Rezultaty wyszukiwania dla: Znak
"Kopia ojca" Philipa K. Dicka
26 stycznia nakładem Domu Wydawniczego Rebis ukaże się kolejny zbiór opowiadań Philipa K. Dicka pt. "Kopia ojca". Trzeci tom opowiadań zebranych największego dwudziestowiecznego pisarza SF zawiera dwadzieścia trzy utwory napisane w ciągu kilkunastu miesięcy przed wydaniem pierwszej powieści Philipa K. Dicka - "Loteria słoneczna" (1956). Tradycyjnie już Rebis przygotował dla czytelników wydanie w twardej oprawie z obwolutą oraz wzbogacone ilustracjami Wojciecha Siudmaka.
Antologia Opowiadań - Labirynt
Opowiadanie I
Joanna Pokrywka
Labirynt szaleńca
O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.
***
Opowiadanie II
Aleksandra Olender
Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.
***
Opowiadanie III
Dagmara Koytko
Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.
~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.
~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.
~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.
***
Opowiadanie IV
Tylko jedno wyjście
Piotr Wójcik
Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić.
Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać.
Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką.
Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa.
- Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu.
- Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
- Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie.
Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze.
Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej.
Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej.
Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie.
Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...
***
Opowiadanie V
Michał Bała
- Zrozumiano? - Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!
- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.
Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.
Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.
- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?
- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...
- POSZEDŁ WON!!!
Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.
Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów. Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.
- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!
- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...
- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!
- Toć to był jeno przykład...
- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.
Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.
Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.
Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.
Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.
- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?
- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.
- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.
- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...
- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.
- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.
- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.
Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.
- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?
- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany. Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!
Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.
Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.
Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.
Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.
Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.
Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.
Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!
***
Opowiadanie VI
Co tam było?
Robert Kasztelan
Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.
„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.
- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.
- To kosztuje- odparł gość za barem.
- A może zapłacę słowem?- rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.
-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając mu piwo.
- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i zaśmiał się. Zapytał kim jest.
Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.
- No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu - rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.
- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu - zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.
- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.
- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.
- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.
- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.
- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...
Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!
Starzec zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. - „Co tam było?!"
- „Cały ten kit który wam wciskam" - rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.
Fragment: Czerwony rycerz - Miles Cameron
I jeszcze jedna premiera MAG-a dzisiejszego dnia. Zapraszamy do poczytania pierwszego rozdziału Czerwonego rycerza Milesa Camerona.
Wywiad z Jakubem Ćwiekiem
Na spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem w Empiku w łódzkiej Manufakturze przychodzę niemal spóźniona. Poza brakiem wolnych krzeseł nie mam się jednak czym martwić, bo – jak pocieszają mnie zebrani, kiedy w panice próbuję wydostać się z szalika – „Kuba zawsze się spóźnia". Chwilę później żartuje już z tego także prowadzący. Przytulam się do skrawka miejsca między filarem a regałem i czekam. Ludzi wciąż przybywa.
Upadek
Wydawać by się mogło, że o wampirach napisano już wszystko i że każda nowa historia będzie wtórna i nudna. A jednak.
Powieść Wirus, efekt współpracy Guillerma del Toro i Chucka Hogana, udowadnia, że ostatnie słowo jeszcze nie padło i że pisarska wyobraźnia może stworzyć obrazy zapierające dech w piersiach.
Dla przypomnienia.
Zaczęło się niewinnie. Na lotnisku JFK wylądował samolot pasażerski. W chwili lądowania z dwustu dziesięciu pasażerów, żywych było tylko czterech. Potem nadeszło zaćmienie Słońca, a zmarli powstali, by w dręczącym ich pragnieniu krwi i zarażania, przemieniać kolejne osoby w żądne pożywienia kreatury. Mimo że problem z dnia na dzień się nasilał, władze miasta ignorowały go i bagatelizowały ostrzeżenia nielicznych trzeźwo myślących ludzi, którzy dość szybko zorientowali się w ogromie zagrożenia. Z czasem pierwszoplanowi bohaterowie: Eph, Nora, Setriakin i Fet, stają się wrogiem publicznym numer jeden, a głoszone przez nich poglądy zyskują miano nieprawdopodobnych.
Druga część trylogii pt. Upadek kontynuuje wątki z tomu poprzedniego. Wizja, którą pisarski duet kreśli przed oczami czytelnika, jest zatrważająca i nakreślona z takim rozmachem, że nie da się od książki oderwać.
Oto na naszych oczach spełnia się Apokalipsa. Nie jest ona co prawda taka, jak zapowiadała ją Biblia, ale gdyby się dokładniej przyjrzeć, niewiele brakuje. Epidemia wirusa zatacza coraz szersze kręgi, liczba zarażonych, a co za tym idzie zarażających, rośnie w niespotykanym tempie. Na ulicach miast panuje chaos i zniszczenie. Ustały dostawy prądu, nieliczne media podają sprzeczne informacje, a ślepy i głuchy na wielkość zagrożenia rząd nie potrafi podjąć żadnych kroków, właściwie nie potrafi zrobić nic.
Zbuntowany, ostatni z siedmiu Pradawnych, Mistrz przy współpracy z milionerem Eldritchem Palmera, konsekwentnie realizuje swój plan. Nie tylko rośnie w siłę i pychę, wygląda też na to, że nie ma słabych punktów, a więc nie wiadomo, jak go pokonać. Przed jego przeciwnikami z Abrahamem Setriakinem na czele, stoi naprawdę trudne, żeby nie powiedzieć beznadziejne zadanie.
Eph i Nora starają się przede wszystkim chronić syna Epha, Zacka. Fet, szczurołap, skupia się na walce z wampirami, tak, jak kiedyś ze szkodnikami. Tymczasem Setriakin usilnie stara się dotrzeć do pewnej cennej księgi, która zawiera ważne informacje na temat Pradawnych. To jednak nie wszystko.
Uprowadzony przez pozostałych Pradawnych Meksykanin Gus, urasta do rangi mściciela, który mając niesamowite środki, może walczyć z epidemią na zupełnie nowym poziomie. To jednak zaledwie drobny ułamek tego, co dzieje się w drugiej części trylogii.
Muszę przyznać, że przeczytanie Upadku akurat w Nowy Rok uważam za bardzo dobry znak. Życzyłabym sobie, aby każda kolejna lektura tak mocno wciągała, a ukończona budziła tak głębokie pragnienie części kolejnej, oczywiście celem poznania finału, który będzie, podejrzewam, spektakularny. Sprawy zaszły bowiem bardzo daleko i teraz pytanie, czy da się jeszcze cokolwiek uratować? Czy też może era ludzkości się skończyła, a panowanie nad Ziemią przejął nowy, potworny gatunek?
Upadek jest w moim odczuciu jeszcze lepszy niż Wirus. W części pierwszej wątki musiały się rozwinąć, co trochę trwało. W części drugiej mamy już konkretne działania bohaterów, wzbogacone o bardzo interesujące szczegóły z przeszłości Setriakina i Pradawnych. Autorzy nie oszczędzają swoich bohaterów, każąc im wciąż iść naprzód, często w paszczę grozy i śmierci. Jestem oczarowana i naprawdę nie mogę się doczekać części trzeciej.
Na motywach trylogii telewizyjna stacja FX, pod bacznym okiem del Toro i Hogana stworzyła serial, którego trzecia finałowa seria ma pojawić się w tym roku. Myślę, że po przeczytaniu całej trylogii, chętnie zapoznam się z serialem, co będzie idealnym dopełnieniem lektury i moich czytelniczych wyobrażeń.
Polecam Wirus i Upadek wielbicielom grozy wszelkiej maści i tym od wampirów i tym od twórczości G. del Toro. Ten człowiek to wizjoner i czytelniczym grzechem byłoby z jego wizjami się nie zapoznać.
Marcin Jamiołkowski - Mohernet
Pułkownik Stanisław Kalina czekał.
Krzesło było twarde i niewygodne, a tępy ból w krzyżu i kolanach przypominał o niedawno zdiagnozowanym reumatyzmie. Stojąca na biurku popielniczka sugerowała, że można palić, sięgnął więc do kieszeni po paczkę.
Zdążył wypalić dwa papierosy zanim drzwi do gabinetu otworzyły się i w drzwiach stanął generał Jedlik.
– Jesteś w końcu – warknął Kalina. – Dupa mi zdrętwiała od siedzenia, a nieczęsto się to zdarza.
– Wiadomo, hartowana w najgorszym ogniu. – Po Jedliku nie widać było nawet śladu współczucia. Obszedł biurko i zasiadł w swoim fotelu: dużym, skórzanym i miękkim, jak ocenił pułkownik.
– Mógłbyś chociaż zasalutować. – Jedlik otworzył szufladę i również wyjął papierosy.
– Nie przyszedłem lizać ci butów. Czekam chyba z pół godziny, gdybym wiedział, że się spóźnisz...
– Sprawy służbowe – powiedział generał i zaciągnął się z lubością, po czym wypuścił dym w stronę sufitu. – No co tam, Stasiek? Tylko streszczaj się, czasu nie mam.
– Potrzebuję pożyczyć od ciebie agentkę.
– Uuuuu! – Jedlik wydął usta. – No wiesz, da się załatwić. Jakieś szczególne wymagania?
– Ma być sprawna. I najlepiej z jedynką.
Jedlik parsknął rozbawiony.
– Gdzie ty sprawną jedynkę znajdziesz, Stasiu?
– Nie pierdol mi tu, Andrzej, wiem, że takie macie. To ważne, nie zawracałbym ci dupy, jakbym nie miał pewności.
Jedlik westchnął.
– Lata w wywiadzie uczą ostrożności – mruknął, otwierając laptopa. Postukał chwilę w klawiaturę i odwrócił komputer w stronę gościa.
– Mamy obecnie trzy aktywne jedynki. – Na ekranie ukazały się zdjęcia trzech kobiet w wieku około siedemdziesięciu lat. – To królowe Kier, Karo i Trefl. Królowa Pik przeszła ostatnio na emeryturę, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Kalina wiedział. W żargonie agencji „emerytura" oznaczała przedłużający się w nieskończoność pobyt na cmentarzu.
Przypatrzył się kobietom. Wszystkie powoli zbliżały się emerytury. Tej agencyjnej, bo sądząc po wieku, świadczenia od państwa pobierały już od dobrych dziesięciu lat.
– Stare pudła – powiedział cicho, ale generał i tak dosłyszał.
– Nam też niewiele brakuje – rzucił krótko. – Którą chcesz?
– Bo ja wiem? Ty mi poleć.
Generał wybrał zdjęcie z lewej.
– Królowa Kier, Zenobia Zbych, lat dziewięćdziesiąt, czarny pas w ubiegłorocznych mistrzostwach „Kontra-Renta", gdzie rozniosła w pył siedemnastu lekarzy-orzeczników. Jej znak rozpoznawczy to wydrążona drewniana laska zakończona ostrym bolcem. Niezwykle sprytna, w firmie mawiają, że to nie ona będzie miała problem z demencją, tylko demencja z nią. Niestety od kilku lat zbyt nerwowa, a często wręcz agresywna. Mamy trochę materiałów z akcji, w której brutalnie przegania dziennikarza podczas jakiegoś wiecu. Wszystko utajnione, to ci nie pokażę.
Kalina skrzywił się.
– Eeee, i tak nie chcę takiego zakapiora. Potrzebuję kogoś do wtopienia się w tłum, a nie „krejzolki", która będzie świrować na lewo i prawo.
Jedlik pokiwał głową ze zrozumieniem, kliknął w środkowe zdjęcie i wyświetlił inne akta. Zaczął streszczać:
– Królowa Karo, Janina Kowalska, siedemdziesiąt trzy lata. Emerytka i rencistka, pierwsza grupa inwalidzka orzeczona osiem lat temu i niemożliwa do podważenia, choć lekarze na zusowskich komisjach stawali na głowach, żeby się dopieprzyć. Zawsze ma w rękawie potrzebne zaświadczenie, wygrała niejedno odwołanie. Utalentowana symulantka, wyszkolona hipochondryczka, bezwzględna w sytuacjach skrajnych. Chcesz zobaczyć wideo?
– Pewnie. To jakieś nagranie operacyjne?
– Tak, patrz.
Film, nagrywany ukrytą kamerą, ukazywał Kowalską na przystanku tramwajowym. Ubrana była w długą, plisowaną spódnicę w paski i puchową kurtkę spod której wystawał szary, wełniany sweter. W ręku ściskała kulę ortopedyczną, na której lekko się opierała. Ciemnozielony beret na głowie trzymał się jak przyklejony, kiedy kobieta rozglądała się na boki. Otaczał ją spory tłum spieszących do pracy ludzi. Tramwaj stojący na przystanku ruszył powoli i ustąpił miejsca drugiemu, właśnie nadjeżdżającemu. Oczekujący zaczęli się przemieszczać nerwowo po przystanku, poszukując najlepszego miejsca, ale agentka Karo zrobiła jedynie niewielki krok w bok i stanęła wyczekująco.
Drzwi zatrzymały się dokładnie przed jej nosem.
– Widziałeś? – wtrącił Jedlik – Za chwilę miały się zmienić światła, nie było do końca pewne czy poprzedni tramwaj zdąży odjechać, czy zostanie, a to mogło kosztować ją bieg do drugiego. Ale nie. Bestia była w stanie wszystko skalkulować: wymierzyć odległość, obliczyć czas i ustawić się w najlepszej pozycji. Patrz teraz.
Ktoś z przechodzących zasłonił na moment obiektyw kamery, a kiedy znowu było widać co się dzieje, Kalina pokiwał z uznaniem głową. Nikt nie zdążył jeszcze wysiąść z tramwaju, a Kowalska była już w połowie schodów do środka. Jakiś mężczyzna usiłował ją odepchnąć, ale kula – niby przypadkiem – zaplątała mu się między nogi i facet mało nie wypadł na przystanek. Jeszcze dwa kroki i Królowa Karo przepychała się już w środku pojazdu. Kamerzysta przesunął się w prawo, podążając za agentką. Przez szyby widać było, jak staruszka szuka wolnego miejsca. Na chwilę Kalina stracił z oczu zielony beret, ale zaraz odnalazł ponownie – Kowalska pochylała się nad siedzącą młodą kobietą. Agentka powiedziała coś głośno. Nie było dźwięku, ale Kalina zauważył konsternację u otaczających ją ludzi. Głupie uśmieszki, niesmak na twarzach. To charakterystyczne odwracanie głowy w rodzaju „nie mieszam się do tego".
Młoda kobieta wstała z trudem i skierowała się do wyjścia. Kowalska zajęła jej miejsce wyraźnie zadowolona. Na zbliżeniu Kalina ujrzał, jak usta Królowej Karo poruszają się nerwowo, jakby przeżuwała resztki jadu, którym tak hojnie obdarowała swoją ofiarę.
Kamera podążyła za wychodzącą. Kobieta wyszła z tramwaju, przytrzymując się poręczy. Młoda dziewczyna, ocenił Kalina. Może dwadzieścia pięć lat. Po jej twarzy płynęły łzy, ramiona drgały nerwowo. To nie płacz, to szloch! Kamera zrobiła oddalenie i dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży.
– I ona ją tak jednym zdaniem....? – zapytał pułkownik.
– No. Bach! – Jedlik klasnął w dłonie. – Niezła, co? Prawdziwa ninja. Bierzesz?
– Biorę!
– Świetnie! – Jedlik zamknął z trzaskiem pokrywę laptopa. – To jeszcze powiedz, po co ci ona.
Kalina westchnął. Oczywiście, operacja była tajna, ale zdawał sobie sprawę, że tutaj obowiązuje handel wymienny.
– Rozpoczynamy inwigilację Mohernetu – przyznał w końcu niechętnie.
– Czego? – Generał zatarł ręce. – To coś nowego? Mów, mów, posłucham z chęcią.
– Jak wiesz, jakiś czas temu ktoś rozpoczął propagandową operację antyrządową. Nie udało się namierzyć sposobu rozchodzenia się wiadomości i przekazywania poleceń do grup zorganizowanych. A regularnie mamy do czynienia z małymi okupacjami. To grupa staruszków stanie tu, to tam, protestują raz przeciwko temu, raz tamtemu. Dopiero miesiąc temu wpadliśmy na to, że ktoś nimi steruje. Zrobiliśmy symulacje, próbowaliśmy zbadać propagację informacji, kierunek rozchodzenia się zmian, tempo... Ktoś zrobił sieć z... moherów. Ktoś puszcza wiadomość – informacja rozłazi się po całym kraju, bez dostępu do radia, mediów, bez Internetu. Często przekaz zostaje zniekształcony, a mimo to zachowuje swój rdzeń, jakby oś przekazu. Tempo propagacji bywa różne, czasem minie kilka dni nim ogarnie cały kraj, czasem trwa to dłużej. Nie mogliśmy się z tym połapać. Aż ostatnio jeden z moich ludzi trafił na dziwną korelację. Chodzi o to, że informacja utyka w okolicach weekendu i dystrybucja zostaje podjęta dopiero od poniedziałku. I to był dobry kierunek. Widzisz... okazało się, że ktoś rozpuszcza informację przez staruszków. Najpierw zaszczepiają wiadomość jednej, podatnej osobie. Następnie wymiana informacji odbywa się w miejscach, które nazywamy węzłami sieci. To oddziały ZUS, urzędy pocztowe, miejsca, w których są kolejki i łatwo o kontakt. Największe węzły to przychodnie i ławki pod gabinetami lekarskimi. Tam przepływ informacji jest największy. Nasi informatycy pracują nad rozszyfrowaniem protokołów komunikacyjnych. Musimy oczyścić sygnał, wyeliminować elementy redundantne i dotrzeć do nadawcy. Potrzebujemy do tego agentki, która wmiesza się w taką sieć, to bardzo ułatwi nam pracę...
– Dobra, przestań już gadać – przerwał mu Jedlik, krzywiąc się. – To jakiś bełkot. Myślałem, że to coś ciekawego, a to te wasze informatyczne bzdury.
– Taka praca – uśmiechnął się kwaśno pułkownik. – To kiedy dostanę tę... Królową Karo?
– Przyślę ją jutro do twojego biura.
Obaj wstali. Kalina wyciągnął rękę.
– Dzięki, Andrzej.
– Jasne. Spadaj, bo za chwilę mam kolejne spotkanie.
***
Dwa tygodnie później pułkownik Kalina zwijał się ze słuchawką przy uchu, tłumacząc się telefonicznie Jedlikowi. Minę miał nietęgą.
– Andrzej, przepraszam, nie wiem jak ją zidentyfikowali. Wiem, że jest spalona, ale...
– Spalona?! Spalona, do cholery! – wydzierał się generał. – Załatwiliście mi najlepszą agentkę! Ktoś sypnął! Cofnęli jej grupę inwalidzką. Coś na nią znaleźli. I zorientowali się, że emeryturę zaczęła pobierać o cztery lata za wcześnie! Recepty, które chciała zrealizować w aptece – wszystkie nieważne! Podobno jakiś błąd w numerze PESEL! Dostała tyle wezwań do różnych urzędów, że targnęła się na życie. Wiesz jak się targnęła, Stasiek?! Wiesz jak?! Odkręciła gaz! I co? Gówno, bo już jej zdążyli odłączyć! Rozumiesz?! Nawet kulę jej świsnęli w sklepie, na jakiejś przecenie...
– Rozumiem, ale to nie nasza wina. Mohernet jest zorganizowany lepiej niż przypuszczaliśmy!
– Niech cię szlag, Kalina!
Generał rozłączył się, a Kalina zapalił papierosa. Trudno. Jakoś to się wyprostuje. Agenci czasem są demaskowani i Jedlik na pewno sobie poradzi. Załatwi jej jakiś dom spokojnej starości albo inny przybytek. Należy się za lata służby.
Ale ofiara Królowej Karo opłaciła się. Ustalili najważniejsze. Znaleźli wektor rozchodzenia się informacji.
Wszystkie sygnały miały źródło w Toruniu.
Chłopcy. Zguba
Powstawanie i pojawienie się na księgarskich półkach trzeciej odsłony serii „Chłopcy" Jakuba Ćwieka o podtytule „Zguba", zbiegło się w czasie ze śmiercią symbolu mojego dzieciństwa. Zresztą nie tylko mojego. Niby jestem przygotowana na zmianę warty w Hollywood, ale nie sądziłam, że ta nastąpi równie prędko i w podobny sposób. Jakub Ćwiek również śmierć Robina Williamsa przeżył i przeżyli ją także pośrednio „Chłopcy", których trzeci tom jest o wiele bardziej mroczny, o wiele bardziej dojrzały i stawia pod znakiem zapytania wulgarną lekkość poprzednich części.
Tę zmianę widać już od samej okładki. I nie chodzi wcale o to, że zamiast motocykla i grupki podopiecznych wróżki jest na niej tylko ona, spętana kaftanem bezpieczeństwa rodem z najstarszych zakładów dla psychicznie chorych. Bardziej uderza wyraźna dominacja cieni i szkiców. Jakby cały świat miał być tylko wątłym obrazkiem, zbiorem kilku kresek i kolorów. Rodzą się pytania, czy dotychczasowa historia to nie omamy wynikające z mentalnych zaburzeń (och, jakaż bym była zła na Jakuba Ćwieka!). A nad tym wszystkim góruje najmroczniejszy z cieni. On, Piotruś Pan.
Dzwoneczek budzi się w szpitalu po kilkumiesięcznej śpiączce, ale nie ma przy niej Chłopców. Co gorsza, wszyscy nazywają ją panią Matyldą, a Luby wydaje się naprawdę o nią martwić. W dodatku kwestionują też prawdziwość jej wspomnień. Czy naprawdę nie ma już żadnych Chłopców, a trauma kazała jej wyprzeć potworności, których doświadczyła przed wypadkiem? Wiele na to wskazuje. Tymczasem Piotruś jest coraz bliżej. Jeżeli Dzwoneczek pragnie ocalić życie swoje i swoich podopiecznych, musi szybko wziąć się w garść.
Czy to, że „Zguba" jest dojrzalsza od swoich poprzedniczek, czyni ją gorszą bądź lepszą? Trudno powiedzieć. Jest po prostu inaczej. Kłamstwem byłoby jednak powiedzieć, że nie trzeba się z tą innością oswoić. W trzecim tomie serii bowiem bardzo mało znajduje się jej tytułowych bohaterów. Nie chodzi wyłącznie o brak ich fizycznej obecności, ale przede wszystkim o „duchowe" opuszczenie przez nich stronic tejże historii. Niby mają coś z dawnych siebie, ale jest to odległe i mgliste. Nierzadko również nowe żywoty każą się zastanowić, czy Chłopcy faktycznie wyszli źle na tych narzuconych im przemianach.
To właśnie jest szczególnie niewygodne i powoduje dyskomfort. Wszystko zaczyna się mieszać, czerń i biel zlewają się w szarość, a powracający Piotruś do bólu przypomina... Chłopców, zanim odebrano im wspomnienia. Dążenia Dzwoneczka i jej okrutne decyzje, to cios w samo serce. Nie dlatego, że przelewa krew czy rani, ale ponieważ z jej działań ewidentnie wyziera desperacja. Po raz pierwszy czytelnik dostrzega, że może nigdy nie było z czego się śmiać; że może od pierwszej opowieści o Chłopcach stał po niewłaściwej, albo wcale nie tak różnej od tej niewłaściwej, stronie barykady.
Zmienia się też nieco świat wykreowany w „Chłopcach" i sposób jego opisywania. Znacznie więcej jest tutaj mroku i cieni, które do złudzenie przypominają inny z obrazów już przez Ćwieka namalowany w „Ciemność płonie". Chwilami naprawdę miałam wrażenie, że autor próbuje zespolić ze sobą te dwie historie – fantastyczną interpretację szarej codzienności dworca wymieszać z wulgarnie potraktowaną bajką, sugerując, że obie są tak samo realne. Z metaforycznego punktu widzenia „Chłopcy" nie są przecież historią motocyklowego gangu dzieciaków zamkniętych w ciałach dojrzałych, rosłych facetów, którym przewodzi wróżka z Nibylandii; traktują raczej o dorastaniu, dojrzewaniu i obalają mity o wadach i zaletach zarówno dzieciństwa, jak o samodzielności i odpowiedzialności.
Mimo wszystko zabrakło mi w „Zgubie" wulgarnych docinek. Wyjątkowo przeszkadzało z kolei nagromadzenie scen seksu, a nawet nie seksu, ile gwałtów. Do tej pory wyuzdanie ćwiekowych bohaterów opierało się na męskiej wersji harlequina, gdzie napotykane kobiety gotowe były do wyczynów rodem z najbardziej podniecających filmów porno w wersji soft-hard (a może hard-soft?). Tymczasem w „Zgubie" za dużo jest poniżania i mizoginii. Od trzeciej części „Chłopców" zdecydowanie wolę drugą, ale nie zmienia to faktu, że na myśl o finale serii czuję prąd przebiegający wzdłuż linii kręgosłupa.
Chłopcy. Bangarang
Postanowiłam kupić motocykl. Pierwszego minichoppera podkradałam bratu mając lat naście, ale później - głównie ze względów logistycznych - nie zdecydowałam się zainwestować w dorosłą maszynę. Tkwiąc jednak ostatnio w świecie Chłopców (oraz innych książek, seriali i filmów, w których główną atrakcję stanowią skórzane kurtki i warkot silników), czuję nawrót pragnienia by rzucić to wszystko i oddać się Drodze. To żaden dowcip, rozważam to jak najbardziej na poważnie. Jeszcze zobaczycie, że krzyknę dziko BANGARANG! i zniknę za horyzontem.
Okładki ćwiekowych tytułów zawsze prezentują się nieźle. Obwoluta „Chłopców. Bangarang" jest nieco mniej drapieżna niż poprzednia, ale za to zdecydowanie bardziej tajemnicza. Pan Proper (kot w krawacie) patrzy złowrogo, a Kruszyna – jak dla kontrastu – uśmiecha się przymilnie. W pakiecie graficznym znajduje się jeszcze drapieżny Stalówka i Dzwoneczek, która niestety pozostała blondynką. W tle drzewa wiją się mrocznie nagimi gałęziami, a pomiędzy nimi wloką się zombie. Niezła jazda, co nie?
To samo można by powiedzieć o fabule. Złożona z pięciu rozdziałów/opowiadań i epilogu książka (w moim wydaniu powiększona jeszcze o dodatkowy tekst, wcześniej sprzedawany jedynie drogą internetową, a później dostępny wraz ze wznowieniami serii – „Łaski bez") przywołuje historię Chłopców, którzy muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Otóż, by nie sprowadzić Pana, Dzwoneczek zakazuje używania Proszku. Z czegoś jednak trzeba żyć, więc drogą niemal oficjalną i prawnie akceptowaną, wróżka załatwia kredyt, by otworzyć z Chłopcami lunapark – Drugą Nibylandię – i połączyć przyjemne z pożytecznym. Nie obejdzie się jednak bez mordobicia, nowych i starych waśni, intryg i tajemnic. Niektórzy dopiero teraz pokażą swoje drugie oblicze.
W tym przypadku opakowanie licuje z zawartością. Wciąż jest wulgarnie, ostro i na pełnym gazie, ale z drugiej strony znalazło się również miejsce dla tajemniczości, wspomnień i trudnej do określenia nostalgii. Chociaż bohaterowie więcej budują niż burzą, to trudno przegnać wrażenie, że coś się zmienia i to niekoniecznie na lepsze. Czułam, że rzeczywistość zaczyna osaczać Chłopców. Znaleźli się w potrzasku ze ścian dojrzałości, które nieustannie zbliżały się do siebie, gotowe ich zmiażdżyć. I chociaż w tej części niemal do finału więcej jest obrazoburczej zabawy, niż głębokich przemyśleń, to lektura nie oferuje katharsis. Wprost przeciwnie, wzbudza raczej poczucie winy, że była tak świetną zabawą, że umknęło gdzieś czytelnikowi jej drugie dno.
Bo wśród ryku silników, w opowieściach o zaliczonych panienkach i na pijackim widzie, kryje się coś więcej, niż tylko dosłowne potraktowanie motta Nibylandii, by nigdy nie dorastać. Konsekwencje takiego zachowania widać na pierwszy rzut oka – ktoś musi przyjąć dojrzałość na swoje barki. Tym kimś jest oczywiście Dzwoneczek, zawsze chętna do pomocy, byle chronić swoich Chłopców, ale co z jej Nibylandią? Co z jej niedorastaniem? Niestety, zdaje się, że nikt tego nie dostrzega.
Standardowo kolejne rozdziały noszą tytuły przywołujące czasy dzieciństwa – „Kto się przezywa...", „Koci łapki" itp. –, ale im dalej, tym wydaje się, że dotyczą bardziej dorosłego dzieciństwa. Od przedszkola do nastoletniego buntu. Dla mnie najciekawszym opowiadaniem okazała się historia Pana Propera – mroczna, plastyczna i wywołująca ten cudowny dreszcz napięcia i grozy; a przy tym zdecydowanie odmienna od dotychczas przeze mnie poznanych opowieści ze świata Chłopców.
W kwestii władania piórem i z technicznych spraw kreowania nastroju oraz wyrazistości bohaterów nie mam Ćwiekowi nic do zarzucenia. Jest tak, jak być powinno w dobrej literaturze rozrywkowej. Kilka nawiązań intertekstualnych do popkultury, nieskomplikowana narracja, którą może i trudno byłoby nazwać nowatorską czy odkrywczą, ale której bez problemu daje się przykleić etykietkę wciągającej z gatunku najlepszych blockbusterów. Oczywiście burzyć się będą przeciwnicy wulgaryzmów, ale powinni wiedzieć, że po prostu nie należą do targetu obranego przez autora. Tu ma być brutalnie i soczyście językowo. W innej formie „Chłopców" sobie po prostu nie wyobrażam.
„Bangarang" wciągnęło mnie jeszcze bardziej, niż pierwsza odsłona serii. Przez kolejne strony mknęłam niczym burza, właściwie nie śledząc upływu czasu. Bawiłam się przednio, zżyłam z bohaterami, a finał pozostawił mnie z wielkim, bolesnym znakiem zapytania. Cieszę się, że zamiast czekać na kolejną premierę, mogę po prostu chwycić kolejny tom przygód motocyklistów z Nibylandii. Co już zresztą uczyniłam i do czego Was również gorąco zachęcam, o ile nie zamierzacie się mazgaić.
Utopce
Od kiedy tylko skończyłem czytać "Z jednym wyjątkiem" czekałem z niecierpliwością na kontynuację sagi o policjantach z Lipowa. Na szczęście nie trwało to długo. Katarzyna Puzyńska publikuje w godnym podziwu tempie i wypluwa kolejne książki niczym Klementyna Kopp słowa, czyli z prędkością karabinu maszynowego (w zapowiedzi jest już kolejny tom "Łaskun"). "Utopce" w końcu wylądowały w moich rękach i mogłem kolejny raz zagłębić się w stworzony przez autorkę świat i odwiedzić znanych (po pięciu tomach mam wrażenie, że znam ich lepiej niż niejednego znajomego) z kart książek bohaterów.
Lato tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. W położonej w środku lasu, odciętej od świata wsi Utopce wszystko toczy się powolnym, stałym rytmem. Przynajmniej dopóki w trakcie budowy altany ogrodowej na posesji państwa Czajkowskich odkopane zostają stare kości. Pochówek wygląda na wampirzy, i mimo protestów sąsiadki, Czajkowscy wykopują ciało i kontynuują budowę urodzinowego prezentu dla Glorii. Wkrótce zamordowane zostają dwie osoby. We wsi szybko roznosi się wieść, że jest to zemsta wampira, który uwolnił się z więzów. Po trzydziestu latach nierozwiązaną sprawę próbują rozwikłać policjanci z Lipowa. Daniel Podgórski, Klementyna Kopp i Emilia Strzałkowska wyruszają do zapomnianej przez Boga wsi by rozprawić się z duchami przeszłości. Od tego zależy dalszy los posterunku w Lipowie.
Katarzyna Puzyńska w "Utopcach" doskonale zbudowała napięcie. Do końca trudno się domyślić kto jest zabójcą. Do tego autorka stosuje wszystkie najlepsze triki kryminalne. Przerywa akcję w najciekawszych momentach, zostawiając nas z masą niedopowiedzeń i znaków zapytania. Mami nas, co chwila ukazuje kolejnych podejrzanych. Każdy ma motyw, każdy zachowuje się dziwnie i nietypowo, każdy ma swój sekret. Dzięki tym zabiegom lektura "Utopców", mimo prawie sześciuset stron nie dłużyła mi się ani przez moment. Do tego jeszcze Katarzyna Puzyńska tak umiejętnie stworzyła mroczny klimat wsi Utopce i opisała historię wampira, że chwilami miałem wrażenie, że obcuję z doskonałej jakości literaturą grozy.
Oczywiście w powieści śledzimy też dalsze perypetie stróżów prawa z Lipowa. Przygotowania do ślubu Podgórskiego idą pełną parą, jego relacje z Łukaszem są coraz lepsze. Klementyna Kopp jak zwykle zachowuje się... specyficznie. Ale! Nie dajmy się zwieść, bo jeszcze nas zaskoczy. Relacje bohaterów splatają się ze sobą i komplikują coraz bardziej. Zupełnie jak w życiu. To też jeden z powodów dlaczego tak chętnie sięgam po powieści autorki. Każda kolejna książka Katarzyny Puzyńskiej to niesamowite połączenie literatury obyczajowej z opowieścią o śledztwie, policjantach i tajemniczej zbrodni.
"Utopce" to kolejny świetny kryminał jaki wyszedł spod pióra Katarzyny Puzyńskiej. Dowiedziałem się wreszcie jaki sekret skrywa prokurator Gawroński i, co najważniejsze, upewniłem się, że autorka jest nadal w świetnej pisarskiej formie. Czekam więc na kolejny, zapowiedziany już tom serii i polecam nie tylko czytającym poprzednie, bo powieści Katarzyny Puzyńskiej są skonstruowane tak, że można zacząć od dowolnej części sagi. Na koniec dodam tylko, że jeśli chodzi o "Utopce", nie ma się do czego przyczepić, a omawianie takich powieści to sama przyjemność.
Potworne przepychanki
Dzieci kochają potwory, a potwory kochają dzieci. Od czasu powstania filmu „Potwory i spółka" każdy o tym wie. Dlatego właśnie gra „Potworne przepychanki" wydaje się być idealnie stworzona dla wszystkich maluchów.
Wiek: 5+
Liczba graczy: 2-4
Czas rozgrywki: ok. 15 minut
Cel i fabuła
Na arenie spotykają się duże i małe potwory, szarpiąc się, drapiąc, wiercąc i wygłupiając. Arena jest jednak wysoka i żaden nie powinien z niej spaść. Celem gry jest zrzucenie jak najmniejszej liczby potworów, gdyż każdy zrzucony potwór to punkty dla „wroga".
Strona wizualna
Pod względem wykonania oraz grafiki gra jest bardzo atrakcyjna. Drewniane klocki potworów z kolorowymi naklejkami umieszcza się na trójwymiarowej arenie. Przesadzone wydaje mi się jednak tak wielkie pudełko dla tak małej gry. Potwory są wymyślne i sympatycznie narysowane. Każdy ma własny rozmiar i indywidualny kształt. Linijki do popychania klocków są kolorowe i solidne.
Przygotowanie gry
Potrzeba niewiele miejsca, powierzchnia musi być jednak płaska, a dostęp do gry wygodny z każdej strony. Na początek rozstawiamy arenę, a na niej układamy po jednym potworze z każdego rodzaju oraz dodatkowo dwa fioletowe. Płytki potworów kładziemy w zasięgu graczy.
Przebieg rozgrywki
Zaczyna osoba, która jako ostatnia widziała potwora (lub najmłodszy gracz). Gracz rzuca kostką. Jeśli wypadnie potwór, bierze jego klocek i przy pomocy popychaczek spycha go na arenę. Jeżeli wypadnie znak zapytania, wybiera potwora, którego klocków pozostało w zapasie najwięcej. Wkładany na arenę potwór nie może wystawać w żadnym miejscu. Jeżeli nic nie spadnie, rozgrywka toczy się dalej. Gdy jednak z areny spadnie jakiś potwór, przeciwnicy otrzymują po jednym żetonie odpowiadającym leżącemu na stole potworowi. Rozgrywka kończy się w momencie gdy na kostce wypadnie potwór, którego klocka już nie ma w zapasie. Gracze podliczają punkty poprzez porównanie długości swoich „potwornych" szeregów.
Wrażenia
Rozgrywka jest sympatyczna i wydaje się być wprost idealna dla młodszych dzieci. Różnobarwne elementy z pewnością przyciągną ich uwagę. Uważam jednak, że pudełko powinno być znacznie mniejsze. Można by je było wówczas wygodniej przechowywać i zabrać ze sobą na wakacyjny wyjazd czy wycieczkę. Obrazkową instrukcję można bez trudu zrozumieć, a zasady są tak proste, że w grę mogą grać nawet najmłodsze maluchy.
Podsumowanie
Gra powstała pojawiając się na kickstarter.com , co już samo w sobie świadczy o tym, że jeszcze zanim się pojawiła byli już chętni do grania. Rozgrywka toczy się szybko i sprawnie, jest zajmująca i zabawna, a dzieci (tak jak i ich rodzice) mogą przyjemnie spędzić przy niej czas.