marzec 14, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Nowe Strony

czwartek, 23 luty 2017 13:06

Perfekcjonista

Psychopatyczny morderca, ciekawa intryga i wzbudzający sympatię, choć mierzący się z własnymi demonami śledczy to zdecydowanie dobry przepis na wciągający thriller. Zwłaszcza kiedy autor umiejętnie i logicznie prowadzi akcję, zaczynając od potężnego uderzenia i konsekwentnie zmierzając ku satysfakcjonującego finału. Taki właśnie jest Perfekcjonista Helen Fields, pierwszy tom zapowiadającego się naprawdę obiecująco cyklu o inspektorze Lucu Callanachu.

Edynburgiem wstrząsa sprawa morderstwa utalentowanej prawniczki, której spalone zwłoki zostają znalezione w górskim szałasie, a to dopiero początek makabrycznej serii. Wkrótce dochodzi do kolejnego porwania, tym razem ofiarą pada znana i szanowana pani pastor. Łączyło świetne wykształcenie, wysoka pozycja, ambicja i niewątpliwy sukces, jaki odniosły w wybranych przez siebie dziedzinach. A na celowniku mordercy pojawiają się kolejne kobiety. Czy policja zdąży go schwytać zanim dojdzie do następnej brutalnej zbrodni?

Śledztwo w tej sprawie prowadzi świeżo mianowany inspektor Luc Callanach, z pochodzenia pół-Szkot, pół-Francuz, który po odejściu z Interpolu w dosyć niejasnych okolicznościach, trafia do Edynburga, by zacząć wszystko od nowa. Pomaga mu w tym bezkompromisowa i energiczna detektyw Ava Turner, początkowo jako jedyna przyjacielsko nastawiona do nowego przełożonego, dość specyficznego na tle pozostałych policjantów.

Callanach jest postacią ciekawą i, biorąc pod uwagę większość literackich detektywów, raczej nietypową. Mieszane pochodzenie sprawia, że wyróżnia się na tle zespołu, którym dowodzi i początkowo trudno jest mu złapać z pracownikami wspólny język, zwłaszcza gdy w grę wchodzą uprzedzenia i stereotypy. Nie pomaga mu w tym również konieczność zmierzenia się z konsekwencjami wydarzenia, które doprowadziło do jego rezygnacji z pracy w Interpolu. Na szczęście autorka nie powiela schematów i nie czyni go kolejnym zgorzkniałym i topiącym smutki w alkoholu typem, jakich często można spotkać w tego typu powieściach.

Dosyć ryzykownym, ale – jak się ostatecznie okazało – bardzo dobrym rozwiązaniem było ujawnienie tożsamości mordercy już na samym początku. Mimo że czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę, kto stoi za porwaniami i zbrodniami oraz jakie są jego motywacje, prowadzący śledztwo i kolejne ofiary są tego zupełnie nieświadome. Daje to możliwość spojrzenia na sprawcę z dwóch perspektyw – z jednej strony, widzimy więc jego własne wyobrażenie o sobie samym, o swej wielkości, znaczeniu i mocy, a z drugiej dostajemy zupełnie przeciwstawny wizerunek człowieka tak, jak postrzega go otoczenie.

Mam jedynie dwa zarzuty wobec książki, a właściwie jej polskiego wydania. Pierwszy to opis wydawcy, który niestety zdradza zbyt wiele i skutecznie psuje istotny element zaskoczenia, gdy dochodzi do kulminacyjnego momentu… Drugi dotyczy drobnych wpadek translatorskich, m.in. jeden z bohaterów narzekając na nadmiernie rozwinięte procedury biurokratyczne przeklina dosłownie „czerwoną taśmę” (ang. red tape), a innym razem morderca odmierza ilość substancji z buteleczki za pomocą pęsety, choć zapewne chodziło o pipetę. Jednak choć zaburzają one nieco przyjemność płynącą z lektury, można swobodnie przymknąć na nie oko.

Podsumowując, po rozczarowaniu jakim była inna z nowości wydawnictwa Amber, Kamerzysta, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona Perfekcjonistą, który okazał się wciągającym i wartym uwagi thrillerem. Jestem pewna, że powieść Helen Fields zaspokoi oczekiwania wszystkich fanów gatunku.

Dział: Książki
czwartek, 09 luty 2017 20:28

Dzień dobry, północy

„Dzień dobry, północy” to przejmująca opowieść i debiut amerykańskiej pisarki Lily Brooks-Dalton. Niezwykła pozycja na dobry początek roku.

Augistine od kilku lat przebywa w obserwatorium znajdującym się na północnym biegunie. Prowadzone tam obserwacje kosmosu mają być ostatnią misją w życiu tego wybitnego, starzejącego się badacza. Kiedy nagle zarządzona zostaje pospieszna ewakuacja, staruszek odmawia opuszczenia obserwatorium, które teraz stało się jedyny miejscem, w którym potrafi żyć. Zostaje sam, nadal obsesyjnie patrząc w gwiazdy i poszukując jakichkolwiek wieści z innych stron świata. „Nikt po pana nie wróci” – te słowa żołnierza odbijają się echem w głowie Augustina. W tym samym czasie na pokładzie statku kosmicznego „Aether” załoga traci wszelki kontakt radiowy z Ziemią. Chwile dłużące się w drodze do domu, zalegająca w głośnikach cisza i upadające morale sprawiają, że powrót z misji na Jowisza staje się dla szóstki członków załogi coraz bardziej męczący. Sully – astronautka odpowiedzialna za komunikację na statku, podobnie jak reszta członków wyprawy, traci nadzieję na szczęśliwe zakończenie podróży. Nie ustaje jednak w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontaktu z Ziemią, gdyż tylko to jest w stanie wypełnić jej czas i zająć myśli. Nagle losy dwojga samotnych ludzi – Sully i Augustine splatają się dziwnym zrządzeniem losu.

Muszę powiedzieć to głośno: jest to jedna z najpiękniejszych ksiażek, jakie miałam okazję trzymać w ręce. Nie chodzi tu o jej treść, w tej chwili skupiam się wyłącznie na jej okładce. Wydaje się ona być zwykła, prosta w swym przekazie. Jednak dopiero po dokładnych oględzinach, mój zachwyt sięgnął zenitu. Okładka mieni się setkami gwiazd – każda jakby świeciła własnym blaskiem, zmienia delikatnie kolor w zależności od kąta padania światła i uwidacznia nowe elementy. Ma się wrażenie, że jest dopracowana w każdym szczególe, że nic nie jest tu przypadkowe. Jest poprostu zachwycająca, czego nie da się ocenić oglądając jej zdjęcie. Trzeba wziąć ją do ręki, aby w pełni docenić jej kunszt i piękno.

Fabularnie powieść także urzeka. Jest to piękna, dość smutna opowieść o samotności, szukaniu miłości i rachunku sumienia. Dwoje ludzi kochających kosmos i jego tajemnice, dwoje rozbitków na otaczającym ich pustkowiu. Oboje samotni i cierpiący wśród ukochanych przez nich gwiazd. Żadno z nich nie wróci do poprzeniego życia. Książka dość obrazowo pokazuje, jak bardzo potrafi człowieka zniszczyć dążenie do doskonałości, pracoholizm i jak bardzo, patrząc w gwiazdy, można się w nich zatracić i stracić grunt pod nogami. Czytając „Dzień dobry, północy” można odnieść wrażenie, że przez karty tej książki sączy się namacalna wręcz tęsknota i żal ludzi, którzy dążąc do osiągnięcia zamierzonego celu poświęcili zbyt dużo. Targające nimi emocje są tym, co napędza fabułę tej książki. Wspomnienia ukazują nam prawdę o nich, o tym jak wiele błędów popełnili. Błędów nie do naprawienia.

Lekki, poetycki styl pisania Pani Brooks-Dalton sprawia, że książkę czyta się niezwykle przyjemnie. W żadnym stopniu ona nie męczy i nie nudzi czytelnika. Mimo trudnego tematu powieści, narracja nie jest ckliwa, a wręcz momentami surowa i zimna jak klimat Arktyki. Czyta się ją gładko, a jednocześnie niespiesznie. Akcja nie jest szybka, to głównie wspomnienia Sully i Augustina i ich wewnętrzne odczucia i rozterki. Nie należy się jednak zrażać, gdyż już od pierwszej strony autorka potrafi wciągnąć czytelnika tworząc magiczną atmosferę i zainteresować go niejednoznacznym przedstawieniem postaci. Przedstawia ich bowiem w bardzo przejmujący sposób, pokazuje ich wrażliwość skrywaną pod maską profesjonalizmu i niewyobrażalne cierpienie schowane gdzieś w głębi serca i umysłu. Oboje nie mając dokąd uciec muszą się zmierzyć z samym sobą, stawić czoła wspomnieniom i zrobić rachunek sumienia. Wydaje się, jakby to była ich ostatnia podróż – podróż wgłąb siebie – i ostatnie, być może największe odkrycie w ich życiu. Nieprzewidywalność ich losów jest wspaniałym zwięczeniem tej opowieści i pozostawia w czytelniku żal, że to już koniec.

Do samego końca książki czeka się na wyjaśnienie wielu kwestii. Czeka się na przysłowiowy happy end, który po takiej dawce smutku jakby się czytelnikowi należy. Wydawać by się mogło, że już chwytamy tą radość, otwieramy szeroko oczy, gdyż wiemy to, czego nie wiedzą o sobie główni bohaterowie i nagle... Wszystko gdzieś umyka, gubi się, rozmywa, a losy bohaterów skręcają w zupełnie niewyobrażalnym kierunku. Ciężko jest zatem jednoznacznie określić, jakie odczucia towarzyszą czytelnikowi pod koniec powieści. Między bohaterami a odbiorcą powstaje jakaś magiczna więź, która magnetyzuje i wzbudza niesamowite emocje. Myślę, że właśnie to sprawia,że książka głęboko zapada w pamięć. Jest ona idealną pozycją dla chcących trochę zwolnić bieg i oderwać się od chaosu otaczającego świata. Lektura tej powieści i jej tajemniczy klimat odpręża i relaksuje, pozostawiając w czytelniku kosmiczną ciszę i spokój.

Dział: Książki

"Otchłań bez snów" to pierwszy tom nowego cyklu Petera F. Hamiltona ukaże się już 27 lutego nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka.

Jest rok 3326. Nigela Sheldona, jednego z założycieli Wspólnoty, odwiedzają Raiele, samozwańczy strażnicy Pustki, enigmatycznego tworu w jądrze galaktyki, który zagraża istnieniu wszystkich jej mieszkańców. Raielowie przekonują Nigela do udziału w desperackim planie zinfiltrowania Pustki.

Dostawszy sie do niej, Nigel odkrywa, że ludzie nie są jedyną formą życia pochłoniętą przez Pustkę, w której prawa fizyki działają nieco inaczej, a niczym nieróżniące się od magii zdolności telepatyczne są czymś zwyczajnym. Uwięzieni tam ludzie są atakowani przez Upadłych - obce istoty, rozumnych, lecz bezlitosnych zabójców.

Jednak ci obcy być może mają klucz pozwalający raz na zawsze usunąć zagrożenie ze strony Pustki - jeśli Nigel zdoła odkryć ich tajemnice. Pomimo nieustannych ataków Upadłych i wojny domowej dzielącej kruchą ludzką społeczność, Nigel musi odkryć sekrety Upadłych, zanim zabiją go ci, których przybył ocalić...

Dział: Książki

Lian Hearn dała się poznać od najlepszej strony z początkiem XXI w., gdy Wydawnictwo W.A.B. zaczęło wydawać serię Opowieści Rodu Otorii. Od marca Wydawnictwo Mag rozpoczyna wydawanie nowego cyklu Opowieść o Shikanoko. "Cesarz Ośmiu Wysp" ukaże się 29 marca.

Ambitny władca zostawia swojego bratanka na pewną śmierć i przejmuje jego ziemie.

Uparty ojciec zmusza młodszego syna, żeby oddał swoją żonę starszemu bratu.

Tajemnicza kobieta szuka pięciu ojców dla swoich dzieci.

Potężny kapłan ingeruje w sprawy sukcesji Lotosowego Tronu.

Oto wątki misternego arrasu utkanego z losów rozgrywających się na tle dzikiego lasu, eleganckiego dworu i krwawych pól bitewnych. Osadzony w mitycznej średniowiecznej Japonii, zamieszkanej przez wojowników, zabójców, zjawy i duchy opiekuńcze, "Władca ośmiu wysp" jest błyskotliwą powieścią, pełną dramatów i intryg, i zaledwie początkiem pasjonującej, epickiej przygody: "Opowieści o Shikanoko".

Tytuł oryginału: Emperror of the Eight Islands

Tłumaczenie:Anna Reszka

Ilość stron:400

ISBN:978-83-7480-734-0

Cena detaliczna:39,00 zł

 

Dział: Książki
niedziela, 29 styczeń 2017 09:08

Rybak znad Morza Wewnętrznego

Wznowienia twórczości Ursuli Le Guin w formie trzech potężnych omnibusów to jedna z największych gratek wydawniczych ostatnich trzech lat. Rewelacyjne pod względem zawartości, wspaniale prezentują się też na półce i cieszą oko każdego miłośnika dobrego fantasy i science fiction. Rybak znad Morza Wewnętrznego to trzeci tom, nie tylko wspaniale uzupełniający dwa najważniejsze cykle pisarki - Ziemiomorze i Sześć światów Hain, ale również dający wgląd w jej wczesną twórczość, gdy dopiero odkrywała te dwa zupełnie różne uniwersa.

Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniczek, będących zbiorami powieści, książka składa się z czterech zbiorów opowiadań (Wszystkie strony świata, Rybak znad Morza Wewnętrznego, Cztery drogi ku przebaczeniu, Urodziny świata) oraz mini-powieści Opowiadanie świata. Łącznie znajdują się tutaj czterdzieści dwa teksty różnej objętości i dotyczące różnej tematyki, wśród których każdy czytelnik odnajdzie coś fascynującego i przykuwającego uwagę. Warto też zwrócić uwagę, że tytułowy zbiór, Rybak…, jest publikowany w Polsce po raz pierwszy.

Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po bieżący tom, mając już za sobą lekturę Ziemiomorza oraz Sześciu światów Hain (tych szczególnie), ponieważ akcja znacznej część zawartych tu utworów toczy się właśnie w tym dwóch, najsłynniejszych i najważniejszych w dorobku autorki, uniwersach. Nie są one bezpośrednio związane z fabułą poprzednich powieści, ale bez ich znajomości czytelnikowi może być trudno w pełni zrozumieć kontekst opisywanych wydarzeń. Przede wszystkim zaś stanowią one naprawdę dobre uzupełnienie obydwu cykli, dając ich pełniejszy obraz i wypełniając brakujące luki.

Wszystkie strony świata to zbiór najwcześniejszych opowiadań Le Guin, najbardziej też zróżnicowany tematycznie. I nie ukrywam, mój ulubiony z tego tomu. Znajdują się tutaj zarówno teksty dotyczące Ziemiomorza i Ekumeny (światów Hain), jak również opowiadania zupełnie z nimi nie związane, toczące się w naszej rzeczywistości, która jednak przyjmuje futurystyczną formę. Każdy został też opatrzony krótkim komentarzem autorki, w którym wyjaśnia okoliczności jego powstania lub zamierzone przesłanie.

Rybak znad Morza Wewnętrznego to z kolei zbiór ośmiu opowiadań, w tym tylko część ze świata skolonizowanego przez Hainów. Wart jest uwagi nie tylko ze względu na znajdujące się w nim utwory, lecz również wstępu, w którym Le Guin opowiada o swoim stosunku do fantastyki naukowej.

Akcja opowiadań zawartych w pozostałych zbiorach oraz powieści toczy się w obrębie uniwersum Ekumeny. Pojawiają się tu zarówno planety i rasy dobrze znane z Sześciu światów Hain, jak i zupełnie nowe, z których na uwagę zasługują przede wszystkim Werel i Yeowe. W poświęconych im utworach autorka skupia się przede wszystkim na kwestiach „posiadania” drugiego człowieka, w znacznej mierze związanego z płcią danej osoby. Widzimy tu społeczeństwa, gdzie (w zależności od miejsca) kobiety i mężczyźni zostają sprowadzeni do roli niewolników bądź wręcz kasty podludzi, a ich głównym celem jest dostarczanie przyjemności i przedłużanie gatunku.

Mimo różnorodnej tematyki wszystkich zawartych tu utworów, mają one kilka punktów wspólnych. Autorka porusza w nich problem tolerancji, seksualności i płciowości, prawa do stanowienia o samym sobie, prześladowań na tle rasowym i światopoglądowym, dyskryminacji, wolności, samotności, a nawet klonowania. Każdy z tekstów wnosi nowe spojrzenie na daną kwestię, często z dość gorzkim wydźwiękiem i bardzo rzadko pozwalając sobie na nutę optymizmu, że ludzką naturę można zmienić.

Jedyny drobny zgrzyt, jaki pojawił się podczas lektury, dotyczy przekładu. W zbiorze Wszystkie strony świata pojawia się opowiadanie „Królowa Zimy” (w oryginale Winter’s King), której akcja toczy się na zamieszkałej przez hermafrodytów planecie Gethen. Le Guin w komentarzu wyjaśnia, że w pierwotnej wersji utworu, nadała bohaterom formę męską, natomiast w nowych wydaniach – aby sprawiedliwości stało się zadość – formę żeńską (mimo to w oryginale władca nadal nazywany był królem, nie królową). W otwierającym Urodziny świata „Słowie wstępu” mowa jest o tym samym opowiadaniu, ale z tytułem „Zimowy król”. Byłoby chyba lepiej ujednolicić tę kwestię, bądź przynajmniej zrobić odpowiednią adnotację. Druga spraw dotyczy z kolei nieszczęsnego czarodzieja nazwiskiem Underhill, które to miano ma wyjątkowego pecha do polskich tłumaczy. W przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz zmienił się on w… pana Podgórskiego (sic!). To już łatwiej było przełknąć pana Podgórka w wykonaniu Jerzego Łozińskiego…

Są to jednak naprawdę drobne kwestie, na które z łatwością można przymknąć oko, ponieważ cały zbiór prezentuje się naprawdę wspaniale. Doskonale komponuje się z poprzednimi tomami i może stanowić prawdziwą ozdobę każdej domowej biblioteczki. Gorąco polecam!

Dział: Książki
niedziela, 22 styczeń 2017 07:01

Wywiad: Veronica Roth

WYWIAD Z VERONIKĄ ROTH

Co oznacza oryginalny tytuł książki (Carve the Mark)?

“Wytnij ten znak” jest to fraza, która powraca w książce i jest wypowiadana przez bohaterów. Odnosi się do rytuału popełnianego po odebraniu komuś życia lub doświadczeniu ogromnej straty. Zwrot ten pojawia się gdy dochodzi do wielkich wydarzeń, chwil transformacji. Miałam poczucie, że ten tytuł w znaczący sposób oddaje historię książki.

Dział: Wywiady
piątek, 06 styczeń 2017 18:40

Zejście

Tetralogia powieściowa ze świata „Żywych trupów” dotycząca Gubernatora, której współautorem był Robert Kirkman (twórca komiksu „The Walking Dead”) cieszyła się niemałym zainteresowaniem. W rok po jej zakończeniu na rynku wydawniczym pojawiło się „Zejście”, otwierająca nowy cykl książka, napisana już nie przez duet Jay Bonansinga i Robert Kirkman, a przez samego Bonansingę. Obaw było sporo. Dotąd Kirkman czuwał uważnie nad wykreowanym przez siebie światem. Czy trawiona hordami rzeczywistość mogłaby/może być równie pociągająca bez jego cichej obecności?

Rewolucyjną zmianę widać już w samej okładce. Do tej pory estetycznie obwoluty „The Walking Dead” funkcjonowały w przegródce „minimalistyczne” mojego mózgu. Konturowe postaci, kanciasty świat, brak dosłowności – bardzo lubiłam to, że wydawcy nie próbowali szokować mnie kolejnymi wizualizacjami poszarpanych ludzkich ciał (w końcu seria jest na tyle znana, że sam jej tytuł powinien już budzić odpowiednie konotacje). Autor obwoluty „Zejścia” (krakowski komiksiarz – Rafał Szłapa) postanowił jednak odejść od tego doskonałego pomysłu tak, że teraz na okładce po raz kolejny – w kontekście literatury o podobnej tematyce – ślini się horda zombie z jakimś oberwańcem bez bebechów na czele. Nie pomaga rysunkowy charakter całości, jej komiksowy sznyt. Gdyby nie słabość do cyklu i charakterystyczna dlań czcionka tytułowa, pewnie po prostu ominęłabym tę książkę.

Fabularnie rzecz przedstawia się następująco: Gubernator nie żyje, ci co mieli opuścić Woodbury dawno to zrobili, a – znani z poprzednich książek „The Walking Dead” – Lilly, Bob i reszta muszą stanąć do walki z nowymi (i starymi) zagrożeniami świata, nad którym władzę sprawują zombie. Historia ta stanowi niejako uzupełnienie dotychczas wykreowanego świata, nie pokrywając się ani z wydarzeniami z komiksów, ani serialu. Wciąż chodzi o szukanie bezpiecznego schronienia (a właściwie jego odbudowywanie w tym przypadku), powiększanie grupy ocalałych i w miarę normalne – jak tylko pozwalają na to warunki – funkcjonowanie. Lilly Caul ma zaprowadzić porządek w tym chaosie, ale nie czuje się na to gotowa. Kolejne decyzje przychodzą jej z trudem, ale gdy dowiaduje się o grupie uwięzionych w pobliskim miasteczku, nie waha się ani chwili. Ta decyzja może jednak kosztować życie nie tylko ją…

Krok w stronę transmedialności, czyli dopełniania się opowieści poprzez kontynuowanie różnych jej elementów przy wykorzystaniu różnych platform przekazu, to moim zdaniem doskonały wybór. Szkoda jedynie, że tak późny. Tylko najwierniejsi fani bowiem dublowali dotąd swoje doświadczenia, równocześnie czytając komiksy, śledząc kolejne książki i odcinki serialu. Bonansinga mógł więc swoją książką zaskoczyć fana „Żywych trupów”, co było raczej mało prawdopodobne w przypadku poprzednich tomów, właśnie ze względu na powtarzanie informacji, które fani cyklu znali już z telewizji lub komiksowych zeszytów. Problem w tym, że nie zaskoczył.

Z jednej strony to „wina” formuły. W końcu czego spodziewać się po powieści o zombie dla masowego odbiorcy? Nie ma w niej miejsca na rewolucyjne zagrywki – czytelnik wie, co i dlaczego kupuje. Ma ochotę na krwawą jatkę poprzeplataną sentymentami; na prostą historię ze świata, w którym używanie siekier do celów innych niż wyrąb drzew albo odcinanie głów ręcznie wykonaną maczetą na nikim już nie robi wrażenia. Patrząc jednak na rzecz z innej perspektywy trzeba przyznać, że Bonansinga nie wysilił się zanadto i wybrał najbardziej oklepane z oklepanych schematów. Zwłaszcza finał, czyli rozwiązanie zagadki religijnych przybyszów, okazuje się tak oczywisty, że aż dziw (o ironio!) człowieka bierze, że ktoś jeszcze decyduje się sięgać po podobne zakończenia.

Razi to wszystko o tyle, że nawet te – jakże wyeksploatowane – schematy nie zostały przez Bonansingę w pełni wykorzystane. Owszem, nie brakuje w „Zejściu” krwawych zwrotów akcji, pojedynków człowiek vs. zombie, dramatycznych relacji, pożegnań czy poświęcenia. Brakuje za to temu wszystkiemu tempa. W mojej wyobraźni znaczna część powieści rozgrywała się po prostu w trybie slow motion. Zwykle w książkach z tego uniwersum pojawiały się opisy wyjątkowo dramatycznej lub brutalnej sytuacji, a podczas lektury „Zejścia” szoku nie doświadczyłam. Być może za sprawą przewidywalności, a być może z powodu słabego z perspektywy dynamiki poprowadzenia akcji. Dziwi to o tyle, że językowo otwarcie nowego cyklu nie odstaje od poprzednich książek z serii „The Walking Dead”.

Spodziewałam się, że dzięki większej kontroli nad wydarzeniami w świecie „Żywych trupów”, Jay Bonansinga zaprezentuje czytelnikom coś nowego, świeżego. Nie mam tu na myśli wywrócenia do góry nogami schematu, a uzupełnienie tegoż uniwersum o coś, co sprawi, że odbiorca zastanowi się przez chwilę nad miejscami i ludźmi, których Rick i jego gromada porzucili; nad tym, jak to jest podnosić się z kolan po kolejnym upadku w świecie zombie; jak to jest istnieć na przekór. Tymczasem „Zejście” to po prostu kolejna krwawa bitwa o miasto z bandą idiotów oraz hordą trupów. Szkoda, bo potencjał w otwarciu nowego cyklu był.

Dział: Książki
czwartek, 22 grudzień 2016 12:04

Wyprawa na Biegun

Choć wielu z nas nie lubi zimy, prawie nikt nie wyobraża sobie Świąt bez śniegu. Piały puch spadający z nieba nie tylko buduje klimat, ale również sprawia, że świat wygląda inaczej – bajkowo. Co jednak jeśli kolejny rok z rzędu okres świąteczny pozbawiony będzie śnieżnej aury? Proponuję udać się na Biegun Północny np. z drużyną Świętego Mikołaja. Taka okazja czeka nas, jeśli zasiądziemy do wyjątkowej gry planszowej „Wyprawa na Biegun”, która ukazała się w polskiej wersji językowej nakładem wydawnictwa FoxGames.

Ta przygodowa gra to debiut fińskiego duetu: Jouni Jussila i Tomi Vainikka. Jej pierwsza edycja ukazała się w 2015 roku, zaś pierwsza polska wersja ukazała się w październiku tego roku. Przeznaczona jest dla 2-4 osób w wieku od 7 lat.

Strona wizualna

Gra spakowana jest w duże, solidne pudełko. Pierwsze co przykuwa wzrok, to duża ilość elementów oraz niestandardowa, bo obrotowa plansza do złożenia. Tworzą ją kwadratowa, nieruchoma podstawa oraz okrągła nakładka, która obraca się wokół własnej osi – w tym przypadku wokół bieguna północnego. Jakby tego było mało, w obrotowej planszy znajdują się puste pola, w które umieszczamy przezroczyste kafelki. To one wraz z możliwością obracania planszy, sprawiają, że plansza nieustannie zmienia swój wygląd w trakcie rozgrywki.

Ponadto w pudełku znajdziemy plansze graczy - poszczególnych ekspedycji. Do wyboru mamy np. drużynę Kanadyjczyków, Szkotów, Inuitów, Świętego Mikołaja czy … pingwinów (chyba z Madagaskaru). Pozostałe elementy gry to żetony ekwipunku, drewniane pionki, dużo kart. Wszystko zostało wykonane solidnie, w przyjemnej dla oka grafice.

Kolejny bardzo fajny pomysł w grze to dołączenie pustych elementów. Do dyspozycji mamy m.in. plansze graczy, żetony ekwipunku, karty. Dzięki nim możemy stworzyć swoje własne dodatkowe zasady gry, wątki fabularne itd. Ogranicza nas tylko własna wyobraźnia.

Warto również wspomnieć o instrukcji. W odróżnieniu do tych, do których przyzwyczaiły nas inne tytuły, ta jest napisana w formie komiksu. Te bardzo fajne i nowatorskie podejście sprawia, że zapoznanie się z zasadami jest bardzo przyjemne. Wszystko zostało przejrzyście opisane i wyjaśnione przykładami.

wyprawa na biegun2

Cel i przebieg rozgrywki

Celem gry jest przeprowadzenie wszystkich członków naszej drużyny na środek planszy czyli tytułowy Biegun Północny. Do pokonania jest labirynt ze szczelin w pokrywie lodowej, który zmienia się po każdej burzy śnieżnej. Ilość członków drużyny zależna jest od ilości graczy. W grze dwuosobowej nasza ekspedycja będzie się składała z czterech członków, zaś w grze czteroosobowej – z dwóch.

Tura każdego z graczy składa się z czterech faz. W pierwszej naszym zadaniem jest sprowadzenie ze statku jednego członka drużyny do bazy na planszy. Oczywiście jeśli nasz statek jest już pusty, pomijamy tą fazę i przechodzimy do drugiej.

Druga faza to czas na przeprowadzenie akcji. Z maksymalnie trzech dostępnych kart akcji, które leżą przed nami wybieramy jedną. Do wyboru mamy ruch (w różnych kierunkach na wprost lub na boki lub po przekątnej), ruch z zasadzką lub samą zasadzkę. Akcje samych ruchów umożliwiają nam poruszanie się w labiryncie szczelin. Ruch z zasadzką umożliwia nam odesłanie członka ekipy przeciwnika na statek po tym jak staniemy na tym samym polu co on. Podobny efekt uzyskuje wykonanie samej zasadzki, z tą różnicą iż działa ona na odległość (bez ruszania się z miejsca eliminujemy konkurencję). Nagrodą za wykonanie zasadzek jest dodatkowy ekwipunek, który pomaga w wyprawie.

Trzecia faza gry to sprawdzenie pogody. Wszystkie karty akcji posiadają symbol burzy z różną ilością punktów. Każdorazowo bo zakończonej drugiej fazie, sprawdzamy ile punktów się uzbierało na użytych od poprzedniej zmiany pogody kartach akcji. Jeśli ilość punktów przekroczy odpowiedni próg zależny od ilości graczy, nadchodzi burza. Górna plansza przekręcana jest wtedy zgodnie z tym co wskazuje pierwsza karta ze stosu kart akcji. Możemy np. obrócić planszę o ¼ obrotu zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podstawowym efektem burzy jest całkowita zmiana układu labiryntu szczelin. Dodatkowo każdemu z graczy zmieniają się możliwe do wykorzystania w następnej turze karty akcji. Na koniec tej fazy odrzucane są wcześniej użyte karty akcji, przez co od początku zaczyna się liczenie punktów zmiany pogody.

Ostatnia, czwarta faza tury gracza to dociągnięcie do trzech kart akcji. Mając na uwadze efekt burzy, może zdarzyć się tak, że inni gracze będę posiadać mniej niż trzy karty na początek kolejnej tury.

Gra trwa do momentu, aż wszystkie pionki gracza wejdą na Biegun Północny. Dodam, iż wejście możliwe jest tylko z jednej strony. Dodatkowo aby jeszcze bardziej to utrudnić, każda burza zmienia lokalizację tego wejścia.

Czas na wrażenia

Jak zauważyliście czytając powyższy opis pojedynczej tury, gra nie jest trudna do opanowania. Zasady nowym graczom można wytłumaczyć w kilka minut, a rozegranie pierwszej gry nie wymaga zerkania do instrukcji co chwilę.

Gra mocno stawia na negatywną interakcję. Z jednej strony mając na uwadze, iż jest to familijny tytuł, zabieg ten może trochę dziwić, ale jeśli weźmiemy pod uwagę mechanikę, jest ona praktycznie nieodzowna. Do wykonywania zasadzek na innych graczy zmusza wręcz chęć zdobycia nagród pod postacią tzw. Lodowych Masek. Żetony te bardzo urozmaicają i ułatwiają rozgrywkę. Wśród nich odnajdziemy pomocne ekwipunki. Dla przykładu pies husky to dodatkowy ruch, raki zaś pozwalają przebrnąć przez szczeliny, a jeden z lepszych – czekan, umożliwia wejście na biegun od dowolnej strony. Jednak nie zawsze jest tak kolorowo. Za wykonany atak na przeciwnika możemy być również ukarani. Jeśli wśród Lodowych Masek wylosujemy np. dziurę w lodzie, czeka nas powrót na statek.

Negatywna interakcja praktycznie kończy się wraz z wyczerpaniem żetonów Lodowych Masek. Wtedy to na planszy obowiązuje zakaz przeprowadzania zasadzek. Szczerze to w grze 2-osobowej nie mieliśmy takiej sytuacji, ale już przy większej liczbie graczy, zdarza się to dość często. Gra wtedy zaczyna być trochę nudna i każdemu bardzo doskwiera brak interakcji. Zaczyna się wyścig i rozgrywka zaczyna przypominać trochę grę w Chińczyka.

Choć gra jest bardzo losowa, w znacznym stopniu stawia również na taktyczne przemyślenia. Możemy starać się dostosować nasze ruchy widząc, że zaraz nadejdzie burza śnieżna. Jesteśmy również w stanie wcześniej zaplanować nasze akcje wiedząc jakie mniej więcej karty do nas się obrócą. Pod kątem planowania czasami tytuł ten przypomina szachy. Szczególnie w grze 2-osobowej. Mając do dyspozycji kilka pionków, możemy tak poprowadzić turę, iż zabezpieczymy swoją drużynę przed atakami. Osłaniamy nawzajem nasze pionki tak, że zniechęcamy przeciwnika do przeprowadzenia zasadzek, gdyż jego atak będzie wiązał się z utratą pionka w następnej turze. Oczywiście niejednokrotnie takie planowanie bierze w łeb, gdyż przeciwnik nagle wywołuje burzę i cała plansza zmienia swój wygląd.

Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę bardzo fajną rzecz, dzięki której twórcy gry urozmaicili nam rozgrywkę. „Wyprawa na Biegun” współpracuje z aplikacją multimedialną Dized. Dostępna ona jest za darmo na urządzenia z systemem Android i iOS. Pierwszą ważną zaletą tego programu to interaktywny tutorial (aktualnie dostępny w języku angielskim i niemieckim). Krok po kroku pomoże nam przebrnąć przez pierwszą rozgrywkę. Kolejną zaletą Dized to wprowadzenie nowych wariantów gry. Wraz z aplikacją możemy np. rozegrać tury na czas, losowo wywoływać burze, kupować ekwipunek (za punkty otrzymywane zamiast tradycyjnego ciągnięcia żetonów). Aplikacja zgodnie z obietnicą autorów ma być nieustannie rozwijana więc zapewne czekają nas kolejne nowe warianty wzorowane na pomysłach graczy.

Podsumowując

„Wyprawa na Biegun” to idealna gra familijna i zabawa w rodzinny wyścig. Jednak w rozgrywce z dziećmi należy być trochę ostrożnym. Efektem negatywnej interakcji może być niezła frustracja i zniechęcenie do tytułu. Dlatego w takim towarzystwie czasami lepiej się zastanowić czy warto zbijać pionki za wszelką cenę. Odpowiednim wariantem do rozegrania z najmłodszymi może okazać się gra drużynowa, szczególnie jeśli pomieszamy wiekowo jej członków.

Za tytułem tym przemawiają nie tylko proste zasady i duża regrywalność, ale szczególnie ładna oprawa graficzna oraz solidne i pomysłowe wykonanie. Osobom kreatywnym umożliwia rozbudowanie zasad, mechanizmów i wprowadzenie nowych wariantów z wykorzystaniem specjalnych elementów do własnej edycji.

„Wyprawę na Biegun” polecam wszystkim, którzy lubią interesujące i nowoczesne gry.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu FoxGames.

Ilustracja w tekście pochodzi z materiałów wydawcy.

Dział: Gry bez prądu
piątek, 02 grudzień 2016 13:00

Nie do pary

Imprezowe gry pozwalają na urozmaicenie czasu spędzonego nie tylko w gronie rodzinnym, ale również pośród znajomych. Te wymagacie naszego refleksu, wysilenia komórek mózgowych cieszą się sporym zainteresowaniem oraz najczęściej trafiają w gusta wielu graczy zebranych przy jednym stole. A co jeśli do tego dołożymy zabawę w skojarzenia? Wspólna gra przerodzi się dodatkowo w wzajemne, lepsze poznawanie się uczestników. Taką rozrywkę umożliwia nam m.in. wydana ostatnio nakładem wydawnictwa Rebel gra „Nie do pary”.

Tytuł ten zaprojektował Stephen Glenn, zaś autorem ilustracji jest Matt Roussel. Gra przeznaczona jest dla 3-8 graczy w wieku minimum 10 lat. Według mnie spokojnie granicę wieku można obniżyć do 7 lat. Dodatkowo jeśli jesteście ciekawi ile macie wspólnego ze swoją drugą połówką, polecam nawet nietypowo wypróbowanie rozgrywki 2-osobowej.

Strona wizualna

Rebel przyzwyczaił nas już do solidnych i porządnych wydań gier. Nie inaczej jest w tym przypadku. „Nie do pary” otrzymujemy w średniej wielkości tekturowym pudełku. W środku znajdziemy 156 niewielkich kart ze zdjęciami po obu stronach (co nam łącznie daje 312 ilustracji), plastikową klepsydrę, teksturową planszę ułatwiającą rozkładanie kart, karty symbolizujące łączenie par (łącznie 88 sztuk), notesik przydatny do liczenia punktacji oraz oczywiście instrukcję.

W sumie gdyby nie to, że karty ze zdjęciami mogłyby być trochę większe, nie ma się do czego przyczepić.

Cel i przebieg rozgrywki

Celem gry jest sparowanie wedle naszego uznania wyłożonych na stole jedenastu ilustracji. Im więcej naszych par pokryje się z wyborami innych graczy, tym więcej punktów zdobywamy. Do rozegrania są cztery rundy.

Na początek na środku stołu kładziemy planszę z cyframi. Wokół niej losowo wykładamy karty ze zdjęciami. Każdy z graczy otrzymuje zestaw ponumerowanych kolejno do 11 kart. Przygotowujemy klepsydrę i czas start.

W czasie, który odmierza nam klepsydra (90 sekund), każdy z graczy przygląda się wyłożonym obrazkom i tworzy z nich pięć par mając na uwadze wszelakie cechy, np. przeznaczenie, kolor, właściwości charakterystyczne itd. Tak naprawdę ogranicza nas tylko logika i nasza wyobraźnia. Stworzone pary oznaczamy odkładając z ręki konkretne karty z numerami. Dla przykładu, jeśli chcemy stworzyć parę łącząc słonia (karta leży na planszy pod numerem 6) oraz małpę (karta leży na planszy pod numerem 2), z naszej tali odkładamy na bok karty z numerami 2 i 6. Ostatnia karta, którą nie wykorzystamy do stworzenia pary to dla nas tzw. zepsute jabłko, za które na koniec tury można zdobyć punkty.

Kiedy minie wyznaczony czas następuje zliczanie punktów. Polega one na porównywaniu swoich wyborów. Za każdą parę otrzymujemy tyle punktów, ilu graczy wybrało takie same karty. Przykładowo jeśli trzech graczy ułożyło parę ze słonia i małpy, każdy z nich otrzymuje 3 punkty. Jeśli jako jedyni dokonaliśmy takiego wyboru, niestety na karcie punktacji zapisujemy 0 punktów za tą parę. Dodatkowo, na koniec tury otrzymujemy punkty za nasze „zepsute jabłko” czyli niewykorzystaną kartę. Warte jest one dwukrotność liczby graczy, którzy również je wybrali.

Przed przejściem do drugiej rundy, obracamy wszystkie karty ze zdjęciami na drugą stronę. Przy trzeciej, wykładamy nowe obrazki.

Oczywiście grę wygrywa osoba, która na koniec czwartej rundy zdobędzie największą ilość punktów.

nie do pary 5

Wrażenia

Gra stawia ona przede wszystkim na proste skojarzenia. Czasami nie ma co kombinować, wyszukiwać zagmatwanych i kreatywnych połączeń, gdyż punkty zależą od ilości graczy, którzy dokonali takie samego wyboru jak my. Bez względu na właściwości jakimi się kierowali. W związku z tym szuka się bardzo prostych i szybkich skojarzeń, np. białe tło dwóch zdjęć. Dla zaawansowanych graczy, przyzwyczajonych do cięższych tytułów, nawet w tak lekkiej grze, jest to trochę denerwujące.

Z drugiej strony można na to przymknąć oko i oddać się zabawie. Ją znacznie urozmaicają dyskusje w trakcie porównywania wyników na temat cech jakimi się kierowaliśmy łącząc nasze pary. To chyba jedna z większych atrakcji tej gry. Niejednokrotnie nasze tłumaczenia wywoływały salwy śmiechu. Wbrew pozorom u wielu graczy nawet te same pary powstały z różnych względów, czasami będących na granicy absurdu. Dochodziło nawet do sytuacji, iż zastanawialiśmy się czy zaliczyć takie abstrakcyjne połączenia.

Dużym plusem gry jest jej regrywalność. Ilustracji jest bardzo dużo, są one różnorodne tematycznie i unikalne. Dzięki temu jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że powtórzą się nam w trakcie przyszłych rozgrywek.

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na aspekt dydaktyczny tej gry. Tytuł ten można bardzo fajnie wykorzystać w zabawie z małymi dziećmi w opisywanie ilustracji przedstawionych na kartach. Taka forma nauki jest atrakcyjna i rozwija wyobraźnię.

Podsumowanie

„Nie do pary” to gra lekka i przyjemna z banalnymi zasadami. Idealnie sprawdzi się w gronie rodzinnym, szczególnie w grze z jej młodszymi członkami. Na tle innych podobnych tytułów wyróżnią ją to, iż punktowane są pomysły na które wpadli również inni gracze. Warto jednak zwrócić uwagę iż tytuł ten stawia głównie na szukanie prostych skojarzeń. Dlatego poszukiwacze wysublimowanych połączeń i rozgrywek mogą czuć się zawiedzeni. Jeśli jednak oczekujecie szybkiej i fajnej zabawy, to pozycja dla Was.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Rebel.pl

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 28 listopad 2016 12:28

Mroczna materia

Czy jesteś w życiu szczęśliwy? Czy wybory jakie dotychczas podejmowałeś były słuszne? Czy gdybyś miał taką możliwość poszedłbyś inną drogą i podjął inną decyzję? Czy często zastanawiasz się nad tym "co by było gdyby..."?

Wybory jakich dokonujemy w decydujący sposób wpływają na jakość naszego życia. Czasami drobny, mogłoby się wydawać, że nic nie znaczący element, w diametralny sposób może przyczynić się do nieprzewidzianych zmian, które zaprowadzą nas w bliżej niesprecyzowanym kierunku. A co, by było gdybyś miał możliwość poznania kilka wariantów swojego życia, w których historia potoczyła się w odmienny sposób i wybrać to, które najbardziej ci odpowiada?

Jason Dessen jest szanowanym wykładowcą uniwersyteckim, ma kochającą żonę i wspaniałego syna. Kilkanaście lat wcześniej mógł podążyć ścieżką swoich ambicji i zostać cenionym naukowcem odnoszącym znaczne sukcesy, jednak Jason wybrał rodzinę. Dla nienarodzonego syna zrezygnował z kariery i chociaż zaprzepaścił szansę na osiągnięcie czegoś wielkiego to nigdy nie żałował podjętej decyzji, czasami tylko zastanawia się nad tym co by było gdyby...Poukładane i stabilne życie mężczyzny w jednej chwili zmienia się w najgorszy koszmar. Pewnego dnia Jason budzi się w nowej, nieznanej rzeczywistości, gdzie nie ma jego rodziny, a on sam otrzymał wybitną nagrodę naukową za niewyobrażalne odkrycie. Czy tak miałoby wyglądać jego życie gdyby w kulminacyjnym momencie postanowił porzucić Daniele i ich nienarodzonego syna? Brzmi niewiarygodnie, jednak wraz z postępem czasu i wyjaśnianiem kolejnych niewiadomych wszystko zaczyna układać się w jedną spójną całość. Jason postanawia wrócić do domu i za wszelką cenę odzyskać rodzinę, którą utracił.

Blake Crouch w swojej powieści wykorzystał teorię wieloświatów, gdzie nasze życie przebiega w sposób alternatywny okraszając je elementami thrillera. Mieszanka jaką otrzymujemy jest niemalże wybuchowa. Autor w znakomity sposób buduje napięcie i wprowadza czytelnika w dezorientację. Czy Jason zwariował? Czy to co się dzieje jest rzeczywistością, czy tylko wymysłem chorego umysłu? Dążenie do odkrycia prawdy stanowi najbardziej pasjonujący element powieści.

Kreacja Janon'a Dessen'a jest niemalże genialna, a emocjonalne rozterki bohatera bardzo prawdziwe i ludzkie. Z jednej strony zderzenie wybitnego umysłu naukowca zafascynowanego tym co się dzieje, z kochającym, opiekuńczym mężem i ojcem, który jedynie czego pragnie to odzyskać swoją rodzinę. Głównym bohaterem targają rozterki, wielokrotnie zastanawiał się jakby potoczyło się jego życie gdyby nie niespodziewana ciąża jego partnerki. Czy rezygnacja z kariery naukowej była dobrym posunięciem? W momencie gdy staje przed obliczem utraty tego czego kocha wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Tylko rodzina się liczy, tylko rodzina jest najważniejsza.

W powieści nie brak również warstwy naukowej, która przedstawiona jest w sposób prosty i rzeczowy. Teoria strun, mostu Einsteina - Rosena, kota Schrodingera, wieloświatów, superpozycje czy mechanika kwantowa, to z pewnością nie są pojęcia powszechnie znane. Na szczęście autor nie popada w przesadnie naukowy ton, a podaje tyle szczegółów ile jest to konieczne dla zrozumienia powieści i zagmatwanej sytuacji bohatera.

"Mroczna materia" to niezwykle intrygująca i trzymająca w napięciu powieść, która zabiera nas w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę po światach równoległych, gdzie historia potoczyła się na diametralnie różne sposoby (żałuję, że autor dłużej nie pociągnął tego wątku i nie przedstawił nam większej ilości różnych wersji Chicago). Jest to kompletna, dopracowana historia, w której nie ma miejsca na niedopowiedzenia czy zbędne wątki. Historia Jasona jest nieprzewidywalna, autor wielokrotnie zaskakuje kolejnymi pomysłami i rozwiązaniami, a samo zakończenie pozostawia czytelnika z uczuciem lekkiego szoku i niedowierzania. Z chęcią obejrzałabym ekranizację, ta powieść wręcz się o to prosi.

Dział: Książki