kwiecień 10, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ewa

czwartek, 20 wrzesień 2018 11:01

Małe Licho i tajemnica Niebożątka

Nie wiem, jaką uczennica była Marta Kisiel w szkole, ale zapewne, każda polonistka chciałaby się teraz przyznać do tego cudu mniemanego polskiej literatury fantastycznej. Jeżeli jeszcze istnieją tacy polscy czytelnicy, którzy nie mieli z twórczością pani Kisiel do czynienia, to a fe i bardzo brzydko i powinni, jeśli im odwagi i zdolności lingwistycznych starczy, natychmiast, te zaległości nadrobić w edukacji, by w swoim życiu wypełnić lukę inteligentnego humoru. Jest bowiem Ałtorka przykładem na to, że literaturę można tak pięknie wykorzystać i przerobić (w końcu mogę użyć tego słowa, a nie tylko omawianie i omawianie), aby nie tylko zjadliwa i smakowita była, ale jeszcze zabawna i pocieszna, a to przy tych naszych i obcych również, patetycznych tonach i bufonadach, bywa naprawdę wyczynem porównywalnym ze wspinaczką na Mount Everest w szpilkach i małej czarnej.

A o czym jest „Małe Licho i tajemnica Niebożątka”? Wbrew mam wrażenie nieadekwatnemu tytułowi, gdzie na pierwszy plan wysuwa się Licho a nie Bożydar Antoni Jakiełłek, opowieść jest o inteligentnym, dobrym, choć dziwnym chłopcu, który żyje sobie w starym domu na skraju miasta z mamą i pachnącym trocinami wujaszkiem Turu oraz nieuleczalnie sarkastycznym wujkiem Konradem. Poza tą trójką dorosłych w domu jest jeszcze paru domowników; dbający o odpowiednią dietę wieomackowy Krakersik, jego mniejsza wersja Gucio, dwa pełnoprawne Anioły i inni drobni lokatorzy niemieckie duchy na strychu, zielony utopiec w sadzawce, dżin w butelce, żar-ptak, podziomek i kotka o całkiem na tym tle zwyczajnym imieniu Zmora. I wszystko byłoby pięknie i cudownie, tym bardziej, że w tym domu zawsze jest bezpiecznie, i zawsze pachnie ciastem, i zawsze można coś spsocić, gdyby nie to, że nadchodzą zmiany. A jakie zmiany mogą być najgorszą nomen omen zmorą dla dziecka – SZKOŁA. Zły wujek Konrad, przy wsparciu wujaszka Turu, któremu się coś na pewno pomyliło, stwierdzili, że pora wypchnąć biedne Niebożątkow w przepastny świat ławek szkolnych, kolegów co to spidermeny, fify, szturmtrupy i minionki znają, a nie hołdują dzierganym bamboszkom i balladom niemieckim. Oj trudna przeprawa wszystkich czeka w tym społecznym dorastaniu. A Licho? Gdzie miejsce dla aniołka stróża w tej szkolnej tułaczce?

„Małe Licho i tajemnica Niebożątka”, to wspaniale napisana opowieść o zwyczajnych problemach, z jakimi stykają się wszystkie rodziny w momencie, gdy trzeba „wypuścić” dzieci w świat, i gdy dzieci muszą zetknąć się z tym światem. Cała siła jest w trzech amuletach, co to Kondziu dostał w podróż do zaświatów „Miłość-Niezłomność-Przyjaźń”, które na początek wystarczą, by nie utonąć. Wsparcie, cierpliwość, miłość, bezpieczeństwo, poszanowanie innych i zrozumienie samego siebie, można by wymieniać bez końca mądrości, które powinny towarzyszyć nie tylko naszym dzieciom, ale również nam samym, a które serwuje nam Ałtorka przy wsparciu domowników domu na końcu ulicy.

Jeśli chcecie sięgnąć po „Małe Licho i tajemnicę Niebożątka” wraz ze swoimi pociechami z nadzieją, że odnajdziecie w środku urzekająco ciepłą, ociekającą kojącą domową atmosferą opowieść z domieszką macek, widmowych glutów i właściwych odpowiedzi, to jest to strzał w dziesiątkę. Jeśli jesteście dorosłym czytelnikiem pragnącym po prostu przeczytać tę książkę, bo wcześniej słyszeliście o Marcie Kiesiel, albo czytaliście „Nomen Omen”, „Toń”, a akurat „Dożywocie” was ominęło, to bez strachu w oczach, a z radością w łapkach, należy przygarnąć do poduszki tę książeczkę. Cała reszta, czyli ci, co już mają za sobą wszystkie dzieła Marty Kisiel... po co ja się w ogóle dla was produkuję.

Na koniec dodam, że takie epickie fragmenty, jak opowieści o kostiumach karnawałowych z trupami w tle, dzieciach porównanych do kleszczy, syropie na sarkazm, mackowatej kąpieli Gucia i psuciu dziecka przez Kondzia, zostaną ze mną na długo. Liczę na kontynuację, chciałabym bowiem zobaczyć tragizmy czwartoklasisty i dojrzewanie romantyczne Bożydara w stylu niemieckiej ballady, tym bardziej, jakby zrządzeniem Niebios trafiła by mu się typowo przyziemna i praktyczna pannica, co to do komunikacji emocjonalnej używa LOLe, emoji i hashtagi.

Dział: Książki
środa, 19 wrzesień 2018 09:05

Księżniczka popiołu

Już 1.10.2018 swoją premierę będzie miała głośna powieść fantasy dla młodzieży... i nie tylko!

"Księżniczka popiołu" to inteligentna, feministyczna odmiana tradycyjnej powieści o upadłej bohaterce, z mnóstwem dworskich intryg, miłości i kłamstw. Nie jest to lekka opowiastka o uwięzionej księżniczce, ale odważna i poważna, choć nie pozbawiona łotrzykowskiej nutki, opowieść o dziewczynie walczącej o odzyskanie wolności własnej i swojego ludu.

Dział: Książki
wtorek, 18 wrzesień 2018 22:58

Diabelski Młyn

Książka, której wyczekiwałam z ogromną niecierpliwością. Aneta ze swoją Nikitą weszła na rynek bardzo szybko i bardzo niespodziewanie. Fani autorki zakochują się w każdej z postaci jakie kreuje. Tworzy ona tak wyjątkowe, charyzmatyczne, wciągające postaci, że nie sposób przejść koło nich obojętnie. Nikita była swego rodzaju epizodyczną postacią w pierwotnej serii książek o Dorze Wilk, jednak doczekała się swojej trylogii, która jeszcze bardziej przywiązuje do Anety Jadowskiej i pokazuje jak śwetną jest autorką.

Seria o Nikicie gromadzi wokół siebie rzesze fanów. Nikita to twarda babka, która może niekoniecznie wie, na czym stoi, ale usilnie próbuje sprawiać takie wrażenie. Nie daje sobie w kaszę dmuchać, walczy o siebie, swoich przyjaciół i o prawdę. Chociaż nie dopuszcza do siebie blisko prawie żadnych ludzi, kiedy to nareszcie robi, dostają w pakiecie wszystko. Swoiste all inclusive.

Diabelski Młyn to zakończenie cudownej trylogii, która w ostatnim tomie skupiać się miała na odkrywaniu prawdy przez Robina. Dlaczego skupiać się miała? Bo taki jest cel wybrania się na Bezdroża i wyruszenia w podróż naszej dwójki. Okazuje się jednak, że nie wszystko jest tak łatwe i możliwe do zaplanowania, jak mogłoby się zdawać. Po drodze spotykają się z Cygańskim Księciem i wciągnięci są w być, albo nie być tamtejszej społeczności. Żeby na Bezdrożach ponownie zapanowały ład i porządek, wymagane jest ruszenie Diabelskiego Młyna.

Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby nie to, że Nikita niemal nie umiera i to berserk (ciii... nikt nie ma wiedzieć kim jest Nikita!!) przejmuje dowodzenie. Stają wspólnie przed swego rodzaju sądem i dostają zadanie - albo się dogadają, albo to berserk na 30 lat zasiądzie za sterami ciała Nikity, która usunięta zostanie w cień. Trudna sprawa, kiedy Twoje drugie ja Cię przeraża i traktujesz je jak wroga. Okazuje się jednak, że nie taki berserk straszny i chociaż Nikita pragnie nagle go oswoić, to nie jest to aż tak proste. Drobne oszustwo i pomoc ze strony brata okazują się nieocenione i dzięki temu możemy znacznie lepiej poznać też drugie ja Nikity.

Diabelski Młyn to kolejny, niesamowicie dynamiczny tom serii, od którego nie sposób się oderwać. Robin dalej rozczula i sprawia, że mamy ochotę go przytulić i pomóc mu odnaleźć odpowiedź na to, kim jest. Nikita dalej walczy, ale pokazuje swoją miękką, puchatą stronę, którą czytelnik jest wstanie pokochać. Próbuje okiełznać berserka, który kojarzy mi się z takim misiem przytulanką, który jednak, kiedy trzeba, potrafi rozszarpać na strzępy. Berserk dostaje imię i chociaż dalej jest drugą stroną medalu i "ja" Nikity, możemy poznać go jako osobny byt. Bardzo interesujący byt. Do tego wszystkiego Cygański Książę i jego społeczność posiadająca bardzo ciekawe historie.

Nie sądziłam, że to napiszę i że tak będzie, ale Diabelski Młyn jest idealnym zwieńczeniem trylogii. Daje nam wszystko, co najlepsze. Dynamiczna akcja, ciekawe postaci, nieprzewidywalne wydarzenia i odrobinę przewidywalne zakończenie. Poprzedzone jest jednak tyloma wątkami, że szacun dla Anety Jadowskiej, że ogarnęła całość w tak wciągającą i ciekawą lekturę. Kawał naprawdę dobrej roboty, który oceniam na mocne 5/6. No i czekam na więcej książek z uniwersum stworzonego przez Anetę Jadowską, bo wiem, że to nie wszystko na co ją stać i jeszcze pokaże swoje zdolności w wykreowanym przez siebie świecie! Fantastyka, a właściwie urban fantasy na naprawdę światowym poziomie. Chapeau bas.

Dział: Książki

Największy konkurs w historii gier planszowych startuje już w październiku!

Wydawca gier planszowych, firma Brain Games ma zaszczyt ogłosićprawdopodobnie największe i najbardziej niezwykłe wyzwanie w historii planszówek: ICECOOL Antarctica. To międzynarodowy konkurs na najbardziej spektakularny trick w ICECOOL, którego zwycięzca będzie miał okazję odbyć podróż życia i zobaczyć prawdziwe pingwiny w ich naturalnym środowisku – na Antarktydzie. Budżet na główne nagrody wynosi ponad 18 tysięcy dolarów.

Konkurs będzie dostępny w 26 krajach, a zgłoszenia będą przyjmowane od 1 października do 15 stycznia. Aby wziąć udział w konkursie, uczestnicy muszą przesłać za pośrednictwem strony www.icecoolantarctica.com filmik ilustrujący trick wykonany podczas gry w ICECOOL. Przesłane filmy można udostępniać w różnych serwisach społecznościowych dla uzyskania większego zasięgu.

Dział: Bez prądu
wtorek, 18 wrzesień 2018 09:58

Alyssa i czary

Nie jestem ogromną fanką „Alicji w Krainie Czarów” i nie znam tej książki na pamięć jak niektórzy moi znajomi. Uwielbiam jednak zabawę z literacką tradycją i właśnie dlatego z ogromnymi nadziejami sięgnęłam po „Alyssę i czary” autorstwa A. G. Howard. Zielono-czerwona okładka, trochę niepokojąca i bez tandetnego mroku, tylko zwiększa oczekiwania wobec tekstu, który, jak głosi zapowiedź, ma opowiadać o losach współczesnej Alicji.

Alyssa Gardner jest zwykłą nastolatką. A właściwie byłaby, gdyby nie fakt, że od dzieciństwa słyszy głosy owadów i roślin. Z wiekiem urojenia przybierają na sile i Alyssa obawia się, że skończy jak jej matka, zamknięta w zakładzie psychiatrycznym i ze stale zwiększanymi dawkami leków uspokajających. Jej strach wydaje się rozumieć tylko najlepszy przyjaciel, Jeb, lecz i on ostatnio zachowuje się dziwnie i bardziej niż Alyssa obchodzi go jej szkolna rywalka. Dziewczyna czuje się osamotniona, a na dodatek podczas jednej z wizyt u matki dokonuje odkrycia: nie dość, że naprawdę jest potomkinią pierwowzoru Alicji z Krainy Czarów, to jeszcze może odmienić losy rodziny, naprawiając błędy prapraprababki. Na szali jest jej własne zdrowie psychiczne oraz życie ukochanej, wyniszczonej chorobą matki, więc Alyssa bez wahania rusza do innego świata, by zmienić bieg historii. Towarzyszy jej Jeb, ale czy dwoje nastolatków jest w stanie zrobić to, czego nie dokonała jedna z najbardziej znanych bohaterek literackich?

„Alyssa i czary” miała być powieścią inteligentnie łączącą zabawę klasyką z typowymi cechami literatury young adult. Tylko że moim zdaniem nie do końca to autorce wyszło. Owszem, współczesna Kraina Czarów jest odpowiednio mroczna, absurdalna i rządzona pokrętną logiką, a będący przewodnikiem po niej Morpheus, wypada znakomicie niejednoznacznie. To, co z początku irytujące bezsensowne, okazuje się rozsądnie wyjaśnione, a i język opisu Krainy Czarów łączy tajemniczość, mrok i slang młodzieżowy. Jednak o ile ta część eksperymentu się udała, o tyle mam ogromne zastrzeżenia do samej postaci Alyssy i jej codziennego życia. Główna bohaterka jest zwyczajnie nudna i pozbawiona charakteru – niemalże nie kreuje wydarzeń, tylko daje się nieść ich biegowi, nie ma interesujących przemyśleń, a gdybym miała ją opisać, mogłabym wspomnieć chyba tylko o niebieskich dredach. Notabene, obraz bohaterki, jaki kreuje Howard, nijak nie pasuje do portretu na okładce, a szkoda. W każdym razie Alyssie trudno kibicować, bo mimo że autorka stara się ukazać ją jako postać nieprzeciętną, to owa nieprzeciętność sprowadza się do deklaracji, które nie znajdują pokrycia w działaniach i myślach bohaterki. Życie Alyssy w realnym świecie opiera się natomiast na wykorzystaniu kilku klisz: dziewczyny-kumpelki, półsieroty zaniedbanej przez zajętego ojca, szkolnych rywalek, z których jedna jest protagonistką, a ta druga jest zła ponieważ jest zła... Najgorszą kliszą zaś jest przedstawienie szpitala psychiatrycznego, który ewidentnie wycięto z dziewiętnastego wieku i wklejono w dwudziesty pierwszy. Lekarze-sadyści, końskie dawki leków uspokajających, jako odpowiedź na wszystko, elektrowstrząsy. Licentia poetica istnieje i ma się dobrze, ale powielanie tej szkodliwej kliszy, zwłaszcza w powieści młodzieżowej – która z definicji ma kształtować młode umysły – może mieć opłakane skutki dla czytelników, którzy potrzebują pomocy psychiatrycznej, a po lekturze będą się jej bali. Autorka wyraźnie nie pomyślała o konsekwencjach i wybrała utarty schemat, dzięki któremu mogła popchnąć naprzód wydarzenia. To chyba największy zgrzyt w warstwie fabularnej.

Problematyczne jest też tłumaczenie. Z jednej strony chylę czoła przed poradzeniem sobie z językiem „Alicji w Krainie Czarów”, nawiązaniem do tradycji polskich przekładów tego dzieła i jednoczesnym własnym udziałem w postaci udanych tłumaczeń pojęć i nazw wprowadzonych przez samą Howard. Z drugiej strony – tłumaczący „Alyssę i czary” Janusz Maćczak potknął się na o wiele prostszych do przetłumaczenia fragmentach. Cała „realistyczna” część książki cierpi na zbytnią pretensjonalność języka, poza tym pojawiają się dziwne kalki z angielskiego, na przykład gdy w chwili złości główna bohaterka krzyczy... „Gówno!”.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że i autorka, i tłumacz, i zespół redakcyjny, tak bardzo starali się dopracować część książki ściśle związaną z dziełem Lewisa Carrolla, że na resztę tekstu nie wystarczyło już czasu i mocy przerobowych. A szkoda. Mogło być bardzo dobrze, jest tak sobie. Zagorzali fani „Alicji w Krainie Czarów” mogą czuć się usatysfakcjonowani, reszta czyta na własną odpowiedzialność. „Alyssa i czary” nie jest książką fatalną, ale pozostaje po niej niedosyt i rozczarowanie.

Dział: Książki
piątek, 14 wrzesień 2018 23:28

Projekt: miasteczko

„Projekt miasteczko” to gra karciana mająca symulować budowę miasta. Podczas zaznajamiania się z nią, miałam niejasne skojarzenie z „Monopolem”. Nie jest to w pełni uprawnione porównanie, acz mimo znacznych różnic pewnych analogii można się tu doszukać – kupujemy obiekty, zwiększając swój stan posiadania. Jednak nie ma tu planszy, domków i hoteli, pieniądze zastępują nam znaczki na kartach, a rozgrywka ma inne cele.

W pudełku umieszczono talię kart i instrukcję obsługi. Pierwsza myśl po otwarciu pudełka – czemu opakowanie jest takie duże? Talia kart spokojnie zmieściłaby się w pudełku o połowę mniejszym. Graficznie całość prezentuje się nie najgorzej – rysunki proste, schematyczne, może nie zachwycają ale są całkiem estetyczne. Z kolei jakość kart pod względem trwałości zdecydowanie zadowala.

Najogólniej rozgrywka polega na budowaniu miasta a kończy się wówczas, gdy któryś z graczy zdobędzie 8 punktów lub zagra 18 kart. Brzmi mgliście i na początku takie jest. Instrukcja nie jest wybitnie przejrzysta i dla nieobytego z grami użytkownika może zniechęcić na wstępie. Gra wydaje się zawiła i denerwująca i dopiero próby praktyczne wyjaśniają prostotę tego co wydawało się skomplikowane.

Rozgrywka w zasadzie nie jest magią tajemną – wykładamy kolejne karty w ciemno z wierzchu własnej puli tworząc miasteczko i zdobywając punkty. Karty możemy również dokupować ze zbiorowej puli lub rozbudowywać własne odwracając je. W kolejnych partyjkach, gdy już wczuwamy się w zabawę i rozumiemy coraz więcej, okazuje się iż mamy więcej możliwości ruchu niż wykładanie, kupowanie i odwracanie kart. Takim ruchem jest choćby korzystanie ze stosu kart odrzuconych.

Szczerze mówiąc mnie gra nie porwała. Podczas kolejnych rozgrywek irytowała mnie monotonią, dzieciaki uznały ją natomiast wprost za nudną. Jedna osoba spośród czworga graczy uznała ją natomiast za wyjątkowo ciekawą. Pewne walory „Projektu: miasteczko” odkryłam mierząc się z nią w pojedynkę – takie samotne „kombinowanie” w ciszy bez konieczności długiego oczekiwania na własną kolejkę jest zdecydowanie przyjemniejsze. I całkiem relaksujące. Z pewnością znajdzie swoich amatorów, bo w gruncie rzeczy – poza osobistymi preferencjami i odczuciami – wydaje się pomysłowa. Niewątpliwym atutem gry jest to, że zmusza do myślenia, obmyślania strategii i podejmowania – bądź nie – ryzyka. Może być całkiem praktyczną rozgrzewką dla mózgu.

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 13 wrzesień 2018 21:52

Yotsuba! #1

„Yotsuba” to manga autorstwa Kiyohiko Azumy, której wydawania w Polsce podjęło się w tym roku Wydawnictwo Kotori. Ta, na tę chwilę, licząca sobie czternaście tomów seria, to opowieść o małej, pięcioletniej Yotsubie Koiwai, jej ojcu oraz przyjaciołach rodziny. Ta przezabawna historia oryginalnie swój debiut miała w pojedynczym numerze pt. "Try! Try! Try!" , by następnie ukazywać się, aż do teraz, w miesięczniku Dengeki Daioh. Każdy tom podzielony jest na rozdziały, rozpoczynające się od frazy: „Yotsuba i....”, w których zawarty jest jeden okruch z życia (tzw. slice of life) Yotsuby i jej bliskich. Pierwszy tom liczy sobie siedem takich radosnych chwil, rozrysowanych na dwustu dwudziestu czterech stronach.

Kim jest Yotsuba? To pięciolatka, którą na początku opowieści ciężko ogarnąć zarówno rozumem, jak i logiką. Nie wie jak należy zachowywać się, nie zna wielu rzeczy powszechnie znanych przez dzieci w jej wieku, nie umie właściwie odzywać się do dorosłych, jest nieposkromiona i niepokorna. W porównaniu z jej wiecznie nieogarniętym i flegmatycznym tatą, wydaje się wulkanem energii. Rodzina Koiwai jest niepełna, brakuje w niej mamy. Jednak, jeśli się spodziewacie, poważnych rozważań, drugiego dna i obyczajowych dramatów, to ich tutaj nie odnajdziecie. „Yotsuba” to pełną gębą manga ociekająca humorem, żartami i zabawnymi sytuacjami. Początkowo ciężko zrozumieć, jak Yousuke, jako ojciec może być tak okropnie niepoukładany i lekkomyślnie nieodpowiedzialny, a Yotsuba, tak niewiele wiedzieć, jakby była zwierzątkiem dotąd przetrzymywanym w klatce, ale to pierwsze wrażenie szybko mija. A jeśli mieliście styczność z anime „Rodzinka Yamadów” w reżyserii Isao Takahata, to szybko wczujecie się w ten zakręcony klimat swobody i nieokiełznanej radości dziecięcej. A dzięki mieszkającym po sąsiedzku siostrom Ayase i przyjacielowi Jumbo, cała historia nabiera dodatkowego kolorytu.

Jako osoba, która pierwszy raz sięga poważnie po mangę, nie odważę się oceniać kreski, linii i talentu pana Kiyohiko Azumy. Wydaje mi się, że komiks skupia się bardzo intensywnie na postaciach, które są wyjątkowo wyraziste, a ich reakcje na działania energicznej Yotsuby, są motorem całej akcji. W związku z tym, że fabuła kręci się wokół komizmu sytuacyjnego i wokół postaci, rysunki oddają przede wszystkich charakter osób oraz mimikę ich ciała i twarzy, bez których historia rodzin Koiwai i Ayase w ogóle nie miałaby prawa bytu.

„Yotsuba!” jest fantastyczną mangą, którą polecam każdemu bez względu na to, czy miał kiedykolwiek styczność z japońską kulturą komiksu i anime. Owszem ci, którzy zetknęli się chociażby z produkcjami Studia Ghibli lub Czarodziejką z Księżyca, wczują się w klimat znacznie szybciej, ale ci, którzy nigdy nie mieli odwagi lub sposobności, odnajdą się w świecie pogodnej opowieści pana Azumy równie łatwo. Jest to idealna pozycja, aby rozpocząć swoją przygodę z mangą.

A na koniec dodam, jeśli macie słabszy dzień, ktoś was wyprowadził z równowagi, naprawdę wydaje się, że nic nie poprawi wam już humoru – sięgnijcie po „Yotsubę!”

Mangę można kupić --> TUTAJ.

Dział: Komiksy
środa, 12 wrzesień 2018 00:15

Trucicielka królowej

Małe dzieci z nadzwyczajnymi mocami od zawsze stanowiły silne fundamenty... literatury fantasy. I jest to motyw równie popularny, co mało nowatorski. Czy korzystając z tego sprawdzonego pomysłu, można jeszcze napisać oryginalną książkę?

Życie Owena wywraca się do góry nogami. Jego ojciec okazał nieposłuszeństwo wobec króla. Władca każe go okrutnie. Dodatkowo żąda, by syn niepokornego poddanego zamieszkał z nim na zamku. Czemu? Ma być gwarancją lokalności na przyszłość. Wybór trafia na Owena, małego, nieśmiałego i odrobinę wycofanego chłopca. Czy ośmiolatek ma szansę pośród dworskich intryg? Jeśli za sojusznika ma się tajemniczą trucicielkę królowej i zalążki mocy... wszystko może się zdarzyć.

Muszę przyznać, po książce spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Przede wszystkim byłam pewna, że „Trucicielka królowej” to powieść young adult, owszem, w świecie fantasy, ale jednak dla młodzieży i... o młodzieży. Gdy przeczytałam, że głównym bohaterem jest 8-latek, po prostu nie wiedziałam, co o tym myśleć. Co zyskujemy, a co tracimy, poznając opowieść z perspektywy dziecka?

Przede wszystkim Owen nie do końca rozumie to, co się wokół niego dzieje. Jego dziecinność bardzo zawęża jego perspektywę, a początkowa akcja szybko ogranicza się do kilku lokalizacji. Z drugiej jednak strony pozwala nam to z zaciekawieniem obserwować to, co dzieje się na drugim planie. Wiele można wyciągnąć z rozmów między dorosłymi, nawet jeśli Owen nie do końca rozumie ich treść.

Ciekawym elementem jest też dziennik szpiega. Krótkie zapiski rozpoczynają każdy rozdział i pokazują nam odrobinę szerszą perspektywę. Oczywiście, gdy przymkniemy oczy na to, że... szpieg pisze dziennik. Niby zaszyfrowany, ale mimo wszystko, jest to mało przekonujące. Wydaje mi się, że lepiej by to wyglądało, gdyby pisma te były raportami, a nie zbiorem luźnych przemyśleń, które nie mają żadnej praktycznej funkcji, a mogą jedynie pogrążyć tajnego agenta.

Na uznanie zasługuje za to kreacja bohaterów. Pomijając Owena i jego lekko irytującą koleżankę, reszta naprawdę jest... wielowymiarowa. Przede wszystkim król, który początkowo „kreślony” jest jako ten zły, wraz z rozwojem akcji powoli zmienia swoje oblicze. Intrygująca jest też tytułowa trucicielka królowej. Ale kim jest... to już musicie przekonać się sami.

Ciekawy jest również wykreowany świat, jednak tutaj muszę was ostrzec. Nie jest to powieść tak bardzo magiczna, jak można by się było tego spodziewać. Wspomniane wcześniej niezwykłe moce, to kluczowy element opowieści, który jednak nie pojawia się często. W całej książce można wyraźnie wyczuć, że jest to pierwszy tom dłuższej serii. Po prostu akcja rozwija się powoli, a bieg wydarzeń rzadko zaskakuje czytelnika. Niemniej zakończenie powieści jest naprawdę obiecujące. Z zaciekawieniem śledziłam ostatnie strony i nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób potoczy się dalsza fabuła. No i nasz bohater staje się coraz starszy! A to daje wiele nowych możliwości!

Dział: Książki
piątek, 07 wrzesień 2018 14:39

Gloom

Gra niefortunnych zdarzeń i śmiertelnych konsekwencji.

Świat Glooma to smutne i ponure miejsce. Niebo jest tam szare, herbata wiecznie zimna, a nowa tragedia czai się za każdym rogiem. Długi, choroby, ból serca oraz grupy zaciekłych mięsożernych myszy – właśnie, gdy wydawało się, że gorzej już być nie może, jest. Jedyne pocieszenie w satysfakcji, że Twoja rzeczywistość jest najbardziej tragiczną ze wszystkich i że opowieść o twoich ponurych nie przygodach przyćmiewa nawet cudze bóle porodowe.

Pierwsze wrażenie...

Grę Gloom wypatrzyłam, przeglądając nowości Black Monk Games. Wydawca ten wrył się boleśnie w naszą rodzinę, przyczyniając się do skurczy mięśni i kilku siniaków, których nabawiliśmy się wielokrotnie podczas rzucania na siebie klątw VuDu. W Gloomie zaintrygowały mnie wizualnie przeźroczyste karty, dlatego też podczas Pyrkonu skrzętnie skorzystałyśmy z Games Roomu. Razem z córką miałyśmy niebywałe szczęście wziąć udział w rozgrywce prowadzonej przez Barnabę (zob. film z zasadami gry), gdyby nie ta rozgrywka, mogłybyśmy nie poczuć tego „blue mood gloom blues”.

Podstawowe informacje:

Wydawca: Black Monk
Projektant: Keith Baker
Ilustrator: Michelle Nephew, J. Scott Reeves
Liczba graczy: 2 - 5 osób
Wiek: od 13 lat
Czas gry: ok. 60 minut

Cel gry:

No cóż, celem gry jest doprowadzenie do upadku i wymarcia rodu, najlepiej w jak najbardziej bolesny, nieprzyjemny i najgorszy sposób. Oczywiście jednocześnie trzeba dbać o jak najlepsze samopoczucie familii innych graczy. Gra kończy się w momencie, gdy cała rodzina zostanie wyeliminowana, a ten ród, który był najbardziej nieszczęśliwy, wygrywa.

Rozgrywka:

Gra rozpoczyna się wybraniem rodu; jednego z czterech. Jeśli gramy w pięć osób, trzeba stworzyć nową familię odmieńców z Postaci odrzuconych przez innych graczy. Ostrzegam, taka patchworkowa rodzina bywa bardzo radośnie gnębiona, dla samej zasady. Po rozdaniu każdemu graczowi pięciu kart zaczynamy od prezentacji rodziny. Każdy z graczy przedstawia swoje postaci, opierając się swobodnie na opisach w dolej części kart Postaci. To w tym momencie zawiązuje się fabuła.

Każdy z graczy w swojej turze ma możliwość dwóch akcji, czyli zagranie karty z ręki. Są trzy typy kart: wydarzeń, modyfikacji i nagłej śmierci. Na kartach znajdują się: NAZWA, PUNKTY SAMOOCENY, SYMBOL OPOWIEŚCI, TEKST FABULARNY, czasem EFEKT. Trzeba się trzymać kilku głównych zasad, które są jasno wyjaśnione w instrukcji. Cały czas należy pamiętać o celu gry, aby być najbardziej beznadziejnie pogrążoną w rozpaczy rodziną, która w bezmiarze rozpaczy doprowadza się do zagłady.

Rozgrywka jest prosta, ale najważniejsze, aby była ciekawa. A fascynująca będzie, jeśli gracze będą wyjawiać sekrety rodzinne, tworząc z nich powiązaną fabularnie pajęczynę dramatów rodzinnych. A jeśli jeszcze wydarzenia pozwolą połączyć kilka rodzin, to będzie istna gotycka telenowela.

Gra kończy się natychmiast, gdy jedna z rodzin doszczętnie sczeźnie.

Powodzenia.

Dla kogo jest ta gra?

Zazwyczaj mam przyjemność pisać formułkę, że gra jest dla każdego. W przypadku Glooma tak nie jest.

Po pierwsze jest to gra przeznaczona dla dorosłych i młodzieży. Moja latorośl ma jedenaście lat, czyli poniżej wyznaczonej przez twórców, ale od lat jest geekiem planszówkowym i Pyrkonowym, poza tym ma szczęście, że jej rodzice nie mają nic przeciwko wykańczaniu rodziny przy stole karcianym. Nie każdy rodzic, w szczególności nie wtajemniczony w świat gier, wykaże się otwartością umysłu w sprawie snucia opowieści o eliminowaniu poszczególnych członków familii, depresji i wypadkach bardziej lub mniej szczęśliwych.

Dlatego jest to gra dla prawdziwych pasjonatów gotyckich opowieści, co to kochają Lovecrafta, Poe’go, Stokera, irp. Gra jest pasjonująca, gdy snuje się naprawdę fascynujące historie o niepowodzeniach rodzinnych, a porażki bohaterów tej gotyckiej telenoweli, zamiast przygnębiać, cieszą.

Końcowe wrażenie...

Do napisania tej recenzji zabierałam się wielokrotnie. Czemu? Za każdym razem, gdy ją wyciągałam, by w końcu w spokoju napisać o rodzinnych tragediach, pojawiała się nie wiadomo skąd córka z koleżanką i trzeba było znowu wpaść w ten defetystyczny nastrój i grać. Musiałam poczekać do rozpoczęcia roku szkolnego, aby się szelmy pozbyć. To świadczy o czymś, nieprawdaż?

Gloom nie sprawdził się jako gra rozgrywkowa w gronie ludzi nie-grających. Wiem, bo na zlocie rodzinnym, wielopokoleniowym, próbowaliśmy wykończyć korzystając z okazji, część familii. Trudno, nie udało się, twarde sztuki.

Natomiast tym, co czują „blue mood gloom bluesa”, sprawi ogrom czarnej przyjemności. Jeśli ktoś chce doszukiwać się walorów edukacyjnych, to mogę zapewnić, że snucie skomplikowanych tragicznych i krwawych historii, pozwoli na wzbogacenie elokwencji i jest świetnym ćwiczeniem fabularnym.
Jak cudownie, że nastaje jesień. Deszcze, pluchy i ponure dni, tylko będą sprzyjać gloomowej atmosferze.

Dział: Gry bez prądu
czwartek, 06 wrzesień 2018 11:13

Coimbra

Na przełomie XV i XVI wieku Portugalia była jednym z prekursorów największych odkryć geograficznych. Kulturowym sercem tego kraju była wtedy ówczesna stolica - Coimbra. Gdy staniesz na czele jednego z najstarszych rodów w mieście, Twoim nadrzędnym celem będzie pozyskiwanie wpływów poprzez wspieranie najważniejszych wypraw, pogłębianie relacji z klasztorami czy przysługiwaniu się najważniejszym obywatelom miasta. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ nieTwój ród nie jest jedynym, który walczy o tytuł tego najbardziej wpływowego w mieście.

Dział: Bez prądu