Rezultaty wyszukiwania dla: Postapo
Głębia. Skokowiec
To nie będzie łatwe – grzmią słowa z blurbu najnowszej powieści Marcina Podlewskiego pod tytułem „Głębia. Skokowiec", które w połączeniu z ponad siedmiuset stronicowym tekstem faktycznie mogą budzić obawy. Science fiction? Space opera? Kosmiczna postapokalipsa? Aż nazbyt wiele możliwości, by coś poszło źle; by lektura okazała się męczarnią, a nie przyjemnością. Całe szczęście, że autorowi udało się umknąć przed zagrożeniami nudą równie wprawnie, co niektórym z kosmicznych pilotów przed deszczem meteorytów.
Okładka „Głębi" prezentuje się w otoczeniu literatury science fiction dość typowo. Chłodne odcienie niebieskiego i błękitnego, kontrastowa czerwień wydobywająca się spod hełmu prezentowanej postaci oraz planeta i statki kosmiczne w tle, to nic niezwykłego. Bohater obwoluty odziany jest w nowoczesną formę zbroi, a w rękach trzyma technologicznie zaawansowaną (przynajmniej wizualnie) broń. W kwestii fabuły okładka podpowiada więc niewiele – science fiction, w kosmosie, najpewniej związane z jakiegoś rodzaju wojną/walką/starciem.
I tak też jest. Akcja powieści rozgrywa się w kosmosie w Wypalonej Galaktyce, dawniej znanej jako Droga Mleczna. Zdewastowana serią potwornych wojen, stanowi schronienie jedynie dla nielicznych mieszkańców. To świat zepsuty i pomimo technologicznego zaawansowania zdziczały – na każdym kroku czekają na jego obywatela zagrożenia. Wyznawcy mrocznych sekt, przedstawiciele innych ras; groźne, powojenne przestrzenie kosmiczne pełne śmiertelnych wyładowań i Głębia – zimna, straszna, gotowa doprowadzić do szaleństwa. W tym jednak świecie przyszło żyć Myrtonowi Grunwaldowi, który po stracie statku i załogi decyduje się podjąć kolejną próbę walki z kosmicznym systemem. Jednak czy skokowiec z mroczną, tajemniczą przeszłością i załoga złożona z ludzi aż po brzegi wypełnionych sekretami, to rzeczywiście dobry plan na nowy start? Okaże się w chwili starcia z niemal mitycznym zagrożeniem.
Chociaż autor podzielił „Głębię" na trzy części, to dla mnie samoistnie wyodrębniają się dwie. Pierwsza to dość trudne w odbiorze z powodu nagromadzenia technicznych, niezrozumiałych pojęć, spotkanie czytelnika z nową rzeczywistością. Pomimo pewnych komplikacji na płaszczyźnie rozumienia kosmicznych technologii i rozwiązań, jest to część intrygująca z doskonale wykreowanym nastrojem tajemnicy i niejasnego widma nadchodzącego zagrożenia. Atmosfera ulega stopniowemu zagęszczeniu, sekrety się mnożą, a całość zmierza do kulminacyjnego momentu akcji w każdym calu zaplanowanego przez Podlewskiego, który wyraźnie panuje nad fabularnym rozwojem powieści (co, wbrew oczekiwaniom, nie jest znowu takie powszechne). Druga część, to moment, w którym dochodzi do połączenia wszystkich prowadzonych przez narratora wątków. Wtedy też czytelnik zdąża już oswoić się z technologiczną nomenklaturą i mechanizmami działania świata. Byłby gotów zanurzyć się weń zupełnie, jednak akcja nagle zwalnia, a węzeł intrygi wyraźnie się rozluźnia i pokusa wejścia w „Głębie" nieco się rozprasza. Trwa bitwa, ale wyraźnie pozycyjna, trochę niemrawa i boleśnie powolna w stosunku do wcześniejszego pędu fabuły. Jest podobnie jak z awarią silnika w pojeździe, który rozpędza się i rozpędza, by w momencie maksymalnego przybliżenia do rekordu świata nagle zgasnąć. Innymi słowy powieść Podlewskiego na początku obiecuje solidny wybuch i aromat napalmu w powietrzu, a ostatecznie serwuje jedynie fajerwerki. Wciąż piękne i interesujące, ale gdzie im tam do solidnego płomienia.
Dawno już jednak autorzy nie odważyli się na wkroczenie w objęcia chłodnego kosmosu, a już w ogóle odświeżenie gatunku space opery. Problem w tym, że Podlewski odświeża ją jedynie pozornie. Postapokalipsa to tylko nęcąco brzmiąca marka obecnej mody. W rzeczywistości czytelnik otrzymuje znane już z kinematografii i literatury rozwiązania. Podczas czytania przed oczami wyobraźni śmigały mi klatki znanych tytułów. Nie zmienia to faktu, że świat Podlewskiego jest skrupulatnie wykreowany (w dużej mierze logicznie i naukowo uwarunkowany) i interesujący. Tchnie także melancholijnym duchem jakiegoś rodzaju minionego czasu. Być może chodzi o odległe czasy świetności space opery, a może o nieobecność w świecie autora ludzkiej Terry, która stanowi tam jedynie drgającą niepewnością przeszłego istnienia legendę. Dlaczego zniknęła? Tak naprawdę nic nie jest jasne. Nikt nie ma pewności, jak skończymy.
Jakkolwiek streszczenie wydarzeń „Głębi" zmieściłoby się na mniej niż jednej stronie formatu A4, to dużo trudniej byłoby o podobną kondensację w kwestii szkicu psychologicznego bohaterów. Ci bowiem nie dość, że są bardzo zróżnicowani przy pierwszym kontakcie, to niosą nietypowe i równie odmienne bagaże doświadczeń. Trudno przewidzieć ich ostateczne cele i pragnienia, a nawet bieżące zachowania. Wszyscy skrywają dramatyczne lub makabryczne tajemnice. To właśnie oni sprawiają, że nieszczególnie wyszukana i lotna fabuła nabiera kolorów. Tutaj należą się Podlewskiemu szczere gratulacje, bo talent do wiarygodnej konstrukcji bohaterów, to umiejętność nieczęsta.
Inną zaletą „Głębi" jest także próba wykorzystania możliwości języka. Autor prowadzi narrację w niezmiennych formach gramatycznych, ale z różnych perspektyw. Podrozdziały poprzedzają cytaty z różnorodnych gatunkowo dzieł wymyślonych na potrzeby fantastycznego świata – przemówień, zbiorów historycznych, encyklopedii, politycznych dekretów, wykładów. Na uwagę zasługuje także kwestia wspomnianego już języka technologicznego, który pomimo pewnego skomplikowania ostatecznie daje się przyswoić. Poza tym Podlewski stawia jednak na proste, nieskomplikowane opisy i minimalną ilość metafor czy porównań. I bardzo dobrze.
„Głębia" przywołuje gatunek, który najlepsze czasy ma już za sobą – zarówno na gruncie literatury jak i kinematografii. To całkiem zgrabna, nieźle napisana – choć trochę też wyświechtana – historia z doskonale wykreowanymi postaciami. Z kart powieści autor puszcza do czytelnika oko, a to pozostawiając historię Terry niewyjaśnioną, a to umieszczając na jej kartach starzejącego się załoganta o nazwisku Lem. Chociaż „Głębia" oferuje niewiele nowości, to wciąż warto poświęcić jej czas. Choćby po to, by odetchnąć nieco od modnych gatunków. Nawet, jeżeli próbuje się upchnąć tę powieść we wdzianko znanej, rozchwytywanej ostatnio marki, jaką jest postapokalipsa.
Premiera prequela trylogii "Więzień labiryntu" J. Dashnera
Dobra wiadomość dla wszystkich finaów serii "Więzień labiryntu"! Wydawnictwo Papierowy Księżyc ogłosiło na 10 listopada premierę prequela bestsellerowej serii.
Trylogia, której ekranizacja drugiej części trafiła niedawno do kin, opowiada o żyjącym w postapokaliptycznym świecie Thomasie. Chłopak pada ofiarą tajemniczej organizacji. Wraz z grupą rówieśników wypełniać musi kolejne etapy tajemniczego testu, którego powody przeprowadzania rozjaśniają się stopniowo. Wszyscy uczestnicy testu, przed przystąpieniem do niego, zostają pozbawieni pamięci, tak więc poruszanie się po zniszczonym świecie oraz jego reguły pozostają dlań zagadką. Całość tej historii zekranizować ma wytwórnia Twentieth Century Fox. Jak do tej pory ukazały się na srebrnym ekranie "Więzień labiryntu" oraz "Próby ognia".
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych czytelnicy mogą się cieszyć nie tylko trylogią Dashnera, ale również czterema uzupełniającymi ją tomami (0.5, 0.6, 2.5 oraz "aktami"). Najnowsza odsłona serii, którą już niedługo zakupić będzie można w polskich księgarniach, nosi tytuł "Rozkaz zagłady" i stanowi 0.5 tom cyklu.
Uniwersum Metro 2033: Otchłań
„Otchłań", najnowsza powieść Roberta J. Szmidta, łączy się dla mnie z dwoma fenomenami. Po pierwsze – autor ma ostatnio niezłe tempo. W kwietniu uraczył czytelników reedycją „Samotności Anioła Zagłady. Adam", w tym samym miesiącu zaatakował zombie jedno z polskich miast – „Szczury Wrocławia" –, by w sierpniu dobić je postnuklearną wizją uniwersum „Metro 2033". I tu właśnie włącza się „po drugie" – projekt Dmitry'ego Glukhovky'ego wydaje mi się bowiem założeniem tak dalece nietypowym i potencjalnie doskonałym, że nawet mnie, jako czytelnika, zaszczyca fakt obecności w nim polskich autorów. Tylko, czy wrocławskie „Metro 2033" wypada równie dobrze, co to moskiewskie?
Serię wydawaną w Polsce przez wydawnictwo Insignis rozpoznaje się już z daleka. „Radioaktywne", postapokaliptyczne okładki wyróżnia powielana kompozycja – twarz głównego bohatera na pierwszym planie (zabijcie mnie, jeżeli się mylę, ale czy to nie sam autor, jedynie nieco wystylizowany?) i zdewastowany krajobraz w tle. Do tego tłoczony, brązowo-złoty emblemat z literami „Uniwersum Metro 2033"oraz w ten sam sposób wypisany tytuł powieści oraz nazwisko jej autora. Prezentuje się to całkiem nieźle. Klimat zniszczenia z pewnością daje się odczuć.
Minęło dwadzieścia lat odkąd świat, po międzynarodowych bombardowaniach, pokrył się radioaktywnym opadem i zaczął ewoluować (w niekoniecznie dobrym kierunku). Część mieszkańców Wrocławia przeżyła wybuchy, skrywając się w miejskich kanałach. Przez lata jednak uszczuplała się nie tylko liczba ludności, ale również lokacji, w których życie byłych władców świata było możliwe. W jednym z ostatnich takich miejsc egzystuje Nauczyciel. Jeden z najstarszych członków swojej enklawy stara się edukować mieszkańców nowego świata oraz opiekować niepełnosprawnym synem. Wiodąc możliwie spokojne życie, odcina się od dramatycznych wspomnień przeszłości. Wkrótce wszystko to zostaje zakłócone przez niepewnego władcę enklawy, Białego. By ocalić syna, Nauczyciel będzie musiał wyruszyć do miejsca niemal legendarnego – górującej nad miastem wieży, na szczycie, której ktoś codziennie rozpala ognisko. Tylko czy faktycznie jest tam jakieś życie? Do tej pory nikt, kto próbował tam dotrzeć, nie powrócił...
Książka zaczyna się tak, jak powinna, bo od pierwszych stron czytelnik zostaje wrzucony w wartką akcję, a już po chwili zmagać się musi nie tylko z dyndającym na sznurku, rozerwanym ciałem, ale i pełnymi nienawiści oraz niesprawiedliwości knowaniami władzy. Mroczne tunele wrocławskich kanałów i ich hierarchia zaprezentowane zostają także w porywającym tempie i bez zbędnych dłużyzn. Czytelnik szybko wpada w rytm postnuklearnej rzeczywistości i włącza w mózgu tryb przeznaczony do obcowania z literaturą uniwersum „Metra 2033". Jest klimatycznie, intrygująco, tajemniczo, ale i po męsku - szorstko.
Główny bohater wreszcie nie okazuje się podlotkiem, a – można by nawet rzec, sugerując się nową rzeczywistością – niemal starcem. Początkowo niepozorny, starający się przetrwać zgrywając mniej inteligentnego, niż jest w rzeczywistości, wkrótce ujawnia porażające fakty ze swojej przeszłości i udowadnia, że wiek nie odcisnął się na jego sprawności. Podobnie jak w oryginalnym „Metrze 2033" bohater musi – wykorzystując wiedzę, umiejętności i przypadkowo napotkanych pomocników – dotrzeć z punktu A do punktu B.
Niestety podróż ta od pewnego momentu wydaje się nielogiczna. Cel wybrany przez Nauczyciela nie jest jego prywatnym pomysłem, lecz podszeptem konkretnej postaci. Nawet, gdy na jaw wychodzi, iż propozycja nie była zupełnie szczera i dyktowana dobrym sercem, bohater decyduje się zmierzać w tym samym kierunku. Nauczyciel nie dostrzega braku logiki w sytuacji i nie zmienia planów. Właściwie dlaczego? Jasne, w wielu miejscach nie powinien się pokazywać, ale potencjalne bezpieczne przystanie można by jednak wyróżnić.
Inną sprawą jest motywacja bohatera do działania w ogóle. Oczywistym jest, że to pragnienie ocalenia głuchoniemego syna napędza jego podróż. Sęk w tym, że syn równie dobrze mógłby być psem, bowiem nie odgrywa w historii żadnej roli poza „byciem pretekstem". Nawet samu autorowi zdarza się o nim zapomnieć. Wszystkie kolejne zwroty akcji biorą się z tego, że coś się niepełnosprawnemu przydarza i bohater motywuje się, by raz jeszcze przyjść mu z odsieczą. A. Już rozumiem. Gdyby to był pies, a nie człowiek to niektóre ryzykowne gesty wydawałyby się przesadzone. Chociaż z drugiej strony... Nie takie rzeczy już bohaterowie fikcyjnych opowieści dla zwierząt robili.
Co zadziwiające, chwilowe braki logiki i naciągana kreacja „bohatera-pretekstu" nie zniechęcają do lektury. „Otchłań" napisana jest bowiem dynamicznie i plastycznie. Fabułę chce się śledzić nie dla postaci, lecz dla samego postnuklearnego świata. Dla drobnostek takich, jak: wyczytywanie z zebranej na talerzu wody, czy w pobliżu znajduje się wyjątkowo ciężki mutant; podziału enklaw; bioróżnorodności i zmian zasad funkcjonowania świata; dla trujących, fosforyzujących grzybów i konstruowanych z butelek po coca-coli masek gazowych.
Osłabia trochę te wrażenia sfera dialogowa. Wulgaryzmy, wulgaryzmami, ale niektóre chwyty okazały się naprawdę prostackie. Stalker, który powtarzał w każdym zdaniu „z dupy wyjęty/a/ci" po dwóch stronach niemal zmusił mnie do wyrwania, przeżucia i wyplucia stron z jego udziałem. Dziewczynka, która miała wyjątkowy talent do dziwacznych wiązanek wulgaryzmów, z pewnością działała mi na nerwy nie mniej, niż Nauczycielowi i przez większą część czasu miałam nadzieję, że postanowi ją udusić. No i zdecydowanie najgorsze w „Otchłani", czyli podejście do gwałtu na trzynasto- czy czternastolatce. Naśmiewanie się, że chodzi „jak kaczka", jej autoironiczne o tym dowcipy oraz podejście samego Nauczyciela, który przez większość książki jest perfekcyjnym Garym Stue, a jeżeli chodzi o zbiorowy gwałt, uznaje, że „sama sobie jest winna"... Pozostawię to bez komentarza.
Powieść ma tak naprawdę jedynie początek i koniec. Cała reszta to mdły zapychacz, który śledzi się z przyjemnością nie z powodu genialności konceptu autora, ale dlatego, że ten do perfekcji opanował pisarski warsztat, czyniąc swój sposób prowadzenia fabuły zajmującym i interesującym. Psychologicznie działa również z pewnością sama kompozycja powieści – duże litery, szerokie marginesy oraz krótkie rozdziały (to już koniec? Kiedy ostatnio tyle przeczytałam w tak krótkim czasie? To musi być świetna powieść, skoro tak się stało!). Kilka wyraźnych zgrzytów odbiera powieści punkty zebrane przy pierwszym kontakcie. Szkoda, bo „Otchłań" miała potencjał, by być czymś więcej, niż tylko wpisaniem się w cudzy pomysł.
Wywiad z Magdaleną Owczarek
Wrocławianka, absolwentka filologii niderlandzkiej, wieloletnia uczestniczka - nierzadko burzliwych - dyskusji na forach literackich; początkująca pisarka oraz dobra mama wszystkich, którzy chcieliby pierwsze kroki w świecie literatury postawić (wystarczy przeczytać Jej artykuły i porady na www.literka.info!). Młoda dziewczyna z głową pełną szalonych i fantastycznych pomysłów. W swojej debiutanckiej powieści, "Po moim trupie", postanowiła zniszczyć Wrocław zsyłając na niego apokalipsę zombie. I wpadła na ten pomysł zanim Robert Szmidt posłał na miasto swoją Z plagę! Ale nie tylko tu okazała się szybsza. Trup - jak pieszczotliwie nazywa swoje dziecko - powstał w ramach ekspresowej, internetowej akcji...
Premiera: "Otchłań" Roberta J. Szmidta – nowej powieści w Uniwersum Metra 2033
Płomień na szczycie ruin wieży Sky Tower? Dwadzieścia lat po tym wszystkim? To znak, że we Wrocławiu wciąż żyją ludzie!
Autor, znany pisarz postapokaliptyczny nazywany Niszczycielem Światów, zabiera Czytelników do poniemieckich kanałów, które rozciągają się pod ruinami kwitnącej niegdyś stolicy Dolnego Śląska, do otchłani pełnej niebezpieczeństw, przemocy i zdrady. Wydawnictwo Insignis Media oraz Dmitrij Glukhovsky z dumą oddają w ręce Czytelników kolejną książkę z bestsellerowej serii Uniwersum Metra 2033.
Portal Games ogłasza drugą edycję gry karcianej "Konwój"
Konwój to gra karciana, której akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie Neuroshimy, znanym z takich gier jak Neuroshima Hex, 51. Stan, czy Nowa Era.
Konwój jest grą asymetryczną - jeden z graczy kieruje tytułowym konwojem potężnych maszyn Molocha, które zmierzają w kierunku Nowego Jorku obracając w ruinę mijane po drodze miasta. Ich celem jest dotrzeć do Nowego Jorku i obrócić go w perzynę. Drugi gracz dowodzi oddziałami partyzantów z Posterunku, a jego celem jest spowolnić czy wręcz zatrzymać marsz Molocha.
Głowa Kasandry
Fantastycznonaukowa nowela „Głowa Kasandry" o tematyce postapokaliptycznej opublikowana została po raz pierwszy w zbiorze utworów o tym samym tytule, wydanym przez Krajową Agencję Wydawniczą w 1985 roku w serii Fantazja-Przygoda-Rozrywka. Wyszła spod pióra pisarza polskiego Marka Baranieckiego i w roku wydania już zdołała otrzymać Nagrodę im. Janusza A.Zajdla dla najlepszej polskiej powieści.
Akcja noweli rozgrywa się po wojnie atomowej, która zniszczyła Ziemię, jaką obecnie znamy. Ocaleli tylko nieliczni – w tym Teodor Hornic, człowiek zajmujący się neutralizacją pozostałych głowic jądrowych. W szczególności szuka jednej legendarnej, zwanej Głową Kasandry. Gdy ją odnajduje przekonuje się, że mit jest niczym w porównaniu z rzeczywistością.
Mimo, że powieść została wznowiona w 2008 roku, wydaje się, że polscy fani fantastyki o niej zapomnieli, choć przynależy ona do topowego obecnie gatunku.
Bunkier 2035: Czas zagłady
Zapraszamy na trzecią edycję konwentu Bunkier, która odbędzie się w Krakowie w terminie 18-20 września 2015. Najważniejszą częścią wydarzenia jest trwający ponad 24h LARP w uniwersum Metro 2033. Miejscem rozgrywki będzie fort 49a Dłubnia (ul. Petofiego 31). Impreza przeznaczona jest dla osób, które ukończyły 18 lat. Więcej informacji na stronie konwentu.
„Uniwersum Metro 2033. Otchłań” – premiera już za tydzień!
Wrocław 2033. Piękne miasto zniszczone przez rodowitego wrocławianina Roberta J. Szmidta na kartach jego najnowszej powieści zatytułowanej „Otchłań". Druga polska powieść w ramach Uniwersum Metra 2033 będzie miała premierę już za tydzień. W dniu premiery udostępnimy krótki film, w którym Robert J. Szmidt zabierze Was w podróż po najważniejszych miejscach Wrocławia, opisanych na kartach najnowszej powieści osadzonej w postapokaliptycznym świecie Metra 2033.
Chappie
Neill Blomkamp od swojego pierwszego pełnometrażowego filmu wypracował sobie swój własny charakterystyczny styl. „Dystrykt 9" w niektórych kręgach funkcjonuje już jako obraz kultowy, a „Elizjum", choć przez część odbiorców uznawane za nieco słabszą produkcję, kontynuowało przyjętą już wcześniej estetykę. Podobnie jest z „Chappiem". Te trzy filmy mają mnóstwo elementów wspólnych, lecz najnowszy z nich wyróżnia jedno – prawdziwie ludzki bohater w ciele robota.
Niedaleka przyszłość. Jedna z potężnych firm w Johannesburgu produkuje masowo roboty do zadań specjalnych. Stają się one nieodłącznym elementem tamtejszej policji. Jednym z inżynierów programujących oraz projektujących roboty jest Deon (Dev Patel). Przyświeca mu cel stworzenia inteligentnej maszyny, która byłaby samoświadoma. Niestet,y jego przełożona nie zgadza się na wykorzystanie jednego z zepsutych robotów, aby mógł wgrać testowy program. Wbrew zakazowi kradnie jedonego z nich, lecz przypadek sprawia, że w trakcie podróży do mieszkania jego ciężarówkę atakują gangsterzy. Gdy w ich kryjówce tłumaczy im, w jakim celu wiózł robota, pozwalają wgrać mu "oprogramowanie". Chappie myśli i czuje, uczy się jak dziecko poznając świat z perspektywy swoich opiekunów – gangsterów i Deona. Jednak Ci pierwsi kreują go na przestępcę, który ma za zadanie rabować i krzywdzić ludzi, choć nie jest świadomy wyrządzanego zła. Deon próbuje go ratować, lecz gdy gangsterzy zdają sobie sprawę, że czynią ogromną krzywdę świadomej istocie, jest już za późno na to, by znaleźć prosty sposób ratunku...
„Chappie" jako kolejna produkcja wpisuje się do grona filmów science fiction traktujących o sztucznej inteligencji. Jednak Blomkamp nie idzie w stronę rozważań moralno-etycznych, lecz zadaje pytania dotyczące świadomości oraz sfery emocjonalnej. Bo czy nowopowstały byt może przechodzić drogę rozwoju podobną do tej, którą przejść musi człowiek? Sceny, w których Chappie uczy się od swoich opiekunów chodzenia, sposobu mówienia są przeurocze, lecz nie należy ignorować faktu, że reżyser sięgnął do pewnych archetypicznych postaci – Matki, Ojca, Twórcy, a nawet tego złego, Niszczyciela. Jakby się uprzeć można odebrać „Chappiego" jako produkcję o wymowie wręcz biblijnej.
Po raz kolejny na miejsce akcji twórca wybrał RPA i Johannesburg. W dodatku również postawił na takie samo społeczne tło. Na bohaterów, którzy otaczają inteligentnego robota wybrał ludzi żyjących na marginesie, żyjących wręcz w slumsach. Wystarczy zestawić mieszkanie Devona z miejscem, w którym na hamakach śpią Yolandi i Ninja. Rosnąca przestępczość w mieście również przekłada się na życie wszystkich mieszkańców. Widoczne podziały, które zarysowuje reżyser biorą się z ogromu krzywd, jakie wyrządził w jego kraju apartheid (choć sam doświadczył go będąc jeszcze dzieckiem i nastolatkiem).
Nie da się nie wspomnieć, o obecności muzycznego duetu Die Antwoord. Na ekranie występują oni pod takimi samymi imionami i pseudonimami co na scenie – Ninja oraz Yolandi. Nie sposób ocenić ich gry aktorskiej, bo wydaje się, jakby w filmie po prostu odgrywali siebie samych. Enigmatyczni, przepełnieni dziwnością, pełniący rolę postaci archetypicznych, doskonale wpasowali się w estetykę Blomkampa. Reszta aktorów ginie w blasku trójki rodziny, nawet Patel, występujący jako Stwórca.
Postapokaliptyczna wręcz wizja niewielkiego kawałka świata przedstawia się niekiedy postindustrialnie, oscylując swoim wyglądem między slumsem a pofabrycznym wyglądem. Scen akcji jest o wiele mniej niż tych, w których bohaterowie uczą Chappiego języka, nowych słów i zachowań, lecz wypadają całkiem nieźle w stosunku do całości. Uwydatnia się w nich pewien heroizm, którego nie można się przecież nauczyć, a bywa potrzebą z głębi duszy. Zresztą – wszystkie te elementy filmu traktujące o emocjonalności robota, odrzuceniu go przez społeczeństwo kroją wręcz serce na pół.
Mimo, że Chappie urzekł mnie swoim ciepłem, a duet Die Antwoord pokochałam jeszcze bardziej, spodziewałam się po najnowszym dziele twórcy „Dystryktu 9" czegoś więcej. Być może dlatego, że jego estetyka powoli się wyczerpuje i nie sądzę, aby miała szansę towarzyszyć mu przez całą twórczość, jak ma to miejsce w przypadku chociażby Wesa Andersona. „Chappie" nadaje się niemalże dla każdego – dla filozofów, wrażliwców, wielbicieli kina akcji czy science fiction; i na każdy stan emocjonalny, bo zarówno wzruszy, jak i rozśmieszy.