kwiecień 26, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Rea

Już 28 marca nakładem wydawnictwa Rebis ukaże się piąty tom opowiadań wybranych Philipa K. Dicka "Elektryczna mrówka". 

Dział: Książki

Setki lat przed wielką Wojną Magów był sobie kraj nieświadomy, że znalazł się na skraju katastrofy…

Młoda i porywcza Barl pragnie sprawdzić granice swojego magicznego potencjału. Jednak z powodu surowo przestrzeganej hierarchii społecznej studiować mogą tylko magowie o wysokim pochodzeniu. Barl rozpaczliwie pragnie się uczyć, a ten zapał pcha ją ku buntowi, przez co dziewczyna popada w konflikt z Radą Magów. Okazuje się, że być może już nigdy nie będzie mogła posługiwać się mocą. Wtedy poznaje Morgana Danfeya, członka Rady. Barl i Morgan uświadamiają sobie, że razem potrafią stworzyć niezwykłe nowe zaklęcia. Lecz pokusa, jaką niesie tak potężna moc, obnaża mroczną stronę duszy maga, który wkrótce rzuci kraj na kolana.

Dział: Książki
niedziela, 19 marzec 2017 01:48

Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek

„Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” to nie pierwsza przygodówka typu point’n’click od Artifex Mundi, w jakiej przyszło mi próbować swoich sił. Był to jednak pierwszy tego typu tytuł, w jaki grałam na Playstation 4 w ogóle – dotąd na konsoli poświęcałam się bardziej skomplikowanym produkcjom, nadganiając takie hity, jak „Fary Cry 4” czy „Uncharted: Fortuna Drake’a”. Okazuje się jednak, że niezależnie od platformy jest coś w ręcznie rysowanych rozgrywkach spod znaku hidden object, co niezmiennie mnie do siebie przyciąga. A może to „tylko” moc produkcji od Artifex Mundi?

Małe miasteczko gdzieś na uboczu, otoczone przez gęste stare lasy; drewniane domy w starym stylu; deszcz, wiatr i burza z błyskawicami. Pośrodku tego wszystkiego ona – tajemnicza pani detektyw, która sama nie do końca wie, jak i dlaczego trafiła do tytułowego Maple Creek. Mijają sekund, a w jej głowie pojawiają się pierwsze myśli: było jakieś podziemie, gonitwa (czy to ona uciekała?), ktoś zaginiony. Kobieta wie, że zostało mało czasu. Tylko do czego? W ekspresowym tempie bohaterka musi nie tylko rozwiązać sprawę tajemniczego, mrocznego zakątka, ale i w ogóle zrozumieć, co tę sprawę stanowi. Tymczasem śledztwo komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na jej drodze stają widma sprzed lat…

Fabuła „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” sama w sobie nie wydaje się szczególnie odkrywcza (głównie za sprawą schematyczności i powtarzalności znanych motywów), ale mimo to dochodzenie do sensu zagadki i roli w niej bohaterki potrafi zaskoczyć. Historia, w której przyszło uczestniczyć graczowi, okazuje się wyjątkowo mroczna i niepokojąca jak na swój gatunek i to do tego stopnia, że raz czy dwa zdarzyło mi się nawet podskoczyć w reakcji na zaplanowanego przez twórców shockera. Co więcej, fabuła wydaje się skomplikowana i zajmująca do tego stopnia, że spokojnie mogłaby stanowić podstawę dla jakiejś dłuższej i niekoniecznie point’n’clickowej rozgrywki.

Głównie dla poznania kolejnych elementów akcji chce się zresztą rozwiązywać proponowane przez twórców łamigłówki. Te, od tych z opisywanego już przeze mnie „Nightmares from the Deep” różnią się niewiele. Wciąż dominuje wspomniane już hidden object, które jest podstawą mechaniki gry, chociaż pojawiają się i inne typy zagadek. Najczęściej jednak opierają się one na kolekcjonowaniu przedmiotów i układaniu ich w mniej lub bardziej skomplikowanych konfiguracjach (od zwykłych puzzli przez szyfry aż do wielopoziomowych zagadek związanych z manualnym skomplikowaniem danego mechanizmu). Niezmiennie bohaterka kursuje też od jednej do drugiej postaci oraz od jednej do drugiej lokacji. W przypadku tego tytułu dialogów jako takich jest zdecydowanie mniej niż w „Nightmares from the Deep”, a to głównie za sprawą odludnego miejsca oraz atmosfery opartej na osamotnieniu i izolacji, co sprawia, że podstawą dla motywacji poszukiwania danej rzeczy częściej jest natrafienie na przeszkodę niż efekt konwersacji, ale finalnie i tak chodzi o to samo – zbieranie, zbieranie, zbieranie i wykorzystywanie, wykorzystywanie, wykorzystywanie.

„Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek”, podobnie jak „Nightmares from the Deep”, zostało przemyślanie wyposażone w rozwiązanie, które nie pozwala znużyć się schematycznie uporządkowaną mechaniką – tym razem tablicę poszlak i podejrzanych. Gromadzone przez bohaterkę wskazówki pozwalają się grupować według ustalonych odgórnie tematów, co samo w sobie jest świetne i odświeżające, ale też – dzięki świadomości gracza, że niektóre z elementów okażą się pomocne dopiero w przyszłości – kiedy nigdzie nie pasują, skłaniają po prostu do przemyśleń. Początkowo zagubiony gracz snuje rozliczne przypuszczenia na temat tego, kim jest sterowana przez niego postać, jak znalazła się w Maple Creek albo kim, u diabła, są ci dziwaczni ludzie i dlaczego mieszkają w tak przerażającym miejscu.

Jednak ani wyjątkowo skomplikowane czy oryginalne gry logiczne, ani wielowątkowa fabuła, ani nawet tablica poszlak nie stoją za tym, że „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” prezentuje się jako niekwestionowany lider w swoim gatunku w ostatnim czasie, a to, że kiedy już się grę rozpocznie, ma się ochotę skończyć ją na jednym posiedzeniu (co nie jest trudne, bo zajmuje raptem kilka godzin, konkretnie z sześć lub siedem). Za tym z kolei stoi mistrzowsko skonstruowana atmosfera – zmieniające się, jeżące włos na głowie melodie; skąpane w bladoniebieskiej poświacie krajobrazy; rozświetlane błyskawicami pejzaże i mroczne postacie o ostrych rysach i z wyblakłym spojrzeniem.

Po raz kolejny Artifex Mundi zaskakuje swoją pieczołowitością i dbałością o detale. Następujące po sobie lokacje przemyślane zostały tak, by zaskakiwać i wprowadzać nutkę niepokoju do rozgrywki. W zasadzie każdy punkt gry niesie za sobą nową, chociaż niekoniecznie opowiedzianą, historię. Dlaczego dane miejsce spłonęło, dlaczego droga przez las została wydeptana akurat w tym miejscu, dlaczego ten konkretny dom popadł w ruinę i dlaczego wszystko w nim – chociaż ewidentnie od lat nieużywane – wygląda tak, jakby właściciele zamierzali wkrótce wrócić do posiadłości? Zastawione przedmiotami w części hidden object plansze momentami niemal irytują pomysłowością ukrywania poszczególnych obiektów i grą z ludzkimi przyzwyczajeniami (taka żaba, na przykład, nie musi być przecież faktyczną żabą, a dajmy na to: jej zdjęciem lub kształtem wyrytym w drewnie).

Kiedy już graczowi uda się ukończyć główny wątek fabularny „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” opisany w menu gry jako „Duchy Maple Creek”, czeka go jeszcze minifabuła w postaci „Duchów przeszłości”, w której to poznać może bliżej historię jednego z bohaterów pojawiających się w wiodącej linii fabularnej. Tutaj zabawy starcza na nie więcej niż godzinę. Może to i dobrze, bo zaangażowanie gracza wiedzącego jak rozgrywka się skończy (finał dodatku jest jasny po przejściu podstawy) jest zdecydowanie słabsze niż w przypadku „Duchów Maple Creek”. Trzeba jednak przyznać, że ogólny klimat został zachowany, a dzięki bonusowi historia faktycznie wydaje się pełniejsza.

Jeżeli przebrnęliście przez cały powyższy tekst, to wiecie już, że zabrzańskiemu studiu Artifex Mundi udało się po raz kolejny, tym razem również w wersji konsolowej. „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” okazało się w moim odczuciu klimatycznym i zajmującym tytułem, który z pewnością będę miło wspominać i polecać każdemu fanowi przygodówek typu point’n’click. Niestety, jeżeli nie jesteście zwolennikami podobnej, casualowej przecież rozrywki, to i ten tytuł najpewniej was do siebie nie przekona. Chyba, że akurat szukacie czegoś do snu – ot tak, żeby rozgrywać co wieczór godzinkę od zwrotu akcji do zwrotu akcji – to wtedy trafiliście idealnie.

Dział: Gry z prądem
wtorek, 14 marzec 2017 20:13

Polski Kod Leonarda da Vinci!

Dominik W. Rettinger
Talizmany
Sensacja, humor i tajemnica

Najnowszą powieść Dominika W. Rettingera śmiało można porównać do światowego bestsellera „Kod Leonarda da Vinci”. W „Talizmanach” znajdziemy bowiem to wszystko, co najlepsze w powieściach Dana Browna. Przede wszystkim - tajemniczy, historyczny skarb. Skrywaną przez wieki ogromną tajemnicę i sekretny spisek, mający na celu wyeliminować tych, którzy tę tajemnicę chcą posiąść. Rettinger nie zapomniał także o nazwiskach wielkich artystów i postaci historycznych, które uwiarygodniają powieść. Elementy te zostały połączone w historię, która zaczyna się od prawdziwego Armagedonu, czyli skumulowanych przeciwności losu oraz niespodziewanej śmierci. „Talizmany” to książka zarówno dla miłośników wielkich tajemnic, zaskakujących zwrotów akcji, jak i… romantycznych uniesień.

W wieku trzydziestu trzech lat po raz kolejny Ewa zostaje sama. Los jej nie oszczędza. Ukochany zdradza ją z najgorętszą gwiazdą filmową sezonu. A jej szefowa, redaktor naczelna jednego z poczytnych pism kobiecych, chce, żeby to właśnie ona przygotowała materiał o nowej miłości popularnej aktorki. Dziewczyna odmawia wykonania polecenia, traci więc nie tylko mężczyznę swojego życia, ale i pracę. Ewa, jak przystało na nowoczesną kobietę, nie zamierza się załamywać.

Ona, Ewa Modlińska, okłamana i zdradzona przez osobnika niegodnego miana mężczyzny, ma niekonstytucyjne prawo do szczęścia. I zamierza z tego prawa skorzystać! Chwilowo nie wie w jaki sposób, ale to niewielka przeszkoda, którą jeszcze dziś zacznie pokonywać. Jak tor przeszkód na grzbiecie ulubionej klaczy Augusty, ze stajni stryjecznej babki Zofii. Od dziś począwszy!

Wydawać by się mogło, że pasmo nieszczęść prześladujących dziewczynę dobiega końca. Bohaterka udaje się w rodzinne strony, aby zregenerować siły w towarzystwie jedynej bliskiej jej osoby. Jednak po przyjeździe i tu czeka ją smutna niespodzianka. Zamiast ukochanej babki zastaje swoją dość daleką i bardzo osobliwą rodzinę, w której prym wiedzie bezpardonowa ciocia Lusia, przekonana o swojej wyższości nad resztą społeczeństwa.

Ewa nie miała wątpliwości, że Zofia nawet poważnie chora nie zgodziłaby się na przyjazd rodziny. Co innego Iza, za którą przepadała i która ciągle bywała jej gościem.
- Dzień dobry, Ewo - powiedziała poważnym tonem Lusia, nie ruszając się z werandy. - Nie zawiadomiłaś nas, kiedy przyjedziesz.
- Czy coś się stało? - zapytała Ewa z niepokojem.
- Jak to? Nic nie wiesz? – uniesione brwi Lusi oznaczały dotknięcie i zdziwienie.
Ewa pobladła, z ręką przy ustach miała ochotę uciec, aby nie usłyszeć nieuniknionego. Lusia westchnęła, palcami otarła niewidoczną łzę.
- Kochana ciocia Zofia opuściła nas. Przedwczoraj w nocy.
Iza zwróciła się z pretensją do matki.
- Mama nie zadzwoniła do Ewy?
- Myślałam, że Zenon to zrobił – oświadczyła Lusia i spojrzała na męża. - Nie zawiadomiłeś Ewy?
- Ty miałaś wszystkich powiadomić – przypomniał Zenon, unikając jej wzroku.
Cała rodzina patrzyła z ciekawością na Ewę. Ona stała niezdolna do ruchu, z oczami wypełnionymi łzami drżała na całym ciele. Miała wrażenie, że jej świat runął, nie miała dokąd się zwrócić. Nagle stała się strasznie samotna.

Los (a raczej babcia Zofia) przygotował dla Ewy ogromne wyzwanie. Oto po serii porażek czeka na nią spadek… Jednak nie oznacza to, że od teraz kobieta będzie wiodła wygodne, spokojne życie w dostatku. Otrzymana spuścizna obarczona jest skrywaną od lat tajemnicą, którą udźwignąć może tylko ona. Na dołączonej do testamentu płycie stryjeczna babka przekazuje głównej bohaterce rodzinne sekrety: - Ewuniu kochana… To, co ci wyjawię, może być niebezpieczne – zaczęła Zofia. - Lękam się o ciebie, ale liczę na twój błyskotliwy umysł i wykształcenie historyka sztuki. Tylko tobie ufam, z całej rodziny, bo jesteś mi bliska. Słuchaj uważnie, potem zniszcz to nagranie.

Aby wywiązać się z powierzonego zadania, Ewa niejednokrotnie będzie musiała wykazać się wiedzą, sprytem i intuicją. Wskazówki zaprowadzą ją do potężnej XVII-wiecznej fortecy-pałacu Krzyżtopór, która według źródeł stanowi klucz do rozwikłania tajemnicy. Czy Ewie uda się odnaleźć skarb i ocalić własne życie? W końcu nie od dziś wiadomo, że każdy skarb wzbudza wielkie pożądanie. Dla bogactwa ludzie potrafią zrobić wiele, obudzić w sobie najgorsze instynkty. Bohaterka będzie musiała zatem zmierzyć się z wieloma przeciwnościami, a przede wszystkim z swoją rodziną, która nie może się pogodzić z wolą seniorki rodu.

Atutem książki Rettingera jest tempo akcji oraz warsztat pisarski autora. Od początku czuć doświadczenie zdobyte podczas tworzenia scenariuszy filmowych. Wszystkie postacie i sceny opisane są bardzo plastycznie i realistycznie, tak że czytelnik z łatwością może stworzyć własną projekcje czytanej historii. Autor w swojej książce stworzył bardzo wyraziste i charakterystyczne postacie, obok których nie da się przejść obojętnie. „Talizmany” to powieść sensacyjna z duża dawką (często czarnego) humoru i ironii, która dzięki wartkiej akcji nie przestaje zaskakiwać czytelnika. Mimo rozbudowanej wielowątkowości Rettingerowi udaje się nie zgubić uwagi czytelnika, który razem z głównymi bohaterami dąży do rozwiązania zagadki.

O autorze
Dominik W. Rettinger to polski scenarzysta oraz pisarz. Znany przede wszystkim jako twórca scenariuszy do filmów pełnometrażowych, a także seriali. Jest autorem scenariusza m.in. do seriali „Ekipa” Agnieszki Holland, „Układ Warszawski” Kasi Adamik czy „Głęboka woda” Magdaleny Łazarkiewicz. Filmy fabularne powstałe przy jego udziale to „Milion dolarów” Janusza Kondratiuka oraz „Kamienie na szaniec” Roberta Glińskiego. Rettinger zajmuje się również tworzeniem sztuk teatralnych oraz powieści sensacyjnych, kryminalnych, a także z gatunku fantastyki. Literackim debiutem autora, ciepło przyjętym przez krytyków, jak i przez czytelników była powieść „Brainman”. Ponadto wydał powieści „Klasa”, „Elita”, które szybko znalazły grono swoich fanów. Prawa do powieści „Elita” zostały sprzedane za granicę.

Dział: Książki

Nakładem wydawnictwa Videograf oraz pod patronatem Secretum ukazała się powieść grozy Joanny Pypłacz "Mechaniczna ćma". Jej fabuła osadzona jest w realiach Krakowa z przełomu XIX i XX wieku. Pisarka eksploruje w niej – wraz z czytelnikiem – tajemniczy labirynt ludzkich pragnień i obsesji oraz nieuchwytnych demonów, jakie czyhają na drodze do ich realizacji.

Dział: Patronaty

Komiksy czy ich adaptacje filmowe tudzież growe śledzę z wielkim zainteresowaniem. Nie przegapiłam ani jednej z kinowych premier ani w czasie trwania aktualnego, superbohaterskiego bumu, ani wtedy, gdy szał na herosów dopiero kiełkował. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam śledzenie z mamą i bratem kolejnych odcinków „Spider-Mana” czy „Ligi Sprawiedliwości”; pamiętam farbę zdzieraną z superbohaterskich figurek, prowadzących zbyt intensywne pojedynki i wcielanie się w herosów. Ostatnio, poza kinem, powrót do tych czasów zapewnia mi propozycja wydawnictwa Insignis – „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela”.

Zbiór to słusznego, bo B4 (250mm×353mm), formatu, chociaż objętością na kolana nie powala. Tytułowe „1000x” nie odnosi się bowiem do liczby ilustracji, a liczby pojedynczych punktów, z których złożone są grafiki, a których połączenie jest misją użytkownika tomu. Samych rysunków zbiór zawiera dwadzieścia w tym jeden niestandardowy, bo złożony z 1700 kropek, a nie tytułowego tysiąca. Plakat ten pochwalić się może również zwiększonym formatem – B3 (353mm×500mm) – dzięki któremu punkty są równie czytelne (o tym, czy w ogóle są nieco później), co w przypadku mniejszych grafik. Zestaw superbohaterskich obrazków na pierwszy rzut oka prezentuje się jak marzenie każdego fana komiksów, ponieważ wygląda po prostu jak kolejny komiksowy zeszyt.

Nie jest to z pewnością przypadek, bowiem autor punktowych ilustracji – Thomas Pavitte – nie dość, że tworząc swoje grafiki wzorował się na najlepszych artystach Marvela, to dodatkowo sam znajduje się w gronie fanów herosów. Na ostatnich stronach dziękuje nawet swoim inspiracjom, wspominając czasy, gdy z drżeniem rąk otwierał zestawy marvelowskich kart, zastanawiając się, co tym razem dołączy do jego kolekcji. Trzeba też przyznać, że po raz kolejny udało się właścicielowi franczyz takich bohaterów, jak Kapitan Ameryka, Hulk, Deadpool, Iron Man czy Wolverine zatrudnić do rozszerzenia ilości form medialnych, w których znaleźć można ducha herosów, absolutnego specjalistę. Pavitte to bezapelacyjny ekspert w swojej dziedzinie, co zdaje się potwierdzać nieoficjalne ustanowienie przez niego rekordu stworzenia najbardziej skomplikowanego rysunku z połączonych kropek, przedstawiającego „Monę Lisę” w postaci 6239 punktów.

Trudno byłoby krytykować estetyczną warstwę ostatecznie rodzących się na oczach uczestników tej zabawy ilustracji, zwłaszcza, że kanwę dla nich stanowią dzieła takich mistrzów, jak Art Adams, Jack Kirby czy Angel Medina, jednak równie niełatwo byłoby przejść obojętnie obok wątpliwej czytelności numeracji przeznaczonych do łączenia punktów. Jest to rzecz jasna efektem dążenia do minimalizacji widoczności cyfrowej sugestii już po ukończeniu komiksowych dzieł, ale nawet moje oczy – wolne od hyperopii (dalekowzroczności) – miały problem z przyzwyczajeniem się do mikroskopijnych symboli. Albo więc jest to zabawa dla wybranych (ludzi posiadających lupy tudzież superwzrok), albo rozrywka dla tych, którym konieczność przemęczania oczu nie przeszkadza.

Istnieje jednak godna zapłata za nieco dyskomfortu. I nie mam na myśli wyłącznie satysfakcji (choć i ona towarzyszy przyglądaniu się ukończonym dziełom). Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości papieru (niestety, nie znalazłam informacji dotyczących gramatury) łączenie punktów jest możliwe nawet przy wykorzystaniu wyjątkowo intensywnych markerów – nic nie przebija przez kartki, ani nie rozpływa się na arkuszu. Ponadto autorzy wydania zadbali o to, by strony można było łatwo wydzierać z zeszytu – za sprawą specjalnych perforowań. Dzięki temu można nie tylko obdarzać nimi znajomych, ale też po prostu wieszać je na ścianie. Warto wspomnieć także, że przy takim rozwiązaniu przestają być problemem zbyt małe marginesy, jak przy grzbietach niektórych zbiorów, które uniemożliwiają czasami precyzyjne wykończenie danego rysunku.

No dobrze, ale czy to w ogóle sprawia frajdę? Oczywiście, o ile jesteście lubiącymi dłubać w drobiazgach perfekcjonistami z wolną godziną lub dwiema (w zależności od ilustracji). Kiedy już przysiądzie się do grafiki, warto rozprawić się z nią do końca, bez dzielenia sobie działania na partie – w innym przypadku łatwo wypaść z rytmu i trochę się pogubić. Jeżeli jednak zdarzy się komuś pomylić kilka punkcików, nie ma dramatu. W natłoku innych kropek kilka błędów niemal nie daje się wykryć. A to ważne, bo po ukończeniu pierwszego dzieła, motywacją dla brania się za kolejne, jest przede wszystkim estetyczna wartość (o ile się człowiek postara) otrzymanej ilustracji. Co jak co, ale kiedy nawet spod ręki tak niewprawnego „rysownika” jak ja wychodzi Groot, w którym i ja rozpoznaję Groota, to jest w tym coś magicznego. Świetnie, że nawet pozbawieni talentu plastycznego fani komiksów, mają szansę choć przez chwilę poczuć się współtwórcami niezwykłego świata superbohaterów (lub innego, bo poza „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela” wydawnictwo Insignis oferuje jeszcze wiele innych możliwości).

Dział: Książki

„Fantazja fantazją, ale żyć trzeba”

W tej historii nie będzie kolejnego prawego rycerza bez skazy ani machania śnieżnobiałą chusteczką z okna wieży. Będzie krew wsiąkająca w ziemię. Pot suszony porywistym, grudniowym wiatrem. Będą łzy, gdy czarny dym z palonych zaścianków zawieje w oczy.

Dział: Patronaty
piątek, 10 marzec 2017 20:06

Człowiek, który spadł na Ziemię

Walter Tevis był membraną swoich czasów. Jego powieści charakteryzują się prostotą, bezpośredniością i szczerością. Naiwność jego historii niesie ze sobą tęsknotę za światem prostszym i łagodniejszym.

„Człowiek, który spadł na Ziemię” to druga, po „Przedrzeźniaczu”, powieść Waltera Tevisa wydana przez Wydawnictwo Mag w ramach serii Artefakty. Jest to też druga powieść w dorobku autora, wydana oryginalnie w 1963 roku, cztery lata po literackim sukcesie „The Hustler”. Historia Anteańczyka, którzy przybył na Ziemię, nie przypadła początkowo wydawcom do gustu i została przez nich odrzucona. Było ona zaskoczeniem dla środowiska literackiego, grzechem szanowanego pisarza, który odważył się zabrać za literaturę fantastyczną. Dopiero Gold Medal Books opublikowało tę powieść, którą uważa się obecnie za jedną z najlepszych powieści science fiction, jakie kiedykolwiek napisano.

Wyobraźcie sobie przybysza z odległej planety, który został wysłany z misją ratowniczą. Obcego, który szczęśliwie dzięki drobnej charakteryzacji, przypomina człowieka i może spokojnie poruszać się między ludźmi. Wyobraźcie sobie zdesperowanego przedstawiciela swojej rasy, który pozostawił wszystko, co kocha, lata świetlne za sobą, niesie na swych barkach wielkie brzemię, będąc jedyną nadzieją dla swoich bliskich i pobratymców. Główny bohater, Thomas Jerome Newton, dzięki nadzwyczajnej inteligencji oraz zdobyczom technologicznym Anteańczyków, dochodzi do ogromnego bogactwa, które ma mu pomóc w realizacji tajemniczego projektu naukowego. Pytanie brzmi, czy samotny obcy, obarczony wielką odpowiedzialnością, żyjący między ludźmi, zdoła zrealizować swój plan? Pytanie brzmi, co bardziej mu przeszkodzi, agencje rządowe, czy jego własne słabości?

Pisarstwo Waltera Tevisa charakteryzuje się prostotą, szczerością i bezpośredniością, jest w swoim przekazie bardzo dosłowne, a kreacja świata bardzo naiwna. Walter Tevis pisząc powieść przelał na papier swoje doświadczenia z dzieciństwa, mając bowiem dziesięć lat, jego rodzina pozostawiła go w szpitalu samego na rok czasu (chorował na gorączkę reumatyczną), sama przeprowadzając się z San Francisco do Kentucky. Tą bolesną dziecięcą samotność zaszczepił głęboko w postać Thomasa Jeroma Newtona, obcego, który musiał żyć wśród obcych. Walter Tevis nie byłby sobą, gdyby w swojej twórczości nie odbijał, jak w lustrze, niepokojów społecznych i politycznych, które go otaczały. W „Przedrzeźniaczu”, napisanym dużo później nawiązywał do swobody obyczajowej okresu hipisowskiego, w „Człowieku, który spadł na Ziemię”, pisanym w latach sześćdziesiątych, opisywał zagrożenia zimnowojenne. Przez całą powieść przewija się motyw lęku o militarne wykorzystywanie wynalazków. Postać Nathana Bryce'a, naukowca, jest jakby sumieniem tamtych czasów, będąc bowiem badaczem pracującym nad skomplikowanymi projektami, obawiał się cały czas o to, że owoce jego pracy, a także zaskakujące wynalazki Newtona, będą narzędziem do krzywdzenia ludzi. Widać, że pisarz mocno reagował na wyścig zbrojeń, jakie towarzyszyło Zimnej Wojnie. Przypomnę, ze powieść została wydana w 1963 roku, czyli niedługo po kryzysie kubańskim. Jednocześnie autor zwraca uwagę, w sposób bardzo prostolinijny, na nadużywanie władzy przez różne agencje rządowe; więzienie bez wyroku sądowego, tortury, inwigilacja, te wszystkie szeroko w tamtych czasach rozwinięte działania organów państwowych, które nadal są aktualne.
Po napisaniu „Człowieka, który spadł na Ziemię” Walter Tevis popadł w alkoholizm i na bardzo długo zarzucił karierę pisarską. W jednym z wywiadów wyjaśniał, że odrzucenie rękopisu książki, spowodowało w nim długotrwałe zblokowanie twórcze. Jednak bardziej prawdopodobne byłoby stwierdzenie, że nałóg miał na to znacznie większy wpływ. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ sam Tevis twierdził, że jego powieść jest właśnie o stawaniu się alkoholikiem. Proces popadania w nałóg został pięknie, choć to niewłaściwe słowo, odmalowany. Thomas Jerome Newton niosąc wielkie brzemię i odpowiedzialność, dążący do uratowania swoich bliskich, nie ma możliwości podzielenia się swoim ciężarem z nikim, co więcej czuje się osamotniony między dziwnymi, nieprzewidywalnymi i głupszymi od niego ludźmi. W wyniku drobnego wypadku i towarzystwa Mery Jo, zdeklarowanej alkoholiczki na zasiłku, stopniowo popada w alkoholizm i niemoc. Czuje, że za słabo chce zrealizować swój projekt, popada w końcu w permanentną obłomowszczyznę.

O czym jest właściwie powieść? Początkowo, z wierzchu wydaje się to prosta, anachroniczna historia kosmity na Ziemi. Jednak gdy bardziej się przyjrzeć temu, co chciał przekazać autor znajdziemy tam bolesny krzyk słabego, chorego dziecka pozostawionego samemu sobie pośród obcych, lęk dorosłego mężczyzny o zimnowojenną rzeczywistość, aż w końcu obraz artysty, złamanego niepowodzeniem, odczuwającym wielką prywatną porażką, wynikłą z niemocy twórczej.

Zaskakujące jest, że ta krótka powieść o prostej i naiwnej fabule, napisana z taką delikatnością, jest bolesną autobiografią, pełną niemocy, rozpaczy i lęków. Dla mnie historia Anteańczyka jest nazbyt osobista, za bardzo dotyka szczegółu, a nie ogółu, dlatego zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu „Przedrzeźniacz” niż „Człowiek, który spadł na Ziemię”. Jest to powieść, która nie wszystkim się spodoba, nie każdy doszuka się w niej tej głębi, którą umiejętnie Tevis zawarł w swej twórczości, ale tak naprawdę trzeba samemu przeczytać, aby się o tym przekonać.

 

* Większość informacji biograficznych zaczerpnęłam z : https://www.sfsite.com/fsf/2000/js0007.htm

Dział: Książki
wtorek, 28 luty 2017 23:24

7 EW

Patrząc na powieści Neala Stephensona wyłącznie pod kątem objętościowym można z całą pewnością stwierdzić, że są to książki dla wytrwałych czytelników, posiadających bardzo dużo wolnego czasu i cierpliwości. Kto miał choć raz okazję przeczytać którekolwiek z jego dzieł wie, że treść wymaga od czytelnika o wiele, wiele więcej.

Neal Stephenson to specjalista od wizjonerskich, wielkich projektów literackich. Jego powieści, w szczególności te ostatnio wydawane, liczą sobie setki stron. Powieściopisarz znany jest z tego, że jego utwory różnią się bardzo między sobą zarówno tematyka, jak i stylem, choć większość (może poza Cyklem Barokowym) zalicza się do fantastyki. W 2006 roku, kiedy pracował na pół etatu w Blue Origin, zainteresował się problemem kosmicznych śmieci na orbitach okołoziemskich, a także związanym z tym zagrożeniem masowego roztrzaskiwania się bolidów. Firma Blue Origin została założona w 2000 roku przez Jeffa Bezosa (założyciela Amazon.com) i zajmuje się projektowaniem oraz budową nowatorskich systemów załogowego transportu suborbitalnego i orbitalnego. Doświadczenie i wiedza zdobyta w trakcie pracy w branży prywatnego przemysłu kosmicznego, ukształtowała pierwotny zarys fabuły „7 EW”.

Powieść zaczyna się od katastrofy i to nie byle jakiej - Księżyc eksploduje. Przyczyna zniszczenia satelity ziemskiego, nie zostaje do końca wyjaśniona, autor nadmienia, że może była to wędrująca czarna dziura, ale ogólnie narrator używa określenia „Agent” z anglojęzycznej nomenklatury szermierczej: „Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania”. Jak można w wielu wywiadach z Nealem Stephensonem przeczytać, potrzebna była autorowi katastrofa, która ma doprowadzić do zagłady wszelkiego życia na Ziemi. Ta apokalipsa, co ważniejsze, nie mogła być nagła, czyli uderzenie meteorytu zostało wykluczone, ani długofalowa, czyli ekologiczna katastrofa też nie była odpowiednia. A zniszczenie Księżyca pozwoliło autorowi zawiązać fabułę opartą na założeniu, że oto świat ulegnie całkowitemu zniszczeniu za około dwa lata. Zegar zaczął tykać, a ludzkość może tylko kombinować, jak uratować, choć część żyjących istot przy bardzo ograniczonych możliwościach.

„7 EW” zostało podzielonych na trzy części. Pierwsza obejmuje pierwszy rok po unicestwieniu ziemskiego satelity. Jest to 27% książki, które jest doskonałym przykładem fantastyki naukowej. Neal Stephenson skupił się na konkretnym pomyśle, a mianowicie stworzeniu na bazie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i miniarek (ang. arklet; wynoszone na orbitę samodzielne elementy mieszkalne), Arki w Chmurze. W niej to miało zostać zachowane to, co najcenniejsze; znikoma półtoratysięczna garstka ludzi, archiwum genetyczne fauny i flory oraz terabajty wiedzy. Ze względu na nagromadzenie pojęć z zakresy astrofizyki i inżynierii, tej części książki poświęciłam chyba najwięcej czasu. Pozytywnym aspektem nagromadzenia wielu różnych teorii naukowych, było dążenie do zrozumienia, autorskiej wizji, a dzięki temu zdobyłam sporo nowych informacji z różnych dziedzin nauki. Negatywne strony tej części to powolna akcja, długie wywody naukowe, brak szerszego oglądu sytuacji, w szczególności pod kątem socjologicznym. Neal Stephenson całkowicie pominął wydarzenia, które rozgrywały się na Ziemi w oczekiwaniu na zagładę. Trzeba jednak przyznać autorowi rację, że pisarstwo to umiejętność dokonywania wyborów. Wybrał on jeden wątek, jeden pomysł na przetrwanie, i stworzył swoisty podręcznik przetrwania ludzkości na orbicie okołoziemskiej.

Część druga, to wydarzenia, które mają miejsce po Białym Niebie i Kamiennym Deszczu, czyli po opadzie fragmentów Księżyca na Ziemię. Gdy następuje eksterminacja życia na powierzchni globu, mieszkańcy Arki w Chmurze muszą nauczyć się żyć w skrajnie niebezpiecznych warunkach, podejmować samodzielne i nierzadko ryzykowne decyzje. Obraz społeczeństwa orbitalnego jest przytłaczająco negatywny, ukazuje bowiem wszystkie, zazwyczaj te najmniej pożądane, strony ludzkiej natury. Po armagedonie wydawałoby się, że garstka ludzi powinna połączyć się w obliczu wspólnej tragedii i współdziałać, że nowa społeczność po zagładzie państw, stronnictw politycznych i religii, powinna stworzyć nowy naród. Nic bardziej mylnego. Muszę przyznać, że ta część najbardziej przypadła mi do gustu wywołując raz po raz sprzeczne emocje, jednocześnie zmuszając do przewartościowania choćby takich pojęć jak demokracja. Akcja w tej części szczęśliwie przyśpiesza, a wywody naukowe zostały zredukowane do minimum. Gratulacje dla autora, który w obrębie swojej powieści stworzył podgatunek, który nazwałabym kosmicznym thrillerem politycznym.

I na koniec część trzecia, która jest bezpośrednią konsekwencją tego, jak poradzili sobie ludzie, choć jest to obraz dość odległy, bo pięć tysięcy lat po zniszczeniu Księżyca przez Agenta. Przyszłość na pierwszy rzut oka bardzo optymistyczna, bowiem gatunek ludzki nie wymarł, rozrósł się wręcz, a co więcej dotarł do momentu, kiedy mógł terraformować, nomen omen, Ziemię. Śledząc przygody Kath Almathovej Drugiej, Beleda Tomova, czy Hu Noah w pierwszym odruchu ma się wrażenie, że Neal Stephenson pogrywa gatunkami literackimi i na koniec dość trudnej lektury, pozwolił odetchnąć czytelnikowi na łonie space opery. Przyglądając się dogłębnie nowej rzeczywistości, dostrzega się niestety bolesne konsekwencje genetycznych machinacji przodków z Izzy (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna), które cieniem kładą się na nowym społeczeństwie.

„7 EW” (ang. Seveneves), pochodzenie tytułu zostaje wytłumaczone pod koniec drugiej części książki, jest powieścią, której bezmiar tematyki jest bardzo trudno przedstawić w recenzji, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Powieść jest lekturą „slow reading”, nie można jej czytać w pośpiechu, a czasem nawet wymaga przerw, aby od tej dość posępnej historii odpocząć. Jednak aby w pełni docenić całokształt wizji Stephensona koniecznie należy przeczytać ją do końca. Z jednej strony jest to naukowy podręcznik, jak przetrwać zagładę Ziemi, z drugiej strony jest to traktat o naturze ludzkiej, by na końcu dotrwać do wizjonerskiej bajki o tym, jak można by żyć pięć tysięcy lat po kosmicznej apokalipsie. Nie jestem w stanie ocenić książki od strony naukowej, muszę zawierzyć autorowi, który wywodzi się z rodziny naukowców i inżynierów, i który sam studiował między innymi fizykę, że wszystkie rozwiązania są w miarę zgodne ze sztuką. Jeśli spojrzeć na „7 EW” pod kątem literackim, to poza podjętą tematyką, największym atutem powieści są bohaterowie, do których czytelnik bardzo szybko się przywiązuje. Postaci nakreślone są dogłębnie, a fabuła świetnie z nimi współpracuje. Tempo akcji w książce jest naprawdę bardzo różne, niestety, co może zniechęcić część czytelników, w części pierwszej wydarzenia toczą się w ślimaczym tempie, spowalniane przez długie wywody z różnych dziedzin nauki. Niestety przy tak obszernym dziele nie ciężko jest o wady. Najbardziej zabrakło mi tła socjologicznego związanego z zachowaniem się ludzi w obliczu apokalipsy. Temat ten potraktowany został zdawkowo, a założenie, że wszyscy potulnie zgodzą się na Rozdzielanie Losów, czyli przydzielanie miejsc w Arce w Chmurze, jest czystym nonsensem. Również wizja przyszłości, choć w wielu aspektach pociągająca i ciekawa, w szczególności jeśli dotyczy sztucznego wytworzenia klas społecznych na bazie rekombinacji genetycznych, wydaje się w innych aspektach potraktowana po łepkach, a nawet absurdalna.

Podsumowując. „7EW” to powieść nie dla każdego, wymagająca, męcząca, przytłaczająca negatywnymi emocjami, wymaga od czytelnika mozolnej pracy nad tekstem, sporej ilości czasu i wytrwałości, ale... WARTO!

Dział: Książki
poniedziałek, 27 luty 2017 17:02

Żar mrozu

Niewiele jest cykli książkowych, które przeradzając się w wielotomową historię, są w stanie utrzymać niesłabnącą uwagę czytelnika. Seria o przygodach Mercedes Thompson jest jedną z nielicznych, po której kolejne tomy, sięgam z przyjemnością.

Patricia Biggs na prośbę swojego wydawcy, który zareagował szybko na wielkie zapotrzebowanie czytelnicze na powieści z gatunku urban fantasy, w 2006 roku napisała pierwszy tom przygód Mercy, zatytułowany „Moon Called”. W dwa lata później został on przetłumaczony na język polski i ukazał się nakładem Fabryki Słów pod tytułem „Zew księżyca”. To był bardzo dobry czas dla powieści o wilkołakach i wampirach, przypomnę, że rok wcześniej, w 2007 r., ukazał się „Zmierzch”. 2010 rok to już samo apogeum wielkiego boomu na powieści urban fantasy, w tym też roku Fabryka Słów wznawia serię, szczęśliwie z oryginalnymi okładkami z ilustracjami Dana Dona Santosa. Od tamtego momentu Fabryka Słów regularnie, co roku wydawała kolejne tomy. W związku jednak ze słabnącym zainteresowaniem wilkołaczymi powieściami, na szósty tom „Piętno rzeki” kazano czytelnikom czekać aż trzy lata, w rok po tym tomie ukazał się na szczęście „Żar mrozu”.

Mercedes Athena Thompson Hautman rozpoczęła nowe, sielankowe życie, jako żona Adama, alfy watahy z Tri-Cities. Stop. Coś tu nie pasuje. Jak to możliwe, że zmiennokształtna kojocica, która ma bardzo dużo szczęścia, a jeszcze więcej kłopotów, spokojnie miała wieść życie radosnej małżonki? Oczywiście, że to niemożliwe. W drodze na zakupy podczas czarnego piątku wraz z Jesse, córką Adama, bierze udział w kolizji, której ofiarą śmiertelną staje się Królik, legendarny WV Garbus. A to dopiero początek kłopotów. Nikt nie odbiera telefonów od poobijanej Mercy. Cała wataha zostaje pojmana, a kojocicy pozostaje chronić, tych, którzy pozostali na wolności i uratować swojego męża. Najważniejsze w całej rozgrywce okaże się znalezienie odpowiedzi na pytanie, kto jest celem porywaczy: Adam, wataha, Bran, Mercy, a może jeszcze ktoś inny?

Sięgając po „Żar mrozu” miałam ogromną nadzieję, że siódmy tom będzie lepszy niż poprzedni. „Piętno rzeki” bardzo mnie rozczarowało i obawiałam się, że historia Mercy po prostu się wypaliła. A tu bardzo przyjemna niespodzianka. Patty Briggs zawiązała akcję w ciągu niespełna dwudziestu stron, a potem wydarzenia gnały jedne za drugimi. Jeżeli jeszcze nie czytaliście powieści z tego cyklu, to należy szybciutko nadgonić zaległości, tym bardziej, że Fabryka Słów postanowiła wznowić wszystkie tomy. A przygody Mercy Thompson, pomimo że kręcą się wokół jej związku z Adamem, nie są nasączone obrzydliwym romantyzmem i ich miłość nie jest tak naprawdę osią wydarzeń. Trzeba przyznać, że Patrcia Briggs umiejętnie przedstawiła związek Mercy z Adamem, w którym ich relacje, a dość egzotyczne biorąc pod uwagę, że on jest wilkołakiem, a ona zmiennokształtną córką Kojota, przedstawione są bardzo naturalnie i zwyczajnie. Może właśnie dlatego te książki tak porywają, romans głównych bohaterów, nie przeszkadza w snuciu intryg, przeżywaniu przygód i w ekstremalnym ratowaniu tyłka różnego autoramentu sierściuchów.

„Żar mrozu” to bardzo przyjemna, wciągająca odskocznia od rzeczywistości i innych bardziej ambitnych lektur. Ma wszystko to, co pozwala się zrelaksować: delikatny romans, mnóstwo akcji, tajemnice i dramatyczne ratowanie się z opresji. Jak każda seria, tak i też ta, ma swoje lepsze i gorsze tomy, ten zaliczam do tych bardziej udanych i bardzo liczę na to, że Fabryka Słów w niedalekim czasie wyda kolejne trzy tomy.

Dział: Książki