Rezultaty wyszukiwania dla: Nowa Ba����
7 EW
Patrząc na powieści Neala Stephensona wyłącznie pod kątem objętościowym można z całą pewnością stwierdzić, że są to książki dla wytrwałych czytelników, posiadających bardzo dużo wolnego czasu i cierpliwości. Kto miał choć raz okazję przeczytać którekolwiek z jego dzieł wie, że treść wymaga od czytelnika o wiele, wiele więcej.
Neal Stephenson to specjalista od wizjonerskich, wielkich projektów literackich. Jego powieści, w szczególności te ostatnio wydawane, liczą sobie setki stron. Powieściopisarz znany jest z tego, że jego utwory różnią się bardzo między sobą zarówno tematyka, jak i stylem, choć większość (może poza Cyklem Barokowym) zalicza się do fantastyki. W 2006 roku, kiedy pracował na pół etatu w Blue Origin, zainteresował się problemem kosmicznych śmieci na orbitach okołoziemskich, a także związanym z tym zagrożeniem masowego roztrzaskiwania się bolidów. Firma Blue Origin została założona w 2000 roku przez Jeffa Bezosa (założyciela Amazon.com) i zajmuje się projektowaniem oraz budową nowatorskich systemów załogowego transportu suborbitalnego i orbitalnego. Doświadczenie i wiedza zdobyta w trakcie pracy w branży prywatnego przemysłu kosmicznego, ukształtowała pierwotny zarys fabuły „7 EW”.
Powieść zaczyna się od katastrofy i to nie byle jakiej - Księżyc eksploduje. Przyczyna zniszczenia satelity ziemskiego, nie zostaje do końca wyjaśniona, autor nadmienia, że może była to wędrująca czarna dziura, ale ogólnie narrator używa określenia „Agent” z anglojęzycznej nomenklatury szermierczej: „Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania”. Jak można w wielu wywiadach z Nealem Stephensonem przeczytać, potrzebna była autorowi katastrofa, która ma doprowadzić do zagłady wszelkiego życia na Ziemi. Ta apokalipsa, co ważniejsze, nie mogła być nagła, czyli uderzenie meteorytu zostało wykluczone, ani długofalowa, czyli ekologiczna katastrofa też nie była odpowiednia. A zniszczenie Księżyca pozwoliło autorowi zawiązać fabułę opartą na założeniu, że oto świat ulegnie całkowitemu zniszczeniu za około dwa lata. Zegar zaczął tykać, a ludzkość może tylko kombinować, jak uratować, choć część żyjących istot przy bardzo ograniczonych możliwościach.
„7 EW” zostało podzielonych na trzy części. Pierwsza obejmuje pierwszy rok po unicestwieniu ziemskiego satelity. Jest to 27% książki, które jest doskonałym przykładem fantastyki naukowej. Neal Stephenson skupił się na konkretnym pomyśle, a mianowicie stworzeniu na bazie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i miniarek (ang. arklet; wynoszone na orbitę samodzielne elementy mieszkalne), Arki w Chmurze. W niej to miało zostać zachowane to, co najcenniejsze; znikoma półtoratysięczna garstka ludzi, archiwum genetyczne fauny i flory oraz terabajty wiedzy. Ze względu na nagromadzenie pojęć z zakresy astrofizyki i inżynierii, tej części książki poświęciłam chyba najwięcej czasu. Pozytywnym aspektem nagromadzenia wielu różnych teorii naukowych, było dążenie do zrozumienia, autorskiej wizji, a dzięki temu zdobyłam sporo nowych informacji z różnych dziedzin nauki. Negatywne strony tej części to powolna akcja, długie wywody naukowe, brak szerszego oglądu sytuacji, w szczególności pod kątem socjologicznym. Neal Stephenson całkowicie pominął wydarzenia, które rozgrywały się na Ziemi w oczekiwaniu na zagładę. Trzeba jednak przyznać autorowi rację, że pisarstwo to umiejętność dokonywania wyborów. Wybrał on jeden wątek, jeden pomysł na przetrwanie, i stworzył swoisty podręcznik przetrwania ludzkości na orbicie okołoziemskiej.
Część druga, to wydarzenia, które mają miejsce po Białym Niebie i Kamiennym Deszczu, czyli po opadzie fragmentów Księżyca na Ziemię. Gdy następuje eksterminacja życia na powierzchni globu, mieszkańcy Arki w Chmurze muszą nauczyć się żyć w skrajnie niebezpiecznych warunkach, podejmować samodzielne i nierzadko ryzykowne decyzje. Obraz społeczeństwa orbitalnego jest przytłaczająco negatywny, ukazuje bowiem wszystkie, zazwyczaj te najmniej pożądane, strony ludzkiej natury. Po armagedonie wydawałoby się, że garstka ludzi powinna połączyć się w obliczu wspólnej tragedii i współdziałać, że nowa społeczność po zagładzie państw, stronnictw politycznych i religii, powinna stworzyć nowy naród. Nic bardziej mylnego. Muszę przyznać, że ta część najbardziej przypadła mi do gustu wywołując raz po raz sprzeczne emocje, jednocześnie zmuszając do przewartościowania choćby takich pojęć jak demokracja. Akcja w tej części szczęśliwie przyśpiesza, a wywody naukowe zostały zredukowane do minimum. Gratulacje dla autora, który w obrębie swojej powieści stworzył podgatunek, który nazwałabym kosmicznym thrillerem politycznym.
I na koniec część trzecia, która jest bezpośrednią konsekwencją tego, jak poradzili sobie ludzie, choć jest to obraz dość odległy, bo pięć tysięcy lat po zniszczeniu Księżyca przez Agenta. Przyszłość na pierwszy rzut oka bardzo optymistyczna, bowiem gatunek ludzki nie wymarł, rozrósł się wręcz, a co więcej dotarł do momentu, kiedy mógł terraformować, nomen omen, Ziemię. Śledząc przygody Kath Almathovej Drugiej, Beleda Tomova, czy Hu Noah w pierwszym odruchu ma się wrażenie, że Neal Stephenson pogrywa gatunkami literackimi i na koniec dość trudnej lektury, pozwolił odetchnąć czytelnikowi na łonie space opery. Przyglądając się dogłębnie nowej rzeczywistości, dostrzega się niestety bolesne konsekwencje genetycznych machinacji przodków z Izzy (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna), które cieniem kładą się na nowym społeczeństwie.
„7 EW” (ang. Seveneves), pochodzenie tytułu zostaje wytłumaczone pod koniec drugiej części książki, jest powieścią, której bezmiar tematyki jest bardzo trudno przedstawić w recenzji, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele z fabuły. Powieść jest lekturą „slow reading”, nie można jej czytać w pośpiechu, a czasem nawet wymaga przerw, aby od tej dość posępnej historii odpocząć. Jednak aby w pełni docenić całokształt wizji Stephensona koniecznie należy przeczytać ją do końca. Z jednej strony jest to naukowy podręcznik, jak przetrwać zagładę Ziemi, z drugiej strony jest to traktat o naturze ludzkiej, by na końcu dotrwać do wizjonerskiej bajki o tym, jak można by żyć pięć tysięcy lat po kosmicznej apokalipsie. Nie jestem w stanie ocenić książki od strony naukowej, muszę zawierzyć autorowi, który wywodzi się z rodziny naukowców i inżynierów, i który sam studiował między innymi fizykę, że wszystkie rozwiązania są w miarę zgodne ze sztuką. Jeśli spojrzeć na „7 EW” pod kątem literackim, to poza podjętą tematyką, największym atutem powieści są bohaterowie, do których czytelnik bardzo szybko się przywiązuje. Postaci nakreślone są dogłębnie, a fabuła świetnie z nimi współpracuje. Tempo akcji w książce jest naprawdę bardzo różne, niestety, co może zniechęcić część czytelników, w części pierwszej wydarzenia toczą się w ślimaczym tempie, spowalniane przez długie wywody z różnych dziedzin nauki. Niestety przy tak obszernym dziele nie ciężko jest o wady. Najbardziej zabrakło mi tła socjologicznego związanego z zachowaniem się ludzi w obliczu apokalipsy. Temat ten potraktowany został zdawkowo, a założenie, że wszyscy potulnie zgodzą się na Rozdzielanie Losów, czyli przydzielanie miejsc w Arce w Chmurze, jest czystym nonsensem. Również wizja przyszłości, choć w wielu aspektach pociągająca i ciekawa, w szczególności jeśli dotyczy sztucznego wytworzenia klas społecznych na bazie rekombinacji genetycznych, wydaje się w innych aspektach potraktowana po łepkach, a nawet absurdalna.
Podsumowując. „7EW” to powieść nie dla każdego, wymagająca, męcząca, przytłaczająca negatywnymi emocjami, wymaga od czytelnika mozolnej pracy nad tekstem, sporej ilości czasu i wytrwałości, ale... WARTO!
Wieści z Naszej Księgarni (nr 4)
W połowie marca pojawią się kolejne nowości z Naszej Księgarni… i kolejna niespodzianka przygotowana dla graczy!
W grach WIELKA UCIECZKA i TWARDY ORZECH DO ZGRYZIENIA gracze znajdą płócienne woreczki. Każdy gracz doskonale zdaje sobie sprawę, że taki woreczek to prawdziwy skarb. Można do niego spakować grę i wygodnie zabrać w podróż lub na spotkanie z przyjaciółmi.
Na przykład zmieszczą się do niego elementy aż czterech (!) naszych gier: DOMEK NA DRZEWIE, FABRYKA ROBOTÓW, GRA NA EMOCJACH, BANKRUT. 4 gry w 1 woreczku – idealne rozwiązanie na weekendowe spotkania z przyjaciółmi.
Perfekcjonista
Psychopatyczny morderca, ciekawa intryga i wzbudzający sympatię, choć mierzący się z własnymi demonami śledczy to zdecydowanie dobry przepis na wciągający thriller. Zwłaszcza kiedy autor umiejętnie i logicznie prowadzi akcję, zaczynając od potężnego uderzenia i konsekwentnie zmierzając ku satysfakcjonującego finału. Taki właśnie jest Perfekcjonista Helen Fields, pierwszy tom zapowiadającego się naprawdę obiecująco cyklu o inspektorze Lucu Callanachu.
Edynburgiem wstrząsa sprawa morderstwa utalentowanej prawniczki, której spalone zwłoki zostają znalezione w górskim szałasie, a to dopiero początek makabrycznej serii. Wkrótce dochodzi do kolejnego porwania, tym razem ofiarą pada znana i szanowana pani pastor. Łączyło świetne wykształcenie, wysoka pozycja, ambicja i niewątpliwy sukces, jaki odniosły w wybranych przez siebie dziedzinach. A na celowniku mordercy pojawiają się kolejne kobiety. Czy policja zdąży go schwytać zanim dojdzie do następnej brutalnej zbrodni?
Śledztwo w tej sprawie prowadzi świeżo mianowany inspektor Luc Callanach, z pochodzenia pół-Szkot, pół-Francuz, który po odejściu z Interpolu w dosyć niejasnych okolicznościach, trafia do Edynburga, by zacząć wszystko od nowa. Pomaga mu w tym bezkompromisowa i energiczna detektyw Ava Turner, początkowo jako jedyna przyjacielsko nastawiona do nowego przełożonego, dość specyficznego na tle pozostałych policjantów.
Callanach jest postacią ciekawą i, biorąc pod uwagę większość literackich detektywów, raczej nietypową. Mieszane pochodzenie sprawia, że wyróżnia się na tle zespołu, którym dowodzi i początkowo trudno jest mu złapać z pracownikami wspólny język, zwłaszcza gdy w grę wchodzą uprzedzenia i stereotypy. Nie pomaga mu w tym również konieczność zmierzenia się z konsekwencjami wydarzenia, które doprowadziło do jego rezygnacji z pracy w Interpolu. Na szczęście autorka nie powiela schematów i nie czyni go kolejnym zgorzkniałym i topiącym smutki w alkoholu typem, jakich często można spotkać w tego typu powieściach.
Dosyć ryzykownym, ale – jak się ostatecznie okazało – bardzo dobrym rozwiązaniem było ujawnienie tożsamości mordercy już na samym początku. Mimo że czytelnik doskonale zdaje sobie sprawę, kto stoi za porwaniami i zbrodniami oraz jakie są jego motywacje, prowadzący śledztwo i kolejne ofiary są tego zupełnie nieświadome. Daje to możliwość spojrzenia na sprawcę z dwóch perspektyw – z jednej strony, widzimy więc jego własne wyobrażenie o sobie samym, o swej wielkości, znaczeniu i mocy, a z drugiej dostajemy zupełnie przeciwstawny wizerunek człowieka tak, jak postrzega go otoczenie.
Mam jedynie dwa zarzuty wobec książki, a właściwie jej polskiego wydania. Pierwszy to opis wydawcy, który niestety zdradza zbyt wiele i skutecznie psuje istotny element zaskoczenia, gdy dochodzi do kulminacyjnego momentu… Drugi dotyczy drobnych wpadek translatorskich, m.in. jeden z bohaterów narzekając na nadmiernie rozwinięte procedury biurokratyczne przeklina dosłownie „czerwoną taśmę” (ang. red tape), a innym razem morderca odmierza ilość substancji z buteleczki za pomocą pęsety, choć zapewne chodziło o pipetę. Jednak choć zaburzają one nieco przyjemność płynącą z lektury, można swobodnie przymknąć na nie oko.
Podsumowując, po rozczarowaniu jakim była inna z nowości wydawnictwa Amber, Kamerzysta, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona Perfekcjonistą, który okazał się wciągającym i wartym uwagi thrillerem. Jestem pewna, że powieść Helen Fields zaspokoi oczekiwania wszystkich fanów gatunku.
Przeklęta laleczka
Kiedy myślę o Meksyku, widzę przede wszystkim kolory. Ciepłe barwy, które w dzień maskują biedotę prostych ludzi, a w nocy uwodzą i zwodzą. Gdy dorzucić do tej wizji kraju tytuł „Przeklęta laleczka”, w głowie eksplodują mi szamańskie tańce, czarne koguty ociekające krwią i przełamany płomieniami mrok. Niestety, książka Ewy Rajter nawet nie zbliża się do tegoż obrazu, a jest po prostu kolejnym nierealnym harlequinem.
Teoretycznie sama książka jako przedmiot wpisuje się estetycznie w moje oczekiwania. Subtelna, kobieca twarz zestawiona z czaszką byłaby tylko mroczna, ale ponieważ grafikę pokryto kwiecistym deseniem, to całość ma w sobie coś tajemniczego, hipnotyzującego i niemal pierwotnie mistycznego. Innymi słowy: wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że książka Rajter okaże się lekturą fascynującą i nieprzeciętnie zajmującą. Ależ rozczarowanie!
Fabularnie mamy tutaj ciekawy przypadek banału połączonego z niepotrzebnym skomplikowaniem. Trzy bohaterki, Cancun i romanse okraszone dziwaczną, międzynarodową intrygą. Punktem zapalnym dla całości jest historia młodej, polskiej dziennikarki, którą podejrzewany o przywództwo nad narkotykowym kartelem atrakcyjny przedsiębiorca, zaprasza do Meksyku by udzielić jej prywatnego wywiadu. Taka okazja dwa razy się nie zdarza, więc Agata natychmiast zgadza się na propozycję Mario Rodriqueza i z ekipą wyrusza do Ameryki. Na miejscu są już absolutnie nieznane jej wcześniej: utalentowana malarka z depresją o imieniu Ewa oraz Zuzanna, piękna kryminolog uczestnicząca w sympozjum naukowym. Los chce, by kobiety się spotkały i wkrótce wspólnie stanęły do walki o życie. A wszystko to już w stanie euforycznego zakochania w poznanych niewiele wcześniej mężczyznach.
Początkowo można się w tym wszystkim pogubić, zwłaszcza, że akcja wlecze się jak flaki z olejem i trudno śledzić ją z uwagą. Autorka wyraźnie stara się wykreować aurę tajemniczości, co chwilę kogo innego czyniąc narratorem tej powieści, ale jest to strategia chybiona, zwłaszcza, że połowę z występujących w tekście bohaterów można by spokojnie usunąć z korzyścią dla fabuł. Każda postać rzuca czytelnikowi jakiś niejasny ochłap – o przeszłości, intencjach, planach – a potem kółeczko wraca do pierwszego z bohaterów i schemat zaczyna się od nowa. Książka ma niespełna trzysta stron, a ilość poruszanych wątków, gdyby je sensownie rozbudować i przemyśleć, wystarczyłaby na napisanie pięciu książek o podobnej objętości albo… jednej solidnej.
Historia wymyślona przez Ewę Rajter rozgrywa się w czasie nie dłuższym niż tydzień, a mimo to jej bohaterkom udaje się już poważnie zadurzyć. Powodów ku temu sensownych nie ma, zwłaszcza, że kobiety nie są nastolatkami. Co gorsza, absurdalność tego pomysłu kładzie cień na całkiem ciekawej – choć boleśnie schematycznej – części dotyczącej porachunków przestępczego świata. Intryga związana z Rodriquezem mogłaby się okazać naprawdę wciągająca i nieoczywista, gdyby tylko pozwolić jej rozwijać się w swoim tempie, a nie tłumaczyć wszystko jak krowie na rowie, nie dając czytelnikowi szansy na pogłówkowanie i zaangażowanie się w lekturę. Także bohaterowie mieli pewien potencjał, ale z powodu ich nadmiernego nagromadzenia w równie krótkiej historii, żaden nie okazał się sensowną konstrukcją psychologiczną i nie wzbudził mojej sympatii lub antypatii. Generalnie mało mnie obchodziło, jaki ich wszystkich spotka los.
Niejasnym dla mnie zabiegiem jest również wprowadzenie do powieści fragmentów innego tekstu - kryminału. Fikcyjny zbiór opowiadań czytają wybrani z bohaterów „Przeklętej laleczki”. Nie mogłam opędzić się od wrażenia, że autorka wrzuciła je do powieści wyłącznie po to, by jej książka prezentowała się bardziej okazale pod względem liczby stron. Zwłaszcza, że przytaczane fragmenty reprezentowały jeszcze niższy poziom od samej „Przeklętej laleczki”. Niech wystarczającym argumentem dla kiepskości i sztampowości lektury bohaterów będzie fakt, że każde z opowiadań zawiera w sobie motyw detektywa/gliniarza rodem z kina noir, zdradzonego przez kobietę, pijącego tanią whisky w jakimś ciemny, zapomnianym pubie w deszczowy dzień. Na Boga, niektóre zdania z tych historyjek wyglądają jakby pojawiły się w nich dzięki metodzie kopiuj-wklej! A rzecz posiada zmiennego protagonistę!
Pod względem językowym „Przeklęta laleczka” nie prezentuje się lepiej. Historia opisana jest bezbarwnie prostymi, mdłymi zdaniami, pękającymi w szwach od literackich kalek. Próżno tutaj szukać jakiejkolwiek oryginalności. Jeżeli jednak cenicie sobie harlequiny – które swoją drogą muszą być pisane w sposób przezroczysty, ponieważ najczęściej pod tym samym nazwiskiem kryje się więcej niż jedna autorka – to powinniście być zadowoleni.
„Przeklęta laleczka” brutalnie mnie rozczarowała i naprawdę ubolewam nad faktem, że tak interesujący temat jak voodoo – jakkolwiek ledwie marginalnie wspomniany – znalazł się w czymś równie przeciętnym. Historia Ewy Rajter ma być podobno wprowadzeniem do całego cyklu książek o Agacie, Ewie i Zuzannie, ale moja przygoda z nimi już się skończyła. Jak zwykle zachęcam wszystkich do wyrobienia sobie własnej opinii, niemniej jeżeli cenicie swój czas, rozejrzyjcie się za czymś sensowniejszym.
"World of Warcraft. Narodziny Hordy" Christie Golden
“Narodziny Hordy” autorstwa Christie Golden to powieść fantasy ze świata World of Warcraft. Świata doskonale znanego miłośnikom gier komputerowych. Szczęśliwie sama powieść ma szansę spodobać się także tym, którzy od rozrywek przy monitorach stronią, przedkładając nad nie słowo pisane.
"Narodziny Hordy" to swoisty prequel całej historii o walce orków i ludzi. Historia opowiedziana jest z perspektywy Thralla, syna Draki i Durotana - małżeństwa orków, w których nie było zgody na wydarzenia w jakich przyszło im brać udział, a jednocześnie, którzy nie mieli szansy, by zdarzeniom tym się skutecznie sprzeciwić. To historia o przyjaźni, zdradzie, trudnych wyborach i zaślepieniu żądzą władzy. Można rzecz - taka klasyka powieści fantasy.
I rzeczywiście “Narodziny Hordy” zdaje się być idealną powieścią dla osób, które chciałyby zacząć swoją przygodę z literaturą fantasy. Wartka akcja, niezbyt wielu bohaterów, jasno ustalone kto jest tym dobrym, a kto złym, brak długich (i często zniechęcających) opisów miejsc i postaci sprawiają, że książkę czyta się szybko. Kolejne strony przynoszą ze sobą dawkę wrażeń zachęcającą, by nie przestawać czytać, historia wciąga, tak że nawet po przeczytaniu ostatniego zdania chce się jeszcze, tym bardziej, iż owo “jeszcze” już powstało. Nie sposób bowiem nie wspomnieć, iż “Narodziny Hordy” to pierwsza (jeśli chodzi o chronologię zdarzeń) z cyklu książek ze świata “World of Warcraft”. Książek powstałych na kanwie sukcesu gry komputerowej.
Ja sama sięgnęłam po tę pozycję z ciekawości. W “World of Warcraft” potrafiłam grać godzinami, film na podstawie gry mnie rozczarował. Musiałam zatem sprawdzić co będzie z książką. Zachwyci, czy rozczaruje? A jeśli rozczaruje, to może pozwoli pogodzić się z bolesną prawdą, że lata mijają i świat orków i ludzi już nie dla mnie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Może nie wpiszę “Narodzin Hordy” na listę moich ulubionych historii, ale z całą pewnością te dwa dni z powieścią nie były czasem zmarnowanym. Wręcz przeciwnie - była to miła odskocznia od codzienności. I tylko córka patrzyła na mnie zdumiona, że czytam książkę z “brzydką okładką”. Cóż - ma dziewczyna dopiero 6 lat, jeszcze zdąży się w fantasy rozkochać, a fakt faktem - ork na okładce urodą nie powala. Tyle, że jak to ork - nie musi.
Podsumowując - jeśli straciłeś całe dni na granie w World of Warcraft - przeczytaj, jeśli ktoś pyta Cię od czego zacząć przygodę z fantasy - poleć, jeśli fantasy to dominujący gatunek w Twojej bibliotece - spróbuj. Ja - fanka Tolkiena, Sandersona, Wegnera i kilku innych daję tej pozycji mocne 4.
Moja siostra... czy ja?
Patrzysz na nią i widzisz swoje odbicie; może nie jest tak gadatliwa, może w szkole nie zdobywa dobrych ocen, a jej nieskoordynowane ruchy budzą śmiech w Twoich koleżankach, a w Tobie niezrozumiałe napady złości. Jest Twoją siostrą bliźniaczką, od najmłodszych lat jesteście skazane na siebie nawzajem. Ale pewnego dnia wpadasz na idealny żart- mama na pewno da się wkręcić! Otóż przebierasz Ellie w swoje ciuchy, pleciesz jej idealny warkocz (Twój znak rozpoznawczy) i uczysz, jak być Tobą. Choć niechętnie, siostra podłapuje zasady tej zabawy. Z uśmiechem wciągasz na siebie jej koszulkę z -jak zawsze!- rozciągniętym kołnierzykiem, włosy zaplatasz w dwie kitki i ruszacie do domu. Jednak gdy mama daje się nabrać, a Ellie nie chce Ci zwrócić Twojej hellenowatości... rozpoczyna się Twoja tragedia.
To już trzeci thriller w mojej czytelniczej karierze, który opowiada o bliźniaczkach. Jako, że ten temat to wciąż dla mnie nowość (a z drugiej strony ile możliwości stwarza dla pisarzy!), przy każdej nadarzającej się okazji sięgam po tego typu lektury.
Helen zawsze była tą lepszą siostrą, bardziej kochaną przez matkę, lubianą. Ellie trwała w jej cieniu, być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Niewiele ją interesowało. Chociaż... może jednak coś kryło się w tych wiecznie zaciągniętych mgłą oczach? Jedna, zwykła zabawa w podmienienie, która trwała wiele lat. Helen z pozycji liderki została zepchnięta gdzieś w kąt, zaś ta ciapowata Ellie, stając się bardziej hellenowata, podbija świat.
Początkowo myślałam, że będzie to historia o nienawiści- Helen do siostry za kradzież jej życia, Ellie za młode lata, gdy była popychadłem. Myślałam, że jedynym celem Smugi (Helen) będzie odzyskanie swojego ja. Ale autorka zgrabnie wprowadziła mnie w błąd. Bo to nie nienawiść przebija się z każdej kolejnej strony, lecz smutek. Smutek, cierpienie i w pewnym sensie miłość. Moja siostra... czy ja? opowiada tak naprawdę o dysfunkcyjnej rodzinie, w pamięci której zapisało się jedno, zmieniające wszystko wydarzenie- samobójcza śmierć ojca. Na psychice Helen nie wywarło to żadnego wpływu, jednak od tamtego momentu Ellie cofnęła się w rozwoju o kilka lat.
Zgon ojca odcisnął piętno nie tylko na dziewczynkach, lecz również na ich matce; znak tak silny, że niemożliwy do zatarcia, ukrycia. Myślę, że decyzja głowy rodziny o opuszczenie tego świata doprowadziła do reakcji łańcuchowej- załamana matka, która faworyzuje jedną z córek, drugiej dając jedynie ochłapy uczucia. A przecież powinna kochać swoje córki tak samo. Mogę śmiało powiedzieć, iż ich matka to potwór, którego niedopatrzenie (a może niechęć do rozmyślania nad oczywistymi przesłankami zamiany dziewczynek?) doprowadziło do wielu tragedii. Nieporadność matki doprowadziła do tego, iż Helen stoczyła się na samo dno. Nie miała dokąd pójść, nie mogła nikogo poprosić o pomoc. Przez wiele lat lawirowała między prawdą a kłamstwem, chwilami gubiąc swoją tożsamość. I to wszystko przez matkę...
Ta pozycja daje wiele do myślenia; co prawda spodziewałam się ogromu nienawiści, wymykającego się z kartek, ale mimo to nie czuję zawodu. Książka jest po prostu świetna, nie czyta się jej, lecz połyka strony. Polecam szczególnie osobom, które uwielbiają czytać o traumie, niedopatrzeniach, emocjach i kwestii psychologicznej. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie!
Anna i Pan Jaskółka
Jest to kolejny już w moim czytelniczym świecie debiut, który zawładnął mym sercem. Powieść ta powinna zainteresować polskiego czytelnika, gdyż mimo iż napisana przez amerykańskiego pisarza Gavriela Savita, opowiada o Polsce w czasie II wojny światowej.
Anna – córka lingwisty z Uniwersytetu Jagiellońskiego, mimo swoich skromnych 7 lat włada biegle kilkoma językami. Słowa zatem, są dla niej tym, na czym buduje cały swój dziecięcy świat. Pewnego dnia ojciec Anny wychodzi na uczelnię i już nie wraca. Dziewczynka początkowo pozostaje pod opieką przyjaciela rodziny – niemieckiego aptekarza, jednak coraz częściej pojawiające się słowo „wojna” sprawia, że nie może długo u niego zostać. Czekając na ojca pod drzwiami domu, Anna poznaje Pana Jaskółkę – człowieka władającego językiem, którego ona jeszcze nie zna – językiem ptaków. Zachwycona niezwykłością tego człowieka, postanawia podążyć jego śladem. I tak zaczyna się ich długa podróż po ogarniętej wojną Polsce.
Niepozorna biała okładka „Anny i Pana Jaskółki” kryje w swoim wnętrzu czarowną opowieść. Jest to historia o budowaniu niezwykłej więzi między dzieckiem a dorosłym mężczyzną, o przyjaźni i bezgranicznym oddaniu, a wszystko to na tle okupowanej Polski. Wędrują oni razem nigdzie nie zatrzymując się na dłużej niż to konieczne, unikając ludzi, budując w drodze swój własny, pełen naprzemiennego długotrwałego milczenia i barwnych opowieści świat. To opowieść o dojrzewaniu emocjonalnym dziecka i poznawaniu ludzkiej natury z każdej, także tej złej strony.
Pan Jaskółka to człowiek o niezwykłych talentach. Umiejętność rozmawiania z ptakami to tylko jeden z nich. Ważniejszym zdaje się być zdolność stworzenia dla Anny utopijnego świata pełnego zasad i niezwykłych opowieści. Świata Wilków i Niedźwiedzi w roli okupantów, śmierci jako milczącego obserwatora ludzkiego okrucieństwa i Słów. Ten tajemniczy i milczący człowiek o pokerowej twarzy w sposób enigmatyczny potrafi poprowadzić dziecko przez świat wojny, tłumacząc metaforycznie zachodzące wokół zdarzenia. Każde wypowiedziane przez niego zdanie stanowi esencję mądrości i dobroci, skrytą pod alegorią baśniowego świata. Będąc całym światem Anny, jednocześnie nie przesłania sobą toczących się wokół wydarzeń, a jedynie ją przez nie subtelnie prowadzi i uczy trudnej sztuki przetrwania.
Pan Savit to niekwestionowany wirtuoz języka. Powieść napisana jest w sposób poetycki i baśniowy. Język choć kwiecisty, jest prosty w odbiorze. Niezwykły dar tworzenia fenomenalnych porównań i bajecznych metafor stanowi o magicznym pięknie tej książki. Sprawia ona wrażenie, jakby cała tocząca się akcja była jedynie tłem do nostalgicznej narracji. Książkę czyta się jak poemat, w którym słowa odgrywają pierwszoplanową rolę. Ten poetycki język stanowi oszałamiające przeciwieństwo okrucieństw wojny i tworzy niezwykły i spirytualny klimat powieści. Nie będąc w żaden sposób ckliwa i obłudna, serwuje czytelnikowi tragizm i grozę wojny, jednak nie w sposób szokujący, a ułagodzony subtelnym językiem przekazu.
„Anna i Pan Jaskółka” to baśń o wojnie i Holokauście. Jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, autor osiągnął niezwykły efekt łącząc okrucieństwo historycznych wydarzeń z magiczną mocą słów. Książka ta to zmysłowa uczta i emocjonalna podróż śladami Anny i jej towarzysza. Czytelnik podążając ich śladem ma okazję zmierzyć się z dojrzewającym umysłem dziecka w obliczu wszechobecnego zagrożenia i niezwykłym procesem wychowawczym Pana Jaskółki.
Bestseller "Chata" wkrótce w okładce filmowej
Już 1 marca swoją premierę będzie miał międzynarodowy bestseller „Chata” w okładce filmowej.
Podczas rodzinnych wakacji zostaje porwana Missy, najmłodsza córka Mackenziego Allena Phillipsa. Na pustkowiach Oregonu, w opuszczonej chacie, znaleziono ślady wskazujące na to, że ktoś ją brutalnie zamordował. Po czterech latach pogrążony w ogromnym smutku ojciec dostaje tajemniczy list. Wnioskuje, że napisał do niego sam... Bóg.
Taniec wdowca
Tresowi Navarre brakuje zaledwie kilku godzin do uzyskania upragnionej licencji detektywa. Jego ostatnim zadaniem przed tym swoistym "awansem" jest śledzenie kobiety, podejrzanej o kradzież dema pewnej rozpoczynającej dopiero karierę piosenkarki country. Życie potrafi jednak spłatać figla w czasie krótszym niż dziesięć godzin- podejrzana zostaje zamordowana w swoim samochodzie, tuż pod nosem Tresa. Mimo że Navarre licencji nie uzyskuje, to znajdą się ludzie, którzy chętnie zapłacą mu za bliższe zbadanie okoliczności całej sprawy. A Tres nie odpuści, póki nie pozna wszystkich tajemnic.
Taniec wdowca to drugi tom serii o Tresie Navarre, samozwańczym detektywie. Co prawda nie znam jego perypetii z poprzedniej części, jednak nie przeszkadzało mi to w odbiorze lektury. Autor skrzętnie wtapia czytelnika w rozpalone od słońca wydarzenia, gdzie burza toczy się wokół jednej, niepozornej piosenkarki o cudownym głosie- Mirandy Daniels.
Jako, że tajemnicą była dla mnie twórczość pana Riordana, aż do momentu otrzymania książki nie wiedziałam, co za historia na mnie czeka. Już sama okładka nasunęła mi pewien trop; wiadomo, kaktus na pierwszym planie, do tego pustynne widoki. A z każdą kolejną stroną miałam wrażenie, jakbym trafiła do westernu. Kowboje, strzelaniny, dama w opresji- tak można to ująć w wielkim skrócie. Ale, oczywiście, diabeł tkwi w szczegółach.
Taniec wdowca cechuje się dość charakterystycznym poczuciem humoru. Postać Tresa Navarre w całości została zbudowana właśnie na tym. Mężczyzna jawnie drwi sobie z wrogów (nawet tych, którzy kurczowo zaciskają dłoń na pistolecie), a jego wypowiedzi rzadko kiedy można było uznać za poważne. Bardzo ciekawy bohater, z jednej strony zajmuje się sprawami, które z poczuciem humoru mają naprawdę niewiele wspólnego, z drugiej zaś wydaje się, jakby nic nie mogło go złamać. Zawsze znajdzie ciętą ripostę, humor to poniekąd jego tarcza obronna. Może przed własnym życiem? Kto wie.
Historia poszukiwania złodzieja demo, walki firm wydających płyty o talent Mirandy Daniels, bójki, krew- to wszystko kojarzy się nam z thrillerem. Owszem, w tej książce jest całkiem sporo różnego rodzaju rozbojów (od popychanek w barach po prawdziwe "burdy"), jednak przez całą tą humorystyczno- westernową otoczkę ciężko mi było uwierzyć, że stawką jest czyjeś życie. Thriller/ kryminał raczej kojarzy mi się z czymś mrocznym, tajemniczym czy nieodgadnionym. Z wyprawą wgłąb ludzkiej psychiki. W tym przypadku słońca było tak wiele, że przyjęłam literackie dziecko pana Riordana jako lekką, sympatyczną lekturę, nie budzącą mojego niepokoju.
Owszem, Taniec wdowca w jakimś stopniu mnie zaintrygował (głównie postać prawie- detektywa Navarre), jednak szczerze brakowało mi tej nutki niepewności. Tutaj znaczą część wydarzeń można przewidzieć. Nie jest to zła lektura, aczkolwiek brak w niej tego "czegoś", tak skrzętnie poszukiwanego przez niemal każdego czytelnika. Spotkanie z twórczością pana Ricka Riordona zaliczam do udanych, jednak nie porywających. Może to sprawka głównej tematyki, może po prostu autor ma taki styl pisania (lekko o ciężkich historiach).
Lubicie zagłębiać się w pustynne historie? Jako dziecko chcieliście zostać kowbojem/ kowbojką, a do tego nie straszne Wam pustynne słońce? Jeśli tak, myślę, że opowieść o skradzionym demo będzie dla Was idealna. Jeżeli jednak szukacie czegoś mocniejszego, zapadającego głęboko w pamięć i budzącego refleksje na długo po przeczytaniu, lepiej skierujcie swoje kroki gdzie indziej. Taniec wdowca oceniam pozytywnie, ale wyczuwam w nim pewne braki.
"Rok Potopu" Margaret Atwood
Na 2 marca Prószyński i S-ka zapowiedział tom II Maddaddam - "Rok Potopu". Tom pierwszy, "Oryks i Derkacz", wydany został w styczniu 2017r.
II TOM TRYLOGII MADDADDAM
Czasy i gatunki błyskawicznie się zmieniają, zgoda społeczna chyli się ku upadkowi,
równowaga ekologiczna ulega zachwianiu. Adam Pierwszy, dobrotliwy przywódca Bożych Ogrodników – sekty religijnej dążącej do połączenia nauki z religią oraz ocalenia światowej flory i fauny – od dawna przepowiada nadejście katastrofy, która odmieni Ziemię nie do poznania. I oto spełnia się jego przepowiednia. Ginie prawie cała ludzkość. Z życiem uchodzą dwie kobiety: Ren, młoda tancerka trapezowa zamknięta w ekskluzywnym klubie ze striptizem, i Toby, Boża Ogrodniczka zabarykadowana w luksusowym spa, w którym wiele produktów kosmetycznych jest jadalnych.
Czy przeżył ktoś jeszcze? Przyjaciółka Ren, bioartystka Amanda? Ekowojownik Zeb, jej ojczym? Dawny kochanek Ren, Jimmy? A może krwiożerczy paintbólowcy? Nie wspominając o KorpuSOKorpie, tajemniczej, skorumpowanej służbie bezpieczeństwa strzegącej interesów władzy…
W czasie gdy Adam Pierwszy i jego zwolennicy przemierzają zmieniony świat, Ren i Toby szukają z niego ucieczki, co prowadzi do niespodziewanego, poruszającego zakończenia powieści.
„Rok Potopu” to powieść mroczna, subtelna, brutalna, dająca do myślenia i pełna posępnego humoru. Margaret Atwood w najwyższej formie.
Tłumaczenie: Marcin Michalski
Tytuł oryginału: The Year of the Flood
Liczba stron: 560
ISBN: 978-83-8097-080-9
Cena detaliczna: 39,90 zł