listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Rea

niedziela, 12 październik 2014 04:41

Parszywa Dwunastka

„- Wiem, że jestem zboczeńcem, ale nie jestem zboczeńcem takiego rodzaju. Jestem zboczeńcem z gatunku zrób - to - sam."

Mówi się, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, jeśli trwa to wystarczająco długo, nic już wtedy nie powinno być w stanie szokować ani zaskakiwać. Jednak kiedy twoje życie jest co chwile zagrożone, bo spotykasz na swojej drodze wariatów i groźnych przestępców, to na pewno nie spowszednieje ci praca oraz czas pomiędzy nią.

Stephanie powróciła do bycia łowczynią nagród i obecnie ma urwanie głowy z NS-ami. Osoby, za które poręczyła firma jej szefa, jakby zapadły się w ziemię, kolejne teczki przybywają, a pieniądze zaczynają się kończyć i naprawdę bardzo dobrze by było, gdyby udało się im dorwać kilku NS-ów. Do tego, jakby Steph miała mało problemów na głowie, Komandos wyjeżdża i nie ma z nim kontaktu, zaczyna ją śledzić wariatka podająca się za jego nową żonę, a jego z kolei policja, gdyż podobno porwał swoją córeczkę i gdzieś wywiózł. Plum nie wierzy w jego winę i zaczyna drążyć sprawę, co jak się okaże, nie będzie dla niej zbyt dobre.

To już czwarty tom przygód o łowczyni nagród wydany w tym roku (ogólnie jest ich dwanaście), a piąty jest zaplanowany na sierpień. Wydawnictwo Fabryka Słów nie próżnuje i bardzo dobrze, bo chociaż na koncie Janet Evanovich ma już tyle tomów, to nadal potrafi zaskoczyć, rozbawić oraz sprawić, że ma się ciarki na plecach.

Zabierając się za pisanie opinii o omawianej publikacji uświadomiłam sobie, że ponownie będę musiała się powtarzać. Bowiem amerykańska powieściopisarka w dalszym ciągu umiejętnie kluczy pomiędzy gatunkami i połączenie kryminału, romansu, sensacji oraz komedii w jej wykonaniu jest niesamowite. Sceny są na przemian lub też w tym samym czasie absurdalne, komiczne, wywołujące dreszcze oraz szybsze bicie serca, gdy pojawia się czysty testosteron w postaci dwóch mężczyzn. Połączenie takie nie zawsze wychodzi dobrze, ale Evanovich bez problemu udaje się wszystko połączyć w spójną oraz logiczną całość.

Dotychczas pierwsze skrzypce zawsze grała Steph, ale tym razem czeka wszystkich zaskoczenie, bo oto na główny plan wysuwa się postać Komandosa (nie żebym narzekała) i będzie można trochę więcej się o nim dowiedzieć. Niewątpliwym atutem autorki jest w każdej części duża dawka humoru, lekki styl oraz pomysłowość i kreatywność w tworzeniu nowych przygód głównej bohaterki. Plusem jest również dobrze rozwinięty wątek kryminalno-sensacyjny, pisarka prawie do samego końca kluczy i ujawnia tylko tyle, ile uważa za słuszne, tym samym zmuszając do rozmyślania kto, co i dlaczego.

Jeśli chodzi o bohaterów, to i w tym przypadku autorka spisała się doskonale, za każdym razem napotykam na prawdziwy kalejdoskop osobowości i chociaż wydaje mi się, że niektóre z nich znam bardzo dobrze, to i tak potrafią mnie zaskoczyć i sprawić, iż zbieram szczękę z podłogi. Podoba mi się fakt, że każdy jest inny i niepowtarzalny. Bez niektórych nawet nie wyobrażam sobie dalszych historii. Na przykład babci Mazurowej ze swoim zachowaniem, Komandosa, którego było tak dużo, a jednak i tak za mało, no i Luli powalającej mnie ze śmiechu na łopatki. Do tego Stephanie ze swoim szczęściem do popadania w kłopoty i uczuciem do dwóch mężczyzn. Jednocześnie silna, uparta, urocza, wzbudzająca u mężczyzn potrzebę ochrony, a u mnie mnóstwo pokładów sympatii.

Po raz kolejny Janet Evanovich mnie nie zawiodła i zapewniła jazdę bez trzymanki uzupełnioną o niekontrolowane ataki śmiechu, ciarki na plecach w niebezpiecznych momentach oraz szybsze bicie serca, kiedy pojawia się Komandos, no i również Morelli. Spotkanie ze Steph i resztą bohaterów to jak wizyta bardzo dobrych przyjaciół – absorbująca, pochłaniająca i niezwykle intrygująca. Ich perypetie wciągają od samego początku i nie pozwalają odłożyć książki, dopóki nie przeczyta się ostatniego zdania. „Parszywą Dwunastkę" pochłonęłam w tempie ekspresowym przeżywając wszystkie wydarzenia razem z postaciami i żałuje tylko, iż książka nie jest grubsza, bo zdecydowanie za szybko się skończyła.

„Parszywa Dwunastka" to zdecydowanie jedna z lepszych książek z serii, zabawna, frapująca, pełna komicznych i nie tylko scen. Janet Evanovich nieustannie zaskakuje i jestem niemalże pewna, iż będzie tak jeszcze przez bardzo długi czas. Polecam ją sympatykom serii, jak i komuś, kto chce dopiero zacząć znajomość z łowczynią nagród – jeśli nie ma się możliwości czytania od pierwszego tomu, spokojnie można zacząć od każdego innego.

*str. 167

Dział: Książki
czwartek, 05 maj 2011 10:50

Small World

Pudełko

Po zakupie gry otrzymujemy dość duże i ciężkie pudełko. Wewnątrz pudełka dostajemy:

dwie dwustronne plansze, to na której gramy zależy od liczby graczy biorących udział w rozgrywce,instrukcję w języku angielskim,sześć kart pomocy, na których jest opis poszczególnych elementów gry (w języku angielskim),kostkę posiłków, żetony, znacznik rudy.

W środku pudełka znajdują się przegródki, w których umieszczone są wszystkie elementy. Żetony ras znajdują się dodatkowo w osobnym, zamykanym pudełku. To dodatkowe pudełko jest bardzo fajne, ponieważ dosyć drobne żetony nie mieszają się i jest do nich nienajgorszy dostęp. Niestety brakuje naklejek z wizerunkami ras na jego pokrywce, co powoduje dosyć długie szukanie poszczególnych żetonów. Przegródki w głównym pudełku nie są już takie fajne. Gdy zaczynałem pisać recenzje, to otworzyłem pudełko z grą w celu przypomnienia sobie wszystkich jej elementów. To co zobaczyłem w środku postawiło mi wszystkie włosy na głowie. Elementy powypadały z przegródek i wymieszały się ze sobą. Sporo czasu zajęło mi ponowne uporządkowanie gry. W tym momencie przypomniały mi się słowa mojego brata, który kiedyś po podobnej sytuacji stwierdził:

„Wyrzuć w końcu ten plastik i zapakuj żetony w struny*".

W końcu będę musiał tak zrobić.

Elementy gry

Plansze wykonane jako mapy. Występuje na nich bardzo duża liczba kolorów, podzielone są na regiony, z bardzo realistycznymi obrazkami. Wykonanie kilku plansz było bardzo dobrym pomysłem, ponieważ nie występuje zjawisko zakrywania planszy, lub nie wykorzystywania jej w całości.Żetony monet. Występują w czterech nominałach. Mają ten sam rewers. Więc po wysypaniu ich na stół gracze są zmuszeni, do ich odwracania. Ten wspólny rewers ma utrudnić innym graczom dowiedzenie się ile przeciwnik ma punktów. Jednak o wiele lepszym pomysłem byłby nadruk cyfr na obu stronach, a ukrywanie ilości monet poprzez trzymanie ich na stosie.Żetony ras. Rasy aktywne są wykonane z dbałością o detal. Postacie są „wiarygodne", odpowiadają wyobrażeniom o poszczególnych rasach. Niestety dosyć niewyraźna jest druga strona żetonów, na której znajdują się wizerunki rasy wymierającej.Pozostałe żetony są wykonane w ciekawych kształtach, kolorowe, bardzo ciekawe.

Niezbyt wyraźne wykonanie żetonów ras wymierających zmuszają graczy do pilnego przyglądania się im. Gracze co rundę „skanują" planszę, żeby odnaleźć żetony, które do nich należą. To skanowanie bardzo utrudnia rozgrywkę i zmniejsza płynność gry.

Instrukcja

Jest napisana dosyć przystępnym językiem. Pomimo to niektóre fragmenty trzeba przeczytać kilka razy. Występują też pewne nieścisłości, które zmusiły mnie do obejrzenia rozgrywki na youtubie.

Niestety jako Polacy dostajemy instrukcję w postaci czarnobiałego wydruku. Jest to w żadnym stopniu nie zadawalające, ponieważ nie można na niej odróżnić elementów gry, ponieważ występuje w niej bardzo wiele ilustracji. Na szczęście na stronie rebel.pl znajduje się jej kolorowa wersja, którą można wydrukować we własnym zakresie, co bardzo polecam, ponieważ bez tego nie wyobrażam sobie zapoznania się z grą.

Rozgrywka

Zasady gry są bardzo proste. Rozgrywka wymaga od graczy wiele sprytu. Na początku wybieramy swoją rasę i w zależności od niej podbijamy tereny na planszy. Do podbicia danego terenu wykorzystujemy zasadę „+2" – aby zająć dany teren należy położyć na nim tyle żetonów, ile już na nim jest +2. Jeżeli na planszy występują góry, na których znajduje się jedna wroga jednostka, to potrzebujemy 4 żetony, ponieważ góry stanowią swoiste umocnienie. Więcej żetonów musimy użyć również w miejscach, w których występuje obozowisko, siedlisko, itp. Po zakończeniu ekspansji możemy zebrać nadmierne żetony ras i rozdysponować je według własnego uznania. Gdy zakończymy turę, to liczymy zdobyte punkty i otrzymujemy monety przyznawane za każdy posiadany teren, oraz bonusowe za specjalne dodatki wynikające z naszej rasy i specjalnej umiejętności. System gry jest bardzo prosty i załapie go bardzo szybko nawet początkujący gracz.

Nietypowym pomysłem jest możliwość wymarcia cywilizacji, którą gracz pozostawia na pastwę losu i możliwość wyboru nowej. Gracz aby to uczynić musi poświęcić kolejkę, ale może zacząć grę nową cywilizacją dodatkowo czerpiąc korzyści z upadłej.

Gra na początku jest bardzo fajna. Gracze dopiero uczą się czym charakteryzują się poszczególne rasy. Później w grę wdziera się schematyczność. Robimy to samo w kółko. Gra staje się monotonna i nudna. Jest to bardzo fajna gra dla początkujących graczy i na początek dłuższej rozgrywki.

W Small World prawie nie występuje element losowości. Prawie, ponieważ gracz pod koniec tury może rzucić kostką i za jej pomocą wezwać posiłki. Dzięki rzutowi może przybyć nam do trzech jednostek, które wykorzystujemy do podbicia terenu. Gdy wypadnie pusta ścianka żadne jednostki nie dochodzą i atak kończy się niepowodzeniem.

Rozgrywka trwa od 8 do 10 rund – w zależności od ilości graczy (mniej graczy to więcej rund). Na rozgrywkę należy zarezerwować półtorej godziny, szczególnie, jeśli są wśród nas osoby zasiadające do Small World po raz pierwszy. Wytłumaczenie i zrozumienie zasad zajmuje trochę czasu (później dla wszystkich powinny okazać się zdumiewająco jasne i klarowne), zdarzają się też przestoje, aby sprawdzić po raz kolejny cechy danej rasy lub specjalnej zdolności.

Podsumowując

Oceniam grę pozytywnie. Pomimo problemów z wizerunkiem ras wymierających. Pozytywna jest różnorodność ras, sposób ekspansji, możliwość manipulacji przeciwnikiem. Jednak, gdy ktoś bardzo lubi szybką rozgrywkę, to nie polecam tej gry dla pięciu graczy, ponieważ wiele czasu zajmuje ruch innych i obmyślanie dalszej strategii.

Jest to bardzo dobra gra dla osób zaczynających swoją przygodę z planszówkami.

----------

* - woreczki strunowe

Dział: Gry bez prądu
wtorek, 10 kwiecień 2012 10:47

Rory's Story Cubes

Pewnego razu... gdy słońce już zachodziło wyszłam na spacer w stronę gór, podziwiać grę kolorów na niebie. Kierowałam się w stronę mostu na rzece. Po drodze zobaczyłam samotne stado owiec. Zaczęłam rozglądać się, czy ktoś ich pilnuje, ale nikogo nie widziałam. Krzyknęłam, bo może pasterz gdzieś przysnął w cieniu drzewa. Ponieważ było już dosyć ciemno, a owieczki wyglądały na wystraszone, silna Gienia przeniosła je do szałasu, który wcześniej wybudowała...

Troszeczkę historii.

Pierwotny pomysł Rory'ego O'Connor'a powstał w oparciu o ideę kostki Rubika. Symbole były naklejone na poszczególnych cząstkach, na czterech ścianach kości. Kostkę dowolnie się mieszało, a historia była opowiadana według widocznych na jednej ze ścian symboli. Gdy Rory zgłosił się z gotowym pomysłem na grę do wydawnictwa, zasugerowano mu tam, że prostszym i szybszym sposobem mieszania byłyby sześcienne kostki. Zdradził, że taką wersję rozważał już wcześniej, ale jako miłośnik kostki Rubika zdecydował się pierwotnie właśnie na nią. Długo nie trzeba było go przekonywać do słuszności tego rozwiązania. I oto w ten w sposób w roku 2005 została wydana pierwsza wersja "Rory's Story Cubes".

"Story cubes" aktualnie wydawane są w trzech wersjach:

opakowanie pomarańczowe - rzeczowniki,
opakowanie niebieskie - czasowniki,
opakowanie zielone - podróże (najnowsza wersja, dostępna tylko na zamówienie w wybranych sklepach w Polsce).

Powstała również aplikacja do kupienia w App Store.

Zasady gry można streścić w jednym zdaniu: Rzucasz 9 kośćmi (w sumie 54 różne obrazki) i opowiadasz historię na podstawie obrazków umieszczonych na ściankach. Ilość graczy jest ograniczona tylko wielkością pomieszczenia, w którym się znajdują, choć najlepiej grało mi się w 4 - 6 osób. Przy większej ilości graczy panuje zbyt duży chaos i ciężko skupić uwagę wszystkich na opowieści, a mniejsza ilość powoduje, że historia się powtarza. Nie znam prostszej gry, która zarazem byłaby tak niesamowita. Nie jest to gra, przy której można siedzieć przez pół nocy, ale świetnie nadaje się jako "starter" do poważniejszych tytułów. To dobra rozgrzewka dla wyobraźni lub jako gra imprezowa - nie ma możliwości jej zniszczenia w trakcie jakiegokolwiek wypadku. Ze względu na brak ścisłych zasad, historię można opowiadać indywidualnie, (tak że każdy z graczy zaczyna na nowo) lub kontynuować historię już rozpoczętą przez poprzedniego gracza. W tej drugiej opcji, podczas gry na jednym zestawie kości, w opowiadaniu szybko zaczynają się powtarzać pewne schematy, dlatego polecam po sześciu, siedmiu rzutach zmienić zestaw. Innym sposobem na przedłużenie jednej historii jest, co kilka rzutów, wymiana paru kości.

Gra świetnie nadaje się dla nauczycieli języków obcych jako pomoc dydaktyczna. Proste zdania z elementem zabawy z pewnością pomogą uczniom w każdym wieku zrozumieć podstawy gramatyki. Jest to również rewelacyjny sposób na praktyczną naukę języka. W łatwy sposób można wymóc potrzebę komunikacji na grających.

Zaskoczyło mnie bardzo dokładne wykonanie gry. Za cenę ok. 35 zł dostajemy naprawdę solidny produkt. Pudełeczko jest wykonane z bardzo grubej tektury i po zamknięciu wsuwa się je w cieńszą obwolutę. Zamykane jest na dość mocny magnes, co powoduje, że nawet w damskiej torebce ma znikome szanse na otwarcie. Białe kości z czarnymi (w edycji pomarańczowej), niebieskimi (w edycji niebieskiej) i ciemnozielonymi (w edycji zielonej) rysunkami są wykonane z twardego plastiku. Kontury rysunków znajdują się w zagłębieniu, co ogranicza do minimum możliwość ich ścierania w trakcie użytkowania. Zróżnicowanie kolorów na ściankach jest bardzo pomocne, gdy miesza się dwie lub też trzy edycje razem. Polecam spróbować opowieści składającej się z trzech kości z każdej edycji.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 10 październik 2014 09:41

Downey Jr. potwierdza - będzie Iron Man 4

Robert Downey Jr., który do tej pory nie chciał komentować plotek na temat planów realizacji czwartej części przygód Iron Mana, teraz przyznał, że trwają prace nad projektem. Aktor gościł w programie Ellen DeGeneres. Tam, pod naporem pytań prowadzącej, zdradził, że prowadzi negocjacje w sprawie pojawienia się w filmie.

Dział: Kino
poniedziałek, 14 listopad 2011 11:46

Veto! - Kozacy kontra Karmazyni

Na Secretum pojawił się news o bardzo ciekawej akcji. Otóż Wydawnictwo Kuźnia Gier rozdaje demonstracyjne talie kart "Veto: Kozacy kontra Karmazyni". Bez wahania uzyskałem unikatowy kod, który pozwolił mi na otrzymanie darmowego zestawu kart. Gracze z całej Polski mogą uzyskać zestaw dwóch kredensów, aby sprawdzić czy „Veto!" jest dla nich. Ja już wiem czy będę walczył oto, aby mój elekt został królem...

Po powrocie ze sklepu w naszych dłoniach będzie talia zawierająca 55 kart: 27 z frakcji Awanturników oraz tyle samo, aby zagrać Dworskimi. Dodatkowo znajduje się w niej karta, która instruuje nas nieco, co mamy z tym zrobić. „Veto!", to Szlachecka Gra Karciana osadzona w realiach Rzeczpospolitej z XVII wieku. Celem jest dążenie do obrania tronu przez naszego kandydata. W tym przypadku gracze zmagają się, aby królem został Bohdan Chmielnicki lub Jan Kazimierz Waza. Dążąc do tego każdy wystawia swoich towarzyszy, rozdaje im moderunki (np. konie czy broń) zagrywa wszelkiej maści efekty, pojedynkuje się i korzysta z różnych posesji. "Veto: Kozacy kontra Karmazyni" wprowadzają nas w sezon „Warchoły i Pijanice", który posiada startery każdej z pięciu frakcji oraz różne boostery pozwalające na zdobycie dobrych kart.

Całą zabawę należy rozpocząć od zapoznania się z instrukcją, która liczy zaledwie 3 strony. Na stronie rejestracji znajduje się link do pobrania pliku w formacie pdf. Kilka stron to naprawdę niewiele, lecz wydawnictwo zupełnie mnie zaskoczyło. W tak skróconej formie napisali wprost wspaniałą instrukcję. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tak dobrym wprowadzeniem do gry. Krok po kroku jesteśmy informowani, cóż mamy uczynić, jednocześnie poznając, na czym polega dana runda. Po krótkim czasie, podczas którego każdy nasz ruch jest nam podyktowany możemy samodzielnie przejść do dążenia na tron. A sposobów jest niemało.

Karty dzielą się na postaci, moderunki, sztychy, efekty i posesje. Warto nadmienić, iż pełna wersja posiada więcej rodzajów (np. oddziały i ziemie). Mimo, iż na początku rundy w dłoni trzymamy 7 kart, to rozgrywka jest emocjonująca i naprawdę dużo może się wydarzyć. Ponadto będziemy potrzebować 30 dukatów i 15 kresek. Są to znaczniki odpowiadające za nasz majątek i liczbę głosów, którą posiada nasz elekt. W moim przypadku wykorzystałem monety 5-cio groszowe (żółte bardziej pasują do klimatu) oraz zapałki.

Wielkim pozytywem są ilustracje i cytaty na kartach. Z tego, co wyczytałem za ilustracje jest odpowiedzialnych sporo osób. Wyrazu szacunku dla wydawnictwa, gdyż ekipę dobrali w znakomity sposób. Grafiki mieszczą się w przedziale od „bardzo dobre" do „niebywale dobre", a od niektórych wręcz nie można oderwać wzroku. Idealnie tworzą klimat do tego stopnia, że podczas zmagań z innym graczem czuję się jak w XVII wiecznej Rzeczypospolitej. Podpisy również są wyborne. Można tak powiedzieć o każdym z napisów umieszczonych na kartach. Przydomek bohatera, opis, nazwy - wszystko jest wysmakowane i ani trochę nie psuje zabawy. Bardzo spodobało mi się przytaczanie słów różnych osób. Zwłaszcza przypadła mi do gustu wypowiedź Józefa Piłsudskiego, który powiedział: "Czego krzyczysz... co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo." - znajdziemy ją na karcie Cyrulika.

We dworze, kredens, żalnik, lazaret - wszystkie te sformułowania występujące w Veto! mogą na początku przerazić (bądź nie daj Boże zniechęcić), lecz już po pierwszej partyjce oswoiłem się z nimi i strach uciekł niczym po zagraniu efektu „Precz!". Jeśli jest się fanem dziejów Polski sprzed kilku wieków, to będziemy zachwyceni. Laicy w tym temacie potrzebują trochę czasu, aby oswoić się z nazewnictwem, które wkrótce zauroczy każdego.

Klimat! Jest to wręcz gigantyczny plus Veto! Kuźnia Gier doskonale zadbała o nastrój gry. Po kilku rozgrywkach wciąż nie mogę wyjść z zachwytu. Po zapoznaniu się ze stroną wydawnictwa dostrzegłem, iż to nie jest zwykła karcianka na jesienne wieczory. Posiada ona fantastyczną otoczkę w postaci opisu fabularnego (cudownie budującego nastrój) oraz wielu graczy, którzy chętnie służą pomocą na forum. Mechanika jest bardzo ciekawa, a zdobycie tytułu mistrza wymaga umysłu stratega. Dość już czytania, drogi użytkowniku Secretum i do szabel, gdyż nastał czas, abyś i ty losy Rzeczypospolitej wziął w swoje ręce!

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 09 czerwiec 2011 11:38

Na sygnale

Swoista moda na wszystko, co związane jest z tematyką medycyny nie mija. Co więcej, rozwija się i nic nie wskazuje na to, aby miała się nam szybko znudzić. Powieści medyczne, seriale, gry komputerowe... Do tego zacnego grona dołączają również gry karciane, a konkretnie wydana przez Wydawnictwo Kuźnia Gier planszowo-karciana gra o wdzięcznym tytule „Na sygnale".

Z polską służbą zdrowia każdy z nas zapewne miał styczność. Jaka ona jest, każdy wie i ma już wyrobione o niej swoje zdanie. Jednak co byśmy zrobili otrzymując posadę dyrektora szpitala? Co byśmy zmienili?

W "Na sygnale" gracz wciela się w pazernego i żądnego jak największej ilości potencjalnych chorych ordynatora, dla którego każdy zdobyty pacjent to kolejny punkt niezbędny do uzyskania kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. I tu moi drodzy okazuje się, że realia naszej polskiej służby zdrowia doczekały się nawet odzwierciedlenia ich w grze karcianej. Ale o tym za chwilę.

Pierwszą rzeczą, jaką widzimy po dokonaniu zakupu jest oczywiście pudełko, które dla bardzo zaangażowanego J użytkownika może okazać się zbyt słabej jakości, co niestety jest dużym minusem dla karcianki mogącej uchodzić za częstego towarzysza podróży. Po kilku rozgrywkach cienki kartonik, z którego wykonane jest opakowanie, nie wygląda już estetycznie.

W opakowaniu znajdziemy osiem pionków w czterech różnych kolorach, planszę, kostkę, żetony i oczywiście karty w liczbie 54, mające wystarczyć 2-4 graczom na około półgodzinną zabawę, co oznacza, że dla lubiących rozgrywać szybkie partyjki czas jednej rundy powinien być zaletą.

Czarno-biała plansza uwagę przyciąga: na plus - oprawą graficzną, na minus - jakością wykonania. Cienki papier, z którego została wykonana, szybko się gniecie i nie jest stabilny. Za każdym razem trzeba użyć kilku ciężkich przedmiotów, aby wyprostować planszę. Dobrym pomysłem może być przyklejenie jej dwustronną taśmą do papieru o większej gramaturze.

Żetony (chyba jedyne elementy wykonane z twardego kartonu) również jakością wykonania nie grzeszą. Symbole na nich są krzywo wydrukowane (niecentralnie).

Zaletą gry są z pewnością karty z bardzo udanymi humorystycznie rysunkami autorstwa Marcina 'Elwis' Gręźlikowskiego. W komiksowym stylu, z nutą erotyzmu, potrafią rozweselić każdą rozgrywkę. Z doskonałym skutkiem parodiują sytuacje w polskiej służbie zdrowia.

Teraz parę słów o mechanice. Podobnie jak we wcześniejszej grze tego samego wydawcy - Wiochmen Rejser, zasady są proste i łatwe do zapamiętania. Można je przyswoić w dosłownie 5 minut. Widać autorzy postawili na przyjemną rozgrywkę i dużą grywalność.

Przebieg gry dzieli się na trzy kolejne fazy: Planowania, Pogotowia i Miasta. W pierwszej gracze licytują punktami akcji, aby przejąć kontrolę nad karawanem, który zabiera chorych pacjentów z ulic miasta. W drugiej wymieniamy nasze pozostałe punkty akcji na ilość ruchów karetką pogotowia. Zbieramy jak największą ilość chorych pacjentów, kupujemy nowe karty aby utrudnić grę przeciwnikom. W ostatniej fazie lekko chorzy pacjenci zostają ciężko chorymi, ciężko chorzy umierają, a my pozbywamy się kart i losujemy nowych pacjentów. I tak w kółko. Prosto i szybko.

Podsumowując stosunkowo niewysoka cena oraz nieskomplikowane i jasne zasady sprawią, że być może wielu z was sięgnie (chyba, że już to zrobiliście) po tę karciankę, ale trzeba uczciwie przyznać, że bardziej wymagający gracze po kilku rundach uznają, że gra zrobiła się zbyt nudna i przewidywalna. Fani Wiochem Rejsera raczej nie będą zawiedzeni. Gra trzyma podobny, choć szkoda, że nie lepszy, poziom.

Jeśli chcecie sprawdzić się jako ordynatorzy szpitali w polskich realiach, nie pozostaje nic innego, jak tylko zagrać w grę „Na sygnale" i mieć nadzieję, że na grze się skończy :)

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 09 październik 2014 11:27

Jeszcze cięższy kawałek chleba

Po napisaniu felietonu, w którym ubolewałem nad ciężkim losem obrońców społeczeństwa i próbowałem wyobrazić sobie idealnego wybawcę, postanowiłem stworzyć cykl prac pod nazwą „Sekrety bohaterów". I wtedy pojawiły się trzy problemy. Po pierwsze: dlaczego taka nazwa serii? Pod drugie: dlaczego zadałem takie głupie pytanie? I po trzecie: jak ma powstać seria, to muszę napisać przynajmniej dwa felietony. Otóż z dumą stwierdzam, iż w momencie, gdy postawię ostateczną kropkę w dziele, które właśnie czytasz, Drogi Secretumowiczu, słowa dotrzymam i to z nawiązką, gdyż druga część już powstała (ta w dużej mierze o Wędrowyczu).

Dział: Felietony
czwartek, 09 październik 2014 08:44

Mroczne Arkana: Carnival

Po nawiedzonym pirackim statku, małym, odizolowanym mieście oraz dworze z różnych epok, nadeszła pora na kolejną zmianę inscenizacji. Tym razem padło na wesołe miasteczko, czyli jedno z chętniej wykorzystywanych głównych miejsc dla akcji horrorów. Cóż w nich jest takiego, że jednocześnie bawią i straszą? Czemu klauni, mimo uśmiechu na ustach, wydają się być sztuczni i źli do szpiku kości? Studio Artifex Mundi zaprasza na odkrycie tajemnicy w grze przygodowej typu point-and-click, której grafika, jak zawsze, zachwyca.

W grze wcielamy się w panią detektyw. Podczas pobytu bohaterki w wesołym miasteczku, zaginęła w tajemniczych okolicznościach pewna kobieta. Przeczesując teren, odkryjemy historię miłosną, która zakończyła się tragicznie, a co za tym idzie, ktoś nawiązał pakt z diabłem. Tylko kto? I dlaczego? Wszystkie pytania prowadzą do świata po drugiej stronie luster - diabelskiej, pokręconej wersji wesołego miasteczka. Manewrując między dwoma krainami, odwiedzając cyrk, dom strachów, czy diabelski młyn, musimy odnaleźć nieszczęsną kobietę, zanim będzie za późno.

Trzeba przyznać, że poprzez meandry fabuły prowadzeni jesteśmy "za rączkę". Nie ma co tu liczyć na własną inwencję twórczą - w danym momencie możemy zrobić tylko tyle, na ile pozwolą nam autorzy. To jednak przecież nie jest gra RPG i nieliniowość fabuły nie jest najważniejsza, za to wiele większy nacisk postawiono na nastrój, fabułę oraz zagadki. To dzięki tym ostatnim zapamiętujemy dany tytuł jako wyjątkowy lub wymagający. Jeśli któraś z nich nas przerośnie - nie ma problemu, bo przewidziano podpowiedzi oraz mini-gry pomagające w szybszym ukończeniu zabawy, czy odnalezieniu trudniejszego przedmiotu w znajdźkach. Wyjątkowym elementem jest tu dodatkowa pomoc w postaci małpki, której możemy użyć, aby dosięgnąć niedostępnych dla nas przedmiotów, a także swoista nowość, czyli system achievementów.

Jak zawsze, podczas przygody towarzyszą nam cudowne rysunki oraz nastrojowa muzyka, a w przerwach między klikaniem obejrzymy krótkie filmiki, które nadają grze jeszcze bardziej realistycznego akcentu. To właśnie grafika jest znakiem charakterystycznym dla tytułów studia. Dopracowane detale zarówno bliższych, jak i dalszych elementów krajobrazów sprawiają, że od ekranu nie można oderwać wzroku. Jedynym mankamentem jest oprawa dźwiękowa, która, choć bardzo klimatyczna, po pewnym czasie zaczyna się nudzić, a nawet irytować. Ten zarzut prawdopodobnie będzie się powtarzał co do każdego produktu tego wydawcy, gdyż akompaniament wydaje się nie ulegać większym zmianom.

Studio Artifex Mundi ma siedzibę w Zabrzu i składa się prawie wyłącznie z Polaków. Godnie reprezentuje nasz kraj za granicą, wszak ich gry tłumaczone są na wiele języków, wśród których, notabene, brakuje naszego. Będzie to bariera nie do przekroczenia dla tych, którzy nie znają języka angielskiego, choćby w najmniejszym stopniu. Innym gra posłuży także do edukowania się w znajomości słówek, czasem trudniejszych i mniej przydatnych, ale w większości pospolitych i często używanych. Dostajemy tu 2-w-1, czyli możliwość podreperowania naszego angielskiego, a jednocześnie dość wymagającą i piękną grę.

W produkcje studia wcale nie musimy grać tylko na komputerze - niektóre z tytułów dostępne są także na iPhone'y, telefony z androidem, czy iPady. Twórcy idą zgodnie z duchem czasu i ciągle rozwijają swoją ofertę (uwzględniając nawet premierę nowego systemu Windows 8, dla którego przygotowali odpowiednie edycje gier). Spotkałam się ze stwierdzeniem, jakoby były to gry przygodowe kierowane jedynie dla kobiet, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Także mężczyźni bez problemu zanurzą się w klimacie nawiedzonego wesołego miasteczka, czy statku piratów.

Chociaż "Dark Arcana: The Carnival" to kwestia ledwie paru godzin, warto dać się porwać temu, specyficznemu dla gier studia Artifex Mundi, klimatowi. Mimo, że jest to już kolejny tytuł, utrzymany w podobnej szacie graficznej i oparty na zbliżonym zestawie zagadek, a nawet o analogicznym schemacie fabuły - gra się nie nudzi, a wręcz przeciwnie - przyciąga do ekranu komputera i nie pozwala się oderwać. Syndrom "jeszcze tylko jedna mini-gra" w tym przypadku pasuje jak najbardziej. Czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, nie wahaj się. Tę grę zapamiętasz na długo i będziesz chciał tylko więcej i więcej!

Dział: Gry z prądem
czwartek, 09 październik 2014 08:39

Wywiad z Peterem V. Brettem

Kasia "immora" Pietraszko: Witaj Peter! Zastanawiałam się, czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo twoi fani czekają na kolejne książki? Masz naprawdę duże grono fanów tutaj w Polsce. Nie sądzę, by spotkanie na Polconie było w stanie pokazać choć w niewielkim stopniu prawdziwą liczbę wielbicieli twojej prozy.

Peter V. Brett: To nieco przerażająca myśl. Uczestniczyłem już w wielu konwentach i spotkaniach z czytelnikami na całym świecie, ale nigdy nie widziałem tak wielkiego, i tak podekscytowanego tłumu, jak na Polconie. Jako autor nie jestem przyzwyczajony do tak dużego zainteresowania. To było wspaniałe, ale i stresujące. Mam nadzieję, że nowa książka spodoba im się równie mocno, jak poprzednie.

Dział: Wywiady
czwartek, 09 sierpień 2012 08:28

W Roku Skorpiona

Każdy z nas urodził się pod jakimś znakiem zodiaku bez względu na to, czy wierzy w horoskopy i przepowiednie, czy też ma je głęboko w poważaniu. Niemniej jednak, do każdej z konstelacji wchodzącej w grupę dwunastu znaków zodiaku przypisane są pewne cechy. Osoby spod znaku Lwa są przebojowe i otwarte, Strzelce to chodzący optymizm wykładający, mówiąc kolokwialnie, kawę na ławę, zaś Panny są pracowite, dokładne i odpowiedzialne. Oczywiście, nie zawsze wymienione przez astrologów cechy charakterów pasują do nas, ale w każdym opisie jest ziarno prawdy. Inaczej jest jednak w horoskopie chińskim. Tak, on też posiada grupę dwunastu znaków, ale w przeciwieństwie do zodiaku europejskiego jest on podzielony na dwanaście lat. Próżno w nim szukać lwa, panny, czy strzelca. Zamiast tego mamy węża, smoka, a nawet małpę. Niesamowicie to wszystko ciekawe, ale jak znaki zodiaku mają się do powieści autorstwa Isabell Pfeiffer? Ano mają, bo bohaterka stworzona przez pisarkę urodziła się w roku skorpiona. A jakie są skorpiony?

Eleni urodziła się w maleńkiej wiosce położonej na uboczu. Jej życie od samego początku nie było łatwe. Gdyby nie pomoc Cyganki, która akurat przejeżdżała przez wioskę bohaterka umarłaby w łonie matki, a razem z nią jej rodzicielka. Jednak ciężki poród to nic w porównaniu z tym, co miało spotkać młodziutką dziewczynę. Jako, że była bękartem, nie była tolerowana przez społeczność wioski. Sprawy nie ułatwiał ciemny kolor skóry Eleni oraz sześć palców u każdej ze stóp. Dziewczynka jednak nic sobie z tego nie robiła i próbowała żyć normalnie razem ze swoją matką, która z roku na rok nikła w oczach. Zmarła dziewięć lat po urodzeniu córki. Eleni zajęła się ciotka, która bardzo pragnęła pozbyć się zbędnej „gęby" do wyżywienia. Dziewczynka musiała bardzo szybko dorosnąć. Poniżana, popychana i niekochana pomagała w domu ciotki, aż do czasu, gdy osiągnęła wiek czternastu lat. Ciotka postanowiła wydać ją za mąż za starego, uzależnionego od alkoholu, szewca. Eleni nie miała na to najmniejszej ochoty i gdy w wiosce pojawił się wędrowny artysta – Bertot, zdesperowana nastolatka postanowiła z nim uciec w świat. Mężczyzna przygarnął Eleni i traktował ją jak swoją rodzoną córkę. Razem wyruszyli w długą, niebezpieczną wędrówkę do ziemi obiecanej – miasta Tikra. Jednak czy Tikra rzeczywiście będzie wymarzonym Edenem? I o jakiej misji dla dziewczynki mówili Bertot i jego przyjaciel Tío? Czy książę władający miastem rzeczywiście zasługuje na przydomek Skorpion? I czy Eleni, jako urodzona w roku skorpiona jest rzeczywiście wyjątkowo okrutna?

Kiedy sięgałam po „W roku skorpiona" spodziewałam się jednego z licznych, w dzisiejszych czasach, romansów paranormalnych. Wiem, jestem przewrażliwiona, ale co ja na to poradzę, kiedy w niemalże każdej powieści występuje jakaś istota nie z tego świata? Jednak przełknęłam swoje obawy przed lepką, ozdobioną marcepanowymi serduszkami miłość nastolatki do mega przystojnego i niesamowicie wrażliwego „zwierza" i zajrzałam w miodowe okładki powieści. Nie sądziłam, że zamiast kolejnego paranormalna w ręce wpadła mi prawdziwa perełka z gatunku powieści przygodowych, doprawiona niewielką ilością uczucia na literkę m.

Akcja „W roku skorpiona" rozkręca się powoli, jednak to nie oznacza, że czytelnik przez większą część książki ziewa i przysypia. Autorka, co jakiś czas podkręca kurek z akcją na maksa i czytelnik wraz z bohaterką, która przemawia do niego z szeleszczących kart chowa się przed zgrają żołnierzy okrutnego władcy, obserwuje niewolników, czy ucieka przed uczestnikami walki o świnię. Nie powiem, Pfeiffer potrafi przyprawić czytelnika o szybsze bicie serca, bo niektóre przygody nastoletniej Eleni mrożą krew w żyłach. Dosłownie. Jaka zaś jest sama Eleni? Nastolatka w dziwny sposób przypomina mi samotne, dzikie zwierzątko, które pozwoliło się oswoić tylko jednemu człowiekowi – swojemu wybawcy, Bertotowi. To jemu ufa, jego kocha nad życie (jak ojca i najlepszego przyjaciela) i tylko z nim chce wędrować przez góry, lasy, doliny i wioski. Kiedy w życiu mężczyzny pojawia się pewna uzdolniona i przepiękna kobieta, dziewczynka robi wszystko, żeby nie zostawiać ich sam na sam. Jest chorobliwie zazdrosna, a owa zazdrość bardzo szybko przeradza się w przerażającą nienawiść. Jednak, kiedy jej przyjaciel i opiekun trafia do niewoli, czternastolatka stara się szybko o nim zapomnieć, co mnie bardzo zniesmaczyło. Jak można zapomnieć o człowieku, który uratował ci życie? Nie można, a mimo to Eleni próbuje i niesamowicie dobrze jej to wychodzi. Nic, więc dziwnego, że przez owe próby nie potrafiłam przekonać się do głównej bohaterki powieści. Inne postacie? Autorka obdarzyła je bardzo zróżnicowanymi charakterami i emocjami, które tworzą niebanalną mieszankę, o jakiej marzy fan powieści przygodowych. Oprócz nieco zbuntowanej i nienawykłej do życia Eleni, mamy marzyciela Bertota, przepiękną i zakochaną w nim bez pamięci Mirę i okrutnego, wyrachowanego księcia Tikry – Skorpiona. Osobiście uważam, że jeszcze w żadnej książce nie spotkałam się z postacią o tak perfidnym i podłym charakterze (dobra, Voldemort jest na pierwszym miejscu). Wierzcie mi, nie można czytać o jego „wyczynach" i „sukcesach" siedząc spokojnie w fotelu. We mnie się po prostu gotowało i naprawdę nie zdziwiła mnie nienawiść ludzi, którzy życzyli przystojnemu księciu wszystkiego, co najgorsze. Bohaterowie Pfeiffer to naprawdę bardzo mocna strona książki.

Powieść „W roku skorpiona" jest napisana prostym i lekkim stylem, który nie sprawi nikomu najmniejszych problemów, jednak muszę się przyczepić do, momentami, dziwacznej konstrukcji zdań. Istne pomieszanie z poplątaniem i niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie, żeby cokolwiek zrozumieć. Nie wiem, czy to wina pisarki, czy też tłumaczki, ale to jedyny zgrzyt i jedyne „ale", jakie mam do tej książki.

„W roku skorpiona" to powieść ciekawa, wciągająca i mimo, że czasami fabuła jest przewidywalna to naprawdę nikt z powieścią Pfeiffer nie będzie się nudził, zaś autorka (chyba zdawała sobie sprawę z banalności niektórych sytuacji) potrafi zaskoczyć czytelnika. I to nie jeden raz.

Dział: Książki