię i zabicie. Ucieczce nie poświęciłem zbyt wiele uwagi.
Król przywarł twarzą do podłogi i zadrżał spazmatycznie. Wreszcie dotarło do niego, że niczym mnie nie przekupi, że na nic zdadzą się jego groźby, że nic mnie nie powstrzyma. Myślałem, że będzie krzyczał, wzywał pomocy i przeklinał mnie, ale nie. W tej ostatniej chwili umilkł, pogodzony ze swoim losem.
Ogień pulsował na mych dłoniach i w moich żyłach. Jedno zaklęcie i wszystko się zakończy. Ostatni potwór zostanie zabity przez bestię, którą sam stworzył.
*
Wraz z tłumem stałem na dziedzińcu i patrzyłem na płonącą zamkową wieżę. Powinienem uciekać, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia swojego własnego dzieła. Zwłaszcza, gdy zostało ukończone. Patrzyłem na płomienie ze łzami w oczach i pierwszy raz w życiu czułem ulgę, jakbym uwolnił się od wielkiego ciężaru.
Dokonało się. Teraz wszystko się zmieni. Teraz mogę zacząć żyć naprawdę.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Konkurs literacki Czwarta Strona Fantastyki
Smoki? Trolle? Elfy? A może wojny intergalaktyczne?
Twoja głowa kipi od fantastycznych pomysłów, a sny są dla Ciebie inspiracją?
A może od zawsze wiedziałeś, że jesteś pisarzem?
Premiera: "Kiksy klawiatury"
12 marca 2015 roku z ogromnym smutkiem pożegnaliśmy Terry'ego Pratchetta, jednego z najznakomitszych pisarzy na świecie. Pratchett trafił do serc czytelników przede wszystkim dzięki bestsellerowemu cyklowi o Świecie Dysku, jednak w ostatnich latach zyskał równie wielką sławę i szacunek jako zaangażowany bojownik o takie sprawy, jak problem choroby Alzheimera czy prawa zwierząt.
Anna Maria Przybyło - Biały Kruk
Wróciłem. Przez lata starałem się jak najdalej omijać to miejsce. Tym razem nie mogę uciekać. Muszę pożegnać ostatniego bliskiego mi człowieka. Bliskiego jeszcze z tamtych, dawnych lat. Kilkanaście lat spokoju. Kilkanaście lat samooszukiwania się. Nic się nie stało, nic się nie wydarzyło. Nie ma do czego wracać... Nie ma do czego...
Edgar umył twarz. Woda sączyła się wąskim strumieniem. Spękania szkliwa na zlewie, przywiodły mu na myśl złamane życie wuja. Umarł nieszczęśnik, nie dowiedziawszy się prawdy. Na komodzie w salonie od niepamiętnych czasów stało zdjęcie Amandy. Śliczna, roześmiana blondyneczka ściska urodzinowy prezent, pluszową małpkę. Oczy dziecka iskrzą, by wkrótce zgasnąć. To jej ostatnia fotografia. Dzień później Amanda ginie, przepada bezpowrotnie. Zaczyna się rodzinna gehenna. Trwają poszukiwania. Życie w miasteczku zamiera na chwilę. Wszyscy szukają Amandy, jeden dzień, drugi, trzeci... Amanda nie wraca.
W domu wuja od lat nie nic się zmienia. Edgar jednak nie czuje się swobodnie, z trudem zasypia. Sny ma ciężkie, czarnobiałe. Łóżko wuja skrzypi złośliwe, jak dobrze że umarł w szpitalu. Gałęzie zdziczałej jabłoni tłuką o szyby okien. Wiatr wzmaga się i mężczyzna czuje jego powiew. Szczeliny okna przepuszczają zimno, a deszcz przybiera na sile. Edgar czuje lęk, to absurdalne, ale on się boi. Zaraz ukarze się mała duszyczka roześmianej Amandy, albo jeszcze gorzej - duch starego wuja. Nad ranem deszcz ustaje, a Edgar czuje ulgę. Prócz paru pająków, tej nocy nie nawiedził go nikt więcej.
Ludzie nabożnie milczeli. Ciało wuja spoczęło w ziemi, obok jego przedwcześnie zmarłej żony. Rok po zaginięciu Amandy, jej matka postanowiła zakończyć życie. Powiesiła się w stajni obok domu, znalazł ją mały.... Edgar lubił stare domostwo. Często tam bywał i tego dnia również postanowił się tam pobawić. Przyjechał na rowerze i począł szukać wuja. Ciotka go nie interesowała. Zazwyczaj siedziała w domu otępiała z bólu. Odkąd Amanda zaginęła, ciotka pogrążyła się w świecie ciszy. Wuj nie przeszkadzał żonie w nostalgii. Dzielnie znosił trudy dnia codziennego, zajmował się domem i gospodarstwem, wszystkiego doglądał. Czasami pomagał mu Edgar. Właściwie to się pętał po nogami, ale wuj to tolerował. Stracił jedyne dziecko, a obecność siostrzeńca dawała mu pociechę. I właśnie tego ranka, Edgar zajrzał do stajni. Trwali tam razem, oboje nieruchomi – ciotka w objęciach śmierci a Edgar sparaliżowany strachem. Jaka straszna jest twarz trupa - nienaturalna i diaboliczna. Wuj wyszedł z domostwa na chwilę, miał sprawę do załatwienia obok u sąsiada. Wiedziony złym przeczuciem, po chwili wrócił do domu. Zauważył rower i wszedł do stajni. Chwycił chłopca, chciał zakryć mu oczy, ale było za późno. Edgar zdążył już poznać oblicze śmierci. Wdzierała się w każdy zakątek jego dziecięcej duszy. Jak demon oplotła jego ciało, trzymała w mocnym uścisku, wessała przerażony umysł, na zawsze obiła swoje piętno. Od tego dnia Edgar nie spał spokojnie i miewał tylko czarnobiałe sny.
Wrócił wyczerpany i położył się na łózko. Ten dom, to miasteczko, ta aura wokół tego miejsca ciążyły mu już bardzo. Chciałby czym prędzej wyjechać. Niestety wuj go uraczył spadkiem i ma tu jeszcze wiele do załatwienia. Edgar wpatruje się w okno. Musi przyciąć te cholerne gałęzie, nie będą drugą noc tłukły mu w szyby. Mężczyzna uspokoił myśli i wreszcie mógł się wyciszyć. Jednak na krótko. Do okna zaczął dobijać się ptak. Wyglądał dziwnie, nienaturalnie. Edgar przysiągł by, że to kruk, tyle że biały. Ptaszydło waliło dziobem w szybę jak oszalałe. Mężczyzna zerwał się by je przepłoszyć. Ptak poderwał się i zniknął w gałęziach jabłoni. Edgar nie wiedział czy to kolejny ze złych snów, nazbyt przemęczony, czuł jak dusze zmarłych ciążyły mu aż nadto. Bez względu na to czy to jawa czy sen - Edgar wiedział, biały kruk to zły znak.
Notariusz wymownie kręcił głową. Sprawa spadku nie jest taka oczywista. Wuj wskazał na Edgara, jako jedynego spadkobiercę, jednak sprawa Amandy dotąd nie miała swego finału i rzekoma śmierć dziewczyny pozostaje w sferze domysłów. Brak aktu zgonu stoi na przeszkodzenie nabycia spadku, co utrudnia dalsze działania mężczyzny. Zresztą, Edgarowi odkąd tylko tu przyjechał, wszystko idzie jak krew z nosa. Minoł zaledwie tydzień, a ten jest wyczerpany jakby spędził tu co najmniej rok. Edgar czuł jakby te przeklęte miejsce, wsysało go i nie chciało już wypuścić. Mimowolnie, czterdziestolatek powracał do wspomnień, migawek dawnych, koszmarnych chwil. Pragnął się stąd wyrwać. Powrócić do swego bezpiecznego domu, gdzie czekają na niego dwa stęsknione psy i ona. To właśnie dzięki niej Edgar jeszcze nie zatracił się całkowicie w mroku. Dzwonił do niej codziennie, czasem nie odbierała, oddana swojej pracy realizowała swój sen o karierze.
Edgar trząsnął ze wściekłości drzwiami. To go kochany wujaszek urządził. Co ma teraz z tym wszystkim zrobić? Zostać? Walczyć o spadek czy porzucić stary dom na pastwę losu. Nie chciał tu dużej być. Pragnął wyjechać z tego obłąkanego miejsca pełnego martwych i żywych dusz. Postanowił przeszukać dom, zabrać co wartościowsze rzeczy i zamknąć chałupę na cztery spusty. Grzebał w szafach, komodach, szufladach, unikał przy tym wzroku Amandy. Zdjęcie pozostawił nietknięte, tego na pewno życzył by sobie wuj. Sterty dokumentów, papierów, listów - od rodziny, przyjaciół. Tomy pożółkłych książek, jakieś bibeloty, nic wartego uwagi. Tylko przeszłość do jakiej Edgar nie chciał wracać. Zostały jeszcze albumy, mężczyzna otworzył tylko jeden z nich. Pamiętał złotą okładkę albumu jeszcze z dzieciństwa. Wiedział że na zdjęciach będzie on sam. Ojciec Edgara był zapalonym fotografem i często fotografował syna razem z Amandą. Edgar w skupieniu przeglądał kolejne zdjęcia, na nich oprócz niego i ciotecznej siostry widniała jeszcze jedna osoba - Zoja. Zapomniał ją, czy może wyparł z świadomości? Drobne, niepozorne dziecko o przenikliwych oczach. Nawet z tych zdjęć można wyczytać coś nienaturalnego, coś co Edgar wychwytywał będąc w pobliżu Zoji - jakąś złowrogą energię, zagadkową aurę. Jako mały chłopiec czuł się przy niej nieswojo. Ona sama nie garnęła się do zabawy, zostawała biernym obserwatorem zdarzeń. Edgar wzdrygnął się na wspomnienie pewnego wrześniowego popołudnia. Jak nagłe olśnienie, powróciło naraz do jego pamięci. Klika tygodni po zaginięciu Amandy, miał nadzieje zastać siostrę w miejscu ich częstych zabaw. Skupisko suchych topoli było tym szczególnym, magicznym miejscem. Nierzadko wbrew woli rodziców, palili tam ogniska. Grzebali patykami w popiele, drażnili ogień, wdychali woń pieczonych jabłek i ziemniaków. Edgar na nowo poczuł więź jaka łączyła go z Amandą.
- Jestem twoją starszą siostrą – śmiała się. – Zawsze musisz się mnie słuchać – powtarzała.
Tego dnia wiedziony tęsknotą chłopiec, zbliżył się do ukrytego wśród obumarłych drzew pogorzeliska. Nie spodziewał się zastać tam Zoji. Siedziała na piasku i bawiła się maskotką. To co zobaczył Edgar, uderzyło go. Zoja bawiła się małpką – urodzinową zabawką Amandy. Skąd ją miała? Edgar patrzył krótko, Zoja zaraz wbiła w niego wzrok i w milczeniu wydała mu rozkaz milczenia. Dzieciak poczuł ten sam strach jaki czuł, widząc martwą ciotkę. Stał się uczestnikiem jakiegoś upiornego paktu, jakieś niezwykłej zmowy. Po raz drugi poczuł siłę gotową go zmiażdżyć. - Musisz milczeć – słyszał. – Musisz milczeć. Chłopiec uciekł z miejsca zabaw by więcej do niego nie powrócić. Zapomniał o pluszowej małpce, o przerażającej go Zoji, zapomniał o ukochanej siostrzyczce, zapomniał o tragedii ciotki i wuja, a nawet o rodzinnym domu - zapomniał o dawnym życiu...
Edgar gorliwie szukał w garażu sekatora. Nieco już pordzewiały, nadawał się jeszcze do pracy. Zbliżał się wieczór, więc miał niewiele czasu. Poprzysiągł jednak sobie, że pościna te cholerne gałęzie. Jabłoń z jakąś zaciekłością się broiła. Edgar mocował się z nią dłuższy czas. Wiedział jak wuj dbał o posesję i nie chciał zostawić po sobie bałaganu. Schylił się by pozbierać opadłe na ziemię gałęzie i wtedy je dostrzegł. Wraz z konarami pozbierał białe pióra.
Co się stało z Zoją? Ona również jak większość kobiet w jego rodzinie przedwcześnie umarła. Jakaś dziwna choroba, najpierw anemia a potem przewlekłe otępienie. Jakieś tam problemy z psychiką. Tyle wiedział. Przez lata reszta go nie interesowała. Rodzice wyjechali z miasta i nie musiał tu wracać. Miał wyrzuty sumienia wobec wuja, że go nie odwiedzał. Na dowód pamięci, przysyłał czasem drobne upominki, listy. Oboje konsekwentnie pomijali temat Amandy. Tylko jeden raz wuj napisał: - Amanda nie żyje. Czuję to. – Edgar nie dopytywał wuja skąd te przypuszczenie. Nie chciał odkryć tej zagadki. Teraz jednak, pod dachem wuja pokutuje za zdradę Amandy. Wyrzekł się jej ze swej pamięci. Wyrzekł się jej bo chciał żyć normalnie. Tak mu wstyd. Jednak jak żyć ze świadomością, że na świecie dzieją się rzeczy złe, straszliwe, niewytłumaczalne? Jak wyjaśnić zniknięcie słodkiej, radosnej dziewczynki? Jak wyjaśnić niezwykłą naturę Zoji? Dlaczego o niej teraz pomyślał, dlaczego właśnie o niej? Zoja...te imię budzi w nim lęk. Osierocone dziecko przybranych rodziców z sąsiedztwa. Pragnęli mieć dziecko i wreszcie po latach nadarzyła się okazja. Ktoś w środku nocy porzucił dziecko. Dziecko bez historii, bez imienia. Niemowlak zawinięty w lnianej chuście. Sąsiedzi decydują się przygarnąć dziecko. Początkowa radość ustępuje trosce i zmęczeniu. Dziewczynka nie chce jeść, nie je prawie wcale. Nie płacze, niczego się nie domaga. Praktycznie na nic nie reaguje. Zawsze leży spokojna wpatrzona w jeden punkt. Zoja - tak dali jej na imię, na cześć cesarzowej bizantyńskiej. Dziecko rośnie, ale czy się zmienia?
- Jest jakaś dziwna. Nie zachowuje się jak normalne dziecko. Własna matka boi się z nią zostawać – ojciec Edgara zjada się zupą. Chłopak bawi się niedaleko, chciwie wyłapuje słowa ojca.
- Własna? – Matka dolewa ojcu zupy. – Bóg jeden raczy wiedzieć jaką to dziecko ma matkę i ojca. Nie wiem czy powinna tu przychodzić. Może wpłynąć na Edgara, nawet doktor nie wie co jej jest.
- Nie możemy zabronić jej tu przychodzić. Nie mogę zrobić tego dla Artura. Pomyśli, że ich odtrącamy – oponuje ojciec.
- Martwię się o Edgara, może to jakaś choroba – Matka siada do stołu.
- Jest nieszkodliwa, tyle że milczy. Zawsze milczy i mało je. Jest z nimi Amanda. Co może im się stać? To tylko dzieci – uspokaja matkę ojciec.
Edgar wie jednak, że Zoja to coś – ktoś więcej jak dziecko. Zoja ma moc. Zoja nie musi mówić by móc coś powiedzieć, bezgłośnie stwierdza i pyta. Świdruje umysł, pokonuje korytarze myśli. Zoja nie musi jeść, ona karmi się czymś innym. Jest zagadkowa, jest inna. Nie odnajdzie się nigdy wśród świata żywych bo ona sama jest jak półżywa. Zoja widzi inne światy, słyszy inną muzykę, inaczej widzi. Widzi dużo, słyszy więcej, ale milczy. Ona nie musi z niczego się tłumaczyć, to inni tłumaczą się jej. Wbrew ich woli, efemeryczna Zoja wnika w ich umysły, jest ponad.
Losy Zoji nie potoczyły się pomyślnie. Nie mogąc nawiązać więzi z przybranymi rodzicami, Zoja wyrasta na młodą dziewczynę. Trafia od jednej szkoły do drugiej, w żadnej się nie odnajduje. Tajemnicza choroba zaczyna toczyć jej ciało. Początkowo lekarze wskazują na ciągły brak apetytu. Zoja miewa przewlekłe stany apatii. Liczne pobyty w szpitalu kończą się powrotem do domu. Tam Zoja młodo umiera. Lekarze głowią się co wpisać w akt zgonu. Na co właściwie cierpiała Zoja? Edgar jako jeszcze jako student odbiera list, krótka wiadomość: Zoja nie żyje. Edgar nie pojedzie jednak na pogrzeb, on woli pozostać w świecie żywych.
Czeka na telefon i bawi się białym piórkiem. Ona nie dzwoni już drugi dzień. Pewnie zajęta jest wernisażem tego przystojniaka. Czuje złość. Pobyt tutaj jest totalnie bez sensu. U notariusza nie wiele da się wskórać, praw do majątku trzeba będzie dochodzić w sądzie. Sprzedałby to wszystko by mieć tylko święty spokój, by zrzucić z siebie ten ciężar. Kolejna noc również była ciężka. Tym razem nie obyło się bez duchów przodków. Edgarowi śniła się ciotka, siedziała w swoim fotelu i na kolanach trzymała bawiącą się kłębkiem włóczki Amandę.
- Czy wiesz gdzie jest moja małpka? – zapytała dziewczyna.
Edgar stoi i nie wie jaką ma dać odpowiedź. Nie jest małym chłopcem, jest dużym Edgarem. Pytanie Amandy go zawstydza. Nie dopilnował siostry, ona była starsza ale on się nią opiekował.
- Znajdę ją. Znajdę małpkę – obiecuje Edgar i sen się kończy.
Grób Zoji nie jest zaniedbany, widać ktoś tu przychodzi, ktoś o to dba. Edgar zostaje chwile w zadumie, kładzie białe róże. Kolor kwiatów przywodzi mu na myśl białego ptaka, gościa z jego już teraz ogrodu. Jaka była Zoja? – zamyśla się.
- Znał pan ją? – Edgara z zadumy wyrywa męski, ochrypły głos.
- Znałem w dzieciństwie – pada szybka odpowiedź.
- Biedna dziewczyna – starzec oparł się na grabiach. Ma okazję zrobić sobie chwilę przerwy. Zaprzestaje sprzątać cmentarz i wyciąga papierosy. Edgar jakiś czas temu rzucił nałóg, ale mimo to zgadza się zapalić.
- Takie to już ma człowiek przeklęte szczęście, czasem przesrane ma od urodzenia – starzec zaciąga się i kontynuuje. – Dziewczyna całe życie chorowała i to krótko żyła. Nie wdzieli co jej jest. Gadali że anemia, zawsze taka blada, chuda. Pamiętam ją z kościoła. Ale i z główką nie było wszystko w porządku...
- Co ma Pan na myśli? – Edgar poczuł pieczenie gardła, nikotyna wyraźnie mu nie służyła.
- A no była jakaś dziwna. Dogadać się z nią nie można było. Nie ta psychika...
Edgar opuścił pospiesznie cmentarz. Przypomniało mu się jak Amanda kiedyś mu mówiła:
- Wiesz, że Zoja widzi umarłych? – jeszcze wtedy tego nie rozumiał.
- Skąd wiesz?
- Piesek wujka nie żyje od dwóch dni, ale Zoja go widzi.
Edgar czuł, że odcięcie od przeszłości to jakieś pomieszane świata. Nie chciał być dłużej tym zlęknionym chłopcem, naocznym świadkiem rodzinnych tragedii. Opuścił to miejsce w nadziei, że będzie normalnie żyć. A teraz to od czego uciekał, dopadło go i ze zdwojoną siłą przytłacza. Dlaczego myśląc o Amandzie, przychodzi mu zaraz na myśl Zoja? Jaką to tajemnicę powierzyło to małomówne dziecko jego siostrze. Czego był świadkiem w dniu zniknięcia Zoji? Czy oby to wydarzyło się na pewno? Czy faktycznie widział jak Zoja krzyczy do Amandy:
- To być sekret! Dlaczego mu powiedziałaś? – Po czym Zoja ucieka, a Amanda usiłuje ją dogonić. Czym takim siostra uraziła tego i tak poranionego ptaka? Rzadko kiedy coś mówi, ale kiedy już dzieli się czymś osobistym, intymnym, przyjaciółka ją dotkliwie zawodzi.
Edgar czeka na telefon. Niech przerwie tą ciągłą ciszę. Niech jej glos rozerwie te wszechobecne mgły, niech przegoni deszczowe chmury i ukoi jego duszę. Wyciąga ze zbiorów wuja, album przyrodniczy. Zbiór setek ptaków przyprawia go o zawrót głowy, w końcu znajduje opis: biały kruk. A jednak istnieje, to nie mara.
Białe kruki nie mają szansy przetrwać w przyrodzie. Ich własne matki, pożerają je jak te wyklują się z jaja. Co sprawia, że krucze matki nie tolerują własnych dzieci? Ta inność. Inność dzieląca białego kruka od tych „normalnych", czarnych kruków. Ta różnica, która kuje w oczy. Musimy mieścić się w pewne ramy, wszyscy mamy ten sam program. Ta partia odstaje, ona się różni, jest inna. Biały kruk, jeśli już przeżyje, z czasem zostanie odrzucony, pozbawiony praw czarnych kruków, nie znajdzie wśród nich dla siebie miejsca. Te dwa światy nigdy się nie porozumieją, świat wyrzutka jest biały, świat „normalnych" jest czarny. Te dwa kolory się nie łączą. Edgar myśli o Zoji. I ona była białym krukiem. Porzucona przez „swoich", przybyła znikąd, bez prawa do dziedziczenia swojej historii. I Zoja jak białe kruki, była na zawsze skazana na samotność, w końcu gdzie by miała znaleźć drugiego, białego kruka? Edgar bał się, że biały ptak jest tylko ułudą, zjawą, omamem. Ale nie, białe kruki takie „nierealne", faktycznie istnieją. Kto ma „szczęście" je spotykać, doświadcza kaprysu - ironii gorzkiego losu.
Rozmowa z nią jest krótka – wszystko w porządku, udany wernisaż. Tak była z nim na drinku, ale to wszytko. Edgar zanurza się między jawą a snem. Scena druga. Amanda dogania Zoję. Kłócą się. Edgar pierwszy raz słyszy jak Zoja krzyczy, ma taki cienki glos.
- Miałaś mu nie mówić! Zabroni mi tu przychodzić! – Zoja trzęsie się. - Po co mu mówiłaś! Nie uwierzy mi! Karze mi się stąd wynosić. Wiem co o mnie myślicie, co wszyscy myślicie!
Amanda usiłuje uspokoić Zoję. Ta w złości chwyta małpkę przyjaciółki i ją wyszarpuje. Dziewczynka traci równowagę i po chwili słychać plusk wody i krzyk. Zoja przerażona tkwi w bezruchu. Dopiero teraz Edgar widzi, że dziewczynki stały na kładce. Nie powinny tam być. Zakazano im się tu zbliżać. Kładka była niezabezpieczona a woda wkoło to głębokie i muliste bagno. W nim znika Amanda i scena kończy się. Edgar budzi się zlany potem. Milczenie jest zmową – strach i milczenie. Śmierć nakazuje milczeć, nie lubi rozgłosu, śmierć zawsze skrywa tajemnice: gdzie, po co, kto i dlaczego? Mijają miesiące i mały Edgar rośnie, wzbiera się w nim odwaga. Znajduje wuja w stajni, ten pociesza się trunkiem. Wujaszek po alkoholu robi się gadatliwy, Edgar chce to wykorzystać.
- O jakiej tajemnicy Zoji, powiedziała ci Amanda?
Stary człowiek zamyśla się. Wpatruje się jakby w głąb siebie, poszukując właściwej odpowiedzi.
- Chcesz wiedzieć co mówiła Zoja? – smutno się zaśmiał. – Ta mała wariatka mówiła, że widzi Helenę. Moją Helenę... Helena chciała z nią rozmawiać... - w głosie wuja zabrzmiała ironia. - Może Amandę też widziała... - Edgar zostaje z wujem jakiś czas choć nienawidzi tego miejsca. To tutaj udręczona ciotka Helena wyrzekła się życia. Z kolei wujek to twarda sztuka, on nie boi się śmierci, duchów, boi się tylko niewiedzy i wątpliwości, które ogłuszą bardziej jak alkohol.
Edgar myśli o białych krukach. Czy to dobrze, że matki je pożerają? Czy jest w tym jakaś mądrość, jakiś ukryty sens, a może tylko okrucieństwo ziemskiego życia? Deszcz tego dnia daje za wygraną i niebo się wypogadza. Edgar kieruje się ku starym topolom. Nie wiele z nich zostało. Czas nadgryzł to miejsce, ale nie oddał go jeszcze w ręce człowieka. Nadal pozostawało dzikie, nietknięte. Edgar znalazł ten szczególny punkt między drzewami gdzie nie wdzierały się chaszcze, a piasek miał kolor złota. Mężczyzna rozpoznaje jedną topolę, suchy pomnik jego traumatycznego dzieciństwa. Jak to możliwe, że to miejsce się uchowało? Tyle lat, a Edgar przysypuje w palcach ten sam piasek, ma nad głową to samo wielkie niebo. Tylko jego dłoń jest dużo większa, z trudem przeciska się przez korę drzewa. Wnętrze dziupli jest nieco wilgotne, a jama głęboka. Co może kryć w sobie zmurszały drapak? Edgar chwyta ręką szczątki tego co zostało, bada palcami i po chwili wyjmuje. Jest już tego tylko odrobinka - para plastikowych oczek, strzępy nitek jakie zostały z brązowego futerka. Stara topola dzielnie strzegła swego skarbu, skrywając przez lata urodzinowy prezent Amandy – pluszową małpkę. Dopiero teraz Edgar może odejść z tego miejsca, opuścić dom wuja i mglistą przeszłość.
W drodze powrotnej, Edgar zastanawia się - czy krucze matki dobrze robią, eliminując swoje „inne" dzieci? Czy te odmieńce zaburzają naturalny rytm, porządek świata? Stają się przyczyną anomalii i nieszczęść? Czy ptasie dzieciobójczynie wiedzą, rozumieją coś więcej? A może właśnie odrzucenie, izolacja odmieńców, kaleczy ich samych i wszystko inne wokół? Zaś wyrok śmieci wydany na pisklętach przez kruczą matkę jest aktem łaski, wyzwolenia. W końcu nie ma okrutniejszego więzienia jak samotność.
Dzwonił i ona będzie tam czekać, a wraz nią utęskniona normalność. Biały kruk Edgara, został, wśród tamtejszych dusz znalazł schronienie w ogrodzie wuja.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie