Rezultaty wyszukiwania dla: Nowe Strony
Maggie
Zawsze, kiedy pomyślę, że widziałam już wszystko, Kosmos zsyła następną perełkę. Zazwyczaj rozchodzi się o krwiożercze krabokondy*, wężodaktyle** albo inne dziwactwa. Łykałam to wszystko jak młody pelikan, ale obecnie – od dłuższego już czasu – sumiennie zjawisko ignoruję, bowiem absurdalne mutanty są do siebie kubek w kubek podobne. Kosmos od dawna niczym mnie nie zaszokował, więc zwyczajnie zaczęłam już tracić nadzieję, gdy nagle... Arnold Schwarzenegger postanowił zagrać w psychologicznym dramacie o zombie. Tak. Psychologicznym dramacie. O Zombie. Arnold Schwarzenneger. Też czujecie to mrowienie pod skórą? Ja poczułam.
Wade (Arnold Schwarzenegger) jest szanowanym, starzejącym się prowincjuszem. Żyje na odległej farmie, obok niewielkiego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, wraz ze swoją drugą żoną oraz nastoletnią córką. Byłoby to idealne miejsce na przetrwanie dławiącej świat tragedii, jaką jest tajemniczy wirus zmieniający ludzi w zombie, gdyby córka Wade'a, tytułowa Maggie (Abigail Breslin), nie zaraziła się chorobą podczas miejskiej eskapady. Jako szanowany i znany obywatel, Wade dostaje więcej czasu na pożegnanie się z córką, mogąc zatrzymać ją w domu do chwili, gdy poddanie jej „kwarantannie" nie będzie już absolutnie konieczne. Albo i dłużej, jeżeli tylko zdecyduje się... ukrócić jej cierpienia. Jaką decyzję podejmie Wade? Czy skazana na odmianę Maggie przyjmie swój los?
To mógł być hit kina najniższej kategorii. To mogła być produkcja, która przeszłaby do historii największych niewypałów X muzy. To mogło być bolesne świadectwo umierających standardów fanów kina oraz przypieczętowanie końca aktorskiej kariery Arnolda Schwarzeneggera. Mogło, ale nie było. Jakby na przekór bowiem, „Maggie" pokazała, że w sercu Terminatora skrywa się coś więcej, niż krzemowe płytki.
Film szokuje swoim poziomem właściwie od pierwszej minuty. Nastrój produkcji jest wyraźnie nostalgiczny, w powietrzu czai się widmo nieokiełznanego niebezpieczeństwa i ogólnego napięcia. Miałam wrażenie, że cały świat zwinął się w pozycji płodowej, niepewny, czy to tylko faza przed odparciem kolejnego ataku, czy ostateczne wywieszenie białej flagi. Gdy przed kamerą ujawnił się brodaty i ciemnowłosy Schwarzenegger z jasnymi oczami, które – zdawało się – widziały już wszystko, miałam wrażenie, że trafiłam do innego wymiaru.
„Maggie" to całkiem solidnie przemyślany i skonstruowany dramat psychologiczny. Nieco zdystansowany do świata mężczyzna, który z jednej strony ułożył sobie życie dwukrotnie, a z drugiej strony nie zapomniał o pierwszym. Właśnie to niezapomnienie sprawia, że obraz tak bardzo trafia do odbiorcy. Gdy Wade pokazuje wreszcie coś więcej, niż skorupę wielkiego, umięśnionego farmera, któremu bliżej do Blaszanego Drwala, niż człowieka z krwi i kości, coś w widzu pęka. Drewniany, rozjaśniony przez słońce dom opuszczają wszyscy poza Wadem i jego córką – nie tylko rodzina, ale i mieszkający w pobliżu przyjaciele. Do ostatniej chwili mężczyzna nie potrafi podjąć decyzji. Początkowo ignorujący nieuniknione, kontynuujący wykonywanie codziennych obowiązków; a później chwytający się resztek nadziei. Podczas, gdy do tej pory twórcy patrzeli na zombie z perspektywy krwiożerczych potworów, reżyser „Maggie" Henry Hobson, pokazał rozpad nie ciała, a ducha i to z perspektywy jednostkowej.
To skupienie na bardzo wąskiej grupie jednocześnie coś produkcji dodaje, ale i odbiera. Sytuacja chociaż dramatyczna, rozgrywa się bowiem w papierowym świecie. Podstawowa ciekawości widza, którą najprościej streścić w pytaniu „dlaczego?" nie zostaje zaspokojona. Odbiorca nie dowiaduje się prawie niczego o samej zarazie. Jednak z drugiej strony – czy w ogóle musi? Z perspektywy napięcia psychologicznego i gatunku dramatu pewnie nie, ale z perspektywy wpatrzonego w ekran widza, niestety tak. Nie chodzi oczywiście o bombardowanie informacjami i naukowe elaboraty, ale garstka podstawowych danych z pewnością by nie zaszkodziła.
„Maggie" udowadnia jednak coś więcej, niż to, że temat zombie nie został jeszcze wyczerpany. Przede wszystkim stanowi argument potwierdzający tezę, że jakość filmu zależy wyłącznie od pomysłu i umiejętności jego twórców. Zaangażowanie Schwarzeneggera mogło być wyjątkowo słabym pomysłem. Mogło, gdyby nie fakt, że aktor przez trzy czwarte produkcji milczy, a dziewięćdziesiąt procent pracy wykonuje za niego nietypowa dlań charakteryzacja, nienajmłodsza już twarz i jasne spojrzenie. Dziewiętnastoletniej Abigail Breslin talentu odmówić nie można, chociaż jest on jeszcze surowy i opiera się na naturalności aktorki, której daleko do sztucznej, dystansującej piękności praktycznie w każdym aspekcie. Poczynając na wyglądzie, a kończąc na nieprzesadzonych gestach i mimice. Duet Breslin-Schwarzenegger tworzy relację córka-ojciec, w którą jestem w stanie uwierzyć.
Wbrew pozorom i oczekiwaniom „Maggie" okazała się produkcją trudną w odbiorze. Jej emocjonalna ciężkość i bezkompromisowa dramaturgia, chociaż początkowo wydają się szokująco nie na miejscu – głównie ze względu na zaangażowanie w projekt jednoznacznie kojarzonego aktora – mniej więcej od połowy stanowią zasadniczą zaletę obrazu. Być może nie jest to najlepszy film ani w kategorii dramatu psychologicznego, ani w tematyce zombie, ale z pewnością pozytywnie odstaje od tego, co znamy i co wydaje się być już produkowanym taśmowo. Jeżeli macie ochotę na coś absolutnie nowego, a nie kolejnego filmowego klona zapamiętajcie tytuł „Maggie".
* i ** - nazwy wymyślone przez recenzentkę. Jeżeli jesteś przedstawicielem, którejś z filmowych wytwórni, skontaktuj się w celu uzyskania pozwolenia na ich wykorzystanie. Z pewnością się dogadamy.
Ognisty bóg
Urodzony w Afryce Wilbur Smith uczynił Czarny Ląd miejscem akcji wielu swoich powieści. Sławę i uznanie przyniosła mu wydana w 1964 r. powieść Gdy poluje lew, rozpoczynająca serię książek o wpływowej i bogatej rodzinie Courteney'ów. Po tym sukcesie, Smith porzucił pracę księgowego i został pisarzem na pełen etat. Od tamtej pory wydał blisko 40 powieści, a kilka z nich przeniesiono nawet na ekran.
Ognisty bóg to piąty tom cyklu zwanego egipskim. Akcja obejmuje czasy faraonów, a głównym bohaterem jest niewolnik Taita, który stanowi też pewną klamrę dla wszystkich tych historii. Dlaczego? Ponieważ Taita nie jest zwykłym niewolnikiem. Posiada nie tylko niezwykle bystry i rzutki umysł, zna obce języki, jest oczytany i pomysłowy wielu dziedzinach. Z racji tego, że nie do końca jest człowiekiem, może żyć bardzo długo, co czyni go naocznym świadkiem wielu przemian, jakim ulega Egipt za kolejnych przychodzących i odchodzących władców. Liczne talenty Taity prowadzą go wysoko na szczyty władzy, czyniąc go najbliższym doradcą młodego faraona, którego jest także zresztą wychowawcą. Każdy inny przyboczny starałby się wykorzystać nadaną mu władzę do własnych celów. Jednak szczerze przywiązany do młodego faraona Taita, stara się robić wszystko dla dobra kraju i trojga swoich wychowanków, bo oprócz młodego władcy, Taita wychowuje także jego dwie młodsze siostry.
W piątym tomie Taita zostaje obarczony wyjątkowo trudną i odpowiedzialną misją. Podzielony Egipt staje w obliczu zagrożenia najazdu ze strony wojowniczego plemienia Hyksosów. Sprytny niewolnik ma jednak dalekosiężny plan, którego celem będzie nie tylko wyeliminowanie barbarzyńców, ale też skierowanie ich agresji zupełnie gdzie indziej. Jednak na tym nie koniec. Wraz z całym tabunem ludzi i młodymi księżniczkami, Taita, jako prawa ręka faraona, wyrusza w długą podróż w górę Nilu, przez Półwysep Arabski, aż do Babilonu, a potem na Kretę. Chce zapewnić Egiptowi nie tylko nowe okręty bojowe, ale i sojuszników politycznych, dzięki mariażowi z egipskimi księżniczkami.
Długa i wyczerpująca podróż przez pustynię będzie obfitować nie tylko w liczne zasadzki i przygody, ale też będzie swoistym sprawdzianem z umiejętności Taity, który ciesząc się łaską boga Horusa i względami bogini Isztar, da sobie radę w każdej sytuacji.
Początkowo byłam nastawiona do książki sceptycznie. Mam w domu wielkiego fana powieści Wilbura Smitha i sporo się już o nim nasłuchałam, głównie, że jego książki bardzo wciągają, ale też są brutalne i chyba tej brutalności obawiałam się najbardziej. Okazało się, że w przypadku Ognistego boga obawy te były nieuzasadnione. Powieść napisana jest barwnym, przystępnym językiem, a sprawna narracja nie pozwala na nudę. Czyta się szybko, rozdział za rozdziałem i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec. Duża w tym zasługa samego głównego bohatera, który jest największym atutem powieści.
Taita to nie tylko zręczny dyplomata i zdolny strateg, to przede wszystkim kochający i lojalny człowiek, który, choć ma świadomość, że polityczne posunięcia są najważniejsze dla dobra kraju, to dla swoich księżniczek zrobiłby dosłownie wszystko. Chyba żaden rodzic tak nie rozpieszcza swoich córek, jak Taita Tehuti i Bekathy.
Drugą sprawą jest wszechobecny dowcip i język narracji. Spostrzegawczy i doświadczony Taita zna się na ludziach jak nikt i co chwila opisuje towarzyszy podróży w jakiś zabawny sposób, np. pierwsze zauroczenie młodziutkich księżniczek określa jako przegrzanie jajników. Druga sprawa to samoocena bohatera, który obiektywnie ma się za najpiękniejszego, najmądrzejszego i najwspanialszego człowieka, jaki chodził po ziemi. Dowcip tkwi w słownictwie, za pomocą którego to opisuje. Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i niesłychanie mnie to bawiło, tym bardziej, że bohater nie mówił tego celem przechwalania się, a po prostu stwierdzał to jako fakt.
W bardzo subtelny sposób przemycił autor różne szczegóły i ciekawostki z życia starożytnych, dotyczące higieny osobistej, jedzenia, mieszania, medycyny, a nawet budowania okrętów czy nawadniania ogrodów. Niby są to drobiazgi, ale dzięki temu świat przedstawiony jest bardziej wiarygodny i naprawdę przyjemniej się czyta.
Ognisty bóg spodoba się miłośnikom prozy Wilbura Smitha i tym, którzy lubią czytać o świecie starożytnym. Myślę jednak, że każdy kto szuka dla siebie dobrej powieści przygodowej z odrobiną intrygi, tajemnicy i mitologii, bo są tu i takie odwołania, też powinien być zadowolony. Polecam.
Niebezpieczne istoty
Z „Kronikami Obdarzonych", których autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, jestem na świeżo. Lubię serie, które mogę od razu przeczytać w całości. Tak mi się przynajmniej wydawało, że „Kroniki Obdarzonych" do podobnej kategorii należą. Tymczasem okazało się, że trylogia nie jest trylogią, a tetralogią, której to ostatni tom nie ukazał się jeszcze w Polsce (o ile w ogóle się ukaże) – mój błąd. Spin-offa tej historii, czyli „Niebezpiecznych istot" nie zdecydowałam się jednak porzucić. Z nadzieją, że autorki nie pokusiły się o streszczenie finału serii na pierwszych stronach nowego projektu przystąpiłam do lektury.
Zanim jednak to zrobiłam, starannie przyjrzałam się okładce. A to z kilku powodów. Pomijając zasadniczy, że zawsze od tego zaczynam, spin-off serii wydał nie Łyński Kamień, a wydawnictwo Feeria. Jakie zmiany przyniosło to obwolucie? Poważne. Przede wszystkim książka stała się „jednowymiarowa". Wcześniejszą, tłoczoną czcionkę zastąpiła standardowa. Wszystkie napisy są dużo bardziej krzykliwe i proste, co jest zasadne w przypadku samego tytułu (Rid jest w końcu postacią „krzykliwą"). Tom pożegnał też „skrzydełka". Biały blurb na czarnym tle stracił nieco magicznej tajemniczości w porównaniu do swojego poprzednika, który nieco mniej wyraźny, już w sferze wizualnej zdawał się swoistą tajemnicą. Ogólnie, niestety, zmiana wydawnictwa przyniosła wyglądowi tomu raczej niekorzystne zmiany. Z pewnością jest jednak poręczniejszy i wpasowuje się w politykę wydawczą Feerii.
Rzecz toczy się tuż po zakończeniu przez bohaterów znanych z „Kronik Obdarzonych" szkoły. Wszystkie mroczne wydarzenia mają już za sobą. Nadszedł czas rozstania. Jeszcze tylko ostatnie zaklęcie, podsumowanie wspólnych dokonań i każdy wyrusza w swoją stronę, na różnorodne uczelnie. Może poza Linkiem, który sfabrykował dowody na istnienie religijnego college'u, a w rzeczywistości wyrusza na podbój Nowego Jorku. W drodze dołącza do niego Ridley, która – o dziwo – zna rozwiązanie wszystkich stających przed nimi problemów. Mieszkanie? Jest! Kapela? Jest! Niestety wkrótce okazuje się, że nic nie jest rzeczą ani bezinteresowną, ani przypadkową. Bohaterowie, tym razem Ridley i Link z jego nowym zespołem, stają przed kolejnym mrocznym wyzwaniem. Czy groźne tajemnice, jakie skrywają nowopoznani, a także sekrety Ridley ujrzą światło dzienne? Czy można z nimi wygrać i nie zapłacić za nie najwyższej ceny, jaką jest... własne życie?
Na początku miałam nieco szczęścia, bo autorki nie zdecydowały się na skrótową wersję z finału „Kroniki Obdarzonych". Oczywiście zagadka z „Istot Chaosu" została rozwiązana, paru rzeczy nietrudno domyślić się z dialogów, a przede wszystkim z występujących we wstępie bohaterów, z których niejednego – według zakończenie trzeciej odsłony serii – być tam nie powinno. Z jednej strony brak znajomości czwartego tomu historii nie wyklucza możliwości zrozumienia spin-offu, zaś z drugiej odbiera z pewnością potencjalną przyjemność z jego poznawania w przyszłości, już po lekturze „Niebezpiecznych istot". Patrząc na to z trzeciej perspektywy, trzeba również zaznaczyć, że nie da się zrozumieć spin-offu bez znajomości samej serii (lub choćby „Pięknych istot").
Wstęp do „Niebezpiecznych istot" rozpalił we mnie nadzieję na nieprzeciętnej jakości kontynuację (to taka niepisana zasada, że wszystkie dodatki zawsze są gorsze od serii, której dotyczą). Ridley wypowiadała się bezpośrednio do czytelników, jakby opowiadała grupie słuchaczy o tym, co się jej przydarzyło. Niestety, tak działo się jedynie przez niecałe cztery strony. Potem wróciła typowa narracja autorek. Charakterek Ridley pozostał jeszcze na chwilę, ale bardzo szybko okazało się, że Garcia i Stohl nie potrafią zapomnieć o wypracowanej manierze. I tak wkrótce przemyślenia kursywą zastąpiły celtowanie pary z „Kronik Obdarzonych", a wspomnienia zajęły miejsca wizji. Momentami wypadało to bardzo sztucznie.
Podobnie zresztą jak sama fabuła. Byłoby świetnie, gdyby bohaterom przyszło zmierzyć się z nowym zagrożeniem, a nie odświeżonym zestawem z lamusa. Świat Obdarzonych podobno pełen jest zła i występku, ale w spin-offie poza informowanie o źle, w zasadzie go nie widać. To znowu te same koszmary, te same nazwiska i twarze. A przecież można było zrobić z tej historii coś zupełnie nowego. Znając już wyobraźnię autorek wiem, że wrzucając bohaterów w zupełnie nowy świat (z prowincji do wielkiego miasta) i decydując się na poprowadzenie historii charakterystycznych i bardzo nietypowych postaci, poradziłyby sobie ze stworzeniem nowego mikroświata, wpisującego się w ten stary, ale niebędący jego lekko podrasowaną kopią.
Wygląda to tak, jakbym nie dostrzegała żadnych pozytywnych stron spin-offu „Kronik Obdarzonych", ale to nieprawda! Rzecz czyta się bardzo szybko, zwłaszcza, że objętościowo jest krótsza od „podstawowej" serii. Bohaterowie są wciąż wyraziści i nie zmienili się zanadto, chociaż Rid z każdą stroną książki traci nieco swojego mrocznego, syreniego uroku. Historia, jakkolwiek pozbawiona jest absolutnie nowych rozwiązań, wciąż trzyma w napięciu i zachęca do tego, by kibicować postaciom i rozwojowi akcji. Zabrakło mi jedynie tego powiewu świeżości, jaki towarzyszył każdej przewracanej stronie podczas śledzenia wydarzeń w „Kronikach Obdarzonych".
Jeżeli zachwyciła Was debiutancka seria, której autorkami są Kami Garcia i Margaret Stohl, to śmiało możecie sięgać po „Niebezpieczne istoty". Spotkacie się ze starymi i dobrze znanymi (chociaż jak pokaże lektura nie do końca na wskroś poznanymi) postaciami, które wcześniej obsadzały drugoplanowe role, a teraz grają pierwsze skrzypce. Jeżeli coś Was rozczaruje to jedynie zbyt mało zmian i rozwojowych zaskoczeń (poza finałem, który jest naprawdę elektryzujący), ale kto nie lubi od czasu do czasu po prostu zanurzyć się w znane i lubiane? To jak spełnienie marzeń o tym, by ukochana historia nigdy się nie skończyła.
Sny bogów i potworów
Tego lata wydawnictwo AMBER zrobiło czytelnikom wspaniałą niespodziankę i wydało trzecią część intrygującej trylogii o serafinach i chimerach. Co prawda finałowa część została rozbita na dwie mniejsze, ale myślę, że za cenę poznania zakończenia tej historii można przymknąć na to oko.
Akcja powieści zaczyna się w momencie, w którym skończyła się część druga. Wielowiekowa wojna między serafinami a chimerami wchodzi w nowy etap.
Nowy Imperator, szalony Jael pragnie większej władzy nad światem. Chcąc zdobyć skuteczniejszą broń, wraz ze swoją armią udaje się do świata ludzi, a wydane tam przez niego oświadczenie budzi panikę w naszym świecie.
Tymczasem zbuntowani Bastardzi zawierają sojusz z pozostałymi przy życiu chimerami. Wszystko to oczywiście dzieje się za sprawą Karou i Akivy, którzy nauczeni doświadczeniem, postanawiają skierować swoje działania na zupełnie inne tory. Wykorzystując fakt, że obie strony są już mocno wyczerpane wojną, proponują połączenie sił przeciwko Jaelowi, w którym upatrują źródło wszelkiego zła, jakiego doznali.
W części trzeciej autorka znowu poszerza perspektywę fabularną i trudno nie docenić jej konsekwencji. Wojna zbliża się wielkimi krokami i wiadomo, że już nic tego nie zmieni, zanim jednak dojdzie do ostatecznego starcia, czytelnik ma szansę przyjrzeć się, jak przegrupowują się siły i jak to wszystko wpłynie na świat ludzi. Obserwujemy więc reakcje ludzi na przybycie aniołów i widzimy dosłownie paletę zachowań. Jedni wpadają w panikę, inni w ekstazę, jeszcze inni przybierają pozę żyj i użyj, natomiast władze traktują to jak inwazję obcych i próbują rozwiązać problem od strony badań naukowych.
Bardzo realistycznie przedstawiono rodzące się porozumienie między dwiema rasami, które w obliczu wspólnego zagrożenia musiały się zjednoczyć. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie pewien podstęp Karou, która jako wskrzesicielka, mogła w ciałach liczących się wśród chimer żołnierzy, umieścić przyjazne sobie dusze. Mimo to serafini i chimery, przez bardzo długi czas uczą się wspólnej egzystencji. Na przeszkodzie stoi tu nie tylko inność, ale też dzieląca ich długa i krwawa historia. Wielu z nich ma na rękach krew współbraci przeciwników, trudno zatem uniknąć drobnych złośliwości, zaczepek, a nawet poważnych prób samosądu. Na ziemiach Kirinów, gdzie schronią się niedobitki, będzie aż kipieć. Bohaterowie będą się mierzyć z uprzedzeniami, wyrzutami sumienia, które wcześniej lub później nadejdą, goryczą i bólem straty oraz nadzieją, że być może to co robią, otworzy im lub przyszłym pokoleniom zupełnie inny świat nienaznaczony wojną i krwią. Dzięki temu lepiej poznamy dumną i wyniosłą Liraz, dzielnego i wrażliwego Ziriego, a także głębię uczuć Karou i Akivy.
Finałowa część została także wzbogacona o nowych bohaterów, z którymi idą nowe wątki. Poznajemy Elizę, na co dzień zwykłą doktorantkę, od dzieciństwa dręczoną koszmarami o potworach; tajemniczego Morgana, który z pewnością nie jest tym, za kogo się podaje oraz młodziutką królową Stelian, pobratymców Akivy. Z pewnością te osoby wywrą duży wpływ na losy finałowego starcia.
Powieść czyta się naprawdę przyjemnie i choć póki co aż tak wiele się nie dzieje, bo część wątków musiała się przecież zawiązać, to i tak trudno się od lektury oderwać. Jestem bardzo ciekawa, co też zaserwuje czytelnikom prawdziwy finał, którego premiera już niebawem. Czekam niecierpliwie.
Dni krwi i światła gwiazd
Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.
W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?
W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.
Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.
Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?
Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.
Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.
Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.
Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?
Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!
Druga recenzja - Katarzyna Chojecka
Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.
Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.
Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.
Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.
W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?
Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.
„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.
Pozwolę ci odejść
Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".
Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".
Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.
Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.
A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.
Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.
Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.
Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!
Krew na śniegu
Pomimo, że czeka na mnie jeszcze niejeden tom z serii o Harry'm Hole'u, to datę premiery najnowszej powieści Jo Nesbø miałam zaznaczoną w kalendarzu od tygodni. Lektura „Krwi na śniegu" idealnie zbiegła się dla mnie w czasie z oglądanym właśnie brytyjskim serialem „Fortitude", rozgrywającym się na skraju koła podbiegunowego - u progu lata tkwię w zimnym klimacie, otoczona śniegiem, co z pewnością przyczyniło się do mojego (dość pozytywnego) odbioru nowej propozycji od norweskiego pisarza. Choć skromna objętościowo książka z pewnością nie zostanie okrzyknięta najlepszą w dorobku pisarza, to warto poświęcić jej jedno weekendowe przedpołudnie.
Okładka książki została utrzymana w tym samym stylu, co pozostałe powieści Norwega wydane w Polsce. Jasnoszare tło, nazwisko autora zapisane czcionką w kolorze przypominającym krew. W jej centralnej części znajduje się rysunek dwóch martwych ryb, leżących na śniegu, skąpanych w kroplach krwi. Przyznam, że wygląda to nieco idiotycznie oraz zniechęcająco, dla kogoś, kto o Jo Nesbø nigdy nie słyszał.
Olav mieszka w Oslo i jest płatnym zabójcą. Wie, że do wielu spraw, nawet związanych z przestępczym światkiem, zwyczajnie się nie nadaje, lecz zdaje sobie sprawę, że w swojej profesji odznacza się profesjonalizmem. Ot, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wykonując dobrze swoją „pracę", jednocześnie jest osobą niezwykle empatyczną oraz kierującą się jasnymi zasadami. Jego życie toczy się pewnym rytmem, na który Olav dawno temu się zdecydował. Wszystko się zmienia, gdy jego szef zleca mu zabicie swojej żony. Pomimo rozterek zgadza się wykonać zadanie. Jednak podejmując decyzję nie wie, że zakocha się w tej kobiecie, w swoim celu, od pierwszego spojrzenia.
Jednowątkowa opowieść przede wszystkim traktuje o miłości, a wręcz o tak zwanym „fatalnym zauroczeniu". Punktem zapalnym dla wszystkich wydarzeń jest uczucie, które Olav zaczyna żywić dla swojej „sztuki", czyli kobiety, którą ma zabić. Tym razem Jo Nesbø skupił się przede wszystkim na głównym bohaterze, lecz ponownie wykorzystał szybkie zwroty akcji oraz powolne odkrywanie kart, prowadzące do ujawnienia intrygi, w jaką uwikłał się płatny zabójca. Niestety, trzeba przyznać, że jej rozwiązanie okazuje się dość oczywiste oraz rozczarowujące.
Główny bohater „Krwi na śniegu" oraz jego psychologia to największy atut powieści. Likwidator, jak sam siebie nazywa Olav, to postać niejednoznaczna. Z jednej strony zabija ludzi bez chwili zawahania (choć zazwyczaj wie, że sobie na to zasłużyli), z drugiej po ich śmierci płaci ich rodzinom odszkodowanie. W dodatku za wszelką cenę chce uchodzić w oczach innych ludzi za niezbyt bystrego, mało rozgarniętego faceta od brudnej roboty. A tak naprawdę to cierpiący wewnętrznie miłośnik książek, który nie może uwolnić się od melancholii oraz własnej przeszłości. Zanurzenie się w psychologii postaci umożliwia dodatkowo przywołanie wspomnień z dzieciństwa, scharakteryzowanie relacji rodzinnych, a także zobrazowanie początków „kariery" Olava. To typowy bohater norweskiego pisarza, któremu los nigdy nie sprzyja, a niemalże każda podjęta przez niego decyzja jest naszpikowana ryzykiem i niebezpieczeństwem.
Nesbø jest królem tworzenia zimnej, mrocznej, przerażającej atmosfery. Wystarczy, że nakreśli opis śniegu jako puchowej kołdry, wspomni jak trudno jest przejechać przez zaspy lub zacznie opisywać, jak krew wsiąka w biały puch. Nagle i czytelnikowi za oknem pogoda się zmienia, i sięga po koc, pomimo, że przed chwilą było jeszcze całkiem ciepło. Z każdego zdania wyziera dojmujący fatalizm, który powoduje, że trudno, aby nie zaczęła się odbiorcy udzielać chandra głównego bohatera.
Pierwszoosobowa narracja wzmaga gorzki, ironiczny ton opowieści o zauroczonym płatnym zabójcy, który jednak ma sumienie. Nesbø pozostaje brutalny w opisach, lecz w tym przypadku udało mu się także zanurzyć w pewnej poetyckości zbrodni. Pomimo dosadności, autor stara się skontrastować jakąś delikatną nastrojowość z owym kpiarskim zacięciem.
Każdy, kto choć raz miał styczność z twórczością norweskiego pisarza wie, że stać go na więcej. Nesbø wykorzystał swoje atuty, jednak tym razem stworzył nie tyle kryminał, czy też gangsterską sensację, a miłosną historię fatalnego zauroczenia. „Krew na śniegu" czyta się jednym tchem i śmiało sięgnąć po nią mogą miłośnicy pisarza, lecz tym, którzy chcą go dopiero poznać odsyłam chociażby do „Człowieka-nietoperza". Niestety, po lekturze jego najnowszej powieści nikt nie zdoła się do niego w pełni przekonać.
Diablo. Wojna Grzechu: Prawo krwi
Na pierwszym komputerze w życiu miałam kilka gier. Dwie z nich pamiętam, jakby to było wczoraj. „Kapitan pazur" należał do moich bezsprzecznie najukochańszych, z kolei „Diablo" było zakazane. W „Diablo" grała tylko mama. Lata później poznałam chłopaka, który miał fizia na punkcie tej gry. Było to akurat niedługo po trzeciej jej odsłonie. Wpadł mi w oko. Na urodziny, chociaż prawie wcale się nie znaliśmy, dałam mu książkę – „Diablo 3: Zakon". Wkrótce miną od tego wydarzenia już trzy lata, a chłopak i książka dalej znajdują się w moim mieszkaniu. Przy okazji niedawnej premiery drugiego tomu innej serii ze świata „Diablo" – „Wojna Grzechu: Smocze łuski" – zdecydowałam się wreszcie przeczytać pierwszą – „Wojna Grzechu: Prawo krwi". Zwłaszcza, że w najnowsze „Diablo" grywam (a moja mama już nie).
Niska jakość wydania tego tytułu od razu rzuca się w oczy. Książka wygląda tak, jak zwykło się stereotypowo myśleć o książkach w kioskach – ot, taki grubszy harlequin. W moim egzemplarzu z frontu zaczęła już nawet na brzegach schodzić świecąca folia, mimo że powieść Richarda A. Knaaka czytały włącznie ze mną jedynie dwie osoby. Wizualny odbiór zaburza również występowanie na obwolucie przynajmniej czterech różnych czcionek (a te, które są podobne odróżnia wielkość). Zdecydowanie lepiej od odpowiedzialnego za ten tom wydawnictwa Insignis, poradziła sobie wcześniej Fabryka Słów, której to nakładem ukazał się wspomniany wcześniej „Zakon", ale lepiej wypadło także... samo Insignis w „Nawałnicy światła" także przybliżającej historię z uniwersum „Diablo". Jakkolwiek krytykuję i porównuję wiem, że okładki nie różnią się od tych amerykańskich. Najprawdopodobniej więc mierność „Wojny Grzechu: Prawa Krwi" bierze się z faktu, że oryginał ukazał się w Stanach Zjednoczonych kilka dobrych lat temu (2006 rok), a trendy zdążyły się już od tamtego czasu zmienić. I to nie raz.
Uldyzjan, syn Diomedesa, jest prostym farmerem. Powstałe po śmierci z powodu zarazy większej części rodziny leczy rany pracą, opieką nad młodszym bratem Mendelnem oraz rzadkimi wypadami do Seram, najbliższego miasteczka. Pewnego, pozornie zwykłego dnia, do karczmy, w której Uldyzjan spożywa posiłek, wchodzi kapłan i z miejsca próbuje nawrócić mężczyznę. Ten jednak pamiętając krzywdy, jakich doświadczył ze strony zarazy, agresywnie odmawia wiary w siłę wyższą i opuszcza przybytek. Nim Uldyzjan opuszcza Seram, okazuje się, że to nie koniec jego problemów. Gdy w pobliżu wioski znalezieni zostają dwaj martwi kapłani, ich śmiercią natychmiast obarcza się mężczyznę. Sprawa wydaje się beznadziejna do chwili, gdy na arenę wkraczają: łucznik Achilios, córka kupca Serentia, Mendeln oraz piękna Lylia; a sam Uldyzjan odkrywa w sobie Moc. Ale jego pomocnicy skrywają wiele sekretów, jeden mroczniejszy od drugiego...
Nie wiem, czego spodziewałam się po tej powieści. W młodości czytałam serię „Warcrafta" i wtedy przypadła mi do gustu. Miałam nadzieję, że z „Prawo krwi" okaże się podobnie miłym doświadczeniem. Tymczasem już od pierwszych stronic wiedziałam, iż czeka mnie nie lada przeprawa. Co więcej, myślę, że to nie kwestia samego gatunku, bowiem powieści z rodzaju „magii i miecza" mają potencjał, by trafić w mój czytelniczy gust; a raczej pomysłu i wykonania. Grając w „Diablo 3" raz po raz podpytywałam mojego chłopaka o historię serii – co, jak i dlaczego. Czytałam znajdowane podczas rozgrywki zapiski, słuchałam wszystkich pamiętników i oglądałam przerywniki. Wtedy historia wydawała się więcej, niż porywająca. Niestety wpisana w nią przez Richarda A. Knaaka fabuła nie dorasta grze nawet do pięt.
Po pierwsze postać Uldyzjana działa na nerwy od samego początku do samego końca. Farmer jest głupi, naiwny, jednocześnie płaczliwy i charakteryzujący się przerostem ego. To bohater, którego nie tylko nie sposób polubić, ale także w jakikolwiek sposób się z nim utożsamić. Każda inna z postaci o wiele lepiej sprawdziłaby się w roli pierwszoplanowej. Gdyby akcja rozgrywała się z perspektywy Mendelna na przykład, moja ocena byłaby dużo, dużo wyższa. Fragmenty, w których odgrywał większą rolę czytało mi się bowiem najlepiej i najchętniej do nich przystępowałam.
Na tylnej części okładki znajduje się informacja, że lektura przeznaczona jest dla czytelnika pełnoletniego. Niby dlaczego? Nie dzieje się w tej powieści absolutnie nic, co mogłoby zgorszyć nastolatka. Opisy walk nie są plastyczne i nastrojowe, seks prezentowany jest jak na starszych amerykańskich filmach, czyli: pocałunek i zjazd lub zaciemnienie, a potem znowu pocałunek. Demony giną szybko i w ogóle są nieszczególnie demoniczne. Zbyt dużo zostawia się w sferze domysłów.
Bardzo długo czekałam na uwydatnienie się w fabule „Prawa krwi" wątków związanych z historią powstania Sanktuarium i mocą Nefalemów, która ostatecznie i tak dała poznać się tylko w ułamkowej części. Znacznie więcej miejsca poświęcił autor na kreację samego Uldyzjana, który jak już wspomniałam, jest irytujący i nieprzekonujący.
Językowo nie ma właściwie, o czym opowiadać. Styl jest raczej informacyjny, chociaż chwilami wpada w nastrój kaznodziei, ale to wyraźna wina kiepskiego protoplasty historii, który takimi tendencjami może się pochwalić. Zdarzają się momenty bardzo chaotyczne i nieskładne. W ogólnym rozrachunku jednak powieść przyswaja się szybko i z niewielkim tylko kłuciem świadomości, że całość wypada bardzo przeciętnie.
Dopiero pod koniec śledziłam „Prawo krwi" z zainteresowaniem. Puenta historii daje jednak podstawy by spodziewać się więcej „mięsnych kawałków" w drugiej odsłonie serii. Nie rezygnuję, więc ostatecznie z trylogii „Wojna Grzechu" i liczę, że Richard A. Knaak udowodni, iż nie bez podstaw znalazł się na liście autorów bestsellerów „New York Timesa".
Ciemność płonie
Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w warsztatach pisarskich, które prowadził Jakub Ćwiek. Przez całe zajęcia zastanawiałam się, dlaczego autor, który w podobnie logiczny sposób opowiada o pisaniu – jakby zgłębił tajemną wiedzę w tym zakresie – pisze równie przeciętne książki. Bo nie oszukujmy się, chociaż „Kłamcę" czy „Dreszcza" albo „Chłopców" czyta się z ukontentowaniem, to rzecz nie wspina się na literackie wyżyny (jakkolwiek taką potencjalną możliwość widać). Zanim sięgnęłam po „Ciemność płonie", słyszałam na jej temat kilka zachęcających opinii-komentarzy, w tym dwa, które naprawdę zaostrzyły mój na powieść apetyt. Po pierwsze – to zdaniem czytelników najlepsza powieść Ćwieka. Po drugie – zupełnie odmienna od późniejszych, ponieważ „się nie sprzedała, a z czegoś trzeba żyć" i autor postawił na... na to, co postawił. Prawda tego pierwszego to rzecz relatywna. Jeżeli zaś chodzi o drugie, to nie potrafię ani potwierdzić, ani obalić tej plotki. Strzelam jednak, że to bzdura, bo chociaż „Ciemność płonie" odróżnia się od wymienionych wcześniej tytułów autora, to wciąż wyraźnie widać w niej jego styl.
Okładka nowego wydania „Ciemność płonie" z SQN mi osobiście bardziej przypadła do gustu, niż ta proponowana przez Fabrykę Słów, jakkolwiek to pierwotny wydawca wykazał się większą kreatywnością. Czarną obwolutę rozdziera krzykliwy czerwony napis z tytułem i jednozdaniową reklamą zawartości. Nietypowe, dynamiczne i nieco niewyraźne zdjęcie nad literami intryguje i, co najważniejsze, idealnie kompiluje się z zawartością powieści.
A co znajdziemy w środku? Historię niemal z życia wziętą. Oto katowicki dworzec, o którym mówi się jak o ostatnim przystanku bezdomnych z całego kraju. Gdy tu przychodzisz, to jedynie po to, żeby umrzeć. Prawda jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Katowicki dworzec w opowieści Ćwieka nie jest umieralnią, a ostatnią deską ratunku przed Ciemnością. To jedyne miejsce, gdzie Wybrani mogą się ukryć, by nie pochwyciły ich płonące macki wroga. Skazani na spanie na kartonie, pełne pogardy spojrzenia i wieczny strach, pozbawieni monety ludzie, żyją na dworcu. Wkrótce dołącza do nich studentka kulturoznawstwa, Natalia, która nieopatrznie oddała jednemu z Wybrańców swoją monetę i dowiedziała się, że Ciemność płonie.
Pomysł jest świetny. Chapeau bas, jestem pod wrażeniem, uścisnęłabym autorowi rękę i poklepała po plecach za ujawnienie światu tego fascynującego konceptu. Osobiście nigdy już nie spojrzę na bezdomnych w ten sam sposób, szczególnie na tych, egzystujących na dworcach. A więc ustaliliśmy – pomysł okazał się kapitalny. Niestety, gorzej z wykonaniem.
Nie o to chodzi nawet, że wykonanie jest kiepskie, ale że ma ogromny potencjał, by być dużo lepszym. Historia miała szansę stać się mroczną i demonicznie hipnotyzującą, jak najlepsze powieści Kinga; mogła jeżyć włoski na karku i zmuszać do szczękania zębami ze strachu; zawierała w sobie predyspozycje, by zaczęli wzbogacać się terapeuci całego świata. Tymczasem Ćwiek postawił na sporą dawkę obyczajówki, dużo gadania i naprawdę garstkę faktycznego mroku. Skwierczące ciała, rozpadające się światy, śnieg z łuszczącego się krajobrazu? Boskie! Tylko, dlaczego tak mało?
W językowym aspekcie „Ciemność płonie" brakuje tej plastyczności, o którą aż proszą się przywoływane przez autora obrazy. Nie chodzi o nagromadzenie wyszukanych metafor i odkrywanie piekielnej strony Orzeszkowej. W którymś jednak momencie, i to nieszczególnie odległym, Ćwiek zaczyna powtarzać identyczne zwroty podczas opisywania kolejnych konfrontacji z Ciemnością. W takich chwilach miałam ochotę odszukać autora i żałosnym głosem zapytać: ale dlaczego? No, dlaczego?
W tej sferze Jakub Ćwiek sporo stracił w moich notowaniach, ale odbił na kreacji bohaterów. Nie są to może wybitnie skomplikowane psychologicznie postacie, gotowe wyjść z kart powieści, jeżeli tylko ładnie się poprosi, ale wyraźnie się od siebie odróżniają. Odmienność perypetii, które popchnęły ich na dworzec to coś, na co czekałam. Widać tutaj wyraźnie, że opłaciły się dni spędzone przez autora na katowickim dworcu.
„Opowieści dworcowe", swoisty bonus dołączony do „Ciemność płonie", nie przypadły mi niestety do gustu. Niepotrzebnie wulgarne, mało przekonujące i budujące wrażenie, że autor nie wyciągnął żadnych wniosków ze swoich doświadczeń. Całość wydaje się potraktowana pobieżnie i bez zaangażowania. Zupełnie inny obraz bezdomnych wyłania się z fikcyjnej powieści i doświadczeń autora. W przypadku pierwszego, między wierszami, znaleźć można naukę, że nie każdy bezdomny to menel, a z tego drugiego wyłania się wrażenie, że bezdomny to tylko anonimowy krętacz, oszust i fałszerz. W dodatku nierzadko zapominający o higienie z wyboru.
Nie wiem, ile prawdy jest w plotce, że Jakub Ćwiek zdecydował się pisać lekkie, ironiczne historyjki z wykorzystaniem popkulturowych wtrętów z powodów finansowych. Wierzę jednak, że gdyby postawił na mrok zamiast śmiech, mielibyśmy na polskim gruncie naprawdę niezwykłego pisarza horrorów. Kto wie, może nawet okrzyknięto by Ćwieka polskim Kingiem? „Ciemność płonie" to zdecydowanie koncepcyjnie najciekawsza z powieści autora. Mam nadzieję, że nie ostatnia o podobnym sznycie.
Fragment: "Srebrzyste wizje"
ANNE BISHOP
SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci
Rozdział 1
Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.
