listopad 23, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: SF

poniedziałek, 28 kwiecień 2014 11:23

Uniwersum Metro 2033: Dziedzictwo przodków

Jako zagorzały czytelnik książek z serii Metro 2033 nie ukrywam, że każda nowa powieść wychodząca pod szyldem "Projekt: Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033", bardzo mnie cieszy. Podejrzewam, że nie jestem w swojej opinii osamotniona. Motyw Ziemi, na której zapanowała nuklearna zima, skażonej i opustoszałej, przypominającej grobowiec, nieustannie inspiruje nie tylko kolejnych pisarzy, ale też fanów i czytelników, którzy na początku tego roku stworzyli zbiór opowiadań tematycznie nawiązujący do serii Metro 2033.

Jak dla mnie najlepszą do tej pory książką z uniwersum Metro są "Korzenie niebios". Zachwycił mnie tam przede wszystkim wątek metafizyczny, akcja toczyła się wartko, a zakończenie naprawdę dało mi do myślenia. Kto jeszcze nie czytał powieści T. Avoledo, niech szybko to niedopatrzenie nadrabia.
"Dziedzictwo przodków" jest szóstą wydaną w Polsce powieścią z tego cyklu. Autor książki, były żołnierz, który przez 16 lat służył w wojsku, zdecydował się całą historię nie tylko trochę inaczej opowiedzieć, ale też zmienić realia, w których toczy się akcja.

Z moskiewskiego metra, przenosimy się bowiem do starych tuneli i poniemieckich bunkrów, pamiętających jeszcze czasy II Wojny Światowej, a znajdujących się w okolicach Kaliningradu, przez niektórych nazywanego też Kёnigsbergiem. Miasto, określane też mianem twierdzy, jest rosyjską eksklawą (czyli należy do Rosji, ale jest położone w oddzieleniu od głównego obszaru kraju) i jednocześnie stolicą obwodu. Jest usytuowane nad Morzem Bałtyckim, co powoduje, że jest nieustannie narażone na opary trującej mgły oraz wychodzące z wody żarłoczne i niebezpieczne kraby-mutanty.

Codzienność mieszkańców tej kolonii polega właśnie na walce z tymi zagrożeniami. Ponieważ wiadomo, że w grupie łatwiej przeżyć, ocaleli założyli kolonie i właśnie w ich obrębie starają się stworzyć przynajmniej pozory normalności. Obecnie mieszkańcy Piątego Fortu oraz Kolonii Krasnotorowskiej stają przed perspektywą stworzenia przymierza, co jest podyktowane względami czysto praktycznymi, takimi jak chociażby brak miejsca. Plany te jednak bardzo szybko schodzą na dalszy plan, bo oto któregoś dnia do brzegu przybija okręt, który jest nie tylko dobrze uzbrojony i zaopatrzony, ale też sygnuje się niemieckimi swastykami. Celem przybyszy jest zbadanie bunkrów i odnalezienie w nich czegoś, co ich zdaniem dawno temu pozostawili tam naziści. Naszym bohaterom nie pozostanie nic innego, jak tylko pójść z intruzami na ugodę i uważać na to, by przypadkiem na całej tej umowie nie wyszli jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.

Drugi wątek, toczący się równolegle, dotyczy jednego z mieszkańców kolonii, Aleksandra Zagórskiego, zwanego przez wszystkich Saszą lub Sanią. Jest to postać o tyle ciekawa, że pamięta świat sprzed wybuchu, a przed promieniowaniem uratował się tylko dlatego, że, tak to nazwę, najpierw się zgubił, a potem w odpowiednim momencie odnalazł. Sasza nie umie zostawić przeszłości za sobą. Wyobcowany, żyje na skraju szaleństwa i zdrowego rozsądku, bardziej skłaniając się ku temu pierwszemu. Czy towarzyszące mu w mroku tuneli widmo istnieje naprawdę? Czy może to tylko echo dawnych, skrzętnie ukrywanych przed innymi czynów? Prawda okaże się okrutna i straszna.

Po lekturze pierwszych rozdziałów widać od razu, że autor jest wojskowym. Przejawia się to nie tylko w dokładnym opisie detali związanych z bronią czy armią, ale także nazewnictwie. Bohaterowie "Dziedzictwa przodków", byli żołnierze, to przeważnie ludzie honorowi, którzy hołdują dawnym wojskowym zasadom, a już na pewno nie wchodzą w konszachty w wrogiem - nazistami. Bardzo dokładnie również autor opisuje zwiady, czaty, a także walki i rany, a raczej to co z rannego zostaje.

Nie ukrywam, że bardzo podobał mi się wątek Walhallli i sekretów z nią związanych. Ujawniała się tu wiedza autora i jego dogłębne przygotowanie do tematu. Trochę mi się to kojarzyło z programami Bogusława Wołoszańskiego "Skarby III Rzeszy".

Jednocześnie odniosłam jednak wrażenie, że skupiając się na dokładnym opisywaniu detali, autor tracił z oczu utrzymywanie jednakowego poziomu napięcia. Kiedy już zaczynało być ciekawie, a na plecach pojawiały się ciarki, rozdział się kończył, następny dotyczył czegoś innego, a do zostawionego wątku wracano dopiero za jakiś czas. Przyznam, że bardzo mi to utrudniało odbiór powieści. Nie wiem, jak mieli inni czytelnicy, ale mój szanowny małżonek, na przykład, takim właśnie budowaniem fabuły się zniechęcił i niestety nie dokończył książki.

Zdaję sobie sprawę, że na cykl książek Metro 2033 składają się powieści tak różne, jak różni są ich autorzy. Jednocześnie, aby temat nie uległ wyczerpaniu, a kolejne fabuły nie popadały w schematyzm i sztampowość, należy szukać nowych sposobów przedstawienia świata po katastrofie, nowych miejsc, nowych tajemnic do odkrycia. Myślę, że to właśnie próbował w swojej książce osiągnąć Suren Cormudian i z pewnością po części mu się to udało. Mnie jednak czegoś w "Dziedzictwie przodków" zabrakło i choć naprawdę trudno mi sprecyzować na czym polega owo "coś", to nie czuję się do końca usatysfakcjonowana czytelniczo. Niewykluczone też, że za jakiś czas do tej książki wrócę i być może wtedy docenię ją bardziej. Na razie jednak pozostaję z lekkim niedosytem.

Dział: Książki
poniedziałek, 26 listopad 2012 11:16

Uniwersum Metro 2033: W mrok

"W mrok" stanowi bezpośrednią kontynuację powieści "Do światła". Obie książki powstały w ramach projektu "Dmitry Glukhovsky. Uniwersum Metro 2033". Zapoczątkował go sam Dmitry Glukhovsky napisanymi przez siebie powieściami "Metro 2033" i "Metro 2034", a biorą w nim udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.

Świat po katastrofie atomowej. Od ponad 20 lat życie ludzi toczy się w tunelach rosyjskiego metra, bo tylko w podziemiach jest względnie bezpiecznie. Na powierzchni panuje nie tylko śmiercionośne promieniowanie, ale też prym wiodą wszelkiego rodzaju krwiożercze ludzkie i zwierzęce mutanty, które uparcie polują na ocalałych. Złamani widmem katastrofy ludzie starają się budować swoje życie na nowo. Kwitnie handel lekarstwami, bronią i żywnością. Powstają nowe grupy społeczne, tworzą się zależności polityczne i religijne. Trudno tutaj jednak znaleźć współczucie, czy bezinteresowną pomoc, okazuje się bowiem, że w obliczu zagrożenia każdy myśli tylko o sobie i własnym bezpieczeństwie. Smutne, ale prawdziwe.

Ponownie spotykamy stalkera Tarana i jego przybranego syna Gleba, którzy połączeni ze sobą w dość niezwykłych okolicznościach starają się teraz stworzyć namiastkę rodziny i domu. Nie jest im jednak dane zaznać spokoju, ponieważ społecznością petersburskiego metra wstrząsa wiadomość, że mieszkańcy Moszcznego zginęli w wyniku wybuchu nuklearnego. Pytania o przyczyny i sprawców mnożą się i jak na razie nie ma na nie odpowiedzi. Mieszkańcom metra zostaje postawione ultimatum: w ciągu tygodnia mają znaleźć winnych, albo podzielą los unicestwionej wyspy. Obowiązek przeprowadzenia śledztwa spada na Tarana, który oprócz tego ma dość własnych kłopotów. Okazuje się bowiem, że Gleb zniknął. Zaniepokojony Taran, nękany dodatkowo atakami choroby, wyrusza na poszukiwania. Początkowo priorytetem jest dla niego znalezienie chłopca, z czasem jednak przekonuje się, że obie sprawy mają wiele punktów wspólnych i znalezienie winnych eksplozji doprowadzi go jednocześnie do Gleba.

Lektura "Do światła" dała mi do myślenia, a rzeczywistość Metra 2033 naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie. Z tym większą ciekawością sięgnęłam po kontynuację losów bohaterów, których zdążyłam już polubić. Miałam sporo nadziei, ale też i obaw; wiadomo przecież jak się sprawa ma z kontynuacjami. Może być ten sam poziom i wtedy będzie zadowalająco. Często zdarza się, że jest po prostu słabiej i krótko mówiąc, gorzej. Ale bywa też, że jest lepiej. W przypadku powieści "W mrok" ma miejsce trzecia opcja - drugi tom znacznie przewyższa pierwszy.

Tym razem autor rozdzielił bohaterów, co dodało akcji dynamizmu, a światu przedstawionemu znacznie poszerzyło horyzont. Razem z Taranem wędrujemy po tunelach metra i przyglądamy się żyjącym tam społecznościom. Wspieramy stalkera w walce ze słabościami jego organizmu oraz poznajemy nowe okazy postatomowej fauny. W tym miejscu naprawdę należy się autorowi pochwała za pomysłowość i siłę wyrazu, z jakimi zostały odmalowane mutanty wszelkiej maści.

Oczami Gleba oglądamy te same tunele (bowiem bohaterowie zwyczajnie się wymijają), spotykamy starych znajomych i poznajemy nowych. Z perspektywy dorastającego chłopca, który jeszcze ma złudzenia i nie stracił wszystkich marzeń, mamy szansę obserwować moralny upadek mieszkańców metra. Tymi ludźmi rządzą potrzeby pierwotne, wśród których dominuje głód i jego zaspokojenie, często nawet kosztem cudzego życia.

Bardzo dobrym zabiegiem było wprowadzenie nowych bohaterów. Najlepiej prezentuje się Aurora, dziewczynka z..., no właśnie skąd? Tego nie zdradzę, powiem jednak, że sam pomysł wprowadzenia wątku dotyczącego miejsca bezpiecznego od skażenia, ukrytego przed wzrokiem zwykłych ludzi, jest naprawdę ciekawy i ma potencjał.

Przez kilka pierwszych rozdziałów, kiedy Taran szuka Gleba, akcja rozwija się dość wolno i przyznam, że już zaczęłam się trochę martwić. Jednak czytelnik odnajduje Gleba szybciej niż Taran i wtedy robi się naprawdę ciekawie, a historia nabiera rozpędu. Atmosferę tajemnicy potęguje dodatkowo postać groźnego Czarnego Sanitariusza, który pojawia się tam, gdzie istnieją ogniska czarnej dżumy. Co wspólnego ma on z wybuchem nuklearnym i kto kryje się pod szczelnym i odCENSOREDym na pociski kombinezonem? Rozwiązanie tajemnicy na pewno zaskoczy.

"W mrok" sprawia wrażenie powieści dojrzalszej i bardziej przemyślanej i choć cała historia w niej opowiedziana jest tylko epizodem z życia mieszkańców metra, to jednak stanowi ważny element większej całości. Bohaterowie są prawdziwi, z krwi i kości, choć nie są też nie wiadomo jaki herosami, po prostu mają swoje mocne i słabe strony. Akcja toczy się sprawnie i bez dłużyzn, a większa czcionka jest przyjazna dla oczu. Zakończenie jest zamknięte i choć w posłowiu autorskim Andriej Diakow zarzeka się, że poprzestanie na dylogii, to jednak nie mówi definitywnego "nie" i twierdzi, że rozważa stworzenie kolejnej powieści. No cóż, pożyjemy zobaczymy.

Polecam nową powieść Diakowa nie tylko miłośnikom cyklu. Każdy, kto szuka dla siebie dobrej powieści z cyklu "po katastrofie", będzie zadowolony z lektury.

Dział: Książki
wtorek, 03 lipiec 2012 11:11

Uniwersum Metro 2033: Do światła

Powieść "Do światła" powstała w ramach projektu "Uniwersum Metro 2033" Dmitry'a Glukhowsky'ego, autora książek "Metro 2033" i "Metro 2034". W projekcie biorą udział pisarze osadzający swoje historie w postapokaliptycznym świecie Metra 2033. Książka A. Diakowa jest pierwszą przeczytaną przeze mnie powieścią z tego cyklu i już wiem, że nie ostatnią. Przedstawiony w niej świat wstrząsnął mną i chętnie poznam go jeszcze dokładniej.

Akcja książek z projektu Metro 2033 toczy się w Rosji, a konkretnie w tunelach metra, dokąd zeszli ludzie po tym, jak na powierzchni doszło do katastrofy atomowej i wszystko uległo skażeniu, mutacji i zostało napromieniowane. Świat po katastrofie to widok gorszy od najgorszego koszmaru. Skażone jest wszystko, dlatego na powierzchni są w stanie egzystować jedynie zmutowane, pokraczne i żarłoczne mutanty - krzyżówki różnych gatunków zwierząt, a także istoty, które kiedyś były ludźmi, by po wybuchu zmienić się w dzikich kanibali lub stworzenia przypominające wilkołaki. Tych prawdziwych zwierząt jest coraz mniej i raczej nie mają one zbyt wielkich szans na przetrwanie. Podobnie jest z ludźmi. Ukryli się oni w tunelach metra i tam od ponad 20 lat próbują na nowo zorganizować sobie życie z nadzieją, że może kiedyś znowu będą mogli wyjść na powierzchnię, odetchnąć nieskażonym powietrzem i popatrzeć na czyste, błękitne niebo. Na razie w podziemiach kwitnie handel wymienny lekarstwami, konserwami, paliwem i bronią. Tworzą się nowe społeczności, które nawet toczą ze sobą wojny. Nie można tego nazwać normą, ale każdy przecież chce żyć i stara się radzić sobie najlepiej jak tylko umie.

Głównym bohaterem jest niejaki Taran, zwany stalkerem. Stalker to ktoś w rodzaju łowcy, handlarza i najemnika. Od mieszkańców petersburskiego metra Taran dostaje propozycję poprowadzenia ekspedycji do Kronsztadu, który ma być źródłem tajemniczego światła. Atmosferę dodatkowo podsyca jeden z kapłanów tworzącej się religii Exodusa, która głosi, że gdzieś tam musi istnieć ziemia obiecana, wolna od promieniowania i gotowa przyjąć nowych wyznawców.

Za udział w wyprawie Taran żąda Gleba, chłopca sieroty, z którego szybko czyni swojego ucznia i asystenta. Początkowo szorstkie relacje między chłopcem a stalkerem stopniowo ulegają ociepleniu. Ekspedycja, która od początku nosiła miano samobójczej nie jest łatwa ani bezpieczna i oczywistym jest nie tylko fakt, że nie wszyscy wrócą z niej żywi, ale też świadomość, że owo tajemnicze światło może być zwykłą ułudą i widmem. Poza tym na straceńców czyhają nie tylko krwiożercze bestie i kanibale, ale też szaleństwo, schowane w głębi umysłu każdego z nich.

Autor w ciekawy sposób opisuje świat po katastrofie, zapełnia go przerażającymi mutantami i dobitnie sugeruje, że gorszy od tych stworzeń stał się tak naprawdę człowiek, który już dawno stracił czystość, umiejętność empatii, czy dostrzegania światła nadziei w najczarniejszej nocy. Egzystencja, którą wiodą ludzie w metrze jest nie tylko godna pożałowania i budzi odrazę. Okropny jest fakt, że wielu ludzi już tak się urządziło w tym atomowym świecie, że o innym nie chce nawet słyszeć.

Czy grupa Tarana odnajdzie źródło światła? Czym się ono okaże: nadzieją, widmem, a może czymś jeszcze innym? Czy młody Gleb nie ulegnie skażeniu okrucieństwem i oprze się chorobie zdemoralizowania? Na te i inne pytania daje odpowiedź powieść Diakowa. Ponieważ, póki co, nie znam innych książek z tego cyklu trudno mi porównać "Do światła" z "Metrem 2033", czy "Piterem". Jednak historia w tej książce jest zgrabnie opowiedziana, zawiera przesłanie moralne, a zakończenie ma element, który na pewno czytelnika zaskoczy. Są to niewątpliwe plusy tej pozycji.

Książkę czyta się łatwo i szybko, nie tylko ze względu na łatwo przyswajalną treść, ale także dzięki sporej czcionce, która nie męczy wzroku i sprawia, że czytanej historii szybko ubywa. Powieść polecam nie tylko fanom cyklu, ale też wszystkim, którzy lubią literackie wizje świata po katastrofie. Spodoba się Wam!

Dział: Książki
czwartek, 24 kwiecień 2014 10:37

Pan na wisiołach. Mroczne siedlisko

Tymoteusz Smuta miał niemal wszystko – oddaną żonę, uroczego synka, dobrze płatną pracę i duże, eleganckie mieszkanie w Warszawie. Postanowił jednak spełnić marzenie każdego mieszczucha zmęczonego gwarem i pędem życia w stolicy – przenieść się do małej, uroczej i malowniczej miejscowości, gdzie każdy poranek powitałby go śpiewem ptaków i gdzie znałby każdego sąsiada. Bardzo szybko jednak piękny sen zmienił się w koszmar…

Już prolog utwierdza nas w przekonaniu, że „Mroczne siedlisko” w pełni zasługuje na swój tytuł i że możemy spodziewać się po nim niepokojącej, naprawdę mrocznej opowieści. Oto główny bohater zjawia się w barze ze… sznurem na szyi. Nie może nic powiedzieć, nikogo nie rozpoznaje, po głowie kołaczą mu różne myśli, wiadomo, że przytrafiło mu się coś złego i to przez duże Z. Co więcej, prowadząca bar kobieta wygląda, jakby spodziewała się ujrzeć go właśnie w takim stanie. Co mu się przytrafiło? Gdzie jest jego rodzina? Dlaczego nikogo dookoła nie dziwi jego stan? Witamy w Wisiołach…

Autor wykorzystał jeden z popularnych motywów stosowanych w powieściach grozy. Mamy tu zamkniętą, otoczoną przez lasy wieś, w której rytm życia nie zmienił się od wielu lat i będąc w której aż trudno uwierzyć, że od ponad dekady jesteśmy już w XXI wieku. Co więcej, jej mieszkańcy są dziwni. I to delikatnie powiedziane. Odprawiają w lesie makabryczne obrzędy, wycieli wszystkie drzewa w obrębie wsi, a leczą się u miejscowego znachora. Niemal wszyscy zbliżają się do setki, bądź też dawno ją przekroczyli. Jedynym młodym człowiekiem jest niejaki Gajgaro, Cygan, przed którym nawet najwięksi i najstarsi czują respekt i strach. Dlaczego? Co takiego kryje w sobie smagły młodzieniec, nie rozstający się ze swoimi skrzypcami?

Jakby tajemniczej, wręcz hermetycznej wioski było mało, Piotr Kulpa sięgnął po kolejne znane motywy. Jednym z nich jest stary, odziedziczony po dziadkach Tymka, dom, do którego przeprowadzają się Smutowie. Panuje w nim dziwna atmosfera, czasem słychać głosy lub czuć czyjąś obecność. Jednak bez obaw, nic nie wskazuje na to, że jest to dom nawiedzony w sztampowy sposób. Czego jak czego, ale autorowi nie można zarzucić powielania schematów, mimo że wykorzystuje klasyczne motywy.

Odnosi się to także do postaci Czarusia, kilkuletniego syna głównego bohatera, który od wielu lat nie mówi – dlaczego, to już inna bajka, wprawdzie niezwiązana z Wisiołami, ale również przerażająca. Po przeprowadzce do nowego miejsca, chłopiec wykazuje niezwykły dar, zmieniający się stopniowo w przekleństwo, choć sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.

To co odróżnia „Mroczne siedlisko” od wielu innych powieści grozy jest ogromna pieczołowitość, z jaką autor nakreślił postaci, przede wszystkim Smutów. W miarę rozwoju fabuły okazuje się, że małżeństwo Tymka i Magdy ma za sobą paskudny okres związany z alkoholizmem mężczyzny. Choć od kilku lat jest już trzeźwy, nie da się wymazać z pamięci piekła, jakie stworzył swojej rodzinie. Do tej pory odbija się ono na jego relacjach z żoną i z synem. I jak przyjdzie nam się przekonać, Smuta ma na sumieniu nie tylko unieszczęśliwienie swoich najbliższych, ale coś znacznie gorszego…

Strzałem w dziesiątkę jest narracja poprowadzona z punktu widzenia różnych bohaterów, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowych, pozytywnych i tych mających zdecydowanie złe zamiary. Trudno przy tym wskazać postać, która (może z wyjątkiem Czarusia) wzbudza jednoznacznie pozytywne uczucia, niemal każdy ma swoją ciemną stronę, ślad zła i nikczemności odbity na duszy. Z drugiej strony, niemożliwe jest całkowite potępienie tych, którzy przynajmniej w teorii na to zasługują. Zbyt wiele jest tu nieuchwytnych niejasności, które pobudzają wyobraźnię i zaostrzają ciekawość, a jednocześnie utrudniają jednoznaczną ocenę tego, co widzimy.

Co tu dużo ukrywać, „Mroczne siedlisko” jest świetne. Ma wszystko to, co powinna zawierać porządna powieść grozy – niepokojącą atmosferę, wartką akcję, przyprawiającą o gęsią skórkę scenerię i dobrze wykreowanych bohaterów. Czego chcieć więcej? Chyba tylko drugiego tomu, który podobno ma się ukazać już w czerwcu.

Dział: Książki
czwartek, 14 czerwiec 2012 08:31

Nieśmiertelność. Wieża

Powieść W. Hohlbeina "Nieśmiertelność. Wieża" to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Tym większe było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że pisarz ten ma na swoim koncie ponad 259 książek z czego ok. 160 stało się poczytnymi bestsellerami. Z fantastyką niemiecką cięższego kalibru również nie miałam do tej pory do czynienia i dlatego z ciekawością zabrałam się do lektury powieści, z tajemniczo brzmiącym opisem treści z tyłu książki oraz z ilustracją na okładce kojarzącą mi się z teledyskiem grupy Disturb "The Land of Confusion" .

Na początku muszę powiedzieć, że książka ta należy do trudniejszych, jakie przyszło mi czytać, nie tylko ze względu na treść, czy język jakim została napisana, ale przede wszystkim na skomplikowaną wizję świata przedstawionego i sposób narracji.

Universum stworzone przez Hohlbeina jest oryginalne i niesamowite. Akcja historii dzieje się w bardzo odległej przyszłości, na planecie, która kiedyś, bardzo dawno temu była Ziemią. Z rozmów prowadzonych przez bohaterów wynika, że doszło do tragicznej w skutkach katastrofy i Ziemia przestała się nadawać do życia z racji braku czystego powietrza, wody pitnej i miejsca. Obecnie już nikt dokładnie nie wie, jak to było, ale zbudowano Wieżę, olbrzymią budowlę, która sięga pięć mil w głąb i drugie tyle w niebo. Wynaleziony surowiec o nazwie Acheron spowodował cywilizacyjny i techniczny bum. Pozwolił on nie tylko na uczynienie Wieży twierdzą nie do zdobycia. Otoczył ją również Ścianą, odgradzającą ją od reszty. Ta reszta to tzw. Oblężenie, czyli osiedla, miasta i krainy powstałe u podnóża budowli.

Mieszkańcy Wieży pod wodzą księżniczki Arion dysponują najnowszymi zdobyczami techniki, nanorobotami, skuteczną bronią, genetycznie modyfikowanymi zwierzętami i roślinami (o wzmocnionej odCENSOREDości i sile), mogą klonować ludzi lub ich rekonstruować w razie potrzeby. Jakby tego było mało, Wieża posiada coś w rodzaju programu sterującego, nadzwyczaj przenikliwej sztucznej inteligencji, która przeprowadza konieczne badania, symulacje wojskowe, itp. R'Achernon, bo tak jest nazywana ta istota, jest wszechobecna i komunikuje się z ludźmi mentalnie. Oblężenie to z kolei barbarzyński lud zgrupowany w klany, snujący plany podboju Wieży. W jego szeregach znajdują się inne istoty, takie jak olbrzymie i silne Quorrle, Finde (coś w rodzaju pająkowatych) oraz cała masa innych dziwactw.

Historia w powieści zaczyna się w momencie, gdy księżniczka Arion przygotowuje się do swojej koronacji. W tym właśnie momencie Craiden, przywódca klanów, wchodzi w posiadanie broni, która może zniszczyć wszystko. Kto mu tę broń udostępnił, bystry czytelnik może się tylko domyślać. Nieświadomy mocy bomby Craiden odpala ładunki i przyczynia się do zniszczenia trzeciej części Oblężenia. Następnie udaje się na rokowania z księżniczką i jej doradcami, przekonany, że to on ma asa w rękawie. Idealistycznie nastawiona, a jednocześnie bardzo dobrze zorientowana w sytuacji politycznej Arion i silny, aczkolwiek krótkowzroczny Craiden (który ciągle kojarzył mi się z Conanem Barbarzyńcą) prezentują dwa odmienne punkty widzenia wielu spraw. Faktem jest, że co jakiś czas Wieża i Oblężenie prowadzą rozmowy, z których nic nie wynika. Trudno zatem mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Akcja powieści toczy się dwutorowo i jest prezentowana z punktu widzenia kilku bohaterów: księżniczki Arion, Craidena, doradcy Arion, senator Rymer, młodej dziewczyny Gei i generała Mardu. Początkowo czytelnikowi trudno się zorientować w sytuacji, gdy na scenę wychodzi młoda władczyni, a jej przybocznym okazuje się być wielki gadający i inteligentny szczur. W dodatku na jednej płaszczyźnie Arion rozmawia z Craidenem. Równolegle śledzimy podróż generała Mardu przez zniszczone wybuchem miasto i jego starania, by dotrzeć do przywódcy klanów. Trzeci wątek dotyczy młodej dziewczyny Gei, która sobie tylko wiadomymi sposobami dostała się do Oblężenia i spotkała Craidena. Dopiero po jakimś czasie elementy fabularnej układanki zaczynają się łączyć w całkiem zgrabną całość i można sobie zacząć spekulować, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Trzeba przyznać autorowi, że zaserwował czytelnikowi niezłą, intelektualną porcję rozrywki, gdyż nie ma nic przyjemniejszego, niż dociekanie kto jest kim i dlaczego coś zostało zrobione tak a nie inaczej.

Odbiór powieści znacznie utrudniają opisy działania różnych urządzeń oraz słownictwo typowe dla fantastyki naukowej. Poza tym uważam, że historia zawarta na 600 stronach z powodzeniem zmieściłaby się na 400. Wędrówka Mardu podziemnymi tunelami miała zapewne na celu ukazanie ogromu zniszczeń, dokonanych przez bombę, ale tak naprawdę kończy się ona z tak niespodziewanym wynikiem, że czytelnik zadaje sobie pytanie w stylu: "no i po co to było?". Dziwiła mnie też niesamowita wytrzymałość bohaterów na zmęczenie, zranienia i ból, ale w końcu gdy się jest sztucznie ulepszonym, ma się na sobie osłonę z nanitów i podwójną liczbę niektórych narządów wewnętrznych, to faktycznie wydaje się to dość logiczne.

Pochwała należy się autorowi za zakończenie powieści i nie mam tu na myśli wątku bohaterów, a przyszłosci planety i o ile dobrze zrozumiałam, po tysiącach lat historia zatoczyła koło i znowu wszystko musi ruszyć od nowa.

Mimo trudności w odbiorze, książka mi się podobała, bo autor pozostawił czytelnikowi duże pole do snucia domysłów i własnych teorii. Im dłużej o tym myślę, tym więcej szczegółów dostrzegam. Dlatego, jeśli lubicie fantastykę naukową i świat odległej przyszłości, to jest to książka dla Was. Nie można oczywiście pominąć miłośników prozy tego autora i czytelników lubiących autorskie niedopowiedzenia. Ostrzegam, że nie będzie to łatwa lektura. Jeśli zaś o mnie idzie, mam dużą satysfakcję, że przeczytałam tę książkę, bo takie historie w dobie czytelniczej łatwizny stanowią wartość samą w sobie.

Dział: Książki
sobota, 02 czerwiec 2012 08:25

Player One

„Player one" Ernesta Cline'a wpisuje się w nurt książek zawierających motyw gier komputerowych. „Hyperversum", „Kroniki awatarów", czy „Erebus" to tytuły, które próbują podjąć ten temat, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Książki ze wzniosłymi rekomendacjami na okładce w stylu „Najlepsza powieść science fiction 2011" zawsze wzbudzają słuszny sceptycyzm. Jednakże w przypadku „Player one" w pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem, a jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego – sprawdźcie poniżej.

Graczy na pewno ucieszy informacja, że w 2044 roku cały świat gra w jedno darmowe MMORPG (grę fabularną online) Oasis, o niewiarygodnej grafice, pozwalającej na najwyższy stopień wciągnięcia. Do minimalnej interakcji potrzebny jest sprzęt na oczy i ręce, a także spokojne miejsce, w którym można zalogować się do gry. Z tym ostatnim ciężko jest szczególnie dla Wade'a, nastolatka, żyjącego w stosie – górze przyczep, pełnych uchodźców. Świat wokół podupadł i chyli się ku zagładzie, a światełko nadziei milionom ludzi zaoferował James Halliday, który niegdyś dał im równoległą rzeczywistość w postaci Oasis. Teraz otrzymali od niego nowy cel życia w postaci wielkanocnego jaja, konkursu, w którym do wygrania jest cała fortuna geniusza. Pierwszy krok na drodze do zwycięstwa postawił właśnie Wade, pięć lat później. A świat oszalał.

„Kiedy wokół wszystko się wali, a my możemy porozmawiać tylko ze swoim zarządcą systemowym w komputerze, to wiadomo, że spieprzyliśmy sobie życie."

Wizja przyszłości Ernesta Cline'a jest pesymistyczna. Chociaż jest to niewiarygodne, łatwo mi wyobrazić sobie, jak wszyscy wokół stopniowo zaczynają tracić ochotę do życia, powoli przenosząc się do wirtualnej rzeczywistości Oasis. Tam każdy może być kim chce, stworzyć postać na swoje podobieństwo lub wręcz przeciwnie. Granice się zacierają i w ogromnym świecie, pełnym nieograniczonych możliwości wydaje się być lepiej niż w realu, gdzie bieda i głód zaglądają w oczy ze wszystkich stron. Któż z nas nie wybrałby tego potencjalnie lepszego świata? Pisarz przedstawia nam twór Hallidaya równocześnie jako zbawienie i zgubę ludzkości. Chociaż w 2044 roku nadal mamy Youtube'a, a postęp technologiczny jest ogromny, powinniśmy starać się, żeby na Ziemi nadal istniała chęć do życia.

Świat Oasis i wielkanocne jajo jego autora to pomysł genialny, także w swojej formie. Usatysfakcjonuje on szczególnie fanów gier komputerowych, ale także pasjonatów lat 80. Książka stanowi swoisty hymn pochwalny na ich część. Jeżeli ktoś lubi te czasy lub się nimi interesuje, to bardzo szybko odnajdzie się w realiach książki i wyłapie wszystkie smaczki i zagrywki słowne, których Cline umieścił naprawdę wiele. Cały konkurs polega na odszyfrowaniu zagadek, które Halliday powiązał ze swoim ukochanym dziesięcioleciem. Wraz z Wadem poznajemy losy powstawania pierwszych komputerów i gier, fantastyczne seriale i filmy z tamtych lat, a także muzykę. Nigdy mnie to szczególnie nie fascynowało, aż do teraz. Żałuję, że nie poznałam tamtych czasów, a czytelnicy, którzy je pamiętają na pewno będą świetnie się bawić, odkrywając ponownie swoje dzieciństwo. Jedynymi mankamentami, które mnie rozpraszały było tłumaczenie skrótów związanych z grami (NPC, PVP) jednakże jeśli ktoś nie grał nigdy w MMORPG, nie będzie mu to przeszkadzać.

„Player one" łączy w sobie science fiction z niezwykle emocjonującym thrillerem. Wade wraz z przyjaciółmi, poznanymi w wirtualnym świecie, musi podjąć wyzwanie i nie dać wygrać grupie Szóstek – ludzi, którym zależy na zwycięstwie, aby przejąć świat Oasis i uczynić go komercyjnym piekłem. Z ogromnym zapleczem pracowników i pieniędzy stanowią bardzo groźnego wroga, który nie powstrzyma się nawet przed morderstwem w rzeczywistym świecie. Do końca książki nie jesteśmy pewni, czy głównemu bohaterowi uda się ich pokonać, jednakże gorąco mu kibicujemy. Jest on postacią całkowicie z krwi i kości, którą Cline przedstawił w wiarygodny sposób. Śledzimy jego wzloty i upadki, wraz z nim dochodząc powoli do emocjonującego finału.

Ernest Cline stworzył przyszłość, w której świat nie jest przyjaznym miejscem, a ludzie uciekają do wirtualnej rzeczywistości, pełnej nieograniczonych możliwości. Wraz z Wadem przeżyjemy niezapomnianą przygodę będąc równocześnie w dwóch miejscach i czasach na raz – na Ziemi i w Oasis, w 2044 roku i w latach 80. Tytuł „najlepszej powieści science fiction 2011" jak najbardziej należy się tej powieści i po prostu trzeba ją poznać!

Dział: Książki
wtorek, 02 październik 2012 08:18

Wyścig śmierci

„Wyścig jest jak bitwa. Chaos koni, ludzi i krwi. Najszybsi i najsilniejsi, którzy pozostali po kilku tygodniach przygotowań na piasku. To morska woda na twarzy, śmiercionośna magia listopada na skórze, bębny Skorpiona zamiast serca. Jeśli ma się szczęście, to również prędkość. To życie, to śmierć albo jedno i drugie, i nic innego nie może się z tym równać."*

Siedzisz na jego grzbiecie i czujesz, jak się porusza. Wyczuwasz ruch pracujących mięśni podczas wysiłku. To nie wszystko, bo czujesz też jego emocje, jesteście jak jedność. Ta niezwykła więź jest wręcz niemożliwa. Widać radość z biegu, ale i tęsknotę za wolnością. Trwa wyścig na śmierć i życie, a Ty biegniesz po swoje marzenia...

Thisby to wyspa znajdująca się gdzieś na morzu. Jej mieszkańcy żyją sobie spokojnie, ale zawsze raz do roku pierwszego listopada odbywa się tu Festiwal Skorpiona. Miesiąc przed nim z morza wyłaniają się eich uisce, konie morskie. Są głodne i niebezpieczne, pragną krwi i mięsa - ludzkiego czy zwierzęcego, nieważne. Mieszkańcy wyspy urządzają na nie polowanie, ale muszą uważać, bo są bardzo silne i dzikie. Gdy jednak komuś udaje się złapać takiego konia, trenuje go, by móc stanąć do wyścigu. Tak było od niepamiętnych czasów i jest też tak teraz. Nadchodzi kolejny festiwal, ale dwie osoby w tym roku walczą o coś więcej niż zwycięstwo. Sean Kendrick musi wygrać, by to co najważniejsze było jego już na zawsze, a Kate „Puck" Connolly ściga się, by miała dokąd wrócić. Jaki będzie finał tego wyścigu, skoro zwycięzca może być tylko jeden?

Maggie Stiefvater słynie podobno z tego, że pisze powieści na podstawie legend, mitów i podań. Jednak wykorzystuje z nich tylko to, co chce. Sama na końcu powieści wspomina o tym, że powieść powstała na podstawie legendy, a raczej jej fragmentów. Co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę książkę? Fakt, że jest o koniach. Nie takich zwykłych, tylko śmiertelnie niebezpiecznych. Nie jestem wielbicielką tych zwierząt, ale potrafię docenić ich piękno i siłę. Skusił mnie opis, skusiła mnie okładka, czy to był dobry wybór?

Akcja toczy się dwutorowo i historię poznajemy z punktu widzenia Puck oraz Seana. Dzięki temu mamy możliwość spojrzenia na sprawę z dwóch różnych perspektyw oraz poznać lepiej tych dwoje. Powieściopisarka jest pomysłowa, widać, że skupia się na tym, co robi i przekazuje nam powieść szczegółowo dopracowaną, zarówno pod względem ciekawej fabuły i miejsce akcji, jak i fantastycznych postaci. Jedyne co mnie nie satysfakcjonuje to brak żywej akcji, ale z drugiej strony nie przeszkadzało mi to zbytnio. Stiefvater wprowadza nas w ten świat z nostalgią, która nie nuży. Wręcz przeciwnie, ona jeszcze bardziej intryguje. Wszystko toczy się powoli, ale z każdą stroną przyspiesza i sprawia, że śledzimy wszystko jak zaczarowani, nie bacząc na umykające wskazówki zegara.

Eich uisce fascynują czytelnika, a autorka daje nam wszystko, czego możemy chcieć. Poznajemy ich historię, zwyczaje, lęki i pragnienia. Dzięki szczegółowym i bogatym opisom po zamknięciu oczu możemy je sobie wyobrazić. Ich piękno i moc. Morze to ich dom, do którego tęsknią, gdy zostają schwytane.Gdyby nie specjalne rzeczy, które sprawiają, że poddają się woli człowieka, w życiu nikt by ich nie utrzymał. Choć nawet i przy ich użyciu nie można być niczego pewnym, a już na pewno nie można im ufać. Zaufanie do eich uisce to Twój koniec. Ich naturą jest zabijanie. Te konie mają dwa oblicza. Pierwsze, wtedy gdy są na wolności i polują. Są wtedy jak potwory, Wszystko zamiera i czuć tylko ich pragnienie i strach ofiary. Drugie oblicze to gdy zostają schwytane. Nadal niebezpieczne, ale trochę ugładzone. Gdy ma się do nich podejście i zdrowy rozum, istnieje szansa na przeżycie. Przerażające bestie, ale i fascynujące.

Zaraz obok tych majestatycznych istot są inni bohaterowie, którzy są równie ważni jak eich uisce. To „Puck" i Sean są głównymi postaciami. Różnią się od siebie diametralnie, ale zarazem rozumieją jak z nikim innym. Łączy ich miłość do koni i pragnienie zwycięstwa, bo każde z nich walczy o coś najważniejszego w swoim życiu. Co dziwne, nie przeszkadza im świadomość rywalizacji, przebywają ze sobą, razem odkrywają słabości przeciwników i dzielą się spostrzeżeniami. Uczą się też dużo wzajemnie od siebie. Między nimi rodzi się uczucie, ale gdzieś tam mimochodem. Wątek miłosny nie dominuje i nie jest na pierwszym planie. Nie ma tu co chwilę fragmentów, jacy to oni są piękni, jak ładnie się uśmiechają, czy też mają śliczne noski, uszy czy inne części ciała. Nie całują się co pięć minut. Czuć tylko tę silną więź między nimi, której sami do końca nie rozumieją. Miła odmiana, prawda? Choć to ta dwójka i konie grają pierwsze skrzypce, postacie drugoplanowe też są dopracowane i pomagają budować napięcie. Każdy ma tu swoją rolę, bez której czegoś by zabrakło w tej powieści. Stiefvater naprawdę postarała się przy tworzeniu sylwetek bohaterów.

Wszystko, co wymieniłam powyżej sprawiło, że podczas lektury „Wyścigu śmierci" trafiłam do innego świata. Świata, w którym przez większość czasu trzeba być ostrożnym i mieć diabelnie dużo szczęścia. Czułam to, co czuli bohaterowie - fascynacje, strach, radość, smutek - nie zawsze były to uczucia miłe w odbiorze. Czułam ich podekscytowanie i niepewność. Autorka oczarowała mnie stylem i tym, jak opisała całą historię. Nie szczędziła opisów miejsc czy ludzi, ale też nimi nie nudziła. Wszystko jest tak, jak powinno, ani za mało, ani za dużo.

„Wyścig śmierci" polecam fanom twórczości Maggie Stiefvater oraz tym, którzy lubią niebanalne historie z wątkiem fantastycznym. I to nie byle jakim. Zaraz obok niesamowitych istot znajdujemy próbę poszukiwania siebie, sprecyzowania swoich pragnień i ich realizacji. Do tego poświęcenie i ogromna odwaga. Podobało mi się to, że pisarka podkreśla w powieści, żeby postępować tak jak się chce, a nie jak każą inni. Ważne tylko, by nie krzywdzić nikogo.

*str. 439

Dział: Książki
piątek, 02 sierpień 2013 08:05

Otchłań: Upiory Edenu

"Abyss: The Wraiths of Eden" to kolejny tytuł polskiego studia Artifex Mundi. Wydany w tym samym miesiącu, co "Dark Arcana: The Carnival" potwierdza, jak wiele pomysłów mają twórcy. Dzięki użyciu jednego, dobrego i sprawdzonego silnika - Spark Casual Engine - potrafią oni stworzyć grę, która nie tylko pięknie wygląda, ale i dostarcza wielu godzin satysfakcjonującej rozrywki.

W "Abyss..." kierujemy poczynaniami kobiety, która rusza w poszukiwaniu swojego ukochanego - sławnego poszukiwacza, Roberta Marceau. Podążając jego tropem, dociera ona do położonego na dnie oceanu miasta - Edenu. Stworzone w sekrecie przez grupę idealistów, wydaje się być martwe i opuszczone. Szybko okazuje się, że utopijna wizja była jedynie ułudą, a mieszkańcy przypadkowo uwolnili coś nadnaturalnego i złowieszczego, co doprowadziło do ich zguby. Ciemna sylwetka o czerwonych oczach, mała przestraszona dziewczynka i spotykane na każdym kroku ślady obecności narzeczonego prowadzą naszą protagonistkę na spotkanie tajemnicy.

Jak zwykle jesteśmy prowadzeni za rączkę utartą ścieżką, po której pozwolono nam się poruszać. Nie raz w scenie hidden-object zauważymy przedmiot, który prawdopodobnie będzie nam potrzebny, ale jeszcze na obecnym etapie gry nie możemy go wyekwipować. W gruncie rzeczy nie jest to jednak rzecz, która by przeszkadzała - fabuła, choć niezbyt oryginalna, jest na tyle ciekawa, że chętnie poznajemy jej tajemnice i szczegóły, zgodnie z planem twórców. Warte wspomnienia są także mini-gry, które w większości są nowe i nie powtarzają tych z poprzednich tytułów studia. Ich poziom trudności, w zależności od tego, co sami ustalimy na początku, nie jest ani zaniżony, ani zbyt wysoki. W razie czego zawsze mamy opcję podpowiedzi lub pomocniczą układankę.

W tym względzie nie znajdziemy tutaj nic nowego, do czego już nie przyzwyczailiby nas twórcy. Zarówno mini gry, jak i odnajdywanie ukrytych obiektów zostały odpowiednio wyważone. Rzadziej też musimy się wracać na początek gry, czy do przeszukanych już scen. W trakcie eksploracji podziemnego miasta nie raz natkniemy się na przerywniki wideo, pozwalające na większą imersję w enigmatyczny nastrój. Jeśli już będziemy z kimś rozmawiać, raczej tylko po to, by dowiedzieć się czegoś więcej o świecie lub ruszyć do przodu z fabułą. Także warstwa dźwiękowa nie rozczarowuje, chociaż znowu słyszymy te same głosy podkładane pod bohaterów. Muzyka jest nieco bardziej zróżnicowana, co na pewno docenią bierni obserwatorzy.

Gracz eksploruje zapomniane miasto, odkrywając powoli jego tajemnice na własną rękę. A te odnajdujemy w plakatach i ulotkach na ulicy, napisach na ścianach, podążając przez piękne, wielobarwne lokacje, które wyróżniają się na tle poprzednich gier studia. Widać coraz większą dbałość o szczegóły i nawet filmowe przerywniki, które niegdyś wyglądały trochę sztucznie, zostały poprawione i urealnione. Od cudownej grafiki nie można oderwać wzroku i to właśnie ona jest znakiem rozpoznawczym Artifex Mundi. Chociaż po paru tytułach, może spowszednieć, w "Abyss: The Wraiths of Eden" ponownie zapiera dech w piersiach. Dno oceanu i podwodne miasto niczym z BioShocka pozostawiają pole do popisu, a wyniki naprawdę robią wrażenie.

Autorski silnik studia sprawia także, że do podziwiania kunsztu grafików nie potrzebujemy silnej maszyny. Wręcz przeciwnie - po pewnym czasie twórcy starają się przenieść dany tytuł także na inne platformy - komputery z systemem Mac, urządzenia z iOs (iPod, iPhone) i Androidem, a nawet na Windows 8 z dotykowym ekranem. Coraz większy nacisk kładą także na tzw. grywalizację czyli motywację gracza do szybszego, bezbłędnego wykonywania zagadek, czy nawet ponownego przejścia gry poprzez system achievementów. Muszę przyznać, że jest to niezły chwyt, a satysfakcja uzyskanego osiągnięcia spora. Sama rozgrywka to jakieś 4-5 godzin, w zależności od stopnia zaawansowania gracza. Do ukończenia zachęca także dodatkowy rozdział, odblokowywany po przejściu głównego wątku fabularnego.

HOPA, czyli Hidden-Object-Puzzle-Adventure to gatunek starych dobrych przygodówek typu point-and-click w nowoczesnym wydaniu, opatrzonych w mini-gry i sceny znajdywania obiektów. Studio Artifex Mundi osiągnęło już wyższy poziom w tworzeniu tego typu tytułów, z których każdy jest lepszy od następnego. Nie zwalniają oni tempa i już w połowie stycznia opublikowali kolejną część serii "Time Mysteries" o podtytule "The Final Enigma". Choć jak sami twórcy twierdzą, w ich gry grają głównie kobiety w średnim wieku, spodobają się one także innym odbiorcom. "Abyss: The Wraiths of Eden" to idealny tytuł dla spragnionych przyjemnej rozrywki, uczty dla oka i horrorowatego klimatu.

Dział: Gry z prądem
wtorek, 02 sierpień 2016 07:42

Retrowizja odc. 6 - "Furman śmierci" (1921)

Witam po raz kolejny w "Retrowizji", w której zajmuję się opisywaniem dla Was zakurzonych filmów fantasy, s-f lub horrorów - to oczywiście informacja dla tych, którzy wpadli tu po raz pierwszy. Nie będę jednak przedłużał wstępu, bo czeka na nas bardzo interesujący film będący jednym z filarów kinematografii kraju, do którego przeciętny widz nie zagląda często. Chodzi o Szwecję - ojczyznę legendarnego Ingmara Bergmana. To imię pojawia się tutaj zresztą nieprzypadkowo, bo twórca "Siódmej Pieczęci" nie ukrywa swojej fascynacji bohaterem dzisiejszego odcinka - "Körkarlen" w reżyserii Victora Sjöströma z 1921 roku. Zresztą, jak się okazuje, nie tylko on... O tym jednak za moment.

Dział: Retrowizja
poniedziałek, 01 sierpień 2016 16:36

Prawo panny Murphy

Rudowłosa i wygadana Irlandka Molly Murphy zaskarbiła sobie moją sympatię w trakcie lektury piątej części jej przygód zatytułowanej O mój ukochany! Kreacja głównej bohaterki oraz umiejętnie zarysowane tło obyczajowe przedstawiające Amerykę z początku XX wieku zaintrygowały mnie na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po inne powieści z tego cyklu. Chciałam dokładnie poznać początki Molly na nowym kontynencie.

Gdyby nie przypadek, Molly nie pomyślałaby nawet o podróży do Ameryki. Z domu uciekła w przekonaniu, że zabiła nagabującego ją panicza. Czy faktycznie go zabiła, tego nie wiemy. Ona jednak tak myśli. Totalny zbieg okoliczności powoduje, że wsiada na statek płynący do Nowego Świata. Pod pokładem płyną imigranci, a Molly, mając pod opieką dwójkę dzieci, razem z nimi. Trudno powiedzieć, dlaczego kłopoty tak lgną do Molly. Tuż przed zejściem na ląd, okazuje się, że zginął człowiek. Policja rozpoczyna śledztwo, a Molly, która płynęła pod fałszywym nazwiskiem, jest jedną z głównych podejrzanych. I tak w skrócie rozpoczyna się jej nowe życie w Ameryce.

Książkę czyta się bardzo szybko i myślę, że duża w tym zasługa autorki, która posiada lekkie pióro. Nie nuży, równoważy dialogi z opisami, przeplatając je z rozważaniami głównej bohaterki.

Rozdziały opisujące podróż statkiem należą do ciekawszych. Warunki, w jakich płynęli ci ludzie były, delikatnie mówiąc fatalne. Jednocześnie to niesamowite, że tak wielu ludzi, głównie pod wpływem kryzysu gospodarczego w Irlandii, decydowało się na podróż, licząc że w Ameryce rozpoczną nowe, bardziej godziwe życie. Rozdźwięk pomiędzy życiem pasażerów na górnym pokładzie, a tym, jak jest na dole, jest naprawdę ogromny.

Na przykładzie Molly widzimy, że mimo zawartych pewnych znajomości, samotnej kobiecie trudno się na nowo urządzić i ustabilizować. Molly bowiem nie chce harować na targu rybnym, ani być damą do towarzystwa. Chciałaby mieć zajęcie, które da jej utrzymanie, ale przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że się rozwija. Dziś może się wydawać, że główna bohaterka wcale nie oczekuje od życia tak wiele, ale u początków XX wieku, to było naprawdę sporo. Dlatego gdy wymyśla sobie, że zostanie prywatnym detektywem, nikt nie traktuje jej serio. Nie dość, że to zajęcie niebezpieczne, to raczej dla mężczyzn. Co z tego może wyniknąć? Oj, same kłopoty.

Wątek kryminalny w części pierwszej jest zarysowany dość delikatnie, a jednak na tylko mocno, by już postawić Molly w sytuacji zagrożenia życia. Dziewczyna nie boi się zadawać trudnych pytań, a przez to nietrudno narobić sobie wrogów, zwłaszcza, gdy w grę zamieszani są wpływowi ludzie. Mamy tu też wątek romansowy, który mocno łączy się z aspektem komicznym powieści, ponieważ wybranek Molly to kapitan policji, któremu bohaterka wciąż wchodzi w paradę.

Nie będzie tu szalonych pościgów, ani strzelanin, to nie ten czas. Ale sama tajemniczość sprawy i bogactwo szczegółów obyczajowych mają pewien urok, typowy dla tamtych czasów. Spotkałam się z określeniem retro w stosunku do cyklu o Molly Murphy i faktycznie jest to trafne. Z przyjemnością, ale i dużą nostalgią czyta się o świecie, który już minął, o jego mentalności i zwyczajach, o początkach imigrantów w Ameryce. O wierze w wielki sukces, ale i o groźbie porażki. To właśnie ta staromodność fabuły jest jej największym atutem.

Jeśli ktoś lubi takie historie, trochę z lamusa, trącające myszką, to polecam powieść Prawo panny Murphy. Mnie ta książka oczarowała i już zabieram się za drugi tom cyklu.

Dział: Książki