kwiecień 20, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Thriller

poniedziałek, 06 marzec 2017 09:14

Wstrzymaj oddech

Masz piętnaście lat i głowę pełną różowych motyli; nie zamartwiasz się (jeszcze!) o brak pracy, niezapłacone rachunki, pustą lodówkę. Żyjesz i czujesz to całą sobą. Z niecierpliwością czekasz na kolejne spotkania z koleżankami czy z chłopakiem. Nikt jednak nie wie, że masz Sekret. Sekret tak duży, że mógłby zranić wiele osób...

Piętnaście lat temu, piętnastoletnia wówczas Amy zostaje brutalnie pobita i pozostawiona na pewną śmierć. Teraz, w stanie śpiączki, przebywa w jednym ze szpitali. Tam "spotyka ją" Alex Dale, dziennikarka, pisząca obecnie o pacjentach w stanie uśpienia. Przypadek Amy bardzo ją interesuje, Alex bowiem pamięta tę historię, a co więcej, kojarzy Amy ze szkoły, choć ich ścieżki nigdy się nie przecięły. Dopiero teraz, wiele lat później. Dale, walcząca z miłością do alkoholu, zagłębia się coraz bardziej w sprawę sprzed lat...

Ostatnio mam szczęście do porywających lektur; czytając opis Wstrzymaj oddech miałam nadzieję na pełną przeciwności podróż do mroków przeszłości i po raz kolejny nie zawiodłam się. Pani Seddon stworzyła taką historię, że ciężko było się od niej choć na chwilę oderwać!

Uwielbiam książki, w których ukazana jest perspektywa różnych postaci. I tak, w tej publikacji poznajemy Alex Dale i jej życie, naznaczone miłością do alkoholu, Jacoba- chłopaka Amy z czasów szkolnych, jest również kilka rozdziałów o Sue, matce chłopaka oraz z perspektywy samej Amy- dziewczyny, która jak motyl zamknięty w bursztynie, utknęła na szpitalnym łóżku, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Dzięki temu, jako czytelnikowi, łatwiej było mi wsiąknąć w całą historię.

Jak odnaleźć rozwiązanie sprawy, skoro minęło już piętnaście lat? Jak odnaleźć ludzi i skłonić ich do mówienia, skoro wtedy nikt do nich nie trafił? Jak powiązać ze sobą fakty i odnaleźć sprawcę? Przed Alex Dale stało ciężkie zadanie, choć podjęła się go bez zastanowienia. Może to jej świeże podejście, może obiektywizm, a może dziennikarsie zmysły do "wywęszenia" odpowiedzi na trudne pytania pomogły jej w zbieraniu nowych informacji. W każdym bądź razie prowadziła nas przez mroki przeszłości bez zawahania, odkrywając coraz to nowsze (i gorsze) fakty z życia niektórych ludzi...

Wstrzymaj oddech to thriller, który czyta się -dosłownie!- bez tchu. Poświęciłam na lekturę cały dzień i nie żałuję, ponieważ otrzymałam od autorki bardzo dobrze skonstruowaną historię. Również po raz pierwszy miałam możliwość znalezienia się w głębi myśli osoby uzależnionej od alkoholu, ba- osoby kochającej ten procentowy napój bardziej, niż własne życie. Alex właściwie żyła dla wysokoprocentowych trunków. Robiła, co musiała, by zdobyć pieniądze, ale gdzieś po drodze zgubiła własne cele. Tym bardziej podziwiałam ją za upór w dążeniu do odkrycia prawdy, choć przecież w żaden sposób (prócz przypadkowego spotkania w szkole, lata temu) nie była z Amy związana.

Zakończenie... cóż, może nie do końca mnie zaskoczyło, gdyż zdążyłam obmyślić już własne typy sprawców, ale nie przeszkodziło mi to nijak w odbiorze całej lektury. Jestem nią zachwycona i z całego serca polecam ją każdemu wielbicielowi thrillerów z dreszczykiem!

Dział: Książki
poniedziałek, 06 marzec 2017 08:55

Obserwując Edie

Większość z nas wspomina lata szkolne jako te najprzyjemniejsze; czas, gdy nawiązywało się pierwsze przyjaźnie "na całe życie", gdy kolekcjonowało się swoje "wielkie, pierwsze i jedyne miłości", a jedynym problemem była jedynka ze sprawdzianu. Jednak za Edie i Heather mrok sączył się już od dawna...

Heather nie miała przyjaciół. Uważana za "dziwaczkę" czy "świruskę" została skutecznie wyrzucona poza margines szkolnych przyjaźni. Wszystko zmienia się jednak w dniu, w którym zauważa siedzącą na placu Edie- nową dziewczynę, od razu przyciągającą wzrok. Niepewna, czy po raz kolejny nie zostanie odrzucona, zagaduje do nowej. I tak rozpoczyna się szybka podróż w dół... Po latach z popularności Edie nie pozostało już nic, a ona sama pracuje jako kelnerka, czekając na poród. Jest sama, w małym, ciasnym mieszkanku, nękana wizjami z przeszłości. I wtedy w jej życie ponownie wkracza Heather, jak wyrzut sumienia. Mimo złych wyborów sprzed lat dawna znajoma postanawia zaopiekować się Edie i nowo narodzonym dzieckiem. Ale czy można jej ufać... ?

Do przeczytania tej książki nie trzeba było mnie namawiać. Już sam intrygujący tytuł podsunął mi myśl, że to może być świetna lektura, a opis z wydawnictwa tylko to potwierdził. Wiadomo, że czasem to za mało, a fabuła okazuje się albo oklepana, albo nudna. Obserwując Edie posiada jednak wszystkie cechy, jakich wymagam od dobrej lektury.

Autorka wprowadza nas skrupulatnie w świat obu dziewczyn, zarówno z przeszłości, jak i teraźniejszości. Poznajemy sytuację rodzinną Heather, choć pewne wydarzenia są dla nas nie do końca jasne, skrzętnie okryte woalem milczenia. Z biegiem historii wszystko jednak się wyjaśnia. Edie również nie miała za ciekawej sytuacji w domu- wychowywała ją matka, wciąż cierpiąca po wypadku samochodowym. Tak naprawdę średnio interesowała się życiem swojego dziecka, nawet nie wiedząc, jak mogłaby pomóc jej pomocna dłoń w odpowiednim momencie.

Heather od początku jawi nam się jako dziewczyna cicha, skryta, samotna i zagubiona. Brak przyjaciół dodatkowo potęgował te cechy, a gdy wreszcie udało jej się nawiązać nić znajomości z Edie, postanowiła nigdy nie odpuścić. Była trochę jak osoba obsesyjnie "przyczepiona" do drugiej, silniejszej jednostki. I to zgubiło je obie.

Pani Way zbudowała świetną intrygę- tak dobrą, że praktycznie do końca lektury nie wiedziałam, kto tak naprawdę jest zły. Z pierwszych rozdziałów możnaby wysnuć wniosek, iż to Heather, targana obsesją, jest niebezpieczna dla otoczenia. Ale nic bardziej mylnego. Kolejnym plusem Obserwując Edie jest bardzo dobre budowanie napięcia; książka tak przyciąga, że nie ma możliwości się od niej oderwać, a każdy kolejny rozdział niesie za sobą kolejne zaskoczenia. Do tego wyraziste postacie-  trzeba tu wspomnieć o duchu przeszłości, chłopaku o imieniu Connor, od którego zaczęło się wszystko, co złe.

Niektórzy mówią, że przeszłość nie może wpływać na przyszłość. Dopóki jesteś sam ze swoimi wspomnieniami, może być dobrze- może nawet jakoś dasz sobie z nimi radę. Jednak gdy w Twoje życie ponownie wkracza ktoś, przed kim skrzętnie się ukrywałeś, wszystko ulega zmianie. Kto przyjaciel, a kto wróg? Podczas lektury literackiego dziecka pani Camilli Way często zadawałam sobie to pytanie. I wiecie, o ile na początku postawa Heather wydawała mi się trochę... "psychopatyczna", o tyle po zakończeniu czytania już nie wiem, która z bohaterek tak naprawdę była ofiarą, a która katem.

Moje wrażenia po Obserwując Edie są jak najbardziej pozytywne i od tej pory bez zastanowienia będę sięgać po kolejne książki pani Way. Oby więcej takich mrocznych, tajemniczych lektur!

Dział: Książki
wtorek, 28 luty 2017 23:24

7 EW

Patrząc na powieści Neala Stephensona wyłącznie pod kątem objętościowym można z całą pewnością stwierdzić, że są to książki dla wytrwałych czytelników, posiadających bardzo dużo wolnego czasu i cierpliwości. Kto miał choć raz okazję przeczytać którekolwiek z jego dzieł wie, że treść wymaga od czytelnika o wiele, wiele więcej.

Neal Stephenson to specjalista od wizjonerskich, wielkich projektów literackich. Jego powieści, w szczególności te ostatnio wydawane, liczą sobie setki stron. Powieściopisarz znany jest z tego, że jego utwory różnią się bardzo między sobą zarówno tematyka, jak i stylem, choć większość (może poza Cyklem Barokowym) zalicza się do fantastyki. W 2006 roku, kiedy pracował na pół etatu w Blue Origin, zainteresował się problemem kosmicznych śmieci na orbitach okołoziemskich, a także związanym z tym zagrożeniem masowego roztrzaskiwania się bolidów. Firma Blue Origin została założona w 2000 roku przez Jeffa Bezosa (założyciela Amazon.com) i zajmuje się projektowaniem oraz budową nowatorskich systemów załogowego transportu suborbitalnego i orbitalnego. Doświadczenie i wiedza zdobyta w trakcie pracy w branży prywatnego przemysłu kosmicznego, ukształtowała pierwotny zarys fabuły „7 EW”.

Powieść zaczyna się od katastrofy i to nie byle jakiej - Księżyc eksploduje. Przyczyna zniszczenia satelity ziemskiego, nie zostaje do końca wyjaśniona, autor nadmienia, że może była to wędrująca czarna dziura, ale ogólnie narrator używa określenia „Agent” z anglojęzycznej nomenklatury szermierczej: „Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania”. Jak można w wielu wywiadach z Nealem Stephensonem przeczytać, potrzebna była autorowi katastrofa, która ma doprowadzić do zagłady wszelkiego życia na Ziemi. Ta apokalipsa, co ważniejsze, nie mogła być nagła, czyli uderzenie meteorytu zostało wykluczone, ani długofalowa, czyli ekologiczna katastrofa też nie była odpowiednia. A zniszczenie Księżyca pozwoliło autorowi zawiązać fabułę opartą na założeniu, że oto świat ulegnie całkowitemu zniszczeniu za około dwa lata. Zegar zaczął tykać, a ludzkość może tylko kombinować, jak uratować, choć część żyjących istot przy bardzo ograniczonych możliwościach.

„7 EW” zostało podzielonych na trzy części. Pierwsza obejmuje pierwszy rok po unicestwieniu ziemskiego satelity. Jest to 27% książki, które jest doskonałym przykładem fantastyki naukowej. Neal Stephenson skupił się na konkretnym pomyśle, a mianowicie stworzeniu na bazie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i miniarek (ang. arklet; wynoszone na orbitę samodzielne elementy mieszkalne), Arki w Chmurze. W niej to miało zostać zachowane to, co najcenniejsze; znikoma półtoratysięczna garstka ludzi, archiwum genetyczne fauny i flory oraz terabajty wiedzy. Ze względu na nagromadzenie pojęć z zakresy astrofizyki i inżynierii, tej części książki poświęciłam chyba najwięcej czasu. Pozytywnym aspektem nagromadzenia wielu różnych teorii naukowych, było dążenie do zrozumienia, autorskiej wizji, a dzięki temu zdobyłam sporo nowych informacji z różnych dziedzin nauki. Negatywne strony tej części to powolna akcja, długie wywody naukowe, brak szerszego oglądu sytuacji, w szczególności pod kątem socjologicznym. Neal Stephenson całkowicie pominął wydarzenia, które rozgrywały się na Ziemi w oczekiwaniu na zagładę. Trzeba jednak przyznać autorowi rację, że pisarstwo to umiejętność dokonywania wyborów. Wybrał on jeden wątek, jeden pomysł na przetrwanie, i stworzył swoisty podręcznik przetrwania ludzkości na orbicie okołoziemskiej.

Część druga, to wydarzenia, które mają miejsce po Białym Niebie i Kamiennym Deszczu, czyli po opadzie fragmentów Księżyca na Ziemię. Gdy następuje eksterminacja życia na powierzchni globu, mieszkańcy Arki w Chmurze muszą nauczyć się żyć w skrajnie niebezpiecznych warunkach, podejmować samodzielne i nierzadko ryzykowne decyzje. Obraz społeczeństwa orbitalnego jest przytłaczająco negatywny, ukazuje bowiem wszystkie, zazwyczaj te najmniej pożądane, strony ludzkiej natury. Po armagedonie wydawałoby się, że garstka ludzi powinna połączyć się w obliczu wspólnej tragedii i współdziałać, że nowa społeczność po zagładzie państw, stronnictw politycznych i religii, powinna stworzyć nowy naród. Nic bardziej mylnego. Muszę przyznać, że ta część najbardziej przypadła mi do gustu wywołując raz po raz sprzeczne emocje, jednocześnie zmuszając do przewartościowania choćby takich pojęć jak demokracja. Akcja w tej części szczęśliwie przyśpiesza, a wywody naukowe zostały zredukowane do minimum. Gratulacje dla autora, który w obrębie swojej powieści stworzył podgatunek, który nazwałabym kosmicznym thrillerem politycznym.

I na koniec część trzecia, która jest bezpośrednią konsekwencją tego, jak poradzili sobie ludzie, choć jest to obraz dość odległy, bo pięć tysięcy lat po zniszczeniu Księżyca przez Agenta. Przyszłość na pierwszy rzut oka bardzo optymistyczna, bowiem gatunek ludzki nie wymarł, rozrósł się wręcz, a co więcej dotarł do momentu, kiedy mógł terraformować, nomen omen, Ziemię. Śledząc przygody Kath Almathovej Drugiej, Beleda Tomova, czy Hu Noah w pierwszym odruchu ma się wrażenie, że Neal Stephenson pogrywa gatunkami literackimi i na koniec dość trudnej lektury, pozwolił odetchnąć czytelnikowi na łonie space opery. Przyglądając się dogłębnie nowej rzeczywistości, dostrzega się niestety bolesne konsekwencje genetycznych machinacji przodków z Izzy (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna), które cieniem kładą się na nowym społeczeństwie.

„7 EW” (ang. Seveneves), pochodzenie tytułu zostaje wytłumaczone pod koniec drugiej części książki, jest powieścią, której bezmiar tematyki jest bardzo trudno przedstawić w recenzji, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Powieść jest lekturą „slow reading”, nie można jej czytać w pośpiechu, a czasem nawet wymaga przerw, aby od tej dość posępnej historii odpocząć. Jednak aby w pełni docenić całokształt wizji Stephensona koniecznie należy przeczytać ją do końca. Z jednej strony jest to naukowy podręcznik, jak przetrwać zagładę Ziemi, z drugiej strony jest to traktat o naturze ludzkiej, by na końcu dotrwać do wizjonerskiej bajki o tym, jak można by żyć pięć tysięcy lat po kosmicznej apokalipsie. Nie jestem w stanie ocenić książki od strony naukowej, muszę zawierzyć autorowi, który wywodzi się z rodziny naukowców i inżynierów, i który sam studiował między innymi fizykę, że wszystkie rozwiązania są w miarę zgodne ze sztuką. Jeśli spojrzeć na „7 EW” pod kątem literackim, to poza podjętą tematyką, największym atutem powieści są bohaterowie, do których czytelnik bardzo szybko się przywiązuje. Postaci nakreślone są dogłębnie, a fabuła świetnie z nimi współpracuje. Tempo akcji w książce jest naprawdę bardzo różne, niestety, co może zniechęcić część czytelników, w części pierwszej wydarzenia toczą się w ślimaczym tempie, spowalniane przez długie wywody z różnych dziedzin nauki. Niestety przy tak obszernym dziele nie ciężko jest o wady. Najbardziej zabrakło mi tła socjologicznego związanego z zachowaniem się ludzi w obliczu apokalipsy. Temat ten potraktowany został zdawkowo, a założenie, że wszyscy potulnie zgodzą się na Rozdzielanie Losów, czyli przydzielanie miejsc w Arce w Chmurze, jest czystym nonsensem. Również wizja przyszłości, choć w wielu aspektach pociągająca i ciekawa, w szczególności jeśli dotyczy sztucznego wytworzenia klas społecznych na bazie rekombinacji genetycznych, wydaje się w innych aspektach potraktowana po łepkach, a nawet absurdalna.

Podsumowując. „7EW” to powieść nie dla każdego, wymagająca, męcząca, przytłaczająca negatywnymi emocjami, wymaga od czytelnika mozolnej pracy nad tekstem, sporej ilości czasu i wytrwałości, ale... WARTO!

Dział: Książki
czwartek, 23 luty 2017 13:06

Perfekcjonista

Psychopatyczny morderca, ciekawa intryga i wzbudzający sympatię, choć mierzący się z własnymi demonami śledczy to zdecydowanie dobry przepis na wciągający thriller. Zwłaszcza kiedy autor umiejętnie i logicznie prowadzi akcję, zaczynając od potężnego uderzenia i konsekwentnie zmierzając ku satysfakcjonującego finału. Taki właśnie jest Perfekcjonista Helen Fields, pierwszy tom zapowiadającego się naprawdę obiecująco cyklu o inspektorze Lucu Callanachu.

Edynburgiem wstrząsa sprawa morderstwa utalentowanej prawniczki, której spalone zwłoki zostają znalezione w górskim szałasie, a to dopiero początek makabrycznej serii. Wkrótce dochodzi do kolejnego porwania, tym razem ofiarą pada znana i szanowana pani pastor. Łączyło świetne wykształcenie, wysoka pozycja, ambicja i niewątpliwy sukces, jaki odniosły w wybranych przez siebie dziedzinach. A na celowniku mordercy pojawiają się kolejne kobiety. Czy policja zdąży go schwytać zanim dojdzie do następnej brutalnej zbrodni?

Śledztwo w tej sprawie prowadzi świeżo mianowany inspektor Luc Callanach, z pochodzenia pół-Szkot, pół-Francuz, który po odejściu z Interpolu w dosyć niejasnych okolicznościach, trafia do Edynburga, by zacząć wszystko od nowa. Pomaga mu w tym bezkompromisowa i energiczna detektyw Ava Turner, początkowo jako jedyna przyjacielsko nastawiona do nowego przełożonego, dość specyficznego na tle pozostałych policjantów.

Callanach jest postacią ciekawą i, biorąc pod uwagę większość literackich detektywów, raczej nietypową. Mieszane pochodzenie sprawia, że wyróżnia się na tle zespołu, którym dowodzi i początkowo trudno jest mu złapać z pracownikami wspólny język, zwłaszcza gdy w grę wchodzą uprzedzenia i stereotypy. Nie pomaga mu w tym również konieczność zmierzenia się z konsekwencjami wydarzenia, które doprowadziło do jego rezygnacji z pracy w Interpolu. Na szczęście autorka nie powiela schematów i nie czyni go kolejnym zgorzkniałym i topiącym smutki w alkoholu typem, jakich często można spotkać w tego typu powieściach.

Dosyć ryzykownym, ale – jak się ostatecznie okazało – bardzo dobrym rozwiązaniem było ujawnienie tożsamości mordercy już na samym początku. Mimo że czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę, kto stoi za porwaniami i zbrodniami oraz jakie są jego motywacje, prowadzący śledztwo i kolejne ofiary są tego zupełnie nieświadome. Daje to możliwość spojrzenia na sprawcę z dwóch perspektyw – z jednej strony, widzimy więc jego własne wyobrażenie o sobie samym, o swej wielkości, znaczeniu i mocy, a z drugiej dostajemy zupełnie przeciwstawny wizerunek człowieka tak, jak postrzega go otoczenie.

Mam jedynie dwa zarzuty wobec książki, a właściwie jej polskiego wydania. Pierwszy to opis wydawcy, który niestety zdradza zbyt wiele i skutecznie psuje istotny element zaskoczenia, gdy dochodzi do kulminacyjnego momentu… Drugi dotyczy drobnych wpadek translatorskich, m.in. jeden z bohaterów narzekając na nadmiernie rozwinięte procedury biurokratyczne przeklina dosłownie „czerwoną taśmę” (ang. red tape), a innym razem morderca odmierza ilość substancji z buteleczki za pomocą pęsety, choć zapewne chodziło o pipetę. Jednak choć zaburzają one nieco przyjemność płynącą z lektury, można swobodnie przymknąć na nie oko.

Podsumowując, po rozczarowaniu jakim była inna z nowości wydawnictwa Amber, Kamerzysta, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona Perfekcjonistą, który okazał się wciągającym i wartym uwagi thrillerem. Jestem pewna, że powieść Helen Fields zaspokoi oczekiwania wszystkich fanów gatunku.

Dział: Książki
sobota, 18 luty 2017 23:57

Przeklęta laleczka

Kiedy myślę o Meksyku, widzę przede wszystkim kolory. Ciepłe barwy, które w dzień maskują biedotę prostych ludzi, a w nocy uwodzą i zwodzą. Gdy dorzucić do tej wizji kraju tytuł „Przeklęta laleczka”, w głowie eksplodują mi szamańskie tańce, czarne koguty ociekające krwią i przełamany płomieniami mrok. Niestety, książka Ewy Rajter nawet nie zbliża się do tegoż obrazu, a jest po prostu kolejnym nierealnym harlequinem.

Teoretycznie sama książka jako przedmiot wpisuje się estetycznie w moje oczekiwania. Subtelna, kobieca twarz zestawiona z czaszką byłaby tylko mroczna, ale ponieważ grafikę pokryto kwiecistym deseniem, to całość ma w sobie coś tajemniczego, hipnotyzującego i niemal pierwotnie mistycznego. Innymi słowy: wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że książka Rajter okaże się lekturą fascynującą i nieprzeciętnie zajmującą. Ależ rozczarowanie!

Fabularnie mamy tutaj ciekawy przypadek banału połączonego z niepotrzebnym skomplikowaniem. Trzy bohaterki, Cancun i romanse okraszone dziwaczną, międzynarodową intrygą. Punktem zapalnym dla całości jest historia młodej, polskiej dziennikarki, którą podejrzewany o przywództwo nad narkotykowym kartelem atrakcyjny przedsiębiorca, zaprasza do Meksyku by udzielić jej prywatnego wywiadu. Taka okazja dwa razy się nie zdarza, więc Agata natychmiast zgadza się na propozycję Mario Rodriqueza i z ekipą wyrusza do Ameryki. Na miejscu są już absolutnie nieznane jej wcześniej: utalentowana malarka z depresją o imieniu Ewa oraz Zuzanna, piękna kryminolog uczestnicząca w sympozjum naukowym. Los chce, by kobiety się spotkały i wkrótce wspólnie stanęły do walki o życie. A wszystko to już w stanie euforycznego zakochania w poznanych niewiele wcześniej mężczyznach.

Początkowo można się w tym wszystkim pogubić, zwłaszcza, że akcja wlecze się jak flaki z olejem i trudno śledzić ją z uwagą. Autorka wyraźnie stara się wykreować aurę tajemniczości, co chwilę kogo innego czyniąc narratorem tej powieści, ale jest to strategia chybiona, zwłaszcza, że połowę z występujących w tekście bohaterów można by spokojnie usunąć z korzyścią dla fabuł. Każda postać rzuca czytelnikowi jakiś niejasny ochłap – o przeszłości, intencjach, planach – a potem kółeczko wraca do pierwszego z bohaterów i schemat zaczyna się od nowa. Książka ma niespełna trzysta stron, a ilość poruszanych wątków, gdyby je sensownie rozbudować i przemyśleć, wystarczyłaby na napisanie pięciu książek o podobnej objętości albo… jednej solidnej.

Historia wymyślona przez Ewę Rajter rozgrywa się w czasie nie dłuższym niż tydzień, a mimo to jej bohaterkom udaje się już poważnie zadurzyć. Powodów ku temu sensownych nie ma, zwłaszcza, że kobiety nie są nastolatkami. Co gorsza, absurdalność tego pomysłu kładzie cień na całkiem ciekawej – choć boleśnie schematycznej – części dotyczącej porachunków przestępczego świata. Intryga związana z Rodriquezem mogłaby się okazać naprawdę wciągająca i nieoczywista, gdyby tylko pozwolić jej rozwijać się w swoim tempie, a nie tłumaczyć wszystko jak krowie na rowie, nie dając czytelnikowi szansy na pogłówkowanie i zaangażowanie się w lekturę. Także bohaterowie mieli pewien potencjał, ale z powodu ich nadmiernego nagromadzenia w równie krótkiej historii, żaden nie okazał się sensowną konstrukcją psychologiczną i nie wzbudził mojej sympatii lub antypatii. Generalnie mało mnie obchodziło, jaki ich wszystkich spotka los.

Niejasnym dla mnie zabiegiem jest również wprowadzenie do powieści fragmentów innego tekstu - kryminału. Fikcyjny zbiór opowiadań czytają wybrani z bohaterów „Przeklętej laleczki”. Nie mogłam opędzić się od wrażenia, że autorka wrzuciła je do powieści wyłącznie po to, by jej książka prezentowała się bardziej okazale pod względem liczby stron. Zwłaszcza, że przytaczane fragmenty reprezentowały jeszcze niższy poziom od samej „Przeklętej laleczki”. Niech wystarczającym argumentem dla kiepskości i sztampowości lektury bohaterów będzie fakt, że każde z opowiadań zawiera w sobie motyw detektywa/gliniarza rodem z kina noir, zdradzonego przez kobietę, pijącego tanią whisky w jakimś ciemny, zapomnianym pubie w deszczowy dzień. Na Boga, niektóre zdania z tych historyjek wyglądają jakby pojawiły się w nich dzięki metodzie kopiuj-wklej! A rzecz posiada zmiennego protagonistę!

Pod względem językowym „Przeklęta laleczka” nie prezentuje się lepiej. Historia opisana jest bezbarwnie prostymi, mdłymi zdaniami, pękającymi w szwach od literackich kalek. Próżno tutaj szukać jakiejkolwiek oryginalności. Jeżeli jednak cenicie sobie harlequiny – które swoją drogą muszą być pisane w sposób przezroczysty, ponieważ najczęściej pod tym samym nazwiskiem kryje się więcej niż jedna autorka – to powinniście być zadowoleni.

„Przeklęta laleczka” brutalnie mnie rozczarowała i naprawdę ubolewam nad faktem, że tak interesujący temat jak voodoo – jakkolwiek ledwie marginalnie wspomniany – znalazł się w czymś równie przeciętnym. Historia Ewy Rajter ma być podobno wprowadzeniem do całego cyklu książek o Agacie, Ewie i Zuzannie, ale moja przygoda z nimi już się skończyła. Jak zwykle zachęcam wszystkich do wyrobienia sobie własnej opinii, niemniej jeżeli cenicie swój czas, rozejrzyjcie się za czymś sensowniejszym.

Dział: Książki
sobota, 18 luty 2017 11:50

Moja siostra... czy ja?

Patrzysz na nią i widzisz swoje odbicie; może nie jest tak gadatliwa, może w szkole nie zdobywa dobrych ocen, a jej nieskoordynowane ruchy budzą śmiech w Twoich koleżankach, a w Tobie niezrozumiałe napady złości. Jest Twoją siostrą bliźniaczką, od najmłodszych lat jesteście skazane na siebie nawzajem. Ale pewnego dnia wpadasz na idealny żart- mama na pewno da się wkręcić! Otóż przebierasz Ellie w swoje ciuchy, pleciesz jej idealny warkocz (Twój znak rozpoznawczy) i uczysz, jak być Tobą. Choć niechętnie, siostra podłapuje zasady tej zabawy. Z uśmiechem wciągasz na siebie jej koszulkę z -jak zawsze!- rozciągniętym kołnierzykiem, włosy zaplatasz w dwie kitki i ruszacie do domu. Jednak gdy mama daje się nabrać, a Ellie nie chce Ci zwrócić Twojej hellenowatości... rozpoczyna się Twoja tragedia.

To już trzeci thriller w mojej czytelniczej karierze, który opowiada o bliźniaczkach. Jako, że ten temat to wciąż dla mnie nowość (a z drugiej strony ile możliwości stwarza dla pisarzy!), przy każdej nadarzającej się okazji sięgam po tego typu lektury. 

Helen zawsze była tą lepszą siostrą, bardziej kochaną przez matkę, lubianą. Ellie trwała w jej cieniu, być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Niewiele ją interesowało. Chociaż... może jednak coś kryło się w tych wiecznie zaciągniętych mgłą oczach? Jedna, zwykła zabawa w podmienienie, która trwała wiele lat. Helen z pozycji liderki została zepchnięta gdzieś w kąt, zaś ta ciapowata Ellie, stając się bardziej hellenowata, podbija świat.

Początkowo myślałam, że będzie to historia o nienawiści- Helen do siostry za kradzież jej życia, Ellie za młode lata, gdy była popychadłem. Myślałam, że jedynym celem Smugi (Helen) będzie odzyskanie swojego ja. Ale autorka zgrabnie wprowadziła mnie w błąd. Bo to nie nienawiść przebija się z każdej kolejnej strony, lecz smutek. Smutek, cierpienie i w pewnym sensie miłość. Moja siostra... czy ja? opowiada tak naprawdę o dysfunkcyjnej rodzinie, w pamięci której zapisało się jedno, zmieniające wszystko wydarzenie- samobójcza śmierć ojca. Na psychice Helen nie wywarło to żadnego wpływu, jednak od tamtego momentu Ellie cofnęła się w rozwoju o kilka lat.

Zgon ojca odcisnął piętno nie tylko na dziewczynkach, lecz również na ich matce; znak tak silny, że niemożliwy do zatarcia, ukrycia. Myślę, że decyzja głowy rodziny o opuszczenie tego świata doprowadziła do reakcji łańcuchowej- załamana matka, która faworyzuje jedną z córek, drugiej dając jedynie ochłapy uczucia. A przecież powinna kochać swoje córki tak samo. Mogę śmiało powiedzieć, iż ich matka to potwór, którego niedopatrzenie (a może niechęć do rozmyślania nad oczywistymi przesłankami zamiany dziewczynek?) doprowadziło do wielu tragedii. Nieporadność matki doprowadziła do tego, iż Helen stoczyła się na samo dno. Nie miała dokąd pójść, nie mogła nikogo poprosić o pomoc. Przez wiele lat lawirowała między prawdą a kłamstwem, chwilami gubiąc swoją tożsamość. I to wszystko przez matkę...

Ta pozycja daje wiele do myślenia; co prawda spodziewałam się ogromu nienawiści, wymykającego się z kartek, ale mimo to nie czuję zawodu. Książka jest po prostu świetna, nie czyta się jej, lecz połyka strony. Polecam szczególnie osobom, które uwielbiają czytać o traumie, niedopatrzeniach, emocjach i kwestii psychologicznej. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie!

Dział: Książki
czwartek, 16 luty 2017 08:13

Kamerzysta

Niemieccy autorzy thrillerów i kryminałów coraz częściej pojawiają się na naszym rynku wydawniczym, zasłużenie zyskując uznanie i sympatię czytelników. Po powieści chociażby Sebastiana Fitzka czy Charlotte Link można właściwie sięgać w ciemno. Nazwiskiem tego pierwszego i jego własną rekomendacją reklamowany jest obecnie Kamerzysta autorstwa debiutującego w Polsce Marca Raabe, w Niemczech cieszącego się ponoć dość dużą popularnością. Jak się jednak okazuje, na tego rodzaju pochwały trzeba bardzo uważać.

Przed blisko trzydziestoma laty jedenastoletni wówczas Gabriel zobaczył w piwnicznym laboratorium należącym do jego ojca coś, czego nie miał prawa widzieć. Tej samej nocy rodzice chłopca zostają zamordowani, a dom płonie do fundamentów. Gabriel i jego młodszy brat David ledwie uchodzą z życiem, a ta noc naznaczy ich już na zawsze.

Czterdziestoletni Gabriel nie pamięta wydarzeń sprzed lat, wyparł je z pamięci i nie ma zamiaru do nich powracać. Przynajmniej do czasu, gdy jego dziewczyna Liz zostaje uprowadzona i wszystko wskazuje na to, że jej porwanie ma związek z nocą, gdy zginęli rodzice mężczyzny. By ją uratować musi nie tylko przypomnieć sobie, co się wówczas zdarzyło, ale też odkryć motywy sprawcy, który przez tyle lat czaił się gdzieś w pobliżu.

Pomysł na fabułę prezentuje intrygująco, podobnie jak prolog i pierwsze rozdziały. Atmosfera niepokoju i nie do końca określonej tajemnicy kryjącej się za ścianami piwnicznego laboratorium daje nadzieję na naprawdę dobry i emocjonujący thriller. Na plus można też zaliczyć postać głównego bohatera, borykającego się z problemami psychicznymi, słyszącego głos w swojej głowie i pozbawionego kontroli, przez co staje się nieobliczalny nie tylko dla otoczenia, ale czasem również dla siebie.

Niestety, obiecujący plan nie przeżył zderzenia z wykonaniem, a to za sprawą dwóch zasadniczych problemów. Pierwszym, mniejszym i łatwiejszym do wybaczenia, jest pozostawiający nieco do życzenia styl pisania autora. Miejscami lekko nieporadny, miejscami wprawiający w konsternację dziwnie sformułowanymi wyrażeniami (choć tutaj może to być również kwestia tłumaczenia). Nie pomaga w tym również narracja prowadzona w czasie teraźniejszym, teoretycznie mająca prawdopodobnie zwiększyć dynamikę akcji.

Znacznie poważniejszym przewinieniem są liczne nielogiczności bądź wręcz absurdalne rozwiązania czy zachowanie postaci. Zdecydowanie wygląda na to, że Marc Raabe nie ma zbyt wysokiego mniemania na temat niemieckich i szwajcarskich policjantów. Ci, których widzimy na kartach książki, są nie tylko niekompetentni, ale też odstraszają wręcz swoim rażąco głupim i prostackim postępowaniem. Zaraz na początku mamy scenę, w której główny bohater pojawia się w parku, do którego doszło do napaści na jego dziewczynę (o czym zdążył pół godziny wcześniej poinformować telefonicznie policję, stąd obecność tejże w tym miejscu). Na widok przykrytego płachtą ciała, Gabriel rzuca się w jego kierunku, będąc przekonanym, że to jego Liz. Jego pojawienie się jest dla obecnych tam policjantów jednoznaczne z faktem, że musi być mordercą. Nie zważają na wyjaśnienia, skąd się tam wziął. Nie interesuje ich fakt, że napadniętej (przez nich tylko rzekomo) Liz nigdzie nie można namierzyć. Z góry zakładają, że nic się jej nie stało, Gabriel wszystko wymyślił i zamordował przypadkowego mężczyznę. Co więcej, od razu po wylegitymowaniu go, sprawdzają kto zacz i w ciągu zaledwie kilkunastosekundowej rozmowy telefonicznej do bazy, dowiadują się o jego hospitalizacji w zakładzie psychiatrycznym trzydzieści lat wcześniej. Serio?

Podobnie profesjonalnym podejściem zachowują się inni, tym razem szwajcarscy policjanci, do których trafia przemarznięta, poraniona i rozdygotana kobieta w ciąży w strzępach ubrania, która twierdzi, że została porwana w Berlinie, wywieziona i przetrzymywana w leżącym nieopodal domu. Najpierw jej nie wierzą, ale dla świętego spokoju na miejsce udaje się policjant, który w ustnym raporcie zamiast potwierdzić czy zaprzeczyć informacjom podanym przez porwaną, w obleśny sposób komentuje wygląd gosposi, którą tam zastał. Powtórzę więc, serio? Dalej, czy policjanci kontaktują się z jakąkolwiek komendą w Berlinie, skoro kobieta twierdzi, że tam została porwana? Nie, zamiast tego googlują jej nazwisko i w ten sposób potwierdzają jej tożsamość… Na trzecie „serio?” chyba brak w tym momencie sił.

Nie można również nie dostrzec wielu absurdalnych i zwyczajnie pozbawionych logiki zachowań głównych bohaterów. Choć w przypadku Gabriela można to złożyć na karb jego problemów psychicznych i emocjonalnych, więc jest to do pewnego stopnia uzasadnione, o tyle w przypadku Liz raczej nie ma o tym mowy. Mało tego, gdyby autor nie „kazał” jej postępować w sposób mało wiarygodny, akcja prawdopodobnie w ogóle nie miałaby szans się rozwinąć. Aby nie zdradzać treści książki, wystarczy zadać sobie dwa pytania. Czy ciężarna kobieta wybierze się na spacer do parku po północy, mimo że kilka minut wcześniej miała nieprzyjemną scysję z dwójką pijanych i agresywnych typów? I czy ta sama ciężarna, czując silne bóle brzucha i skurcze, będzie starała się chronić siebie i dziecko szukając pomocy lekarskiej (mając taką możliwość), czy też będzie zgrywać bohaterkę i rzucać się do akcji niczym Rambo w spódnicy?

O ile więc zazwyczaj z duża przyjemnością sięgam po thrillery niemieckich autorów, o tyle w tym przypadku spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Zamiast trzymającą w napięciu historią, Kamerzysta okazał się powieścią z zaprzepaszczonym potencjałem, a jego lektura w znacznej mierze długą drogą po wybojach absurdalnych rozwiązań fabularnych i niezbyt przekonujących bohaterów.

Dział: Książki
sobota, 11 luty 2017 10:50

Taniec wdowca

Tresowi Navarre brakuje zaledwie kilku godzin do uzyskania upragnionej licencji detektywa. Jego ostatnim zadaniem przed tym swoistym "awansem" jest śledzenie kobiety, podejrzanej o kradzież dema pewnej rozpoczynającej dopiero karierę piosenkarki country. Życie potrafi jednak spłatać figla w czasie krótszym niż dziesięć godzin- podejrzana zostaje zamordowana w swoim samochodzie, tuż pod nosem Tresa. Mimo że Navarre licencji nie uzyskuje, to znajdą się ludzie, którzy chętnie zapłacą mu za bliższe zbadanie okoliczności całej sprawy. A Tres nie odpuści, póki nie pozna wszystkich tajemnic.

Taniec wdowca to drugi tom serii o Tresie Navarre, samozwańczym detektywie. Co prawda nie znam jego perypetii z poprzedniej części, jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze lektury. Autor skrzętnie wtapia czytelnika w rozpalone od słońca wydarzenia, gdzie burza toczy się wokół jednej, niepozornej piosenkarki o cudownym głosie- Mirandy Daniels.

Jako, że tajemnicą była dla mnie twórczość pana Riordana, aż do momentu otrzymania książki nie wiedziałam, co za historia na mnie czeka. Już sama okładka nasunęła mi pewien trop; wiadomo, kaktus na pierwszym planie, do tego pustynne widoki. A z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, jakbym trafiła do westernu. Kowboje, strzelaniny, dama w opresji- tak można to ująć w wielkim skrócie. Ale, oczywiście, diabeł tkwi w szczegółach.

Taniec wdowca cechuje się dość charakterystycznym poczuciem humoru. Postać Tresa Navarre w całości została zbudowana właśnie na tym. Mężczyzna jawnie drwi sobie z wrogów (nawet tych, którzy kurczowo zaciskają dłoń na pistolecie), a jego wypowiedzi rzadko kiedy można było uznać za poważne. Bardzo ciekawy bohater, z jednej strony zajmuje się sprawami, które z poczuciem humoru mają naprawdę niewiele wspólnego, z drugiej zaś wydaje się, jakby nic nie mogło go złamać. Zawsze znajdzie ciętą ripostę, humor to poniekąd jego tarcza obronna. Może przed własnym życiem? Kto wie. 

Historia poszukiwania złodzieja demo, walki firm wydających płyty o talent Mirandy Daniels, bójki, krew- to wszystko kojarzy się nam z thrillerem. Owszem, w tej książce jest całkiem sporo różnego rodzaju rozbojów (od popychanek w barach po prawdziwe "burdy"), jednak przez całą tą humorystyczno- westernową otoczkę ciężko mi było uwierzyć, że stawką jest czyjeś życie. Thriller/ kryminał raczej kojarzy mi się z czymś mrocznym, tajemniczym czy nieodgadnionym. Z wyprawą wgłąb ludzkiej psychiki. W tym przypadku słońca było tak wiele, że przyjęłam literackie dziecko pana Riordana jako lekką, sympatyczną lekturę, nie budzącą mojego niepokoju.

Owszem, Taniec wdowca w jakimś stopniu mnie zaintrygował (głównie postać prawie- detektywa Navarre), jednak szczerze brakowało mi tej nutki niepewności. Tutaj znaczą część wydarzeń można przewidzieć. Nie jest to zła lektura, aczkolwiek brak w niej tego "czegoś", tak skrzętnie poszukiwanego przez niemal każdego czytelnika. Spotkanie z twórczością pana Ricka Riordona  zaliczam do udanych, jednak nie porywających. Może to sprawka głównej tematyki, może po prostu autor ma taki styl pisania (lekko o ciężkich historiach). 

Lubicie zagłębiać się w pustynne historie? Jako dziecko chcieliście zostać kowbojem/ kowbojką, a do tego nie straszne Wam pustynne słońce? Jeśli tak, myślę, że opowieść o skradzionym demo będzie dla Was idealna. Jeżeli jednak szukacie czegoś mocniejszego, zapadającego głęboko w pamięć i budzącego refleksje na długo po przeczytaniu, lepiej skierujcie swoje kroki gdzie indziej. Taniec wdowca oceniam pozytywnie, ale wyczuwam w nim pewne braki.

Dział: Książki
poniedziałek, 09 styczeń 2017 16:13

"W ciemnym lesie"

Już jutro (9 stycznia) premiera książki, która znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”, a film na jej podstawie wyprodukuje Reese Whiterspoon - „W ciemnym mrocznym lesie” autorstwa Ruth Ware.

Dział: Książki
piątek, 30 grudzień 2016 12:46

Pasażerowie

Na „Pasażerów” Mortena Tylduma czekałam od momentu ukazania się po raz pierwszy zwiastuna, który zrobił na mnie przede wszystkim wizualne wrażenie. Poza tym byłam niezmiernie ciekawa jak Lucien, Katniss i Star Lord sobie poradzą w Kosmosie, tym bardziej, że tylko jedno z nich miało doświadczenie w podróżach międzygwiezdnych.

Wybierając się na film byłam szczerze przekonana, że kolejny spektakularnie wyreżyserowany za miliony dolarów spektakl w gwiezdnej scenerii, będzie opowiadał o zmaganiach feralnych podróżników walczących o przetrwanie. Potem pomyślałam, że Chriss Pratt nie jest w stanie zagrać „poważnie” roli, albo ja go poważnie nie będę w stanie odbierać po roli Star Lorda, a Jennifer Lawrence nie zaprezentuje nic poza ładną buzią i smukłą sylwetką. A na koniec przedwcześnie zawyrokowałam, że zapewne film będzie strasznym bublem naukowym o lewitującej wodzie i kulach ognistych w Kosmosie. Wszystko to owszem się po trochu sprawdziło, ale….

… zacznę od początku.

W 120 letnią podróż zostaje wysłany statek kosmiczny Avalon, który wiezie na swoim pokładzie załogę oraz kolonistów, którzy mają zasiedlić nową planetę Homstead II. Wszyscy przebywają w kapsułach hibernacyjnych, które mają wybudzić załogę pięć, a pasażerów cztery miesiące przed przewidywanym dotarciem na planetę. Statek Avalon zaprojektowany został perfekcyjnie, usterki bieżące usuwane są automatycznie, a kapsuły hibernacyjne nigdy, ale to nigdy nie ulegały awariom. Nie byłoby jednak ciekawej fabuły, gdyby to NIGDY rzeczywiście miało być takie ostateczne. Podczas podróży na 91 lat po dotarciu do celu statek w wyniku niefortunnych zdarzeń ulega awarii, której skutkiem jest wybudzenie po roku jednego z pasażerów – Jima Prestona (Chris Pratt), mechanika. W niedługim czasie po nim z hibernacyjnego snu budzi się Aurora Lane (Jennifer Lawrence), pisarka. Oboje pasażerowie stają w obliczu osobistego dramatu, bowiem ich kapsuły hibernacyjne nie pozwalają ponownie zapaść w sen, a to oznacza, że za 90 lat, gdy statek dotrze na Homstead II, ich wśród żywych już nie będzie. Na domiar złego okazuje się, że nie tylko kapsuły hibernacyjne uległy awarii, ale całemu statkowi grozi zagłada.

Film jest mieszanką wielu tak naprawdę gatunków. Przede wszystkim jest to film fantastyczny, o podróżnikach w kosmosie, kolonizatorach, którzy pragną stworzyć nowy świat, a każdy ma swoje prywatne, indywidualne powody dlaczego to robi. Z początku wydawało mi się, że będzie to film przygodowy z domieszką thrillera, bowiem bohaterowie muszą zmierzyć się z awarią systemu na statku, w wyniku czego będą w dramatyczny sposób wylatywać poza statek, topić się w basenie przy braku grawitacji, innymi słowy bez przerwy balansować na granicy życia i śmierci. W pewnym momencie relacje Aurory (jakież znamienne imię dla Śpiącej Królewny) i Jima pogłębiają się, bo jak tu dwoje pięknych pasażerów, mogłoby być obojętnych na swoje wdzięki, i nagle film przeradza się w delikatnie i wdzięcznie przedstawiony romans. Jednak to, co urzekło mnie w „Pasażerach” najbardziej to, to, że nie jest to typowy film o przetrwaniu i amerykańskich superbohaterach przeżywających niesamowicie dramatyczne przygody, by uratować siebie i wszystkich kolonizatorów w obliczu kosmicznych niebezpieczeństw. Jest to przede wszystkim film o relacjach międzyludzkich z elementami psychologicznymi, o dwójce ludzi, którzy znaleźli się w pułapce bez wyjścia, gdy przebudzenie się ze snu oznacza tak naprawdę śmierć. Niektóre fragmenty przypominają motyw Robinsona Cruzoe i Piętaszka, tutaj oczywiście piękny jest ten Piętaszek, ludzi, którzy muszą odnaleźć się w nowej sytuacji i co więcej w dramatycznych momentach odnaleźć to, co tak naprawdę jest dla nich ważne, a porzucić to, co wydawało się, że pragną.

Kierując się powyższym opisem można by sądzić, że będzie to przegadany, nudny film z melancholijnymi wstawkami, jednak scenariusz umiejętnie balansuje pomiędzy elementami przygodowymi, a melodramatycznymi, między poważnymi i zabawnymi. Dużą rolę w tego typu filmie, oczywiście poza efektami specjalnymi, odgrywa gra aktorska, tym bardziej, że przez większość filmu gra tylko trójka aktorów, w tym jeden, którego postać jest androidem. Najlepiej wypadł Chris Pratt, jako zdolny, ale dość nieskomplikowany mechanik stojący w obliczu śmierci, a także samotności oraz android Arthur, w tej roli Michael Sheen, który jako szarmancki barman wprowadza wysublimowany element humoru. Niestety Aurora na tle tych dwóch postaci wypada może nie słabo, ale dość blado, zdecydowanie pomysł obsadzenia w tej roli Emily Blunt, był znacznie bardziej ciekawy.

Film nie ustrzegł się oczywiście kosmicznych absurdów i naukowych bzdetów, jest trochę nostalgiczny, ale też i dramatyczny, ale przede wszystkim jest miłym zaskoczeniem, że można stworzyć kosmiczną przygodę, której fabuła nie opiera się wyłącznie na fajerwerkach, ale pozwala również zatrzymać się na chwilę, nabrać tchu i dalej gnać ku gwiazdom.

Dział: Filmy