Rezultaty wyszukiwania dla: Rea
Drżenie
Istnieją historie, które obojętnie ilu by się nie doczekały tomów, mają w sobie to coś. Jeden tom może być nieco słabszy kosztem innych, lepszych, ale generalnie całość wychodzi na plus. Bywa jednak, że dobrą decyzją ze strony autora byłoby zakończenie zmagań bohaterów, aby nie męczyć ich samych, czytelników, a już przede wszystkim siebie samego. W tym drugim przypadku szkoda, że do podjęcia takich decyzji nie dochodzi.
Drżenie to trzeci już tom serii Denazen inspirowanej historiami bohaterów o niezwykłych umiejętnościach ściganych przez tajne pozarządowe organizacje, które planują ich wykorzystać do własnych, najczęściej polityczno-militarnych celów. Styczność z taką organizacją może oznaczać tylko jedno: kłopoty. I to właśnie dopadło główną bohaterkę, Deznee Cross.
Życie dziewczyny uległo zmianie, gdy na jej drodze stanął tajemniczy Kale, chłopak czarujący i naiwny, ale też o umiejętnościach zawodowego zabójcy. Ku swemu zaskoczeniu Deznee dowiedziała się, że w sprawy Denazen jest zamieszany jej ojciec, że sprawy rodziny wyglądają zupełnie inaczej niż do tej pory myślała, a ona sama umie więcej niż się po sobie spodziewała.
W tomie drugim sprawy bohaterów skomplikowały się jeszcze bardziej. Okazało się, że ludzi o różnych umiejętnościach jest całkiem sporo, a także że mają oni pewien genowy defekt, który w momencie ukończenia 18. roku życia doprowadza ich do szaleństwa, a w konsekwencji do śmierci. To dlatego głównym zadaniem bohaterów w części trzeciej będzie jak najszybsze odnalezienie tych osób i udzielenie im, w miarę możliwości, pomocy. Ten sam problem ma także Deznee, to dlatego poszukiwania przybierają znacznie na sile.
Bohaterka ma dodatkowy kłopot z Kale'm, który by ją ratować, dobrowolnie wrócił do Denazen, a teraz w ogóle jej nie pamięta. Dziewczyna jest zdruzgotana i postanawia zrobić wszystko, by przywrócić ukochanemu wspomnienia. Czy jej się to uda?
Podejrzewam, że książka przypadnie do gustu nastoletnim czytelnikom i być może będą oni bardziej wyrozumiali dla historii w niej zawartej. Sama jestem odrobinę zniecierpliwiona.
Podjęłam się lektury Drżenia, bo mylnie założyłam, że będzie to finał trylogii. Gdyby tak było, naprawdę wyszłoby to serii na dobre. Tymczasem dowiedziałam się, że autorka ma w planach wydanie części czwartej i piątej i wtedy stało się dla mnie jasno, dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje.
Wszystko udaje się bohaterom zbyt łatwo, a zagrożenie nigdy nie jest tak poważne, jak powinno. Kale jak na kogoś, kto przeszedł tak straszne tortury, zbyt szybko wraca do siebie i zachowań, które go wcześniej cechowały. Najmocniej zagrożona szaleństwem i śmiercią Deznee, wcale nie ma groźnych objawów, a potem wszystko się rozmywa. Największa nadzieja Szóstek, okazuje się niepotrzebna, bo znajduje się inne wyjście. I nawet okrutne Denazen straszne się nie wydaje. Słowem, co już się zbuduje trochę napięcia, to momentalnie się je obniża, przez co historia traci logikę i wiarygodność.
Akcja toczy się dość leniwie i bohaterowie więcej tu planują niż robią. Kiedy już wydaje się, że dojdzie do ostatecznego starcia, wszystko zostaje zastopowane, bo przecież coś trzeba zostawić na kolejne tomy. W rezultacie nie otrzymujemy żadnych kluczowych rozwiązań, a kilka naprędce wymyślonych niejasności ma czytelnika zachęcić do sięgnięcia po kolejny tom.
Jeśli o mnie idzie, to poczułam się oszukana, bo liczyłam na zakończenie i to takie ostateczne. Zapowiedź kontynuacji ma sens tylko wtedy, gdy jest jeszcze co opowiadać. W tym przypadku, moim zdaniem już niestety nie ma.
Jak już mówiłam, z lektury będą zadowoleni zagorzali miłośnicy serii i ci czytelnicy, którzy znają dwie pierwsze części. W innym przypadku odbiór fabuły będzie nastręczał trochę kłopotów, w związku z tym, jeśli ktoś zechce po tę pozycję sięgnąć, to na własne ryzyko.
Ropuszki
„Co jest złego w truciznach? Są takie czyściutkie... albo uduszenie... Ale nie, wy zawsze musicie robić krwawą łaźnię... Wiecie, że gorzej od krwi spiera się tylko czerwone wino?".[1]
Ile razy po zakończeniu ulubionej serii zastanawiamy się co dalej u bohaterów, których darzymy sympatią? Albo zastanawiamy się co było przed rozpoczęciem cyklu? I nie mówię tu tylko o tych pierwszoplanowych postaciach, ale i pobocznych, bo to ich historie najczęściej szybko się kończą, a nas nurtuje co tam u nich słychać...
Aneta Jadowska, autorka heksologii o Dorze Wilk sama była ciekawa tego co u jej podopiecznych i dzięki temu oddała w ręce swoich czytelników Ropuszki, zbiór opowiadań przedstawiający losy bohaterów przed i po wydarzeniach z poszczególnych tomów. Intryguje was jak dokładnie wyglądało pierwsze spotkanie Dory i Leona, albo co działo się przed Wszystko zostaje w rodzinie? Chcecie poczytać o Bognie, Romanie, Mironie i Joshui oraz o innych znajomych wiedzmy? W takim razie zupełnie nie rozumiem na co jeszcze czekacie...
O Anecie Jadowskiej słyszał już chyba każdy, nawet ten kto nie miał jeszcze styczności z jej twórczością. Nawet ja, na fali ochów i achów, zakupiłam pierwsze tomy i... nadal ich nie przeczytałam. Kiedy jednak zobaczyłam zapowiedź Ropuszek stwierdziłam, ze od tego zacznę, może nie powinnam bo uprzedzę pewne fakty, ale zaryzykowałam. Czy to była właściwa decyzja?
Pomimo tego, że nie znam książek o Dorze nie przeszkadzało mi to w odbiorze opowiadań, wręcz podsyciło tylko moje zainteresowanie Dorą i przekonało do tego, by w pierwszej wolnej chwili chwycić po pierwszy tom. Polska powieściopisarka stworzyła teksty, które zadowolą nie tylko fanów serii, ale i tych nie znających jej dotychczas. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego Jadowskiej, już dawno, jeśli w ogóle, nie czytałam tak równych i dopracowanych opowiadań, a mnie mało kiedy krótka forma wypowiedzi potrafi zadowolić i zaciekawić. Anecie wyszło to jednak pierwszorzędnie, teksty są spójne, logiczne i co najważniejsze przepełnione akcją, emocjami oraz w wielu przypadkach humorem. Nie brakuje w nich opisów miejsc oraz wydarzeń. Autorka cechuje się również pomysłowością i kreatywnością przez co nie nuży i mile zaskakuje.
Ropuszki to prawdziwa plejada osobowości i dosłownie każda jest inna oraz niepowtarzalna. Nie da się przewidzieć ich zachowań i tego czy nagle nie zaskoczą zmianą swoich poglądów. Może się wydawać, że już znamy daną postać, ale okazuje się, że to tylko część i ma jeszcze sporo tajemnic. Podoba mi się w twórczości Jadowskiej, że czerpie ze wszystkich magicznych istot, ale ożywia je na nowo zacierając granice między dobrem a złem. No i nie pozbawia ich poczucia humoru czym zdobyła mnie ostatecznie.
Obawiałam się trochę spotkania z piórem Jadowskiej, ale jak widać bezpodstawnie. Czas spędzony z tą publikacją był niezwykle owocny w dobrą zabawę pełną wrażeń oraz śmiechu. Opowiadania czytało się szybko oraz z ogromnym zainteresowaniem, bo świat przedstawiony przez autorkę fascynował, a bohaterów nie dało się nie polubić (oczywiście z małymi wyjątkami). Jadowska ma specyficzne poczucie humoru, które do mnie trafiło, jest pomysłowa i pokazuje, że to jeszcze nie wszystko czym może zaskoczyć. Na co szczerze liczę.
Oczywiście Ropuszki polecam. Nie zawiodą się na tej książce fani twórczości Anety jadowskiej oraz wielbiciele fantastyki z nutką poczucia humoru. Opowiadania są lekkie w odbiorze i można je czytać w przerwach między innymi tytułami lub na raz, ja osobiście nie mogłam się od nich oderwać.
[1]Aneta Jadowska, Ropuszki
Sicario
Denis Villeneuve wstrząsnął filmowym światem i widzami już co najmniej dwukrotnie. Przyszedł czas na zrobienie tego po raz kolejny. „Sicario" to doskonała sensacja, lecz gdyby nie genialna warstwa realizacyjna, historia zaprezentowałaby się jak wiele innych. Reżyser stosuje podobne chwyty jak w „Labiryncie", lecz... ze zdwojoną siłą. Gdy już myślimy, że zwolnimy oddech, gdy nasze przypuszczenia okażą się trafne, bach, Villeneuve znów przypomina nam, żebyśmy się opamiętali i zapomnieli o schematach serwując kolejny zwrot akcji.
Młoda agentka FBI Kate Macer (Emily Blunt) pracuje w wydziale ds. porwań. Zaangażowana w swoją pracę zostaje dostrzeżona przez „górę". Przyłącza się do supertajnej akcji CSI mającej na celu pojmanie szefa wielkiego meksykańskiego kartelu narkotykowego. Agentka początkowo nie zna żadnych szczegółów operacji, a gdy zaczyna je stopniowo pokazać, okazuje się, że jej przełożeni i współpracownicy balansują na granicy prawa. Kate Macer wchodzi wraz z „konsultantem" agencji oraz całym zespołem w sam środek narkotykowego piekła.
Już początkowa sekwencja pokazuje, w jakim tonie rozegra się całość filmu. Początkowo mamy ciszę przed burzą, potem wtargnięcie FBI do podejrzanego budynku, a na koniec strzelaninę. Na koniec? Tu właśnie pokazuje się cały charakter i umiejętność prowadzenia narracji przez Villeneuve'a. Agenci znajdują jeszcze w ścianach zmasakrowane zwłoki w oszałamiającej ilości, a żeby przypadkiem widz nie poczuł się pewny swoich przypuszczeń, ostatecznie miejsce wybucha wraz z niektórymi policjantami. W takim charakterze rozgrywa się „Sicario". Odbiorca wciąż dostaje kolejne zastrzyki adrenaliny, aby napięcie nie zeszło z niego przez całe dwie godziny. Ba, najlepiej, żeby wciąż rosło, dopóki nie osiągnie kolosalnych rozmiarów.
Kate Macer stoi w opozycji do pozostałych bohaterów filmu, którzy w teorii również stoją na straży prawa.Ona wstąpiła do policji z powołania, z chęci ratowania świata. Jak widzimy po jej stroju, wyglądzie, zrezygnowała dla służby z samej siebie – wciąż nosi ten sam T-shirt, a jej włosy dawno nie widziały fryzjerskich nożyczek. Tym bardziej nie potrafi zrozumieć swoich nowych przełożonych oraz współpracowników. Jak mogą tak mocno naginać granice prawa, moralności? Czy oni jeszcze służą społeczeństwu? A może to tylko polityczna rozgrywka? To właśnie z jej perspektywy poznajemy policyjny, wykolejony świat. Zostajemy bombardowani informacjami, jak ona, zostajemy tak samo zaszokowani brutalnością.
Najnowsza produkcja Villeneuve'a to także produkcja świetnie zagrana. Emily Blunt doskonale oddaje frustrację swojej bohaterki, która szarpie się w nowej, brutalnej krainie. W stonowany sposób oddaje szok, zaskoczenie, świetnie kontrastujące z postawą reszty bohaterów. Josh Brolin, przeżywający teraz swoje 5 minut, odgrywa cynicznego, acz nieco zdesperowanego przełożonego, za to Benicio del Toro przeraża samym spojrzeniem, które łączy w sobie gniew i smutek.
Ten obraz nie byłby pełny, gdyby do znakomicie poprowadzonych aktorów i narracji nie dołączyły genialne zdjęcia. Od początku można podziwiać kunszt operatora, lecz najlepiej uwidacznia się w tych najlepszych scenach – zejścia do tunelu, szybkiej akcji w Juarez, a także samej prezentacji miasta zwanego Bestią. Dodać należy do tego muzykę, która szumi w uszach długo po zakończeniu seansu, potęgując wrażenie przygniatania widza do podłogi każdą kolejną sceną, a niekiedy nawet ujęciem.
„Sicario" to wyśmienite kino gatunkowe. Szybka, dynamiczna akcja to najbardziej sztampowa ze składowych tego obrazu. Brutalna, ponura w wymowie produkcja nie pozwala widzowi na choć chwilę oddechu, prezentując świat, który dla bohaterki jest nie do wyobrażenia, a co dopiero dla nas. Aż strach pomyśleć, czym następnym razem Denis Villeneuve'a wciśnie nas w fotel i nie wypuści przez kilkadziesiąt długich minut.
Slow West
„Slow West" to pełnometrażowy debiut Johna Macleana. Reżyser do tej pory zrealizował dwie krótkometrażówki. Co ciekawe – obie z tym samym aktorem. Michaelem Fassbenderem. Nie mogło go więc zabraknąć u boku Macleana i tym razem. Właśnie gdzieś tutaj zaczyna się sukces „Slow West" - to rola pisana pod konkretnego aktora, film, który jest wyśnioną „wariacją na temat". A poza tym, jak wielu zdecydowałoby się zrobić Dziki Zachód wśród krajobrazów Nowej Zelandii?
Siedemnastolatek, szkocki panicz Jay Cavendish (Kod Smit-McPhee) przemierza ocean i wiele kilometrów w poszukiwaniu miłości swojego życia Rose Ross (Caren Pistorius). Chłopak trafia w końcu na Dziki Zachód, którego praw nie jest świadom w żadnym stopniu. Po drodze spotyka Silasa (Michael Fassbender), tajemniczego wędrowca, który zaproponuje paniczowi pomoc w przeprawie przez tę krainę. Jakie będą konsekwencje decyzji Jaya? Czy Silas wie coś, o czym nie wie Cavendish? Czy uda im się odnaleźć Rose? Co ich czeka po drodze?
„Slow West" to film o przetrwaniu. Oczywiście przede wszystkim tym fizycznym, lecz nie tylko. Głównemu wątkowi podróży, wędrówki przez Dziki Zachód, towarzyszy ten o zanikaniu Indian. Zderzenie dwóch kultur okazuje się brutalne, pełne przemocy. Nawet Jay zaczyna rozumieć, że biały człowiek rości sobie zbyt wiele praw do ziemi, którą właściwie dopiero co odkrył, że zabija nie tylko lud, ale całą historię, kulturę i naukę. Przetrwanie dotyczące wyłącznie fizyczności tyczy się wszystkich bohaterów, lecz po drodze przychodzi jeszcze to, w które włączone są własne ideały, zasady, moralność. W tym sensie "Slow West" prezentuje się niemalże jako przypowieść.
Cavendish to idealista, romantyk, niewinny, a nawet naiwny chłopiec, który przemierza pół świata, aby zdobyć ukochaną, która nie wiadomo nawet, czy odwzajemnia jego uczucia (dowiecie się tego w trakcie seansu). Z drugiej strony mamy Silasa – chama, gbura, egoistę, który jednak skrywa w sobie jakieś ogromne pokłady emocji. Ta twarz musi kryć jakąś historię, jakąś genezę, a jej niewyjaśnienie powoduje, że widz jeszcze bardziej jest mężczyzną zafascynowany. Z każdą kolejna sceną wzrasta wrażenie oglądania filmu o dojrzewaniu. Wędrowiec dorasta do empatii, do walczenia ze swoim egoizmem. Jay w końcu zaczyna rozumieć, że nieodłącznym elementem świata, w którym przyszło mu żyć jest śmierć.
Wydaje się, jakby rola Silasa została napisana z myślą o Fassbenderze (zresztą dam sobie uciąć głowę, że tak było). Kamera poświęca brytyjskiemu aktorowi sporo czasu, decydując się na całkiem sporo zbliżeń. Kodi Smit-McPhee, pomimo młodego wieku, również nieźle poradził sobie w roli Jaya. W samej jego twarzy kryje się jakaś niewinność, zagadka, bezbrzeżne oddanie sprawie. Nie jestem do końca pewna, czy to umiejętność wcielenia się w postać czy raczej wylewająca się z ekranu natura i osobowość aktora.
Z całości obrazu przenika na zewnątrz jakiś oniryczny, surrealistyczny klimat. Powoduje ją sama historia, nietypowe rozwiązania fabularne poprzedzające konkluzję tej opowieści (o których nie zamierzam zbyt wiele mówić, bo odebrałabym Wam przyjemność oglądania), a także niesamowita plastyczność zdjęć. Każde ujęcie można by przekalkować w skali 1:1 do jakiegoś kolorowego komiksu i złudzenie wcale by nie minęło. To nie jest Dziki Zachód z książek, to właśnie Dziki Zachód z obrazkowej opowieści.
Pomimo, że „Slow West" to opowieść o Dzikim Zachodzie (tym nieco onirycznym), plenery wcale nie reprezentują Dzikiego Zachodu. Twórcy zdecydowali się nakręcić film w Nowej Zelandii, czego nie da się przeoczyć oglądając tę produkcję. Ten krajobraz potęguje w jakiś sposób ów wcześniej wspomniany surrealizm, lecz dodaje piękna zdjęciom. Świetnie wykadrowane, umiejętnie ukazujące cudowność otaczających bohaterów plenerów.
„Slow West" to obraz, który cieszy oko, na który naprawdę znakomicie się patrzy. Kolory wręcz na ekranie żyją, choć głównie spoglądamy na odcienie brązu i zieleni. Wariacja na temat westernu w rękach Johna Macleana prezentuje się bardzo sprawnie, a przy tym to intrygujące, specyficzne kino, które ogląda się niczym dawno nienadchodzący sen.
Mennica
"Mennica" to trzeci, najnowszy tom serii o komisarzu Witczaku. Tym razem bohater "Zasługi nocy" i "Patrona" wraz z dawnymi współpracownikami: Agnieszką Cynowską (Cyną) i Adamem Tymańskim (zwanym Hifem) będzie musiał zmierzyć się z najtrudniejszą sprawą w swojej karierze. W znalezionym przez myśliwskiego psa płytkim grobie spoczywają cztery ciała. Z trzech zostały tylko szkielety, czwarte należy do zaginionej niedawno młodej dziewczyny. Co łączy morderstwa sprzed dziesięciu lat z sympatyczną nastolatką i tytułową Mennicą? Czemu zabójca wrócił po tak długim czasie? Te pytania będzie musiał zadać sobie Krzysztof Witczak. Śledztwa nie ułatwi fakt, że komisarz leczył się psychiatrycznie, a od jakiegoś czasu zaczyna widywać komunikującego się z nim widmowego starca. Ale kto powiedział, że w życiu ma być łatwo...
Pędząca akcja "Mennicy" nie pozwala nam ani na moment odetchnąć. To jest główny atut powieści. Bez zapychaczy, odrywających od fabuły zbędnych opisów (a książka ma ponad czterysta stron) Mateusz M. Lemberg prowadzi nas przez świat pełen przemocy. Ukazuje nieznające litości zorganizowane grupy przestępcze, pozbawionych skrupułów bandziorów i uczciwych, oddanych sprawie, choć czasem też zagubionych i skorumpowanych funkcjonariuszy policji. Nic nie jest czarne ani białe. Wszyscy mają swoje rysy i tajemnice - jak w prawdziwym życiu czasem trudno odróżnić po której stronie barykady kto stoi. Dobry czy zły? W "Mennicy" i realnym świecie te pojęcia przenikają się, często tracąc na znaczeniu. Bo nawet najuczciwszy człowiek ma swoją cenę. A jak wiadomo pieniądze potrafią zepsuć i złamać każdego. Podobnie strach o los bliskich nam osób.
Jednak powieść to nie tylko porwania i strzelaniny. Dzięki doskonale przedstawionym wątkom obyczajowym lepiej poznajemy bohaterów. Zakradamy się do prywatnego życia Cyny, Witczaka, Hifa. Wnikamy głęboko w rozterki i życiowe dylematy. Dzięki temu bardziej rozumiemy ich wybory i sposób działania. I co tu dużo mówić, powieść też wiele na tym zyskuje. Policjanci na naszych oczach ożywają. Z papierowych, stworzonych w głowie pisarza postaci, przemieniają się w żywych, oddychających i posiadających własne cele i dążenia ludzi. A my, chcąc nie chcąc, zaczynamy im kibicować, oceniać, bać się o ich los. To znaczy, że spełnili swoją rolę, wyszli poza karty powieści, nabrali czterech wymiarów, a to jest chyba celem tworzenia postaci. Lembergowi udało się to znakomicie. Co ważne, swoich bohaterów przedstawił w wyważony, mądry sposób. Wystarczająco by ukazać sedno, ale nie na tyle aby wejściem w psychologię postaci zanudzić czytelnika.
W "Mennicy" coś jeszcze zwróciło moją uwagę. Autor często wykorzystuje nawiązania popkulturowe czym, przyznam się, mnie kupił. Zarówno muzyczne, książkowe jak i filmowe. Przewija się "Obcy", "Szklana pułapka" a finał przywodził mi chwilami na myśl pamiętną scenę z "Kill Billa" i powieść "Cujo" Stephena Kinga. Kto czytał już "Mennicę" i oglądał film Tarantino, będzie wiedział o co chodzi. Oczywiście tego jest o wiele więcej, jednak nie będę psuł wam przyjemności, jaką niewątpliwie jest wyłapywanie tego typu "smaczków".
Podsumowując, "Mennica" to udany kryminał, pełen napięcia, zwrotów akcji i dobrze uknutej, przemyślanej intrygi z masą charakterystycznych, niesztampowych bohaterów. Wszystko trzyma się kupy a finał nie rozczarowuje. "Mennica" posiada wszystkie cechy jakie powinna mieć powieść tego gatunku. To doskonała pozycja, która zasługuje na uznanie, i to nie tylko w kraju, bo mam nadzieję, że po Katarzynach Puzyńskiej i Bondzie, Mateusz M. Lemberg będzie kolejnym eksportowym hitem polskiego kryminału. Tego autorowi życzę, a tym, którzy nie zapoznali się jeszcze z najnowszą powieścią Lemberga serdecznie polecam. Sięgnijcie po "Mennicę", naprawdę warto! Ja swój egzemplarz odkładam na półkę gdzie obok "Zasługi nocy" i "Patrona" czekać będzie cierpliwie na kolejną powieść Mateusza Lemberga. Podobnie ja, może nie aż tak cierpliwie.
Ant-Man powróci w 2018 roku
Wielbiciele produkcji ze stajni Marvel powinni być zachwyceni - Ant-Man powróci na ekrany kin w 2018 roku. Po wielkim sukcesie komercyjnym pierwszej odsłony przygód małego superbohatera, Marvel Studios zdecydowało się na realizację kontynuacji. Produkcja trafi do kin 6 lipca 2018 roku.
Droga do Nawi
Co powiecie na współczesną fantastykę, w której spotkacie się z plejadą słowiańskich i germańskich bóstw? Której akcja wcale nie rozgrywa się za czasów świetności pogańskich wierzeń? W dodatku napisaną przez polskiego pisarza? Myślę, że w większość z Was odpowiedziałaby głośne „hurra!". Tomasz Duszyński właśnie z taką koncepcją stworzył swoją najnowszą powieść fantasy. „Droga do Nawi" łączy w sobie wierzenia z naszych ziem z wartką, niemalże sensacyjną akcją, magią i całym naręczem fantastycznych postaci.
Okładkę książki zdobi posąg Świętowita – słowiańskiego bóstwa o czterech twarzach. Z jego oczu zradzają się pioruny, które wzbijają się w niebo. Od dołu posąg otoczony został przez mgłę, zanim widać szereg wieżowców, szalejącą w mieście burzę. Już w projekcie okładki widać połączenie współczesnego nam świata z wiarą w słowiańskich bogów.
Alek Bielski, Polak, weteran z Afganistanu sprawdzający się w nowej pracy. Rosjanin, Misza Asieniewicz, moskiewski policjant. Ksenia Morozowa, Rosjanka, dziewczyna pracująca w sklepie obuwniczym w Moskwie. Losy tej trójki, początkowo niezwiązane, zostają połączone za sprawą pradawnych bóstw. Zostają uwikłani w intrygę tajemniczego świata, o którego istnieniu żadne z nich do tej pory nie miało pojęcia. Wciągnięci w niebezpieczny wir wydarzeń dowiedzą się o sobie samych (i o sobie nawzajem) o wiele więcej niż mogliby kiedykolwiek się spodziewać. Kim tak naprawdę jest Ksenia? Czy Perun zdoła osiągnąć swój cel i zawładnąć światem ludzi? Jakie znaczenie w całej historii mają Alek i Misza? Czy wszyscy wyjdą cało ze starcia z bogami?
Tomasz Duszyński wygrał już samym pomysłem na swoją powieść fantasy. Ciężko mi ocenić, jak bardzo „Droga do Nawi" mogłaby zainteresować czytelników spoza naszego kraju, lecz z pewnością na naszym podwórku wybija się koncepcją. Świat bóstw, wierzeń słowiańskich i germańskich, dżinów, krasnoludów, herosów z dawnych czasów nie została przy tym umieszczona w czasach nam dalekich, dawnych. Polski pisarz wybrał współczesność – wydarzenia dzieją się w Moskwie oraz w Warszawie. Dzięki czemu najnowsza powieść Polaka wpisuje się także w modne ostatnio urban fantasy.
Cieszy mnie, że przy tym wszystkim powieść nie obfituje w całe tuziny postaci ze słowiańskiej mitologii. Spotykamy się z Nyją, Sygurdem, Perunem, Welesem, którzy są idealną reprezentacją bóstw. Dzięki temu Duszyński pokazuje czytelnikowi świat, którego jednocześnie do końca nie odkrywa. Może kogoś tym zafascynuje, może ktoś chociaż pobieżnie sprawdzi, kto był kim, a może ktoś po prostu dowie się o istnieniu herosa Sygurda.
Duszyński podejmuje także temat samego sensu istnienia bogów. Dopóki ludzie w nich wierzą mają się całkiem dobrze. Gdy ludzie mocno w nich wierzą – stają się coraz potężniejsi. I na odwrót. Bez ludzi nie ma bogów – mogą trwać tylko dzięki nam.
Jedynym moim zarzutem wobec „Drogi do Nawi" jest chaos, który występuje u jej progu. Początkowo trudno było mi się odnaleźć w przedstawionym świecie, we wszystkich intrygach, w połączeniu świata, który znają bohaterowie z tym magicznym. Jednak wraz z rozwojem powieści , wraz z każdą kolejną stroną wszystko staje się coraz bardziej klarowne.
„Droga do Nawi" to przede wszystkim szybka akcja. Nie zabraknie strzelanin, walk, magicznych potyczek czy sporów między bogami. Podobnych scen w książce jest na pęczki, a całość okraszona jest całym mnóstwem spisków, intryg, manipulacji, które podejmowane w jednym świecie oddziaływują na drugi. Przy tym to powieść niezwykle zabawna - bohaterowie nie stronią zarówno od sucharów, jak i ciętych ripost. Humor przejawia się także w sytuacjach, w których Alek czy Misza odkrywają kolejne elementy nowego dla nich świata i zastanawiają się, czy rzeczywiście cała ich przygoda po prostu im się nie wyśniła.
Intrygująco przedstawia się także cały mityczny świat bóstw, który jest niedostępny dla przeciętnego zjadacza chleba. Duszyński dzieli go na Departamenty Wschodni i Zachodni, opowiada o tym, jak te enigmatyczne stwory żyją obok bohaterów, a nikt nie potrafi się zorientować, że nie są ludźmi. W tle prezentuje się bogaty obraz dwóch stolic – Warszawy i Moskwy, przez które przemierzamy wraz z Alkiem, Miszą i Ksenią.
Polski autor prowadzi trzecio- i pierwszoosobową narrację. W tej pierwszej opowiada o losach Kseni, Miszy oraz niekiedy o spotkaniach bogów. Bezpośrednio oddaje głos jedynie Alkowi, którego spojrzenie jest jakby wyróżnione spośród głosów wszystkich bohaterów. Mimo to, ciężko niekiedy zrozumieć niektóre z jego zachowań, dopatrzeć się większego sensu w podejmowanych przez niego decyzjach.
„Droga do Nawi" to ciekawy koncept, a przy tym całkiem sprawnie zrealizowany. Cieszy, że autor wziął się za „naszą" mitologię, nie szukał inspiracji w dalekich światach. Umieszczając akcję w dwóch bliskich nam stolicach również sprawia, że polski czytelnik będzie z większą radością przemierzał przez świat tak mu bliski. A nuż uwierzy, że za każdym rogiem czai się przygoda i należy tylko wypatrywać, kiedy bogowie zmącą nasz, czasem niezbyt lubiany, spokój?
Pół świata
Ach długo musiało czekać na swoją kolej „Pół świata" Joe Abercrombiego na recenzenckim stosiku. Patrzyłam nań tęsknie i za każdym razem, gdy zbliżałam się do nagromadzonej literatury, walczyłam z sobą by nie zignorować kolejności i nie sięgnąć po drugi tom „Morza Drzazg". Cierpliwość jednak bardzo się opłaciła. Smak długo wyczekiwanej kontynuacji okazał się dużo bogatszy i uzależniający, niż mogłam to sobie wyobrazić.
Okładka „Połowy świata" jest zdecydowanie bardziej niepokojąca, niż ta „Połowy króla". Poprzedni chłód i surowość krajobrazu zastąpiło wrażenie zagrożenia. Fala, której grzbiet jeży się ostrzami to wyraźny sygnał nadciągających bitew i spotkań na ubitej ziemi, a przy tym – od samej strony wizualnej – niezwykle hipnotyzujący i niestandardowy. Wykorzystanie dwóch faktur okładki (lśniącej i gładkiej) daje wrażenie trójwymiarowości, budząc podświadomą obawę o skaleczenie się orężem. Przynajmniej tym, którzy pozwalają czasami pohasać swojej wyobraźni.
Najwyższy Król ma się czego obawiać. Pamiętający dawne słowa przysięgi Ojciec Yarvi, minister Gettlandu, gotowy jest przemierzyć cały świat, byle zjednoczyć armię dość potężną by stawić czoła jego tyranii. Jak jednak powiadają: silniejszego nie da się pokonać siłą. Wykorzystując w swoich rozgrywkach przeszłe znajomości, mając świadomość wad i zalet swoich wrogów oraz układając plan, w który angażuje niepozorną choć waleczną dziewczynkę-morderczynię, Zadrę, oraz wojownika-orędownika pokoju, Branda, Yarvi rozmyślnie rozkłada figury. Tylko czy wszyscy będą chcieli podążać wyznaczonymi przezeń ścieżkami?
Kto przyzwyczaił się do serii, w których kolejny tom zaczyna się tam, gdzie skończył poprzedni, może się srogo zdziwić otwierając „Pół świata", drugi tom „Morza Drzazg". Joe Abercrombie stawia bowiem wyraźnie na proces przemian i dojrzewania, a ten w przypadku Yarviego już się skończył. Kiedyś młody, okaleczony i życiowo nieprzygotowany pretendent do tronu stał się przebiegłym ministrem poważanym i traktowanym z pełną szacunku dozą nieufności. Jego miejsce zajęła jednak postać nie mniej nieprzeciętna i charakterystyczna.
Zadra Bathu jako dziewczyna-wojownik, dopiero dojrzewająca i odkrywająca świat, to solidny powiew świeżości. Podobnie zresztą jak Brand, który poświęcając wszystko by zostać wojownikiem, brzydzi się zabijaniem. Nie da się nie mówić o pewnym jakościowym skoku, jeżeli chodzi o kształtowanie nowych bohaterów. W przeciwieństwie do młodego Yarviego z „Połowy króla", Zadra i Brand to postaci, z którymi bardzo łatwo się utożsamić i odnaleźć uniwersalne życiowe prawdy – o poszukiwaniu własnej drogi, cudzych oczekiwaniach, własnych pragnieniach i pierwszych uczuciach. Sam Yarvi, w nowej wersji, także sporo zyskał. Osobiście zazdroszczę mu przebiegłości i umiejętności planowania.
Teoretycznie „Pół świata" to kontynuacja „Połowy króla" świat jest przecież ten sam, bohaterowie po części również i ogólna motywacja fabularna (zemsta, zemsta, zemsta!) także się nie zmieniła. Jednak wysunięcie na pierwszy plan nowych postaci sprawia, że ma się mgliste wrażenie śledzenia jakiegoś rodzaju rebootu albo sequela. Co więcej, zamiast z czasem zniknąć, pogłębia się aż do ostatniej strony. Fani nastrojowości poprzedniej odsłony „Morza Drzazg" mimo wszystko nie powinni być jednak zawiedzeni. Najważniejsze bowiem elementy kreacji świata przedstawionego zostały zachowane. Polityczne intrygi, tajemnicze ruiny, wszechobecne knowania i spiski oraz bardzo barwny język.
Barwny i specyficzny o dość jasno ukierunkowanym odbiorcy. Nagromadzenie wulgaryzmów (żadnych siarczystych), pyskatych odzywek i obraźliwych kombinacji w połączeniu z dominacją męskich bohaterów i pewną maskulinizacją postaci kobiecych sprawia, że lektura wydaje się być przeznaczona raczej dla czytelnika niż czytelniczki. Opisy wciąż są raczej surowe (chociaż byłam też pod wrażeniem niemal subtelnych przywołań obrazów związanych z emocjami bohaterów), a akcja toczy się gładko i bardzo szybko. To, czego autor ochoty opisywać nie ma (np. powrotu z wyprawy) po prostu pomija. Jakkolwiek Abercrombie podobnie jak Tolkien postawił na drogę, to u tego pierwszego jest ona zdecydowanie mniej szczegółowa. Jak dla mnie, to wielki plus.
Lekturę zakończyłam po części szczęśliwa – że wreszcie miałam szansę się za nią wziąć – a po części smutna – obawiając się, że kolejny tom przyniesie kolejnych bohaterów. Związałam się emocjonalnie z Zadrą i Brandem oraz ich dziwaczną relacją. Chciałabym móc śledzić ich z podobną dokładnością w następnym tomie, a obawiam się, że nie będzie to możliwe. Chociaż kto wie? Jak widać Abercrombie potrafi przecież zaskakiwać.Tymczasem pozostaje mi tylko czekać i rozmyślać nad knowaniami Ojca Yarviego. Jestem pewna, że ukrył coś między wierszami.
Lepszy świat
„Niebezpieczny dar" spodobał mi się tak bardzo, że do tej pory książka krąży pomiędzy moimi znajomymi oraz członkami rodziny. Większość z kolejnych czytelników podziela moje zdanie mówiąc: „to było naprawdę dobre". Muszę przyznać, że o istnieniu kontynuacji historii o Nicku Cooperze i Obdarzonych dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu pierwszego tomu. „Lepszy świat" ponownie opowiada o dystopijnym świecie, tym razem zagrożonym wojną domową wywołaną przez fanatyków.
Okładka została utrzymana w tym samym tonie, co grafika poprzedniej części. Utrzymana w ciemnych barwach nie napawa optymizmem. Stojący, prawdopodobnie na parkingu, bohater rzuca za sobą ogromny cień. Przed nim, w oddali widać wieżowce, a bliżej, tuż przed nim rozpościera się wyraźna smuga światła, stworzona prawdopodobnie przez pędzący pociąg. A być może przez obdarzonego?
Kilka miesięcy po śmierci Petersa, po wydarzeniach, które rozegrały się w „Niebezpiecznym darze", Nick Cooper zostaje doradcą prezydenta Stanów Zjedoczonych. Zarówno wśród obdarzonych, jak i wśród normalnych zdarzają się ekstermiści. Siatka terrorystyczna o nazwie Dzieci Darwina dowodzona przez ludzi ze specjalnymi umiejętności paraliżuje trzy miasta. Odcinają mieszkańców od dostaw żywności, potem prądu. Póki sklepowe świecą pustkami, a obdarzeni palą ludzi żywcem. W tych ciężkich czasach, gdy Stany Zjednoczone stoją u progu prawdziwej wojny domowej, Cooper musi pamiętać o tym, że niekiedy potrzeba radykalnych kroków, aby zapobiec katastrofie. Czy uda się zatrzymać nieuchronny bieg wydarzeń? Czy Nick po raz kolejny stanie na wysokości zadania?
Sakey zyskuje w moich oczach dzięki temu, że przypomina wydarzenia z poprzedniego tomu w początkowych rozdziałach. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ nie jestem mistrzem zapamiętywania fabuł i gdyby nie to musiałabym zrobić sobie przymusową powtórkę.
Amerykański pisarz tworzy świat, w którym nic nie jest czarno-białe. Działania jedynych fanatyków, drugich fanatyków, rządu mają dwie strony medalu i trudno opisać się pod którąkolwiek opcją (znów trochę jak nasza rzeczywistość, prawda?). Każda opcja może zagrażać którejś ze stron. Przerażeni ludzie chcą, aby rząd nakazał oznakowywanie obdarzonych przez wszczepienie im chipów. Ciężko przełknąć wizję Akademii, do której zabierane są stosunkowo małe dzieci, odcięte od dotychczas znanego świata, od rodziny. Summa summarum to brutalny świat, w którym prawda jest tylko pewną nierealną koncepcją.
Tym razem nie śledzimy akcji tylko z perspektywy Coopera. Do głosu dochodzą także inni bohaterowie – niektórzy z nich pojawiają się wyłącznie na moment, inni wplatają swój punkt widzenia co jakiś czas przez całą powieść. Zdecydowanie poszerza to perspektywę, sprawiając, że przedstawiony świat nabiera jeszcze więcej odcieni szarości.
Głównym motorem napędowym powieści okazuje się wciąż rosnące napięcie pomiędzy obdarzonymi oraz normalnymi. Właściwie obserwujemy je od początku do końca prezentowanych wydarzeń. Autor, podobnie jak w pierwszym tomie serii, serwuje sporo zwrotów akcji, które naprawdę trudno przewidzieć. Bardzo dobrze się sprawdza w realizacji thrillera, przy czym wątki polityczne wypadają dość słabo – cieszy, że pisarz nie zdecydował się na napisanie politycznego thrillera.
Marcus Sakey ponownie pomiędzy rozdziałami umieszcza inne formy tekstu prezentujące, jak wygląda tamten świat. Znajdziemy tam między innymi reklamy o tym, gdzie zadzwonić, żeby trafić na „błękitną linię" dla obdarzonych; zapisy rozmów z konferencji prasowych czy programów telewizyjnych; fragmenty przemówień wystosowywanych w stronę młodych ludzi; ulotki dotyczące akcji społecznych uczących tolerancji. To wszystko jest idealnym uzupełnieniem ciągu wydarzeń, wniknięciem w świat przedstawiony jeszcze głębiej.
Pomimo tego, że obie części serii są bardzo dobre, trzeba wydaje mi się, że Sakey wyciągnął z tematu wszystko, co się dało. Nie interesowałam się, o czym opowiada trzeci tom o Obdarzonych, jednak żywię w stosunku do niego niemałe obawy. Niemniej, „Lepszy świat" podtrzymał poziom pierwszej części (z niewielkimi jedynie uszczerbkami). Polecam fanom dystopii, szeroko pojętej fantastyki, tym bardziej, że można tę powieść przeczytać bez znajomości „Niebezpiecznego daru".
Premiera "Wszechświatów. Utopia" już w październiku!
Już 12 października nakładem wydawnictwa Dreams ukaże się trzeci tom Wszechświatów autorstwa Leonardo Patrigrani - Utopia.