Rezultaty wyszukiwania dla: Miasto ��aru
Zapowiedź: "Po drugiej stronie" – Rafał Cuprjak
W prawdzie wydawnictwo nie ustaliliło jeszcze ostatecznej daty premiery książki debiutującego autora Rafała Cuprjaka - "Po drugiej stronie", jednak na 99% będą to pierwsze dni grudnia.
Powracają Wiedźmy z Savannach
Wydawnictwo Feeria Young nie próżnuje i już po trzech miesiącach od premiery "Rodu" - pierwszej części serii Wiedzmy z Savannach autorstwa J. D. Horna oddaje w ręce czytelników jej kontynuację. "Źródło" (premiera 12 sierpnia) zapowiada się równie interesujące co poprzedniczka, pełna tajemnic, rodzinnych sekretów oraz magii.
Wiktoria Aleksandrowicz - Deja Vu
Uwaga! Tekst zawiera sceny erotyczne i jest nieodpowiedni dla osób poniżej 18 roku życia!
Rozdział I
Czuł jej strach. Wiedział, że to jego się bała. Dobrze. Tak właśnie powinno być. Siedziała na otomanie, w białej, sięgającej ziemi, koszuli nocnej. Długie, kasztanowe włosy splecione miała w luźny warkocz. Piękna, cudowna i tylko jego. Jej przyspieszony oddech, szybsze bicie serca... to wszystko sprawiało, że ledwo nad sobą panował. Podniosła na niego okolone długimi rzęsami, orzechowe oczy. Lśniły w nich łzy. Już dawno przestała go błagać. Zrozumiała, że nie ma to sensu, ale on, w dalszym ciągu, lubił sprawdzać granice jej wytrzymałości. Usiadł tuż obok niej. Zaczął powoli, delikatnie. Przyciągnął ją do siebie, objął ramionami. Jego usta znalazły się przy jej szyi. Całował jej włosy, kark. Powoli zaczął zsuwać z ramion jej staromodną koszulę. Z ust dziewczyny wydobył się cichy ni to jęk, ni westchnienie, gdy kciukiem musnął jej wciąż zasłoniętą pierś. Jej ciało reagowało na jego dotyk, nawet wbrew jej własnej woli. To cieszyło go jeszcze bardziej. Czuł jej napięcie. Czekała na ten moment, kiedy przestanie być łagodny. On jednak nie zamierzał się spieszyć. Posadził ją sobie na kolanach, odgarniając rozłożysty materiał. Jego dłoń powędrowała po jej gładkiej, zgrabnej nodze. Zamarła, gdy dotknął palcami jej intymnego miejsca. Gładził jej łono, powoli wsuwając je do środka. Koszula już zupełnie zsunęła się z jej ramion. Drugą ręką dotykał jej biustu, od czasu do czasu mocniej ściskając między palcami sutki.
- Jesteś taka piękna - zamruczał jej do ucha, przesuwając się tak, by móc dotknąć jej piersi językiem.
Zachłysnęła się powietrzem, gdy wargami objął jej sutek. Ssał go, jednocześnie poruszając w jej wnętrzu palcami. Gdy uznał, że wystarczy, posadził ją na kanapie, a sam zsunął się niżej. Podwinął spódnicę koszuli, zupełnie odsłaniając łono i brzuch dziewczyny. Jego ręce rozsunęły jej nogi. Językiem zaczął przesuwać po jej podbrzuszu, a potem schodził niżej i niżej. Jego palce znów znalazły się w środku. Była wilgotna, nawet bardzo. Zaczął zagłębiać się w nią mocniej. Nie przestawał lizać. Kilka cichych westchnień. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć. Na to właśnie czekał. Podniósł się, znów siadając obok niej. Pocałował ją - mocno, niemalże brutalnie. Na sobie miał jedynie spodnie, których teraz szybko się pozbył. Pchnął ją na stertę leżących z boku poduszek. Schowała w nich twarz. Uniósł jej biodra, zupełnie zsuwając z dziewczyny koszulę. Uniósł dłoń, a ta po chwili opadła na jej wypięte pośladki. Następny klaps był mocniejszy, a po nich jeszcze kilka. Słyszał jak tłumi łkanie. Objął jej biodra dłońmi, klękając tuż za nią. Jego członek otarł się o jej nagą pupę. Kolanami rozsunął jej nogi, po czym wbił się do środka. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze, a każde jęknięcie, które wydawała, przynosiło mu satysfakcję. Z bioder dziewczyny przełożył dłonie na jej pośladki. Rozsunął je palcami, a potem wsunął jeden do środka, poruszając nim w rytmie swoich własnych ruchów. Uśmiechnął się do siebie, kiedy usłyszał jak gwałtownie wciągnęła powietrze. Przyspieszył. Kilkanaście minut, to nie było zbyt długo, ale jej ciało działało na niego jak czerwona płachta na byka. Gdy poczuł, że dochodzi, wysunął się z jej wnętrza, opryskując pośladki i plecy dziewczyny lepką, przezroczystobiałą cieczą. Skuliła się na poduszkach. Obrócił ją ku sobie, by znów ją pocałować. Była niczym lalka. Mógł z nią zrobić wszystko co chciał. Wstał i założył spodnie.
- Słodkich snów, Bella - zamruczał, wypełniony satysfakcją, opuszczając jej pokój.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził się zlany potem. Gwałtownie usiadł. Znów o niej śnił. Dziewczyna, śliczna jak marzenie, delikatna niczym motyl, a on... on każdej nocy ją krzywdził. Nigdy nie podejrzewał siebie o skłonności sadystyczne. Te sny jednak były tak realne, tak prawdziwe... Czyżby o tym właśnie marzyła jego podświadomość? Christopher nie mógł zapomnieć jej mokrej od łez twarzy. Całym sobą zapragnął ją przytulić, pocieszyć. obiecać, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Tylko, że ona przecież nie istniała. Bella była wytworem jego - najwyraźniej chorej - wyobraźni. Spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Dochodziła szósta. I tak za chwilę musiałby wstawać. Niechętnie wyśliznął się z pościeli. Wykonał serię porannych ćwiczeń. Wziął szybki prysznic. Wciąż nie mógł przestać o niej myśleć. Z trudem przełknął przygotowane dla niego przez gosposię śniadanie. Rodziców już nie było w domu, choć w ich przypadku, całkiem możliwe było, że jeszcze. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ich dłużej niż kwadrans. Gdy Jack, jego najlepszy kumpel, zatrąbił klaksonem swojego sportowego auta, Christopher był już gotowy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Musiała być bardzo głodna. Od kilku dni jadła jedynie niewielkie ilości wodnistej zupy. To była kara za to, że próbowała się zabić. Chciał, żeby zapamiętała, że nie tylko ona sama, ale także jej życie należy do niego. W przezroczystym, srebrnym skrawku materiału, który zdawał sie nie być ani bluzką, ani sukienką, a raczej przypominał mgłę, klęczała na podłodze, przy jego krześle. Wpatrywała się w swoje splecione na podołku dłonie, by nie patrzeć na to, jak on je. Od czasu do czasu karmił dziewczynę winogronami, wsuwając jej je bezpośrednio do ust. Podniósł ze stołu wypełniony winem kielich i podsunął jej do spragnionych warg. Kropelki czerwonego płynu spłynęły z kącików jej ust. Uznał, że widok ten jest niezwykle podniecający. To mu wystarczyło, by gwałtownie jej zapragnąć. Rozpiął, w obecnej chwili, zbyt ciasne spodnie.
- Chodź tutaj - polecił.
Przysunęła się bliżej. Wiedziała czego od niej oczekuje. Oswobodziła zupełnie jego nabrzmiałą męskość. Przytrzymując drobną dłonią, powoli zaczęła lizać sam czubek. Położył rękę na jej włosach, zmuszając ją, by znalazła się jeszcze bliżej. Znalazł się w jej ustach. Posłusznie ssała go, w rytmie, który jej wyznaczył. Czuł, jak przesuwa po nim językiem. Nie był w stanie pozostać biernym i sam zaczął się poruszać. Silną dłonią przytrzymywał ją przy sobie. Puścił dopiero, kiedy sperma wypełniła jej usta. Pozwolił dziewczynie się odsunąć. Teraz już w ogóle nie podnosiła wzroku, uparcie wpatrując się w wyłożoną drewnianym parkietem podłogę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Samochód się zatrzymał, a Christopher ocknął się gwałtownie. Do tej pory nie miewał snów na jawie. Czyżby wariował? Może powinien znaleźć sobie jakąś ładną dziewczynę, żeby zaspokoiła jego potrzeby? Tyle, że on nie chciał żadnej dziewczyny i boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. Pragnął Belli - tylko i wyłącznie Belli, ale ona przecież nawet nie istniała.
- Hej, co z tobą? - zawołał Jack, wysiadając z samochodu.
- Nie ważne - odburknął Chris - po prostu się nie wyspałem.
Kiedy weszli do klasy, większość już tam była. Nikt, nigdy nie spóźniał się na angielski, chyba, że chciał zostać drugi rok w tej samej klasie. Tym razem to jednak nauczyciel przyszedł kilka minut po dzwonku. Do tego nie był sam. U boku pana Graves'a stała szczupła, blada dziewczyna. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Niebieskie dżinsy i biała bluzka w różowe, drobne kwiatki zupełnie do niej nie pasowały. Powinna nosić sukienki.
- Dzień dobry wszystkim - zaczął nauczyciel. - Przywitajcie nową uczennicę. To Isabella Evans, która przyjechała do nas z Francji. Od dzisiaj będzie uczyła się w naszej szkole. Proszę, zajmij wolne miejsce - polecił dziewczynie.
Christopher wpatrywał się w nią oniemiały. To była Bella! Dziewczyna z jego snów! Długie, kasztanowe włosy, opadały jej na ramiona i twarz, zasłaniając oczy. Sprawiała wrażenie spłoszonej. Kiedy jednak podniosła wzrok, ich spojrzenia natychmiast się spotkały. Zaskoczenie, panika - niemal fizycznie poczuł jej strach. Zdał sobie sprawę, jakby irracjonalne to nie było, że ona również musiała go w jakiś sposób rozpoznać. Spuściła głowę, wbijając wzrok we własne, znoszone trampki, a potem posłusznie ruszyła przez klasę, by zająć wskazane jej przez nauczyciela miejsce.
Rozdział II
Związane ręce miała wysoko uniesione nad głową. Krępujący je sznur zwisał z podwieszonej pod sufitem belki. Był na tyle krótki, że dziewczyna z trudem stała na palcach. Oczy miała zasłonięte czarną przepaską - niczym skazaniec. Poza tym była zupełnie naga. Kasztanowe włosy niesfornie opadały na jej ramiona i plecy, odrobinę przysłaniając również kształtne piersi. Kiedy podszedł i przesunął po nich dłonią, jej oddech przyspieszył, ale się nie poruszyła. Nie szarpała się, nie marnowała energii na bezowocne próby uwolnienia się. Paraliżował ją strach. Czekała na jego ruch. Uniósł trzymany w dłoniach bat. Krzyknęła, gdy uderzył ją po raz pierwszy. Gdy wymierzał kolejne razy, jedyną reakcją dziewczyny było ciche łkanie. Rzemień owijał się wokół jej ciała, brutalnie pieszcząc uda, pośladki i plecy. Kiedy wreszcie przestał, jej ciało poznaczone było cienkimi, różowymi smugami. Nożem przeciął krępujące ją więzy, a ona osunęła się na podłogę. Wziął ją na ręce. Na dzisiaj to mu wystarczyło.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie wiedział czy to on, czy ona, ale któreś z nich uwięzione było w koszmarze. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec lekcji, natychmiast zebrał swoje rzeczy. Gdy Bella wyszła na korytarz, on już tam na nią czekał.
- Hej... - zaczął nie za bardzo wiedząc, co chce powiedzieć.
Zatrzymała się, jakby oszołomiona. Spojrzała na niego dużymi, orzechowymi oczami, w których tliło się nieskrywane przerażenie. Z jej ramienia zsunęła się sztruksowa, srebrnoszara torba. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków, nie spuszczając z niego wzroku.
- Nie... nie możesz tu być - wyszeptała cicho, a potem odwróciła się i rzuciła pędem przed siebie, zwinnie przemykając pomiędzy wychodzącymi z klas uczniami.
Nie było sensu za nią biec. Nie mógł jednak przestać wpatrywać się w korytarz, w którym zniknęła. Ocknął się dopiero, gdy w ramię trącił go Jack.
- Niezła ta nowa, co nie? - zaczął po swojemu. - Chociaż trochę jakaś dziwna.
Christopher jedynie przytaknął. W tym momencie nie miał ochoty rozmawiać, a już na pewno nie na temat Belli. Podniósł upuszczoną przez dziewczynę torbę. Gdy jej ją zwróci, będzie musiała z nim chociaż przez chwilę porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Leżała na białym obrusie. Jej ciało ozdobione zostało bitą śmietaną, w której tkwiły artystycznie ułożone owoce - truskawki, maliny, jeżyny, czarne jagody. Lekko rozchylone nogi posłusznie się nie poruszały. Zadowolony przyglądał się swojemu dziełu, w dłoni trzymając kieliszek czerwonego wina. Podszedł, dotknął jej ramienia, by powoli zacząć przesuwać palce wzdłuż jej nagiego ciała. Ze wszystkich sił starała się nie drżeć. Kiedy jednak jego ręka znalazła się między jej nogami, to przestało być wykonalne. Przez dłuższą chwilę droczył się z dziewczyną, delikatnie przesuwając palcami po jej łonie. Kiedy uznał, że jest dostatecznie wilgotna, sięgnął po stojącą obok butelkę z winem. Uzupełnił swój kieliszek, a potem oblał ją resztą trunku. Pisnęła, gdy zimne wino dotknęło jej nagiej skóry. Gdy butelka była pusta, jej szyjkę wsunął między nogi dziewczyny. Pieszcząc ją palcami drugiej ręki, sprawiał, że szkło wędrowało głębiej i głębiej. Jej ciało mimowolnie wygięło się w łuk. Popatrzył jej w oczy. Spojrzeniem błagała, żeby przestał. Jednocześnie wcale tego nie chciała, bo zdawała sobie sprawę, że będzie to oznaczało jego kolej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher niecierpliwił się coraz bardziej. Nie było innego wyjścia ze szkoły, tylko ta piekielna brama, a jej wciąż tutaj nie było. Czekał od niemalże godziny. Już dawno skończyła się ostatnia lekcja. Może zerwała się wcześniej? Nie, to nie było możliwe. Widział jak wchodzi i wychodzi z coraz to kolejnych klas. Nie opuszczała zajęć. Nie pierwszego dnia. W końcu się pojawiła. Niepewnym krokiem opuściła budynek szkoły. Podeszła do niego, spuszczając wzrok. Sprawiała wrażenie osoby, która się poddała.
- Co zaplanowałeś? - zapytała cichym, lekko drżącym głosem, kiedy oddał jej torbę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Jak to zaplanował? Przecież on niczego nie planował! Po prostu... Właściwie czemu nie? Jego rodziców i tak nie będzie, dom będzie stał pusty, wiec będą mogli spokojnie porozmawiać. Zwłaszcza, że Jack zmył się od razu po zajęciach, zostawiając mu auto. Z miasta miał wrócić z kumplami.
- Zaproszę cię do siebie na obiad - oznajmił stanowczo. - O ile oczywiście przyjmiesz zaproszenie... - dodał nieco bardziej zakłopotany.
Skinęła głową, a potem posłusznie poszła za nim do auta. Przez całą drogę żadne nie odezwało się ani słowem. Christopher w duchu błogosławił istnienie starych, rockowych kawałków. Gdyby nie one, chyba by zwariował. W domu obiad jak zawsze czekał gotowy. Wystarczyło tylko go podać. Kotlety z kurczaka, tłuczone ziemniaki, mizeria. Mogli trafić gorzej. Bella siedziała na wysokim stołku, powoli dłubiąc w swoim talerzu. Kroiła wszystko na drobne kawałeczki. Kotlet i ziemniaki były już sieczką. Chłopak próbował na nią nie patrzeć. Wszystkie myśli starał się skupić na swoim jedzeniu. W końcu nie wytrzymał.
- Bella, zjedz coś wreszcie - poprosił.
Wzdrygnęła się, słysząc jego głos. Posłusznie wsunęła widelec do ust. Potem nabrała następną porcję i jeszcze kolejną. Pobladła jeszcze bardziej. Zerwała sie z miejsca. Po kilku krokach opadła na podłogę, podpierając się rękami. Klęcząc zwymiotowała. Natychmiast do niej podszedł.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony, pochylając się nad nią.
- Ja... nie jem mięsa... Muszę... do łazienki - jęknęła.
Wstała i pobiegła przez dom. Westchnął. Posprzątał, a potem cierpliwie czekał. Dziewczyna jednak nie wracała. W końcu, zniecierpliwiony, również udał się do łazienki.
- Bella? -zawołał. - Wszystko w porządku?
Odpowiedziała mu cisza. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Stanął jak wryty. Siedziała na podłodze, w kałuży krwi, niczym bezwładny manekin. Obok niej leżały kawałki szkła. Miała pokaleczone ręce. Chyba... poprzecinane wzdłuż żyły. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Wybrał numer pogotowia, jednocześnie przyskakując do niej z czystym ręcznikiem. Przełączył telefon na głośnik, odkładając go na bok. Spanikowanym głosem podał dystrybutorce adres i posłusznie zaczął wykonywać jej polecenia. Sam nie był w stanie logicznie myśleć. Paraliżował go zimny, dławiący strach.
Rozdział III
Karetka pogotowia przyjechała wyjątkowo szybko. Dwóch młodych mężczyzn i jeden znacznie starszy, wszyscy w granatowych kombinezonach, z wprawą zaczęło zajmować się dziewczyną, odsuwając Christophera na bok. Przyglądał się przerażony.
- Nic jej nie będzie? - domagał się potwierdzenia swoich słów.
- Jej stan wydaje się być stabilny, ale to się okaże w szpitalu - odparł najstarszy z ekipy.
- Czy mogę z nią jechać? - zapytał zdławionym głosem, gdy znaleźli się już przy drzwiach.
Chłopak z chaotyczną plątaniną ciemnoblond loków, niewiele starszy od niego, za to znacznie potężniej zbudowany, zatrzymał się i odwrócił. Nienawiść w jego szarozielonych oczach płonęła żywym ogniem. Pięść chłopaka wystrzeliła do przodu, przewracając Christophera na podłogę. Zaskoczony i oszołomiony nie zdążył nawet wstać, kiedy za tamtym zatrzasnęły się wejściowe drzwi.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bezradność. To właśnie teraz czuł. Coś się stało, a jego tam nie było. Nie było go przy niej! Leżała w czystej, białej, szpitalnej pościeli, ubrana w idiotyczną, zieloną, jednorazową piżamę. Potrzebowała zarówno kroplówki jak i transfuzji krwi, ale na szczęście nic poważniejszego sobie nie zrobiła.
- Andre? - zapytała cichutko, odwracając ku niemu głowę.
Uśmiechnął się do niej blado, nie potrafiąc zdobyć się na więcej.
- Jestem - mruknął, siadając obok niej na łóżku.
Wyciągnął rękę, by pogładzić jej miękkie włosy. Zdjął górę od swojego służbowego uniformu, ale mocne, sztywne spodnie nie do końca były wygodne.
- To dobrze - westchnęła uspokojona.
Zagryzł zęby, walcząc z sobą o zadanie jej tego pytania. Wiedział, że musi je zadać. Zdawał sobie jednak również sprawę, że na nowo obudzi w nim złość.
- Skrzywdził cię? - ze wszystkich sił starał się nie warczeć ani nie podnosić głosu. - Ten chłopak. Zrobił ci coś złego?
Bella odwróciła wzrok, nie odpowiedziała. Krew Andreasa zawrzała. Niech on tylko dorwie tego gnojka! Z korytarza usłyszeli wołanie. Przeklęta zmiana! Nie miał zamiaru... nie chciał jej teraz samej zostawiać! Dziewczyna dotknęła delikatnie swoją pokaleczoną dłonią jego ręki.
- Musisz już iść - uśmiechnęła się do niego bladym uśmiechem.
- Nie! - niemalże warknął na nią.
- Dam sobie radę - szepnęła uspokajająco. - Ktoś inny cię teraz potrzebuje. Przyjdziesz do mnie jak skończysz zmianę.
Gdy jego kolega z ekipy ratowniczej zajrzał do środka przez uchylone drzwi, natarczywie go ponaglając, Andreas boleśnie zdał sobie sprawę, że Bella ma rację. Musiał wracać do pracy i musiał ją tu zostawić. Bo jeśli ktoś przez jego opieszałość tego dnia umrze, dziewczyna nigdy mu tego nie wybaczy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Drewniana belka nie była zbyt szeroka i dziewczyna czuła, jak boleśnie wbija się w jej plecy. Jej związane za głową ręce były unieruchomione w taki sposób, że oplatały drewno od spodu. Nogi miała szeroko rozsunięte, a jej pośladki odrobinę wystawały. Nagą skórę drażnił nieprzyjemny chłód.
- Bella mia - zamruczał stojący nad nią chłopak, przesuwając dłońmi po jej alabastrowych udach. W tym wypadku słowa te miały podwójne znaczenie.
Dotknął jej brzucha, piersi, sterczących sutków, lekko rozchylonych warg. Była jego. Należała do niego. Mógł z nią zrobić co tylko chciał. Jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia, gdy sięgnął po stojący na stole, potrójny świecznik.
- Nie, proszę... - jęknęła błagalnie.
Uśmiechnął się do niej chłodno. Jedną ze zgaszonych świeczek powoli wsunął między jej nogi. Kolejną wetknął w pupę, rozsuwając pośladki Belli. Ignorował jej przyspieszony oddech, to jak przymknęła oczy. Zignorował również drżenie jej ciała i łzy. Trzecią z nich zapalił, odstawiając z powrotem świecznik na stół. Zbliżył się z nią i przechylił nad ciałem dziewczyny. Krzyknęła, gdy pierwsza kropla gorącego wosku skapnęła na jej brzuch. Następne pojawiały się coraz gęściej. Brzuch, piersi, łono. Dziewczyna cicho łkała, a on czuł jak narasta w nim coraz większe podniecenie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bolała go nadwyrężona szczęka. Czemu do cholery ten dupek mu przywalił? Czy uznał, że to on coś zrobił Belli? Był wściekły na niego, wściekły na nią, wściekły na cały świat, a przede wszystkim na samego siebie. Nie powinien był jej zostawiać samej. Mógł z nią od razu porozmawiać. Mógł jej pilnować. Mógł cokolwiek... choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia co. Czy ona również śniła te same sny? Coraz mocniej zaczynał w to wierzyć, bo jeśli nie, to czemu by się w ten sposób zachowywała?
Żałował teraz, że nie ma auta. Oczywiście rodzice kupili mu samochód. Kupowali mu wszystko co chciał, chyba głównie po to by zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane tym, że ciągle ich nie ma. Choć może wcale takich wyrzutów nie mieli, a kupowali po prostu dlatego, że było ich na to stać. Christopherowi było wszystko jedno. Nie miał auta, bo sam je rozbił i zrobił to specjalnie. Chciał zwrócić na siebie uwagę. Teraz bardzo tego żałował. Zwłaszcza, że idiotyczny wyczyn poszedł na marne, a ojciec kazał mu po prostu wybrać nowe, na które teraz czekał.
Szybko wybrał numer Jacka i z ulgą upewnił się, że jego kumpel ciągle bawi się w mieście, więc jeszcze nie chce zabierać swojego samochodu. Niemalże wybiegł z domu, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Gdy podał portierce swoje nazwisko, dostanie się do Belli okazało się wcale nie takie trudne i nie ważne było co mówiły przepisy. Wystarczyło jak oznajmił, że to jego przyjaciółka i bardzo mu na tym zależy. Gorzej zaczęło być dopiero, gdy już znalazł się w jej pokoju. Leżała blada w białej pościeli, która jeszcze tą bladość pogłębiała. Gdy otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego w progu, natychmiast odwróciła wzrok.
- Hej... - zaczął niezbyt przekonany, zbliżając się do niej o kilka kroków. - Dobrze się czujesz? - zapytał głupio.
Skinęła głową. Spojrzała na niego. Tym razem strach w jej oczach zastąpiła rezygnacja.
- Co ze mną zrobisz? - zapytała cicho.
Bezwiednie usiadł obok niej na łóżku. Instynktownie dotknął jej białej, leżącej na kołdrze dłoni. To było silniejsze od niego. Była taka delikatna...
- Chcę tylko porozmawiać - odezwał się łagodnie.
Prychnęła. Niczym kotek. Nawet to było urocze.
- Dlaczego się mnie boisz? - próbował kontynuować rozmowę.
Spojrzała na niego niedowierzająco.
- To jakiś test? - zapytała.
Mocniej chwycił jej rękę.
- Bella, nie skrzywdzę cię, przyrzekam - zapewnił gorączkowo. - Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego.
Roześmiała się smutnym, dźwięcznym śmiechem.
- Chyba nie uda ci się wymyślić nic gorszego niż to co już zrobiłeś - oznajmiła, odwracając się na bok, tak, by być odwrócona do niego plecami.
- Bella... - ona jednak nie zareagowała już na żadne jego słowa.
W końcu, któryś już raz z kolei wypraszany przez pielęgniarkę, poddał się i postanowił tego dnia dać jej już spokój. Jej słowa dźwięczały mu w głowie aż nazbyt wyraźnie. Nie wiedział jeszcze jak jej to wytłumaczy ani o co powinien zapytać, zdawał sobie jednak sprawę, że nie da rady tak tego zostawić. Za wszelką cenę będzie musiał sprawić, by jednak chciała z nim, choć jeszcze przez krótką chwilę, porozmawiać.
Rozdział IV
Krzyknęła. Gwałtownie usiadła. Jej serce uderzało w dzikim rytmie. Drżała. Teraz, gdy wiedziała, że był to tylko sen - złe wspomnienie - próbowała uspokoić oddech. Na próżno i ani odrobinę nie pomagała w tym szarość za oknem. Uchyliły się drzwi do jej pokoju.
- Koszmarny sen? - zapytał stojący w progu chłopak, który miał na sobie jedynie luźne spodnie od piżamy.
Uczucie ulgi, wywołane tym, że przyszedł z sąsiedniego pokoju pomogło jej się odrobinę uspokoić. Nieśmiało skinęła głową.
- Zostać z tobą? - zapytał, podchodząc do jej łóżka.
Spojrzała na niego z nadzieją i znów leciutko przytaknęła. Położyła się, a on wsunął się obok niej pod kołdrę. Przytulił się do jej pleców, wkładając rękę pod jej głowę, a drugą obejmując dziewczynę w pasie. Wtuliła się w niego niczym mały kotek. Zamknęła oczy, z nadzieją, że jeżeli uda jej się zasnąć, to tym razem nie będzie już śniła żadnych, głupich koszmarów.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Andreas nie mógł przestać się martwić. Przez parę dni Bella nie chodziła do szkoły. W domu, a właściwie niewielkim mieszkanku, dziewczyna prawie nie opuszczała swojego pokoju. Już od kilku miesięcy mieszkała razem z nim i jego matką. do której zwracała się ciociu, choć tak naprawdę nie była jej ciocią. Znaczyła jednak znacznie więcej niż czasem mogłaby znaczyć rodzina. To była dziwna historia, a Bella właściwie pojawiła się znikąd.
Ann była kobietą w późnym, średnim wieku. Od wielu lat pracowała w szpitalu jako salowa i naprawdę lubiła swoją pracę, choć ta niekiedy bywała bardzo męcząca. To tam pewnego dnia przywieziono dziewczynę, z którą nikt nie miał pojęcia co należy zrobić. Była wygłodzona i pobita, ktoś się nad nią fizycznie znęcał. Nie odzywała się ani słowem. Nosiła ślady po samobójczych próbach. Nie zgłosili się po nią żadni krewni. Gdy w końcu ktoś w jakiś magiczny sposób odnalazł jej metrykę, uzyskano informację, że matka dziewczyny nie żyje, a ojciec jest nieznany. Ona sama natomiast mieszkała do tej pory we Francji. Okazało się również, że jest jeszcze niepełnoletnia, ale już na tyle dorosła i po takich przejściach, że znalezienie dla niej rodziny zastępczej graniczyłoby z cudem. Najlepszym wyborem wydawał się być szpital psychiatryczny. To przed nim uratowali ją Ann i jej syn, Andreas.
Nie chodziło o to, że Ann była po prostu sympatyczną kobietą. Coś, jakaś siła wyższa, zaczęło ją przyciągać do ciągle milczącej Belli. Za swój święty obowiązek uznała zaopiekowanie sie skrzywdzoną przez los dziewczyną. Każdego dnia rozmawiała z nią, nie uzyskując odpowiedzi. Przynosiła jej ciastka i jabłka. Potem, zaciekawiony historią matki, pojawił sie Andreas. To do niego pierwszego odezwała się Bella. Później, cały personel szpitala odetchnął z ulgą, gdy Ann poprosiła o opiekę tymczasową i zabrała dziewczynę do siebie do domu. Jej samej wydawało się to zdarzenie dość surrealistycznym, a jednak wiedziała, że nie potrafiłaby postąpić inaczej. Od tego czasu ani razu nie pożałowała swojej decyzji.
Bella niewiele jadła i prawie cały czas spała. Andres nie potrafił namówić jej na wyjście z pokoju, a co dopiero z domu. Wcześniej dziewczyna robiła wszystko by nie być dla Ann ciężarem. Sprzątała, prała, prasowała, próbowała gotować, co nie zawsze dobrze jej wychodziło. Teraz nie robiła kompletnie nic i wyglądało na to, że znów stara się zamknąć w sobie. On jednak nie zamierzał jej na to pozwolić.
- Musisz iść do szkoły - nalegał - będę cię odwoził, a potem przyjeżdżał po ciebie. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził.
- Nie dam rady - szepnęła, nie wstając z łóżka. Odwróciła się do niego bokiem. - Jeszcze nie teraz.
- Jeśli nie teraz, to kiedy? - usiadł obok dziewczyny, odgarniając delikatnym gestem kasztanowe kosmyki z jej twarzy.
Przytuliła się policzkiem do jego dłoni. Była jak odtrącony psiak, który potrzebował bliskości.
- Nie wiem - przyznała.
- Bella, jesteś silniejsza niż myślisz - oznajmił z pełnym przekonaniem. - Musisz wrócić do normalnego życia.
Nie podniosła na niego wzroku, ukryła twarz jeszcze bardziej w poduszce.
- Wrócę, tylko nie każ mi tego robić już teraz - wyszeptała błagalnie.
Westchnął i spróbował wstać, ale ona nie puściła jego ręki. Uśmiechnął się smutno i położył za jej plecami, przytulając dziewczynę do siebie. Powinien wychodzić, ale chwilę jeszcze mógł z nią zostać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher snuł się bez celu. Bella po weekendzie nie przyszła do szkoły. Następnego dnia również nie. Za każdym razem, gdy widział kasztanowe włosy, serce podskakiwało mu do gardła, a chwilę później nadzieja pryskała niczym bańka mydlana. Sny nie minęły, a tylko nasiliły się jeszcze bardziej. Urywki, fragmenty tego co działo się z dziewczyną, a raczej tego co robił jej on sam. To było nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz nabrał irracjonalnej pewności, że ona dzieli te same sny.
Świruska, wariatka, próbowała sie zabić - szepty po korytarzach rozchodziły się same. Jak to w niewielkich miasteczkach bywa każdy każdego znał przynajmniej z widzenia. Christopher miał ochotę komuś przyłożyć. Co stanie się jeżeli nie zaakceptują Belli, gdy wróci do szkoły? Jak zareaguje na to zbyt delikatna i nadmiernie wrażliwa dziewczyna? Na horyzoncie pojawił się wiecznie wesoły, rozgadany Jack. To jego w tym momencie najmniej chciał widzieć, ale również i jego właśnie potrzebował.
- Słyszałeś już o Isabelli? No wiesz, tej nowej... - zaczął entuzjastycznie dzielić się informacjami. - Podobno próbowała się zabić. Trafiła do szpitala...
- Jack! - Christopher przerwał mu stanowczo, odciągając go na bok. Przyjaciel spojrzał na niego pytająco. - To stało się u mnie... u mnie w domu - dodał na tyle cicho, żeby nikt inny nie usłyszał.
- Co ona robiła u ciebie w domu? - oczy tamtego szeroko otworzyły się ze zdumienia.
- Lubię ją. Zaprosiłem ją na obiad - rzucił półprawdę Chris. - Jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw... Załatwisz to? - spytał patrząc prosto na przyjaciela.
Jack zrozumiał. Nigdy niczego nie trzeba było mu powtarzać dwa razy. Plotki to była jego specjalność. Choć nie rozprzestrzeniał ich sam, zawsze potrafił w cudowny sposób zmanipulować robiące to dziewczyny.
- Jasna sprawa, ale będziesz mi winny naprawdę potężną przysługę - zapowiedział.
- Co tylko sobie zażyczysz - westchnął, uwolniony od przynajmniej jednego problemu, Chris.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W lesie panował półmrok. On jednak coraz bardziej zagłębiał się między drzewa. W dłoni trzymał skórzaną smycz, w drugiej ręce natomiast miał podłużne opakowanie. W końcu uznał, że wystarczy. Zatrzymał się. Gdy spojrzał na idącą za nim na czworaka dziewczynę, ta natychmiast uciekła wzrokiem. Poza zapiętą na szyi obrożą, była zupełnie naga.
- Nie ruszaj się - polecił, a ona posłusznie zatrzymała się w miejscu.
Ukucnął. Przesunął dłonią po jej wciąż zaczerwienionych od chłosty pośladkach. Wyczuł, że ze wszystkich sił stara się nie wzdrygnąć ani nie odsunąć. Jęknęła, gdy jego dłoń powędrowała między jej nogi, a on gwałtownie włożył w nią palce. Przez chwilę nimi poruszał, a potem podsunął dziewczynie do oblizania.
- Zobacz, jaka jesteś słodka - zamruczał, gdy posłusznie wzięła je do ust.
Odsunął dłoń i otworzył pudełko, z którego wyjął związane razem zimne ognie. Końcówki wcisnął w jej, odrobinę teraz wilgotną, szparkę. Drugą, sterczącą ku górze, niczym ogon, stronę podpalił. Drżała. W jej oczach widział przerażenie. Zimne ognie zaczęły sypać iskrami. Coraz gęściej i coraz bardziej widowiskowo. Lodowate, naelektryzowane iskry opadały na jej plecy, nogi i pośladki, nieprzyjemnie szczypiąc, a ona bała się poruszyć. Poczekał aż się zupełnie wypalą i dopiero wtedy wyjął z niej poczerniałe, bezużyteczne już patyki.
- Rozepnij mi spodnie – rozkazał lekko zachrypniętym z podniecenia głosem.
Posłuchała. Uklęknęła przed nim. Rozpięła mu rozporek, uwalniając sterczącego, gotowego do akcji członka.
- Zrób mi loda – wydał kolejne polecenie.
Widział, jak dziewczyna walczy sama ze sobą. W dalszym ciągu się jeszcze nie poddała. To tylko podnieciło go jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Wzięła do ręki jego męskość. Najpierw zaczęła lizać samą główkę, potem przesuwała językiem od nasady aż po czubek. Wreszcie wsunęła go sobie do ust. Wszedł niemal do połowy. Zaczęła poruszać głową, jednocześnie pieszcząc czubek językiem. Przytrzymał jej włosy i nadał własne tempo. Po pewnym czasie chwycił mocniej, unieruchamiając głowę dziewczyny przy swoich lędźwiach. Skończył pozostawiając w jej ustach słodkawo-słony płyn. Z trudem przełknęła, a on dopiero wtedy ją puścił. Odsunął się od niej, schował ciągle jeszcze sterczący członek i zapiął spodnie. Niezbyt mocno pociągnął za smycz.
- Grzeczna dziewczynka - zamruczał, głaszcząc jej włosy, a potem ruszył w powrotną drogę, prowadząc ją za sobą.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Prawie cały dzień spędziła sama, więc gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, z entuzjazmem podbiegła by przywitać się z Andre. Zamarła w pół kroku. Chłopak, który przeszedł przez próg wyglądał strasznie. Pogniecione, podarte ubranie, zadrapania, kilka szwów.
- Co się stało? - zapytała przerażona.
- Nic specjalnego - mruknął wyraźnie niechętny by o tym mówić.
Zdjął buty i ciężko opadł na stojącą w niewielkim salonie, wytartą, ciemnozieloną kanapę. Otrząsnęła się z pierwszego szoku i natychmiast usiadła obok niego, oplatając ramionami jego szyję. Przytuliła się do niego mocno, ale natychmiast odskoczyła, gdy syknął z bólu. Uśmiechnął się do niej ponuro.
- Wybacz - westchnął przyciągając ją do siebie z powrotem.
Tym razem była znacznie delikatniejsza i tylko oparła głowę na jego ramieniu, kuląc się obok.
- Co ci się stało? - powtórzyła cichutko swoje pytanie.
Przez dłuższą chwilę milczał, ale wiedziała, że jej powie. Jeśli wymagał od niej by dzieliła się z nim swoimi problemami, nie mógł przed nią ukrywać własnych.
- W sumie, to sam nie wiem - przyznał niechętnie, jakby zawstydzony. - Kiedy wychodziłem z pracy, szło za mną kilku podejrzanie wyglądających typów. Dopadli mnie i zrobili to co widzisz... - kontynuował z coraz większą niechęcią. - Powiedzieli, że to ostrzeżenie, tylko nie mam pojęcia przed czym i za co... Potem wróciłem do szpitala, Karl mnie opatrzył i odwiózł do domu.
Bella zapomniała, że trzeba oddychać. Ona była pewna, że wie o co chodzi. Więc nie tylko ją odszukał, nawet i tutaj... Znalazł również sposób by znów była jego.
- Wiesz, miałeś rację - szepnęła cichutko. - Chyba nie mogę wiecznie się ukrywać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odetchnął z ulgą, gdy pojawiła się w szkole. Nie wiedział co wymyślił Jack, ale zadziałało. Rówieśnicy nie drwili z dziewczyny, nie szeptali po kątach. Zamiast tego pojawiły się współczujące spojrzenia i grono przymilnych koleżanek. Co prawda Bella sprawiała wrażenie jakby chciała od nich uciec, ale i tak było to lepsze od wytykania palcami. Gdy rozważał co zrobić, by móc porozmawiać z nią sam na sam, jednocześnie nie płosząc dziewczyny, ona sama do niego podeszła. Orzechowe oczy płonęły. Niemalże wepchnęła go do pustej klasy. Zbyt zaskoczony by jakkolwiek zareagować, z wrażenia oparł się plecami o jedną z ławek.
- Nigdy więcej tego nie rób! - odezwała się pewnie, rozkazująco, co zupełnie nie pasowało do roztaczanego przez nią wizerunku spłoszonej, nieśmiałej osóbki.
Zamrugał. Pytająco spojrzał na dziewczynę. Zdał sobie sprawę, że jej chwilowa pewność siebie była jedynie maską. Wpatrywała się w niego ze strachem, jakby przerażona tym co przed chwilą powiedziała.
- Czego mam nie robić? - zapytał łagodnie.
- Zostaw Andre w spokoju - to już nie był rozkaz, a raczej rozpaczliwe błaganie. - Zrobię wszystko co zechcesz, tylko go do tego nie mieszaj.
Christophera zamurowało jeszcze bardziej. Czego ona od niego chciała i kim do cholery był Andre? Milczenie okazało się błędem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Podeszła do niego bliżej. Ramionami oplotła jego szyję. Normalnie sięgała mu ledwie do ramienia, teraz jednak gdy opierał się tyłem o ławkę, ich twarze znalazły się na równej wysokości. Ich usta dzieliły od siebie centymetry.
- Proszę - wyszeptała, znajdując się tak blisko.
Jej ciało dotykało jego ciała, jej usta znalazły się przy jego ustach, a on poczuł jak płonie. Nie było myśli, nie było świata, nie było niczego poza nią. Gdy go pocałowała, przyciągnął ją do siebie stanowczo. Namiętnie, gorliwie odwzajemnił pocałunek. Smakowała tak słodko. Upojnie... Gdy wreszcie się od siebie odsunęli, z trudem łapał oddech. Poczuł jak niewygodne zrobiły się, zbyt ciasne w tym momencie, dżinsowe spodnie. Bella opadła na podłogę, klękając przed nim. Drobnymi dłońmi, o smukłych palcach, sięgnęła do jego rozporka. Oprzytomniał.
- Zwariowałaś?! - niemalże warknął, chwytając ją za ramiona i podnosząc do góry.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
- Zrobiłam coś nie tak? - zapytała niepewnie.
Miał ochotę walić głową w ścianę. Był pewien, że jeżeli zaraz nie ochlapie się zimną wodą, to jej na to pozwoli. Budziła w nim tak silne uczucia... I to piekielne, palące pragnienie. Przyciągnął ją do siebie. Przytulił, głaszcząc jej włosy. Ze wszystkich sił starał się zebrać w sobie i w jakiś sposób uspokoić.
Rozdział V
Chciała się z nim spotkać. Po szkole. Było jej wszystko jedno gdzie. Skąd ta nagła zmiana? Wcześniej próbowała go unikać. Zdawało mu się, że panicznie się go boi, a teraz... zachowywała się tak, jakby była jego dziewczyną. Na korytarzu odnalazła jego rękę i wsunęła w nią swoją drobną dłoń. Na każdej przerwie, gdy mieli oddzielne lekcje, przybiegała pod drzwi jego klasy. Chodziła za nim niczym cień. Christopher już się zdążył kompletnie pogubić i po prostu jej na to wszystko pozwalał. Umówili się na wieczór w kawiarni, ale on miał nieco większe plany. Nareszcie dostał nowy samochód, mógł więc zaprosić Bellę na przejażdżkę za miasto. Wycieczkę, na której wreszcie będzie mógł z nią spokojnie porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Znów na chwilę udało jej się przysnąć. Mimo skrajnego wyczerpania te drzemki jednak nie trwały zbyt długo. Męczyła się tak przez całą noc. Ręce miała wyciągnięte nad głową, związane w nadgarstkach i przymocowane do ramy szerokiego łóżka. Na początku zdrętwienie było tylko uporczywe, teraz jednak po prostu koszmarnie ją bolało. Na nagim ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie było zimno, ale chłód poranka był wystarczająco nieprzyjemny. Między złączonymi nogami czuła twardość sztucznego członka. Pragnęła się go pozbyć, skulić się otulając własnymi ramionami. Teraz jednak pozostawało jej tylko czekać. Cierpliwie wytrzymać do czasu, aż leżący obok niej chłopak się obudzi. Gdy wreszcie otworzył oczy, znów powrócił strach. Na jej widok uśmiechnął sie aroganckim, leniwym uśmiechem. Wysunął spod kołdry dłoń, a ta zaczęła błądzić po jej naprężonym ciele.
- Bonjorno, Bella - przywitał się uprzejmym, zmysłowym głosem. - Dobrze spałaś?
Nie odpowiedziała, a on się tym nie przejmował. Odrzucił na bok kołdrę, przesunął się nieco w górę i rozwiązał jej ręce. Nie potrafiła powstrzymać westchnienia ulgi. Jego usta znalazły się na jej szyi. Całował dekolt dziewczyny, później powędrował niżej, ku jej piersiom, które jednocześnie pieścił dłońmi. Był delikatny, niemalże łagodny. Posłusznie leżała, poddając się jego pieszczotom. Zadrżała, gdy jedna z jego rąk przesunęła się jeszcze niżej, gładząc znajdujące się między jej nogami, wrażliwe miejsce. Powoli zaczął z niej wysuwać drażniącą jej wnętrze zabawkę. Odłożył ją na bok, a sam zsunął się niżej, leniwie całując jej podbrzusze, a potem łono. Językiem zaczął pieścić najbardziej intymne miejsca. Wbrew sobie poczuła podniecenie. Kiedy zaczęła myśleć, że zaraz oszaleje, on nagle przestał. Przetoczył się na plecy, splatając pod głową ręce. Zaprezentował swoją sterczącą w całej okazałości męskość.
- Chcę, żebyś na mnie usiadła - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Posłuchała. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby nie wykonała jego rozkazu, dławił ją w gardle. Wpatrywał się w nią intensywnie, wyraźnie zadowolony. Powoli zaczęła się poruszać. Oswobodził dłonie, by położyć je na jej biodrach i nadać ruchom dziewczyny odpowiedni rytm. Czuła go w sobie aż nazbyt mocno. Wypełniał ją całą, a jej zdradzieckie mięśnie same zaciskały się na jego członku jeszcze bardziej. Rozkosz mieszała się z bólem, ale posłusznie nie przestawała się poruszać. Jedna z jego rąk powędrowała ku jej piersi. Przymknęła oczy. Straciła poczucie rzeczywistości. Czas nie miał znaczenia. Przez jej umysł przestały płynąć jakiegokolwiek myśli. W pewnym momencie przyciągnął ją do siebie, oplatając ramionami, tak, że się na nim położyła. Teraz to on zaczął się poruszać, coraz szybciej i mocniej wsuwając się w jej wnętrze. Wtuliła twarz w jego szyję. Zadrżała pod wpływem tego cudownego uczucia, którego wcale nie chciała przy nim czuć. Oddech chłopaka przyspieszył. Poczuła, że on również kończy. Jeszcze kilka mocnych pchnięć i powoli się z niej wysunął. Zamknął ją w stalowym uścisku swoich ramion, a ona wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka. Przez chwilę wydawało jej się, że jest zupełnie tak jak kiedyś. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak szybko on rozwieje te złudne, naiwne marzenia.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Kurczowo zaciskała dłonie. Tak bardzo bała się spóźnić, że w rezultacie przyszła pół godziny za wcześnie. Teraz siedziała nad kubkiem, w tym momencie juz zupełnie zimnego, waniliowego latte. Gdy w drzwiach ujrzała zarys jego smukłej sylwetki, natychmiast poczuła paniczny strach. Starała się wolno i głęboko oddychać. Nie zrobi jej krzywdy. Nie ośmieli się. Nie tutaj. Zobaczył ją. Jego przystojną twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech. To był on, ale wyglądał zupełnie jak nie on. To znaczy... jego ciemne włosy w dalszym ciągu pozostawały krótko ścięte, oczy miały tą samą, szaroniebieską - niemalże srebrzystą barwę, szerokie ramiona zasłonięte były czarną koszulką. Na nogach miał grafitowe dżinsy i adidasy w podobnej kolorystyce. To wszystko było dokładnie takie samo. Tylko to jego niepewne spojrzenie zupełnie Belli nie pasowało. Ani jaśniejące na jej widok oczy i łagodność, którą w nich odnalazła. Christopher Sariel jakiego znała był podły, zimny i wyrachowany, natomiast ten chłopak... Nie! To jakaś podła sztuczka. Znów stała się jego zabawką, ale tym razem się nie podda. Może ją mieć, zrobić z nią co zechce, ale nie zniszczy jej psychicznie. Nie po tym, gdy z tak wielkim trudem to wszystko w sobie odbudowała.
- Hej, długo na mnie czekasz? - zapytał z brzmiącym w głosie poczuciem winy, jakby przeszkadzało mu to, że to nie on pojawił się pierwszy.
- Nie - skłamała, starając się oderwać od niego wzrok.
- Przynieść ci coś? - zaproponował uprzejmie.
Przecząco pokręciła głową, a potem przyszło jej na myśl, że być może to go urazi.
- Właściwie to... - patrzyła na niego niezdecydowana, bojąc się, że udzieli złej odpowiedzi.
Christopher westchnął.
- Nie pogniewasz się, jeśli sam coś wybiorę? - znów obdarzył ją tym swoim ciepłym, czarującym uśmiechem. - Zanotowałem już sobie w pamięci, że nie jadasz mięsa. Przyrzekam.
- Dobrze - przytaknęła mu z ulgą, nie mogąc zrozumieć jego zachowania.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby się o nią martwił... Gdy odszedł od stolika, z całej siły wbiła paznokcie w wierzch własnej dłoni. Musi być dzielna. Musi wszystko wytrzymać. Nie może pozwolić na to, by przez nią ktokolwiek skrzywdził osoby, które pokochała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jej strach urósł do gigantycznych rozmiarów w momencie gdy Christopher zaproponował wycieczkę. Myślała - była przekonana, że udało jej się uciec, a teraz koszmar zaczynał się od początku. W samochodzie siedziała spięta, milcząca. W tle grała cicha muzyka z radia. Chłopak również się nie odzywał. Po półgodzinnej drodze zatrzymał się na niepozornym, leśnym parkingu. Bella wysiadając z auta starała się nie drżeć. Zauważył to, mimo jej starań.
- Zimno ci? - zapytał z troską.
Tego wieczoru chciała wyglądać ładnie. Miała na sobie niebieską, sięgającą kolan sukienkę i białe zakolanówki ozdobione kokardkami w nieco jaśniejszym odcieniu błękitu. Na ramiona narzuciła mięciutki, cienki, srebrzysty sweterek, ale nie - nie było jej zimno. To strach sprawiał, że drżała. Przecząco pokręciła głową, gdy uporczywie nie spuszczał z niej wzroku. Wziął ją za rękę. To było takie naturalne. Wolnym krokiem ruszyli przez las, by chwilę później znaleźć się nad jeziorem. Christopher zatrzymał się na pomoście. Wiosna była w tym roku wyjątkowo ciepła, a wieczór pogodny. Usiedli na drewnianych, pachnących żywicą deskach. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku, a ona, o ile to tylko możliwe, bała się coraz bardziej. Wyglądało na to, że chłopak nad czymś się zastanawia.
- Czy będziesz odpowiadała na moje pytania? - zaczął po dłuższej chwili milczenia.
- Tak - zgodziła się automatycznie.
Siedzieli po turecku naprzeciwko siebie. Schował jej drobne dłonie w swoich rękach.
- Skąd mnie znasz? Spotkaliśmy się kiedyś? Kim według ciebie jestem? Dlaczego się mnie boisz? - wyrzucił z siebie.
Spojrzała na niego jak na idiotę. Naprawdę chciał, żeby mu odpowiedziała? To jakaś nowa gra? Test? Co jej zrobi jeśli nie odpowie? Głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Nazywasz się Christopher Sariel i przez ostatnie dwa lata mieszkałeś we Francji, ale z pochodzenia jesteś Włochem - zaczęła cicho, a on jej nie przerywał. - Nasi rodzice się przyjaźnili, a konkretniej moja mama z twoimi rodzicami. Chyba od zawsze. My również - dodała nieco mniej pewnie. - Potem moja mama zachorowała i umarła, a wy zabraliście mnie do siebie. Kiedy pojechałeś do Francji, wyjechałam razem z tobą, a wujek i ciocia zostali na Sycylii. Zakochałam się w tobie, a ty chyba we mnie - do oczu napłynęły jej łzy. Postanowiła skrócić historię do jednego zdania, ponieważ mówienie o tym sprawiało jej zbyt duży ból. Miała nadzieję, że nie będzie wymagał niczego więcej. - Przez rok byłam szczęśliwa, a potem wszystko się zmieniło. Ty się zmieniłeś. Twoja rodzina ma posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu. Tam właśnie mieszkaliśmy. Odprawiłeś prawie całą służbę. A potem... - mimo że do tej pory patrzyła bezpośrednio na niego, teraz spuściła wzrok i wbiła go w deski pomostu. - Potem zacząłeś robić te wszystkie rzeczy. Uciekłam - dodała jeszcze ciszej - ale ty mnie i tak znalazłeś. Jest dokładnie tak jak mówiłeś. Przed tobą nie da się uciec.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Gdy znów na niego spojrzała, Christopher wyglądał jakby opadła mu szczęka. Coś było nie tak, ale ona nie miała pojęcia co to takiego.
- Większość tych rzeczy się zgadza - odezwał się w końcu. - To znaczy rzeczywiście nazywam się Christopher Sariel i dwa lata temu przeprowadziłem się z Sycylii. Tylko, że razem z rodzicami. Do Stanów. Do Kalifornii. Do Fresno. Natomiast ciebie od roku widzę w moich snach - skończył niezbyt pewnie. - Nigdy cię wcześniej nie spotkałem.
Bella nie rozumiała zasad tej gry. O co mu tym razem chodziło? Czemu to robił?
- Mhm - przytaknęła na wszelki wypadek.
- Bella, popatrz na mnie - poprosił, a ona spełniła polecenie. Nieco mocniej ścisnął jej dłonie. - Nie jestem osobą, która cię skrzywdziła. Nigdy bym nie zrobił niczego wbrew twojej woli. Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego. Rozumiesz?
Jego głos był natarczywy, pełen pasji. Jakby to co mówił było bardzo ważne. Sytuacja wydała jej się surrealistyczna. Gdyby tak się nie bała, zapewne wybuchłaby śmiechem. Teraz jednak po prostu to przemilczała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odwiózł ją do domu, w jej głowie pozostawiając mieszaninę szybko wirujących myśli. Nie wierzyła mu. Ani przez chwilę. Tylko, że całym swoim sercem pragnęła mu uwierzyć. Może coś się stało? Może stracił pamięć? Może teraz był kimś zupełnie innym? Nie! To tylko podła gra, kolejny pomysł na to, by ją skrzywdzić. Wiedziała, powtarzała sobie w duchu, że tych właśnie myśli musi się trzymać, inaczej uda mu się kompletnie ją zniszczyć. Otworzyła drzwi i nie podnosząc wzroku weszła do mieszkania.
- Gdzie byłaś?! - ulga w głosie czekającego na nią Andre mieszała się z naganą i pretensją.
Nie zdążyła jeszcze dobrze wejść do środka, gdy chłopak chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka, pozwalając mu na to, by dłuższą chwilę obejmował ją ramionami.
- Nie martw się o mnie - uśmiechnęła się do niego blado, patrząc mu w oczy, gdy odrobinę ją od siebie odsunął.
- Niby jak mam się nie martwić? - zapytał zirytowany. - Odebrałem cię ze szkoły i przywiozłem tutaj, potem poszedłem do pracy, a ty w międzyczasie zniknęłaś. Bałem się o ciebie - przyznał już nieco ciszej.
- Przepraszam, umówiłam się z przyjacielem - Bella mimowolnie zastanowiła się jak często teraz będzie musiała kłamać.
Spojrzał na nią podejrzliwie, ale w żaden sposób tego nie skomentował.
- Informuj mnie o swoich planach, proszę - jego głos brzmiał w taki sposób, że nie była pewna czy to rozkaz czy błaganie.
- Dobrze, spróbuję - obiecała, wcale nie mając pewności na ile będzie w stanie dotrzymać danej mu obietnicy.
Rozdział VI
Nigdy nie myślała o Andre w ten sposób, to znaczy nie, że jest przystojny. Opiekował się nią, martwił. Był jej aniołem stróżem. Przyjacielem. Bratnią duszą. To było coś w rodzaju olśnienia. Głupiego i bardzo niechcianego. Do tego spłynęło na nią w najgorszym, możliwym momencie. Zabrał ją na plażę, nad morzę. Siedziała skulona na kocu podczas gdy on brodził w wodzie. Z koleżankami. Z wpatrzoną w niego Jane. Złotowłosą, opaloną i naprawdę śliczną. Od czasu do czasu było słychać ich wesoły śmiech. Miał na sobie szorty. Szerokie plecy chłopaka osłaniała ciemnoniebieska koszulka. Skrzywiła się na myśl, że zakrywa całkiem świeże, nieprzyjemne siniaki. W wyobraźni widziała jego roziskrzone, szarozielone oczy. Dlaczego to przy niej nigdy nie mógł się w ten sposób śmiać? Wiedziała dlaczego. Przynosiła ze sobą same problemy, kłopoty, zmartwienia. Ona sama prawie nigdy się nie śmiała, więc dlaczego ktokolwiek miałby to robić przy niej. Patykiem rysowała na pisku zawiłe wzory. Idiotka. Głupia, głupia, głupia idiotka. Ma przecież większe problemy niż jakaś tam durna zazdrość. A Andre... nie chciała o nim myśleć. Nie teraz. Nie miała zamiaru płakać przy jego przyjaciołach, a do oczu cisnęły się jej niechciane łzy.
- Bella? - podbiegł do niej, kucając przed dziewczyną. Boleśnie zdała sobie sprawę, że uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy. - Nie jest ci zimno? - zapytał zatroskany.
Chciała zaprzeczyć, ale on już podnosił swoją, leżącą obok niej na kocu, bluzę. Okrył nią odsłonięte ramiona dziewczyny. Dopiero teraz zauważyła, że pojawiła się na nich gęsia skórka. Przeklęła w duchu swoją delikatność. Nie chciała być taka. Wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę, albo lalkę. Marzyła o tym, by być taka... podniosła wzrok by napotkać rozbawione spojrzenie opierającej się dłonią o ramię Andre złotowłosej dziewczyny... chciała być taka jak Jane.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella wyglądała jakby sama nie wiedziała czy czuje się bardziej zadowolona czy winna. Spojrzała zachłannie na gofra z polewą toffi, którego dla niej kupił. Jego przyjaciele poszli zwiedzać nadmorskie jaskinie, a on nie miał zamiaru ciągnąć tam zmarzniętej dziewczyny. Dlatego się rozdzielili, a Belli najwyraźniej to odpowiadało. Jemu zresztą także. Dziewczyna jadła tak, jakby za chwilę ktoś miał jej tego gofra zabrać. Wcale nie jak dobrze ułożona, schludna panienka, na którą zazwyczaj wyglądała. Nie mógł powstrzymać śmiechu gdy nieco słodkiego sosu skapnęło na jej podbródek.
- No co? - spytała zirytowana, próbując się oblizać.
- Teraz będziesz słodka - Andre nie przestawał się śmiać.
- Ja zawsze jestem słodka - mruknęła w odpowiedzi wkładając do buzi resztę ciasta.
Zaczęła szukać w plecaku chusteczek, ale on ją uprzedził. Przysunął się bliżej i oblizał miejsce, w którym pojawiła się plamka z toffi.
- Ej! - wydała z siebie okrzyk zaskoczenia.
Andre się zmieszał. To był impuls. Nie planował tego. Po prostu zawsze była tak blisko... taka śliczna i pełna uroku... Tylko, że nie powinien był. Na chwilę zapomniał o tym przez co Bella przeszła i że z założenia miał być jej przyjacielem i... nikim więcej.
- Tak? - roześmiał się nieszczerym śmiechem, odsuwając nieco. - Jesteś nie tylko słodka, ale również naprawdę smaczna - oznajmił, za wszelką cenę starając się obrócić to niefortunne zajście w żart.
Przeklinał się w duchu, błagając by dziewczyna znów nie zamknęła się w sobie. Nie przy nim. Bella westchnęła, a jej orzechowe oczy nieco przygasły. Andre z trudem przełknął ślinę. Już chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić, ale wtedy ona wstała. Wzięła go za rękę.
- Przejdziemy się brzegiem? - poprosiła cicho.
Z ulgą dołączył do dziewczyny, która najwyraźniej nie miała mu za złego tego co zrobił. Wiedział, że będzie się musiał bardziej pilnować. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zrobił jej jakąkolwiek krzywdę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Dręczyło ją poczucie winy. Jane dawała tak wyraźne sygnały zainteresowania Andre, że nawet ślepy by zauważył. Kiedy jednak zaproponowała mu wspólne wyjście, on po prostu odmówił, choć doskonale się przy niej bawił. Zrobił to, ponieważ czuł się w obowiązku nią opiekować, a ona... ona tego nie chciała. Gdy już wreszcie udało jej się zasnąć, znów obudziła się z krzykiem. Koszmarne sny chyba już nigdy nie przestaną być jej towarzyszami. Andre, odrobinę zaspany, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i tym razem pojawił się w jej pokoju. Położył się tuż za jej plecami, przyciągając do siebie roztrzęsioną dziewczynę. Odgarnął z jej twarzy włosy, które niesfornie wysunęły się z luźnego warkocza.
- Spróbuj zasnąć - poprosił, przytulając do jej głowy szorstki policzek.
- Nie chcę spać - odpowiedziała mu ciągle jeszcze lekko drżącym głosem Bella.
- Więc co byś chciała? - zapytał lekko sennym mruknięciem.
Bella boleśnie zdawała sobie sprawę jak jest jej teraz dobrze, bezpiecznie, wygodnie i ciepło. Uwielbiała bliskość Andre. Potrzebowała jej teraz jak powietrza. To on pilnował dla niej tej cienkiej granicy między utratą zmysłów, a rzeczywistością.
- Nie musisz być przy mnie cały czas - jej słowa były idealnym zaprzeczeniem tego, czego naprawdę by chciała. - To znaczy - wyjaśniła zakłopotana - przykro mi, że z mojego powodu zrezygnowałeś z randki.
- Randki? - zdziwił się Andre.
- Spotkania na które zapraszała cię Jane - westchnęła cicho dziewczyna.
Chłopak roześmiał się dźwięcznie.
- Przepraszam, że tak to odebrałaś - mruknął. - Po prostu uznałem, że jesteś dobrą wymówką. Nie chciałem się z nią spotykać.
- Nie chciałeś? Dlaczego nie chciałeś? - zaskoczenie Belli było tak wielkie, że nie zdążyła ugryźć się w język.
- Nie jestem nią zainteresowany - oznajmił stanowczo.
- Więc kim jesteś? - zdziwiła się sama sobie jak bardzo jest przy nim odważna, jak mocno się otwiera.
Znów się roześmiał, ale nie udzielił jej odpowiedzi. Przylgnęła do niego jeszcze bardziej i wtedy właśnie to poczuła. Jego twardy członek otarł się o jej wypięta pupę. Cienkie, luźne spodnie od piżamy nie zdołały ukryć wypukłości. Zorientował się, że zauważyła.
- Cholera, Bella, ja przepraszam... - mruknął, odsuwając się od niej nieznacznie. Skrzywił się gdy na niego spojrzała. - Zawsze kładłem między nami kołdrę... - usprawiedliwił się zawstydzony.
Patrzyła na niego niedowierzająco, a potem to ona się roześmiała. Z dziwną ulgą i nietypową dla niej wesołością.
- Wiesz, nie jestem małą dziewczynką - oznajmiła mu buntowniczo. - Nie jestem też porcelanową lalką.
- Wiem - przyznał niepewnie, nie mając pojęcia do czego ona zmierza - ale i tak jesteś ode mnie sporo młodsza.
- Sporo? - ponownie się roześmiała. - Andre, ledwo co skończyłeś college. Dzielą nas może jakieś cztery lata.
Szczupłymi palcami dotknęła jego policzka. Chwycił jej dłoń w swoją.
- Bella, nie rób tego - poprosił nieco zachrypniętym głosem.
- Dlaczego? - zapytała niewinnie, obserwując jak topnieje jego opór.
Przynajmniej tyle mogła mu dać. Był to idealny sposób na to, by mu się odwdzięczyć za wszystko co dla niej zrobił. Otarła się o niego delikatnie. Nogą dotknęła jego nogi. Nie musiała nic więcej robić. To on ją pocałował. Nachylił się nad nią i pocałował. Delikatnie, ciepło. Oplotła ramionami jego szyję. Przyciągnęła go do siebie. Pogłębił pocałunek. Teraz stał się pełen pasji, namiętny. Poczuła w ustach jego język. Przymknęła oczy, mimowolnie porównując go do Christophera. To było zupełnie coś innego. Czystsze, wspanialsze. To napięcie w powietrzu, motyle w brzuchu, drżenie... Całą sobą czuła jak bardzo Andre na niej zależy. Po raz pierwszy odkryła, że nie tylko ona go potrzebuje - potrzebują siebie nawzajem. Jego ręka znalazła się pod jej piżamą, zaczęła błądzić po odsłoniętym brzuchu. Coś jednak było nie tak. Przerwał pocałunek. Spojrzał na nią. W jego wzroku ujrzała obawę i troskę.
- Naprawdę tego chcesz? - zapytał zdecydowanie zbyt szybko oddychając.
Czy on naprawdę musiał o to pytać? I psuć taki moment? Nie była niegrzeczną dziewczynką, ale dla niego... dla niego mogła być. W odpowiedzi oplotła nogami jego tułów, na powrót go do siebie przyciągając. Zadrżał. Tym razem już nie miał oporów by błądzić ręką pod jej piżamą. Jęknęła cicho gdy dotknął jej piersi. Tak czule... delikatnie... to było właśnie to, czego tak bardzo pragnęła. Jego usta delikatnie dotkały jej ust, by na moment oderwać się, znaleźć na jej szyi, przy uchu, a za chwilę znowu do nich powrócić. Jego dłonie zaczynały błądzić po jej ciele z coraz większa pewnością, a ona po prostu poddała się delikatnym pieszczotom. Powoli zdjął z niej piżamę, odrzucając ją na podłogę. Zsunął również swoje spodnie. Oplotła go ramionami. Całowała z równą pasją i gorliwością, z jaką on ją całował. Poczuła na brzuchu jego sztywny członek. Zadrżała z podniecenia. W tej chwili była już w stanie myśleć wyłącznie o nim. Jego usta znalazły się na jej piersiach. Palcami dotykał twardych sutków. Andre nie przestawał być delikatny i czuły, mimo że powstrzymywanie się musiało go kosztować wiele wysiłku. Przesunął dłoń na jej łono, jakby sprawdzając czy jest wilgotna. W końcu podniósł się tak, żeby być nad nią. W stłumionym świetle znajdujących się za oknem latarni widziała jego błyszczące, szarozielone oczy. Nie pamiętała o żadnych złych rzeczach, które jej się przydarzyły. Była tylko ona i on. Pragnienie. Ogień. Andre.
- Jesteś piękna – wymruczał jej do ucha, powoli wsuwając się do środka.
Ponownie oplotła go nogami. Przymknęła oczy, żeby nie czuć zażenowania, patrząc na niego. Przyglądał jej się z takim niesamowitym, niekłamanym zachwytem! Zaczął poruszać się coraz szybciej. Drżała, znajdując się pod nim. Mimowolnie wbiła paznokcie w jego szerokie ramiona. Nie zwrócił na to uwagi, ani na moment nie zwolnił. Wchodził coraz głębiej, silnymi, mocnymi pchnięciami, zupełnie jakby pragnął tego od dawna. Czuła coraz większą rozkosz. Nigdy wcześniej jej ciało tak na nikogo nie reagowało. Do tej pory nie spotkała się z tak silnymi odczuciami, z takim kompletnym zatraceniem. Nawet na początku z Christopherem nie było tak cudownie. Nawet dopóki nie zaczął... Nie chciała o tym teraz myśleć. Nie była w stanie myśleć. Pragnęła by istniał tylko Andre. I wtedy rozlało się po jej ciele to ciepłe uczucie, a świat się na chwilę zatrzymał. On jednak nie przestawał. Pragnął więcej. Otworzyła oczy i napotkała jego zachłanny wzrok. Z trudem powstrzymywała się od coraz głośniejszych jęków. Poczuła jak ciało chłopaka drży, jak z trudem łapie oddech. W końcu położył się obok, przyciągając stanowczo do siebie jej nagie ciało. Leżała w jego ramionach wsłuchana w przyspieszone bicie dwojga serc.
- Kocham cię - wyszeptał tuż przy jej uchu.
To było cudowne. Zarówno to co powiedział jak i to co się stało. Jego oddech sie wyrównał i zapadł w sen. Ona jednak nie mogła zasnąć. Leżała wtulona w jego ramiona, wpatrując się w panujący w pokoju mrok.
Rozdział VII
Wsunęła dłoń w jego rękę. Zaskoczony odwrócił się ku niej. Podeszła tak cicho, że w ogóle jej nie usłyszał. Właściwie to chyba nie było trudne. Stał zamyślony, a wokół panował zwyczajowy hałas i rozgardiasz. Ucieszył się z jej obecności. Ostatni raz widział ją gdy spotkali się w piątek po szkole, potem bez śladu przepadła na cały weekend. A teraz... teraz stała tu obok, po prostu, jak gdyby nigdy nic. Postanowił pozwolić, by to ona przerwała dzielące ich milczenie. Zrobiła to, gdy odruchowo splótł palce z jej palcami.
- Co dzisiaj będziemy robić? - zapytała pogodnym głosem.
Skrzywił sie nieznacznie. Jack planował na resztę dnia wagary. Było ciepło, mieli jechać nad jezioro, tyle, że w tym momencie on sam nade wszystko pragnął zostać w szkole. Z podążającą za nim wszędzie, niczym szczeniak, Bellą. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo jego drugiego ramienia znienacka uczepiła się kolejna dziewczyna.
- Chodźcie, zwiewamy - zawołała wesoło.
- O, Isabell też z nami jedzie? - tuż przy nich pojawił się Jack. - Fantastycznie, że udało ci się ją namówić.
Spłoszona Bella mocniej ścisnęła jego dłoń. Opiekuńczo objął ją ramieniem, przytulił do siebie.
- To Emily i Jack - przedstawił przyjaciół. - Planowaliśmy jechać nad jezioro - wyjaśnił - ale jeśli nie chcesz...
- Nie, w porządku - uśmiechnęła się do niego leciutko. - Chętnie z wami pojadę.
- No to spadamy - ponagliła ich Emily, chwytając za rękę Jacka i we czwórkę ruszyli na szkolny parking.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher westchnął. Jack i Emily dość szybko zajęli sie sobą, wiec on i Bella zostali sami. Naprawdę bardzo chciał zrozumieć, ale nie rozumiał. Ani tego co sobie wyjaśnili, ani tym bardziej własnych snów. Natomiast ona... ona zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Jakby znali się od lat. Jakby byli ze sobą. I oczywiście jakby się go panicznie bała. Choć w tym momencie Bella była radosna jak skowronek. Zachowywała się jak mała dziewczynka. Jakby na świecie nie istniały żadne problemy, a z pewnością nic złego nie mogłoby dotyczyć jej samej.
- Zobacz jakie piękne! - roześmiała się, pokazując mu zebrane naręcze polnych kwiatów.
Chwilę później usiadła na trawie, splatając z nich wianek. W wytartych dżinsach, które nosiła do szkoły, niebieskiej, krótkiej bluzeczce i z wplecionymi we włosy kwiatami wyglądała dość niecodziennie, a jednocześnie jej zachowanie i drobna postać były pełne uroku. Siedział oparty o pień zwalonego drzewa, przyglądając się jej z ciekawością. Była jak nimfa leśna. Kusząca i niedostępna. Tej nocy znów o niej śnił. Sen był tak niesamowicie realistyczny... Christopher nie mógł uwierzyć, że to co się w nim wydarzyło nie działo się naprawdę. Jednocześnie nigdy nie chciałby dopuścić do tego, żeby to co robił w tych snach Belli naprawdę się wydarzyło. Na chwilę przymknął oczy, a gdy je otworzył, ona była tuż obok niego. Uklęknęła przy nim. Dłonią dotknęła jego policzka, potem przesunęła nią po jego ciemnych włosach. Pochyliła się by go pocałować. Z trudem przełknął ślinę i zmusił się, by ją powstrzymać.
- Chris, co to za gra? - w jej oczach zalśniły łzy. - Ja nie chcę w nią grać - szepnęła rozpaczliwie. - Proszę cię, powiedz mi co mam zrobić, żebyś mnie chciał...
Przysunęła się bliżej, tak że teraz siedziała między jego rozstawionymi nogami. Była zbyt blisko, a na niego miało to zgubny wpływ.
- Nie chcę cię skrzywdzić - odezwał się cicho, wiedząc, że jeżeli ona się nie odsunie, to on nie wytrzyma.
Sama jej obecność działała na niego jak czerwona płachta na byka. Właściwie to nie potrzebował nawet obecności... wystarczyła sama myśl na jej temat. Teraz jednak, gdy była tak blisko, gdy go dotykała... czuł, że zaraz straci nad sobą kontrolę.
- Pragnę cię - wyszeptała mu do ucha, obsypując jego twarz pocałunkami.
Gdy odnalazła jego usta, przyciągnął ją do siebie stanowczym gestem. Przytulał ją, całował, dotykał. Nie zaprotestowała, gdy wsunął ręce pod jej bluzkę, zamiast tego odwdzięczyła się tym samym. Szczupłe dłonie dotykały jego brzucha, pleców, a potem zaczęły rozbierać go z longsleeva. Rozpiął jej koronkowy stanik, a ona zdjęła go, odrzucając na trawę. Palcami delikatnie przesunął po jej piersiach. Dotknął twardych, sterczących sutków. Niemalże fizycznie wyczuwał jej podniecenie. Całowała go bez opamiętania. Nie zwrócił nawet uwagi na to, kiedy zdążyła rozpiąć jego spodnie. Położył się na miękkim mchu, a ona usiadła na nim. Pozbyła się zarówno jego jak i swoich dżinsów. Christopherowi przemknęło przez myśl, że ktoś ich może zobaczyć, ale już po chwili zupełnie o tym zapomniał. Cały świat przestał istnieć. Jego rzeczywistością była teraz Bella. Dziewczyna o orzechowych oczach, w których płonął ogień. Był podniecony do granic możliwości. Gdy ujęła w rękę jego sterczący członek, pomyślał, że za chwilę zwariuje. Uniosła się odrobinę, a potem powoli na nim usiadła. Nie był w stanie tego wytrzymać, mimowolnie zaczął poruszać biodrami. Poczuł na skórze lepką wilgoć jej wnętrza. Był w niej i było to cudowne uczucie. Pasowali do siebie idealnie. Ona była jego częścią.
- Bella - wyszeptał jej imię, dłońmi przesuwając po perfekcyjnym ciele dziewczyny.
Na chwilę położyła się na nim, delikatnie przygryzając płatek jego ucha. Pocałowała go w usta, a potem znowu usiadła. Uśmiechnęła się, z rozmarzeniem wpatrując się w jego oczy. Przesunął dłonie na jej uda, wzdychając. Poruszała lekko biodrami, ale on czuł, że to zbyt wolno. Chciał... pragnął... musiał mieć więcej! Jego ciało krzyczało z rozpaczliwego pożądania. Dłonie, którymi do tej pory pieścił jej uda i pośladki, przesunął na biodra dziewczyny. Dostosował jej rytm do swojego, nie mogąc powstrzymać się od własnych ruchów. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe i bardziej zamglone. Nie była w stanie powstrzymać cichych jęków i westchnień. Położyła się na nim, jedynie delikatnie unosząc głowę, tak by jej twarz była naprzeciwko jego twarzy, a on jej na to pozwolił, nie przestając się w niej poruszać.
- Śniłem o tobie, śniłem o tym - wpatrywał się w jej rozanielone oczy i dopiero teraz nabrał całkowitej pewności, że do niczego dziewczyny nie zmusza.
Christopher przytulił ją do siebie jedną ręką, drugą dotykając jej piersi. Teraz poruszali się we wspólnym rytmie, który idealnie odpowiadał im obydwojgu. W pewnym momencie Bella jęknęła gardłowo, prężąc się przez chwilę, a potem przytulając do niego jeszcze bardziej. Uniósł ją delikatnie i położył na plecach, by sam móc znaleźć się nad nią. Wchodził w nią mocnymi, szybkimi pchnięciami, a ona przesuwała dłońmi po jego plecach. Jeszcze chwilę trwało zanim doszedł z kilkoma, głośnymi westchnięciami. Przymknął oczy oddychając ciężko. Położył się na trawie, przyciągając ją do siebie stanowczo. Objął ją ramionami i powoli, leniwie zaczął całować, a ona odwzajemniała jego pocałunki. Nagle zerwała się gwałtownie, słysząc szelest liści i łamane gałązki. Pospiesznie zaczęła wciągać spodnie.
- Świetne wyczucie czasu - mruknął niezadowolony, ale nie tracąc czasu dołączył do niej.
Bella, oprócz kwiatów, we włosach teraz miała także liście. Nie było czasu doprowadzić się do porządku. Między drzewami pojawił się Jack i tak samo roztrzepana jak Bella, Emily. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
- Nie traciliście czasu - skomentował sytuację rozbawiony Jack.
Ku zdumieniu Christophera, Bella roześmiała się srebrzyście i wsunęła pod jego ramię. Przytulił ją do siebie zaborczym gestem. Wolną ręką wyciągnął z jej włosów kilka listków, a potem pocałował dziewczynę w czubek głowy. Była jego i czuł się, jakby to było spełnienie wszystkich marzeń.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella nie rozumiała jak to się mogło wydarzyć. Powoli, z dnia na dzień, zakochiwała się w Christopherze na nowo. Tak naprawdę nigdy nie przestała go kochać. Czegokolwiek by nie robił. Teraz jednak czuła się zupełnie jakby ostatni rok nigdy nie istniał. Mimowolnie, ale nieubłaganie zaczęła wierzyć w historię chłopaka. Przecież mogło stać się tyle rzeczy... Mógł na przykład częściowo stracić pamięć. W dalszym ciągu jednak czuła przed nim strach. Bała się przede wszystkim tego, że to z jego strony zupełnie nowa, najbardziej podła ze wszystkich, gra. Być może postanowił oddać jej, jej ukochanego Christophera tylko po to, by za chwilę brutalnie jej go pozbawić. Kiedy jednak była przy nim, to nie miało żadnego znaczenia. Czuła się jak we śnie. Właściwie, to pierwszy raz od bardzo dawna mogła powiedzieć, że jest szczęśliwa. Z jednej strony otaczali ją opiekuńcza Ann, która traktowała ją jak własną córkę i kochany, będący przy niej zawsze gdy go potrzebowała, Andre. Z drugiej natomiast Chris, taki sam jak we Włoszech, taki sam jak wtedy gdy była mała. Polubiła nawet wiecznie czymś rozbawionego, sprośnie żartującego Jacka i Emily, z którymi dość często się spotykali. Wszystko układało sie zbyt dobrze, żeby mogło być prawdą, a trwało już niemal trzy tygodnie.
Siedziała na jego łóżku, przeglądając zabrany z biurka szkicownik. Początek był śliczny. Na rysunkach była ona - w zwiewnych sukienkach, między kwiatami. Później jednak, ze strony na stronę, robiło się coraz gorzej. Koszmar powracał. Związane ręce, smagane batem plecy, upokorzenie i ból. W tej chwili przekonanie, że zachowanie Christophera to jedynie podła gra, powróciło do Belli ze wzmożoną siłą. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił do pokoju.
- O tym właśnie między innymi miałem sny - odezwał się, wyjmując z jej dłoni szkicownik.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem, przekonana, że zrobiła coś złego i teraz on pokaże na co go stać. Chłopak jednak po prostu usiadł obok niej na łóżku, plecami opierając się o pomalowaną na niebiesko ścianę. Przysunęła się do niego bliżej, a on ją przytulił. To było takie nierzeczywiste...
- Boję się - przyznała się do tego wbrew sobie. - Boję się, że znowu się zmienisz.
- Nie zmienię się - oznajmił stanowczo Chris - po prostu nigdy nie byłem inny. Bella - odsunął ją od siebie, tylko odrobinę, tak by móc spojrzeć jej w oczy - wiem, że mi nie ufasz, ale nie skrzywdzę cię. Nigdy. Przyrzekam.
Miał rację, nie ufała mu. I choć bardzo chciała w to co się działo uwierzyć, po tym co ją spotkało po prostu nie wierzyła.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Wyśliznęła się z jego domu w środku nocy. Po cichu, tak, żeby go nie obudzić. Spędzała z nim coraz więcej czasu. Pragnęła zrozumieć to co było dla niej zupełnie niezrozumiałe. I oczywiście była też jej nowa rodzina. Nie mogła pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób skrzywdził Andreasa, a to, że cała jego uwaga skupiała się na niej, działało jak najbardziej skutecznie. Do domu nie miała tak daleko. Zaledwie kilka przecznic, a noc była przyjemna i ciepła. Spacer jej ani trochę nie martwił. Oznaczał po prostu kilka chwil na własne przemyślenia. Zatrzymała się zaskoczona, gdy na kogoś wpadła. Podniosła wzrok, by napotkać spojrzenie szarozielonych oczu.
- Andre, co tu robisz? - ulga, że to on, zmieszanie, sama nie wiedziała co w tym momencie czuje.
- Co ty robiłaś tam?! - niemalże warknął na nią, przytrzymując ją za ramiona.
- Byłam u Christophera - odpowiedziała szczerze, nie zrozumiawszy intencji pytania.
- Sypiasz z nim? - zapytał wprost.
- Tak - odpowiedziała przyzwyczajona do mówienia mu prawdy.
- Zmusza cię do tego? - zapytał coraz bardziej rozgniewany, zbyt mocno zaciskając trzymające ją ręce.
- Nie... - wyszeptała niemal niedosłyszalnie.
Jego spojrzenie się zmieniło. Gniew gdzieś wyparował. Teraz było pełne smutku. Bólu. Andre puścił ją. Odwrócił się od niej.
- Chodźmy do domu - odezwał się tekturowym, wypranym z emocji głosem.
- Zaczekaj - chwyciła go za rękę.
Otrącił jej dłoń, ale ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Myślałem... byłem przekonany, że coś dla ciebie znaczę - wyrzucił z siebie - że my...
Łzy. W jego oczach pojawiły się łzy. Bella czuła się, jakby jej serce rozpadało się na milion, drobnych kawałków.
- Andre... - zaczęła, ale on przecząco pokręcił głową.
- Wracajmy do domu - powtórzył i ruszył nie czekając na nią.
- Andre, to nie tak - dogoniła go prawie od razu.
Roześmiał sie gorzko.
- Wiesz, ze wszystkich dziewczyn, jakie poznałem - mówił nie zwalniając kroku - nie spodziewałem się, że akurat ty...
- Andre! - krzyknęła, a potem zamilkła, zdając sobie sprawę jak już jest późno. Nabrała w płuca powietrza, by odetchnąć głęboko i uspokoić swój własny głos. Efekt jednak osiągnęła, bo chłopak znów się zatrzymał. - Ja nie mogę pozwolić na to, żeby stało ci się coś złego - chwyciła go za rękę. - Żeby on w jakikolwiek sposób cię skrzywdził. Proszę, zrozum - szeptała gorączkowo. - On jest zdolny do wszystkiego, z zimną krwią mógłby...
Chłopak przyciągnął ją do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem. Wpatrywała się w niego oniemiała. Niepewnie odwzajemniła jego pocałunek. Od tamtego jednego razu nic się między nimi nie działo. Andre przytulał ją do siebie, całował jej włosy, trzymał za rękę, ale nigdy nie inicjował niczego więcej. To z Christopherem przez ten czas sypiała.
- Nigdy... więcej... się z nim nie spotkasz - jego głos był cichy, ale stanowczy. Namiętne pocałunki przerywały słowa.
- Andre... - próbowała coś powiedzieć, ale zmroził ją inny, równie znajomy głos.
Stał niedbale oparty o maskę czarnego, sportowego Porsche. Bella mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą nie było tu ani jego, ani drogiego auta. Wpatrywał się w nich intensywnie, a jego srebrzyste oczy w świetle latarni wyglądały niczym kocie.
- Proszę, proszę - uśmiechnął się arogancko, a ona zadrżała na widok tego uśmiechu - zagubiona dziewczynka i pies, którego sobie przygruchała. Czyż to nie piękna scena? - szydził.
Belli zabrakło powietrza. Zaczęła ogarniać ją panika. Andre stanął w taki sposób, by znaleźć się między nią, a nieznajomym. Nie! To nie działo się naprawdę! Nie mogło się dziać! Pełna pięknych marzeń bańka właśnie się rozbiła, a jej nowa, idealna rzeczywistość rozsypała się w pył.
Rozdział VIII
Chłopak, który przed chwilą jeszcze stał przy aucie, teraz z gracją wyminął Andre, zupełnie tak, jakby go tam w ogóle nie było. Chwycił Bellę za ramię, mocno i stanowczo przyciągając do siebie.
- Uważałaś, że było ci źle? - zapytał chłodno. - Teraz będzie znacznie gorzej.
Andre czuł się jak we śnie. Ogarniała go dziwna, lepka masa. Jego ciało było zbyt ociężałe, żeby się ruszać. Gdy jednak zobaczył przerażone, orzechowe oczy, otrząsnął się na tyle, żeby dotarło do niego, że musi coś zrobić. Powinien ją obronić, zabrać stąd, a nie stać jak idiota. Ogromnym wysiłkiem woli przejął kontrolę nad własnym ciałem.
- Zostaw ją! - warknął, odpychając od Belli chłopaka.
Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, które jednak już po chwili zastąpiła lodowato zimna maska. Andre w jednej chwili go rozpoznał. To u niego w domu Bella próbowała się zabić. To od niego właśnie wracała i to jemu wtedy przyłożył. Najwyraźniej musi to zrobić jeszcze raz, a potem zabrać stąd przerażoną dziewczynę - jak najdalej. Tym razem jednak nie poszło tak łatwo. Nieznajomy zwinnie uniknął jego ciosu.
- Dość tego! - rozkazał, a Andre poczuł, że znów nie jest w stanie się ruszać. W srebrzystych oczach chłopaka pojawiła się teraz iskierka drwiącego rozbawienia. - Do samochodu. Obydwoje. Natychmiast.
Polecenia były krótkie i ostre, a Andre dopiero otwierając drzwi Porsche zdał sobie sprawę, że je wykonuje. To nie miało sensu. Dlaczego to robił? Bella wsiadła do środka, więc nie miał już wyboru. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał zostawić jej samej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jechali przez kilkadziesiąt minut, by w końcu zatrzymać się przed okazałą willą z widokiem na morze. Bella milczała zbyt przerażona, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Dopiero teraz, gdy ujrzała ją po raz trzeci, zauważyła wyraźną zmianę. Christopher jej nie okłamał. Tamten Christopher jej nie okłamał. Nie zamierzał jej skrzywdzić. Ten jednak był inny, a przemiana była tak wyraźna, że nie miała pojęcia jak wcześniej mogła jej nie dostrzec. Zupełnie jakby nie był sobą. Choć jednak... to w dalszym ciągu był on. Gdy zaparkował, posłusznie wysiadła z samochodu i weszła do budynku. Tuż za sobą czuła obecność Andre, który zachowywał się jakby ktoś odurzył go narkotykami. Niejednokrotnie widziała już jak Christopher wpływał w ten sposób na ludzi. Nie miała pojęcia co dokładnie robił, ale wiedziała, że to właśnie on. Zaprowadził ich do zajmującego całe drugie piętro, rozległego salonu, który opływał we wszelkie możliwe luksusy. Na ścianie wisiał ogromny telewizor, nieopodal którego stał barek z drogimi alkoholami. Skórzane meble wyglądały klasycznie i dość surowo, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych.
- Długo musiałem cię szukać - oznajmił z lekką nutką podziwu w głosie Christopher, wprowadzając ją do pokoju. - Udało ci się całkiem dobrze ukryć - przyznał.
Chciała mu odpowiedzieć. Uzmysłowić, że przecież widzieli się kilka chwil wcześniej, że przecież cały czas tam był. Wolała jednak milczeć. Tak było bezpieczniej. Rozsądniej. Christopher swoje chłodne spojrzenie przeniósł na Andreasa. Uśmiechnął się, a Bella wiedziała, że ten uśmiech nie wróży niczego dobrego.
- Usiądź tam - rozkazał mu, wskazując jeden z foteli, a Andre posłusznie, bez słowa protestu, wykonał jego polecenie.
Podszedł do barku i do dwóch szklanek nalał whisky. Jedną z nich podał siedzącemu w fotelu chłopakowi, a potem oparł się o blat stołu, sam trzymając w dłoni drugą. Bella znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Tym razem obok chłodu szaroniebieskich oczu pojawiło się pożądanie. Mimowolnie zadrżała, nie mając pojęcia co tym razem ją czeka.
- Rozbierzesz się dla nas, powoli i bardzo zachęcająco - oznajmił cichym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Potem pomyślę co zrobimy dalej - uśmiech, którym ją obdarzył mógł zmrozić w żyłach krew.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pewności czy w ogóle był w stanie myśleć. Patrzył na pobladłą z przerażenia twarz Belli i w żaden sposób nie reagował. Tylko dlaczego? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Posłusznie siedział w fotelu, od czasu do czasu popijając nalany dla niego alkohol. Ciemnowłosy chłopak przesuwał dłońmi po ciele nagiej dziewczyny. Andreas czuł do niego nienawiść. To, że jej dotykał, sprawiało mu ból. Bella powoli zaczęła rozbierać również jego, jakby w ogóle nie przejmując się obecnością Andreasa. Tamten całował ją zapamiętale. Podniósł dziewczynę z ziemi, a ona oplotła go nogami.
- Myślę, że pójdziesz z nami - zwrócił się do niego z nieprzyjemnym uśmiechem, na chwilę odrywając swoje usta od alabastrowej skóry Belli.
Andreas chciał zaprotestować, ale nie był w stanie tego zrobić. Posłusznie wstał z fotela i niczym skazaniec, udał się za nimi do innego pokoju.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella leżała na szerokim łóżku, starając się nie zwracać uwagi na to, co robił z jej ciałem Christopher. Nie potrafiła jednak zignorować milczącej obecności Andre. Chłopak klęczał pod ścianą, z założonymi za głową rękami, mimowolnie się w nią wpatrując. To było nie do zniesienia. Zarówno dla niego jak i dla niej. Przymknęła oczy, starając się wyobrazić sobie, że jest zupełnie gdzie indziej. Może znowu na leśnej polanie? Christopher był delikatny, niemalże czuły. Całował jej ciało, w przyjemny sposób pieścił piersi. Bella czuła narastające podniecenie. Chłopak zbyt dobrze ją znał. Gdy przesunął się niżej, językiem przesuwając po jej intymnym miejscu, nie potrafiła powstrzymać cichego jęku. Przestał idealnie w momencie, gdy poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Silnymi dłońmi zmusił ją, żeby uklęknęła i wypięła pupę. Podparła się na rękach. Christopher dopilnował, żeby twarzą skierowana była w stronę Andreasa. Zawstydzona spuściła wzrok.
- O nie, będziesz patrzyła mu w oczy - usłyszała drwiący rozkaz, którego bała się nie wypełnić.
Rozsunął jej nogi, by móc uklęknąć między nimi. Wszedł w nią mocno, brutalnie, bez zapowiedzi. Zachłysnęła się powietrzem. Na chwilę wstrzymała oddech. Na policzkach Andreasa pojawiły się łzy. Ona sama, z trudem powstrzymywała się, żeby nie zacząć płakać. Nie zamierzała dać Christopherowi tej satysfakcji. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze. Nie była w stanie powstrzymać jęków i westchnień. Jego ręce znajdowały się na jej biodrach, zmuszając ją, by także się poruszała. Po kilku minutach wtuliła twarz w poduszkę, a on jej na to pozwolił, nie przestając się jednak poruszać. Był tam, był w niej, a ona czuła go całą sobą. Równie boleśnie, co na samym początku, zdawała sobie również sprawę z obecności, obserwującego tą scenę załzawionymi oczami, Andre.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził sie zlany potem. Gwałtownie usiadł. Bella! Nie było jej przy nim. Za to była... była w jego śnie. Zadrżał, bo to było gorsze od wszystkiego, co śniło mu się do tej pory. I wydawało się takie rzeczywiste... Wstał i poszedł pod prysznic. Wiedział, że już na pewno nie zaśnie. Ciepła woda sprawiała, że myślał coraz jaśniej. A co jeżeli... Skoro ona znała jego sny... Mimo pary, która unosiła się w kabinie nagle ogarnął go chłód. Co jeżeli jego sny w jakiś sposób były prawdą? Widział dom do którego pojechali. Znał to miejsce. Zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Pospiesznie wciągnął na siebie grafitowe dżinsy i czarną koszulkę. Jego myśli, serce i oddech nie uspokoją się dopóki nie dostanie potwierdzenia, że to co mu się śniło nie działo się naprawdę. Przez dom wszedł do garażu by dostać się do auta. Rodzice spali albo w ogóle ich nie było. I tak nie miało to żadnego znaczenia. Gdy wsiadał do samochodu i odpalał silnik, miał przed sobą jasno wytyczony cel podróży.
Rozdział IX
Christopher zaklął cicho. Czarne Porsche stało dokładnie w tym miejscu, w którym je zostawił. To znaczy - zostawił w swoim śnie. Nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ale jeżeli się działo, to w takim razie Bella... Wiedział, że musi to sprawdzić. Tylko jak? Uśmiechnął sie do siebie na myśl, że może rodzice wreszcie go zauważą, gdy będą musieli zapłacić kaucję, kiedy zostanie aresztowany za włamanie. Kuszący pomysł. Ostatecznie postanowił, mimo wczesnej godziny, po prostu zadzwonić do drzwi. W ten, jakże banalny sposób, będzie mógł udowodnić sobie, że jest kompletnym wariatem. Zaparkował swoje sportowe auto obok Porsche i, ze zbyt szybko bijącym sercem, wysiadł by zrealizować swój plan.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W pierwszej chwili chciał zignorować natręta - jeszcze nie skończył zabawy. Gdy jednak wyjrzał przez okno, zorientował się, że niezapowiedziany gość przyjechał tutaj specjalnie do niego, na dodatek wcale nie tanim samochodem, więc istniała możliwość, że był to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Włożył na siebie spodnie i tylko w nie ubrany zszedł na dół. Było to działanie celowe. Chciał, żeby natręt zorientował się, że w czymś mu przeszkodził.
- O co chodzi? - zaczął otwierając drzwi, ale zamilkł gdy tylko uchyliły się do połowy.
Na dworze stał on, a przynajmniej ktoś do niego bliźniaczo podobny. Stał i wpatrywał sie w niego tak samo zaskoczonym wzrokiem jak jego własny. Nieproszony gość otrząsnął się pierwszy i mijając go w drzwiach wszedł do środka.
- Kim jesteś? - zażądał odpowiedzi.
Christopher zatrzasnął drzwi.
- Takie samo pytanie mógłbym zadać tobie - oznajmił.
- Nazywam się Christopher Sariel - wzruszył ramionami nieznajomy, jakby już spodziewał się, usłyszenia takiej samej odpowiedzi. - Szukam przyjaciółki. Czy jest tutaj? - jego głos stał się natarczywy. Rozkazujący. A on, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, rozpoznał w nim swój własny ton.
To było dziwne, ale i intrygujące. Christopher jednak zdał sobie jasno sprawę, że ta wymiana zdań jest kompletnie pozbawiona sensu.
- Przedyskutujemy to na górze - oznajmił, formując te słowa w taki sposób, jakby były rozkazem.
Jego oczy spojrzały na niego zaskoczone. Chłopak nieufnie ocenił go wzrokiem.
- Nie - oznajmił w końcu. - Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiesz mi gdzie jest Bella.
W tym momencie Christopher zaczął czuć, że traci kontrolę. Ten nieznajomy... bez trudu... bez najmniejszego wysiłku... ignorował jego rozkazy! To nie było możliwe!
- Chirs? - znajomy głos przerwał im mierzenie się wrogimi spojrzeniami. - Chris! - krzyknęła Bella, zbiegając po schodach.
Obydwaj, jak na komendę, podnieśli na nią wzrok. Miała na sobie biały szlafroczek, z miękkiej froty i najwyraźniej nic więcej. Poplątane, rozwiane włosy i zaróżowione policzki. Jej widok sprawił, że coś ścisnęło go w dołku. Obydwaj zareagowali, każdy jednak inaczej.
- Wracaj na górę! - zażądał w ten samej chwili, w której nieznajomy podbiegł do dziewczyny, chwytając ją w ramiona.
Tego było za wiele! Miał także inne metody. Nie polegał jedynie na sile uroku. Skrzywił się, gdy Bella ufnie wtuliła się w tors obcego chłopaka - jego sobowtóra. Powoli, spokojnym krokiem podszedł do stojącej w korytarzu komody. Z górnej szuflady wyciągnął rewolwer, a potem, z równym spokojem, jak gdyby nigdy nic, po prostu wystrzelił.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Padł wystrzał. Bella krzyknęła. Na plecach zarówno jednego jak i drugiego pojawiła się krwawa plama. Stojący przy komodzie Christopher osunął się na podłogę, upuszczając broń. Chłopak, który wciąż był przy Belli, ciężko się o nią oparł. Przerażona pomogła mu usiąść na schodach. Jęknął z bólu. Musiała coś zrobić, ale nie miała pojęcia co. Nie chciała go zostawiać, a może właściwie ich zostawiać?
- Andre! - krzyknęła rozpaczliwie, mając nadzieję, że tamten obudził się z transu.
Najwyraźniej urok Christophera przestał na niego działać, gdyż już po chwili był obok niej.
- Co do cholery?! - stanął oniemiały, nie mogąc zrozumieć sytuacji.
- Pomóż, mi proszę - ponagliła go Bella.
Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że obydwaj są ranni. Przykucnął przy siedzącym na schodach chłopaku. Obejrzał ranę.
- Wygląda na draśnięcie. Trzeba je zszyć i opatrzyć. Zadzwoń na pogotowie - rozkazał - a ja ich dokładniej obejrzę. Co się w ogóle wydarzyło? To bliźniacy?
Dziewczyna przecząco pokręciła głową.
- Zadzwonię na pogotowie i jak im to wyjaśnimy? - spytała cicho. - Uważasz, że to naprawdę konieczne? - dodała błagalnie.
Z jakiejś przyczyny intuicja podpowiadała jej, że to byłby naprawdę zły pomysł. Christopher by sobie poradził, ale nie zdziwiłaby się, gdyby na przykład o strzelanie do nich oskarżył Andre. Nie wątpiła, że wszyscy by mu uwierzyli. Na myśl przyszło jej również kilka innych, jeszcze gorszych scenariuszy.
- Doskonale - wzruszył ramionami próbując nie okazać niezadowolenia i swojej niechęci. - Jest tu jakaś apteczka? - rzucił w powietrze.
- W łazience - mruknął pełnym bólu głosem gospodarz.
Andreas pomógł Belli zaprowadzić obydwu chłopaków na górę. Wiedziała, że zapewne myśli o tym, by ich tu zostawić i zniknąć jak najszybciej. To wszystko było tak irytująco dziwne... a jednak, ona sama była już do tego przyzwyczajona. Myśl o ucieczce była kusząca, ale nie skorzystała z okazji. Nie potrafiłaby ich w ten sposób zostawić. Obydwaj, bez góry, tylko w samych spodniach, siedzący obok siebie. Wyglądali idealnie jak jednojajowe bliźniaki. Nikt by ich nie odróżnił. Chociaż nie... Bella wiedziała, że by ich rozpoznała. Jeden Christopher siedział niezbyt pewnie, jakby zastanawiał się o co chodzi. Gdy jego wzrok kierował się ku niej był pełen ciepła i troski. Drugi, mimo tego co się stało, już zdążył się otrząsnąć i znowu był panem sytuacji. W jego spojrzeniu był chłód i zimna kalkulacja. Zastanawiał się o co chodzi, zaciekawiony zagadką, na którą trafił. Była przekonana, że myśli, jakie może z tego wyciągnąć korzyści. Nie myliła się.
- Intrygujące - mruknął Christopher przyglądając się swojemu sobowtórowi, gdy Andreas skończył zajmować się jego postrzałową raną. - Kto cię tutaj przysłał? - zapytał patrząc prosto w swoje odbicie.
- Sam się przysłałem - odwarknął mu tamten. - Przyszedłem po Bellę i w dalszym ciągu zamierzam ją stąd zabrać.
- Cóż - szeroki uśmiech Chrisophera nie obejmował szaroniebieskich oczu - w takim razie chyba obydwaj powinniśmy się cieszyć, że tak kiepsko strzelam. Inaczej Bella zostałaby zupełnie sama.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś musiało pójść nie tak, tylko kiedy i przy jakiej okazji? Christopher tego nie wiedział, ale jego sobowtór fascynował go coraz bardziej. Był... nim, a jednocześnie zupełnie się od niego różnił. Tyle, że odczuwali dokładnie to samo. Z rozmysłem przesunął żyletką po przedramieniu, tnąc się do krwi, by zorientować się czy to samo stanie się z drugim chłopakiem. I rzeczywiście. Tamten nawet nie zauważył, że z niezbyt głębokiej rany spływają stróżki krwi. Nie miało to kompletnie żadnego sensu - najmniejszej racji bytu, a przez to intrygowało go tylko jeszcze bardziej.
- Nic ci nie jest? - wykrzyknęła Bella, zrywając się z fotela na którym siedziała i podbiegając do chłopaka.
Skrzywił się nieznacznie na myśl o tym, że to nie nim się zainteresowała, gdy wyszedł z łazienki sprawdzić efekt swojej pracy. Rana z boku pleców bolała przy każdym kroku, mogło jednak być gorzej. Znacznie gorzej. Przyglądał się jak dziewczyna delikatnie zmywa płynącą po ręce tamtego krew. Jak przykłada w miejscu skaleczenia gazę. Miał ochotę odciągnąć ją stamtąd, musiał jednak mieć jakiś plan. Na spokojnie to wszystko przemyśleć, żeby nie popełnić po raz drugi jakiegoś głupstwa. Skoro raniąc tamtego ranił również sam siebie...
- Idziemy do domu - oznajmił spokojnym, ale stanowczym głosem Andreas, podchodząc do dziewczyny. Wziął ją za rękę. - Nic im nie będzie - dodał, gdy spojrzała na niego niepewnie.
- Nie zabierzesz jej stąd!
- Nie ma mowy! - Christopher zdziwił się gdy obydwaj zaprotestowali niemal chórem.
- Wy nie macie w tej kwestii nic do powiedzenia - odwarknął im w odpowiedzi blondyn.
Bella wyrwała mu rękę. Cofnęła się o krok. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie Christopher - ten drugi Christopher - wstał.
- Wracaj do domu - zwrócił się do Andreasa, a Christopher usłyszał w jego głosie swój własny ton. - Zapomnij o Belli. Ona zostanie ze mną, a ja dopilnuję, żeby nikt jej nie skrzywdził.
Chłopak przez chwilę patrzył na niego bezmyślnie, pustym wzrokiem, jakby nie wiedział w ogóle co tutaj robi. Potem odwrócił się, zszedł po schodach i wyszedł z domu. Bella przylgnęła do boku drugiego Christophera, a on otoczył ją ramieniem, w opiekuńczym geście.
- Tak będzie najlepiej - powiedział do niej cicho, a ona skinęła głową.
Tak, całkiem możliwe - przyznał w myślach Christopher - że właśnie tak będzie najlepiej.
Rozdział X
Obudziła się, choć dalej czuła się zmęczona. Nie, to chyba oni ją obudzili. Kłócili się o coś i robili to zbyt głośno. Przeciągnęła się ziewając. Nic dziwnego, że obydwaj byli ciekawi siebie nawzajem. Ona sama również była ciekawa tego co się stało i jak się to wydarzyło. Wstała, szybko się ubrała i umyła, by do nich dołączyć. Rewelacje jednak już na nią czekały. W końcu doszli do porozumienia. Jechali do Francji i zabierali ją ze sobą. W pierwszej jednak kolejności Christopher, ten którego uważała za dobrego, zabrał ją do miasta, by kupić niezbędne na podróż i kilka późniejszych dni rzeczy. Gdy na chwilę zostawił ja samą przy stoliku, w kawiarni, w centrum handlowym, by zamówić dla nich napoje, do środka wszedł Andreas. W pierwszej chwili skamieniała, nie wiedząc jak chłopak na nią zareaguje, potem jednak dostrzegła, że nie był sam. Towarzyszyła mu uwieszona jego ramienia, złotowłosa Jane. Śmiali się wesoło. Zupełnie, jakby się nic nie wydarzyło... Andreas spojrzał na nią przelotnie, tak jak rozejrzał się po innych, nielicznych o tej porze gościach kawiarni, a potem wraz z przyjaciółką zajął miejsce dwa stoliki dalej. Bella poczuła jak pęka jej serce. Kąciki oczy dziewczyny stały się wilgotne, a ona ze wszystkich sił powstrzymywała się od płaczu.
- Wszystko w porządku? - spytał Christopher, który w międzyczasie zdążył wrócić z kawą.
- Tak - wyszeptała, gdy podążył za jej wzrokiem.
Chłopak usiadł koło niej, obejmując ją opiekuńczo ramieniem.
- Nie pamięta cię - powiedział cicho. - Nikt cię nie pamięta. Próbował mi to wytłumaczyć, ale tylko tyle z tego zrozumiałem - westchnął. - Przykro mi - powiedział tuląc ją do siebie mocniej.
Bella oparła głowę o jego ramię.
- Nie, to mi nie powinno być przykro - odezwała się niemalże bezgłośnie - tak jest znacznie łatwiej i... lepiej.
Wiedziała, że ma rację, choć serce ze wszystkich sił krzyczało, że ono wie lepiej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Rano mieli lecieć do Europy. Zarezerwowali już bilety samolotowe. Bella wierciła się w zbyt dużym dla jednej osoby łóżku, w eleganckiej willi "tego drugiego" Christophera. "Pierwszy" Chris, ten który był dla niej dobry, wyszedł tylko na chwilę i zaraz miał wrócić, ale minuty dłużyły się w nieskończoność. Nie lubiła kiedy zostawiał ją samą. Jeszcze do niedawna o niczym innym nie marzyła, ale teraz... teraz chciała, żeby był przy niej. Już niemal zasypiała, kiedy wreszcie do niej wrócił. Na jego widok uśmiechnęła się sennie. Położył się obok niej, pozwalając by wtuliła w niego swoje plecy.
- Bella - zamruczał, odgarniając jej włosy i wargami muskając kark dziewczyny.
Zadrżała, pragnąc nie tylko jego bliskości. Położył rękę na jej udzie, a ona lekko rozsunęła nogi. Sama jego obecność wystarczyła, by przestała być śpiąca.
- Na pewno? - zapytał cicho. - Nie chcę, żebyś była zmęczona przed podróżą... - zaczął zatroskanym głosem.
W odpowiedzi odwróciła się uśmiechając do niego łagodnie. Otoczyła ramionami jego szyję. W jednej chwili znalazł się nad nią. Jego dotyk... jego pocałunki... Bella przymknęła oczy. Ostatnią rzeczą, której teraz pragnęła był sen. Odpoczynek mógł poczekać. Zsunął z niej majtki, podciągnął do góry koszulkę dziewczyny i zaczął całować jej piersi. Palcami przesunął po jej łonie. Oplotła go nogami, a on po chwili wszedł w nią delikatnie. Patrzył jej w oczy, poruszając się coraz szybciej. Czuła go w sobie i pragnęła, żeby nie przestawał. Oplotła go mocniej nogami, jej ręce błądziły po jego plecach. Całą sobą czuła go w środku. Skończyli niemal w tym samym momencie. Fala przyjemności rozeszła się po wilgotnym od potu ciele dziewczyny.
- Kocham cię - szepnął Christopher, opadając obok niej i przyciągając ją do siebie.
Wtuliła się w niego ufnie.
- Ja ciebie też - przyznała, zamykając oczy.
- Dawno nie było tak, żebyś ty też tego chciała - stwierdził rozbawionym głosem.
Coś nie pasowało jej w tym co powiedział, było jednak na granicy świadomości. Gwałtownie usiadła, kiedy do niej dotarło. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem stojącego w drzwiach chłopaka, który z wściekłością obserwował tą scenę.
- Ty dupku! - warknęła na leżącego obok niej Christophera.
Roześmiał się w odpowiedzi. Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego groźnie, w odpowiedzi jednak ujrzały jedynie wzrok pełen triumfu.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie odzywała się do niego - i bardzo dobrze. Nawet nie patrzyła w jego stronę. Siedziała obok tego pieprzonego sobowtóra, a cała ta farsa zupełnie już przestawała być zabawna. Zapłacił wysoką cenę, by osiągnąć to co miał, a ten tam po prostu się pojawił i, z jakiejś nieznanej nikomu przyczyny, dysponował równą mu mocą. Christopher miał dość. Chciał, żeby tamten się odczepił, oddał mu Bellę, a potem rozpłynął się w powietrzu. O tak, to byłoby idealne rozwiązanie. Wróciłby do swojego dawnego życia i nigdy więcej nie pozwoliłby na to by ktokolwiek mu przeszkadzał. Nagle zdał sobie sprawę co to za uczucie i dlaczego zamiast po prostu wziąć siłą dziewczynę, udawał czułego kochanka. Był zwyczajnie, piekielnie zazdrosny. Bo ona, oczywiście gdyby miała jakikolwiek wybór, wolałaby tamtego. Mimo że jego sobowtór był nim, to jednak nim nie był. Zagadka do rozwiązania powoli znów zaczynała stawać sie zabawna...
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher nie poznawał tego miejsca, a jednak wiedział, że już tu kiedyś był. Nawet, jeżeli tylko w snach. W końcu przecież one również na swój sposób stawały się prawdziwe. Francuski dworek okazał się być właściwie ponurym zamczyskiem, a już na pewno starym domiszczem, idealnym jako tło dla podrzędnych horrorów.
- Chris, coś ty zrobił z tym miejscem? - wykrzyknęła Bella, wysiadając z czarnego samochodu, którym tu przyjechali. - Tu było tak pięknie - odezwała się z żalem.
Chłopak skrzywił się lekko, patrząc na popękane kamienie na ścianach, zachwaszczony ogród, wysokie, kolczaste pnącza i popękane szyby w oknach. Nawet znajdujący się za domem, zielony las, wyglądał jakoś tak złowrogo. Najwyraźniej nieco go poniosło. Kiedy uciekła zupełnie przestał nad sobą panować... sobą, swoimi eksperymentami i mroczną energią, która czasami, niechcący wydzierała się spod kontroli.
- I znowu będzie - obiecał, wzruszając ramionami, by ukryć własne zaskoczenie.
Christopher zamrugał oniemiały. Przez chwilę nie był sobą. Czuł, myślał, wiedział dokładnie to samo co ten drugi chłopak. Jak to się mogło stać? Postanowił, że to przemilczy, przynajmniej dopóki nie okaże się, że jest to wiedza niezbędna do rozwiązania tej dziwnej zagadki. To jednak nie było tak przerażające, jak sam fakt, że gdy poznał myśli tamtego, jego uczucia... Christopher go zrozumiał. Zupełnie jakby byli tą samą osobą...
Rozdział XI
Dom ledwo nadawał się do zamieszkania. Wnętrze również wyglądało na zapomniane i zniszczone. Bella czuła smutek. Niegdyś naprawdę kochała to miejsce, ale później... teraz...
- Właściwie jak udało ci się uciec? - spytał zaciekawiony chłopak.
Siedzieli na nieco zakurzonej, kremowej kanapie, stojącej w przestronnym, niegdyś pięknym i gustownie urządzonym salonie. Z dawnej świetności pozostały jedynie marne resztki. Zupełnie jakby nikt tu nie mieszkał od lat, nie zaledwie od kilku miesięcy. Bella przez chwilę milczała. Spojrzała niepewnie na drugiego Christophera, w jej oczach tliło się nieme pytanie, czy powinna o tym mówić.
- To może być ważne - westchnął tamten, najwyraźniej również nie wiedząc czy mogą zaufać temu drugiemu.
- Zostawiłeś przy sobie tylko jedną osobę, żeby zajmowała się nami i domem - odpowiedziała cicho. - To on mnie stąd zabrał.
- Jonathon?! Niemożliwe! - oznajmił stanowczo Christopher. - Był zbyt lojalny - stwierdził z całym przekonaniem.
- Więc dlaczego go tutaj nie ma? - wyszeptała cicho Bella, nie mogąc przestać rozglądać się po wymarłym domu.
Miała rację. Nie było go tutaj. Zniknął wtedy, kiedy ona. Coraz więcej zagadek wymagało jak najszybszego rozwiązania.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś się działo, a on wcale nie był pewien czy jest to dobre czy złe. Kiedy znaleźli się w tym miejscu, granica między rzeczywistością a mistycyzmem zaczęła się zamazywać. Christopher coraz częściej poznawał myśli bliźniaczego chłopaka. Coraz częściej czuli to samo. Czuli obydwaj. Teraz już wiedział, że nie dotyczy to tylko jego. Chciał odkryć prawdę, rozwiązać zagadkę tak samo mocno jak tamten. Tylko, że bał się o bezpieczeństwo Belli. Może, gdyby jej tutaj nie było... Może wcale nie powinni zabierać jej ze sobą? Dopiero teraz jasno uświadomił sobie, że to wszystko nie było snem. Przecież Bella istnieje naprawdę, a on... on naprawdę ją kocha. Powinien ją stąd zabrać. Jak najszybciej. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł fale złości. Uczucia tamtego drugiego zlewały się z jego własnymi.
- Nie ma mowy - zawarczał drugi Christopher i już nie było sensu niczego przed nim ukrywać.
- Wychodzimy, teraz - oznajmił chłopak wstając z kanapy, na wszelki wypadek zasłaniając sobą dziewczynę.
- Nigdzie nie idziecie! - Chris nie był pewien czyją złość tak wyraźnie czuje, zdawał sobie jednak sprawę, że aż gotuje się w środku.
- Idziemy - oznajmił odwracając się do niego plecami i biorąc za rękę dziewczynę, która już również zdążyła wstać i teraz wpatrywała się w nich wielkimi z przerażenia oczami.
To był błąd. Wystarczyła chwila nieuwagi. Obudziła sie furia. Tamten rzucił się na niego, przewracając go na pokryty kurzem dywan. Bella puściła jego dłoń i odskoczyła przestraszona. Żadnego z nich w tym momencie nie obchodziło, że ta bijatyka jest bez sensu. Żaden z nich nie mógł wygrać. Obydwaj chcieli zadać sobie nawzajem ból, nawet kosztem tego, że zadają go samym sobie.
- Przestańcie! - prosiła cofająca się pod ścianę dziewczyna.
Nie słuchali jej. Jednemu z nich udało się wstać, ale drugi natychmiast popchnął go, tak, że ten wpadł na drewniany stolik. Po chwili znów znaleźli się na podłodze, okładając się pięściami. Ziemia zaczęła się trząść. Cały dom zadrżał w posadach. Bella krzyknęła. Ozdobne naczynia pospadały z półek, tworząc na podłodze nieukładalną zbieraninę puzzli. Masywny regał runął na ziemię i gdyby nie odtoczyli się w ostatniej chwili, przygniótłby ich swoim ciężarem. Bella kucała przyklejona do ściany i wpatrywała się w coś za ich plecami. Na chwilę oprzytomnieli. Odwrócili się za siebie, by tam, gdzie wcześniej stał regał, ujrzeć ziejącą czernią dziurę w ścianie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Popatrzyli po sobie nawzajem. Nie musieli porozumiewać się słowami - juz nie musieli. Uczucia i myśli przelewały się pomiędzy nimi wartkimi strumieniami. Złość, chęć posiadania, egoizm, sadyzm, samozadowolenie mieszało się z miłością do Belli, dobrocią, łagodnością, chęcią bezkonfliktowego rozwiązywania problemów. Żaden z nich nie czuł się sobą, ale łączyło ich jedno - zrozumienie. Chris zniknął gdzieś na chwilę, by moment później wrócić z latarką.
- Zostajesz tutaj - odezwali się jednogłośnie do Belli.
- Nie ma mowy - prychnęła, jakby cały strach sprzed kilku minut zdążył już z niej wyparować. - Pozabijacie się tam nawzajem.
Obydwaj obdarzyli ją podobnymi, ponurymi uśmiechami i wzruszeniem ramion. Najwyraźniej jednak zdecydowali się nie protestować, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie powstrzymają - przynajmniej nie bez udziału ekstremalnych metod. Latarką oświetlając sobie drogę weszli w paszczę ciemności. Ostrożnie, krętymi schodami zeszli w dół. Były tu kurz i pajęczyny - tak samo jak w pozostałych częściach zaniedbanego domu. Na dole jednak czekała ich niespodzianka. Niewielkie, kwadratowe pomieszczenie o kamiennych, nie pokrytych niczym ścianach. Wyglądało jak pracownia - albo, gdyby zabrać stąd biurko, krzesło, fotel z wysokim oparciem i regał z książkami, mogłoby również być celą więzienną. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z istnienia tego pomieszczenia. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż reszta domu. Był zupełnie niezniszczony, cegły nie były popękane, a kurz zapomniał się tu osiąść.
- Co do cholery? - zapytał Christopher, zbliżając się do biurka, na którym leżała oprawiona w skórę książeczka.
To wszystko nie miało sensu. Niechęć by otworzyć notatnik była tak ogromna, że Christopher z trudem się do tego zmusił. Całe strony zapisane były jego równym charakterem pisma. Nie pamiętał, żeby je zapisywał, to jednak zupełnie go już nie zdziwiło. Zaczął czytać, a z każdym poznanym słowem robił to coraz szybciej i zachłanniej. Rozwiązanie zagadki właśnie dostało się w jego ręce.
- Ta moc miała uczynić mnie złym. Bezwzględnym. Bez duszy i sumienia. Myślałem, że go wykiwam - szepnął. - Dlatego stworzyłem ciebie - odwrócił się by spojrzeć w srebrzyste oczy swojego sobowtóra, ale Christophera nigdzie nie było. - Bella? - pytająco wypowiedział imię stojącej tuż za nim dziewczyny.
Wyglądała na zmieszaną. Zaskoczoną. Znowu przestraszoną, a on poczuł z tego powodu nieprzyjemny, wewnętrzny chłód.
- Bella, wszystko dobrze, ja... - zaczerpnął głęboko powietrza i zdał sobie sprawę, że wszystkie uczucia i myśli na powrót stały sie jego własnymi. - To ja prosiłem Jonathona, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów zabrał cię ode mnie. Jak najdalej. Tak, żebym cię nie odnalazł. Chyba wiedział, że będzie mnie dwóch - westchnął - i miał nadzieję, że moja dobra wersja cię ochroni.
Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale on już wiedział co się wydarzyło. Zawarł pakt, na mocy którego jego dobra strona, wszystkie pozytywne uczucia, zostają sprzedane w zamian za moc, którą posiadł. Teraz również przypomniał sobie do czego mu ona była. Jego rodzice zostali zamordowani przez sycylijską mafię, a Bella, ona widziała to na własne oczy. Była niebezpiecznym świadkiem. Sprawił, że zapomniała. Chciał ją chronić. Nie wyszło, bo najgorszy okazał się on sam. Niemalże stracił cały majątek. Niewiele brakowało by ich także zabili, ale ta moc... zabawa z demonami... to miało pomóc. Zdawał sobie sprawę, że coś może pójść nie tak, dlatego stworzył drugiego siebie i schował tam wszystkie najcenniejsze wspomnienia i uczucia. W ten sposób powstał dobry i zły Christopher. Żaden jednak o niczym nie wiedział, bo cała tajemnica ukryta została w notatniku.
- Bella... jego już nie będzie - odezwał się po chwili milczenia. - To wszystko co sie wydarzyło... mogę sprawić, że o tym zapomnisz. Mogę znów wysłać cię do Ameryki. Możesz zacząć wszystko od nowa... - zaproponował walcząc z bólem, jaki niosła ze sobą ta propozycja.
Czuł się dziwnie. Nie stał się dobry, właściwie to się wcale nie zmienił. Po prostu boleśnie uświadomił sobie jak bardzo mu na niej zależy, jak mocno ją kocha. Wróciły do niego wszystkie uczucia i sumienie. Zupełnie jakby stopił się lód. Potrafiłby być bezwzględny, zimny i bezlitosny, ale... ale nie w stosunku do niej.
- Nie! Chcę tu zostać - oznajmiła stanowczo. - Zostanę z tobą - dodała znacznie ciszej.
Zamiast odsunąć się podeszła bliżej. Bezwiednie wyciągnął do niej ręce, a ona wsunęła się w jego uścisk, wtulając się w jego ramiona. To wszystko da się naprawić, był tego pewien - a nawet jeżeli nie, nie zamierzał wyzbywać się jedynej rzeczy, która trzymała go przy zdrowych zmysłach - musiała mu pozostać nadzieja.
Epilog
Po remoncie dworek odzyskał dawną świetność. Wyglądał po prostu pięknie. Bella przypomniała sobie dlaczego kiedyś tak bardzo kochała to miejsce. Dom, który później stał się jej więzieniem. Teraz postanowiła jednak, że nie dopuści do tego już nigdy więcej. Będzie pilnowała Christophera na każdym kroku, żeby znowu nie popełnił jakiegoś głupstwa. Dowie się wszystkiego czego będzie trzeba na temat demonów i czarnej magii, nie ważne co będzie musiała poświęcić. To stało się bez znaczenia. Liczyło się to, że on do niej wrócił. I to naprawdę był on. Nareszcie niczego w nim nie brakowało. Pisnęła gdy otoczyły ją silne ramiona, unosząc w górę i okręcając dookoła. Gdy postawił ją na ziemi, oplotła go ramionami. Pochylił sie, by ją pocałować. Bella po raz kolejny zdziwiła się tym niezwykłym uczuciem. Do tej pory nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będzie potrafiła być naprawdę szczęśliwa.
Mathilda Winter - Ostatnia walka
Księga Istot Magicznych: Smoki (fragment)
Pogłoski o istnieniu smoków pojawiły się już pięć tysięcy lat przed naszą erą. Do dzisiaj ich pochodzenie jest dla nas zagadką. Można opierać się wyłącznie na własnych przypuszczeniach, prawdopodobieństwach i fantazji, a prawda i tak może okazać się zgoła inna. Przez to, że jedynie nieliczni dopuszczeni są do kręgu ich towarzystwa, wszystkie tajemnice pozostają pilnie strzeżone. Wiadomo natomiast, iż ich przyjście na świat zwiastują burze. Smoki otrzymują duszę od samego Wielkiego Stwórcy; nie jak ludzie i zwierzęta dziedziczą ją po przodkach. Może ona dostać się na Ziemię tylko poprzez błyskawicę, która na krótką chwilę łączy Niebo i Ziemię. Czasem zdarza się, że Siły Zła są znacznie szybsze i zdołają wnikać w otwarty portal. Dusza zostaje wtedy skażona i trafia do nowego właściciela z defektem, którego nie jest świadomy. Może on objawiać się na przeróżne sposoby. Powszechnie znane są przypadki smoków atakujących ludzi, pustoszących miasta i wsie, czy zagarniające w swoje szpony całe królestwa, które uciemiężają i doprowadzają do ruiny. O wiele trudniej spotkać smoka o czystej duszy – zwykle z racji wyższości swojego gatunku nie czują potrzeby nawiązywania jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, jako istotami niższego rzędu o niecnych zamiarach, zatrutym umyśle i ograniczonej inteligencji. Wiodą samotniczy tryb życia w odludnych miejscach, trudno dostępnych i niemożliwych do zamieszkania przez inne istoty, takich jak najwyższe partie gór, lasy, rozległe pustynie, lodowe krainy, okolice wulkanów, samotne wyspy na środku mórz i oceanów. Potrafią przystosować się do niemal każdych warunków, dzięki wszystkożerności i silnych organizmach. Dotychczas odnotowano istnienie trzydziestu ras, jednak szacuje się, że liczba ta może być trzykrotnie, a nawet czterokrotnie wyższa. Każdy z gatunków charakteryzuje się przypisaną umiejętnością bądź umiejętnościami, które nie wynikają z doświadczenia i zdobytej wiedzy. Obecnie znane to telepatia, telekineza, niewidzialność, wytwarzanie silnych trucizn, ogłuszający krzyk czy lodowy oddech. Przypuszcza się, że może być ich nieograniczona ilość. Zianie ogniem jest wymysłem prostych ludzi, którzy doświadczyli niszczycielskiej siły smoków i nie potrafili jej precyzyjnie określić. Smoki o czystych duszach nie krzywdzą ludzi, ponieważ nie mają w tym żadnej potrzeby czy przyjemności. W razie ewentualnego spotkania starają się jak najszybciej zniknąć, by uniknąć spotkania z człowiekiem.
Ponieważ zdarzają się odstępstwa od normy i niektóre gatunki zdecydowały się na współpracę z magami w zamian za obopólne korzyści, postały Smocze Akademie. Na świecie są tylko trzy takie szkoły: w Tajlandii, Kanadzie i Irlandii. Mają one służyć dobru smoków, ich opiekunów, rozwojowi nauki oraz bezpieczeństwu świata. Nie jest to organizacja stricte militarna, choć oprócz tytułów naukowych istnieje możliwość zdobywania stopni wojskowych. Wszyscy przechodzą obowiązkowe szkolenia w zakresie podstaw walki i obrony. Kandydat w wieku piętnastu do dwudziestu pięciu lat musi przejść szereg testów, po których pozytywnemu zaliczeniu musi zostać zaakceptowany przez któregoś ze smoków. Istnieje ryzyko, że smok w pewnym momencie zbuntuje się przeciwko opiekunowi, dlatego wprowadzono dodatkowe środki ochrony. Uczniowie zdobywają wiedzę w dziedzinach powiązanych bezpośrednio z opieką i biologią smoków, ale także magii, zielarstwa, matematyki, geografii i nawigacji. Rocznie w każdej z Akademii przebywa stu kadetów. Naukę kończy od tuzina do połowy pierwotnej liczby. Lokalizacja szkół pozostaje utajniona przed zwykłymi śmiertelnikami i znana jest tylko magom, którzy mają obowiązek zgłaszać odpowiednich kandydatów.
Spoglądając w lustro nadal rozpoznawała siebie sprzed lat. Oczywiście, czas odcisnął na niej swoje piętno, ale gdzieś w środku pozostało coś z małej, nieśmiałej Aoife, która dopiero co postawiła pierwsze kroki na schodach prowadzących do wielkiej sali. Dotknęła dłonią krótkich włosów, sięgających ledwo za uszy. Układały się loki. Ciągle miała fryzurę nie wiele dłuższą niż nowo przyjęta kadetka. Mogłaby je nareszcie zapuścić, w końcu teraz była jedną z najbardziej poważanych osób w Akademii... Ciekawe, jakby wyglądała teraz w długich włosach?
Z rozmyślań wyrwał ją odgłos szybkich kroków, a potem skrzypnięcie drzwi. Ktokolwiek to był, musiał mieć dobry powód, aby zignorować dobre maniery i zakłócać jej spokój. Wyszła na spotkanie gościowi w salonie.
- McArthur? – zdziwił ją widok pułkownika z rozwichrzonymi włosami i zaczerwienionymi policzkami. – Co się stało, do stu diabłów?
- Nasze najgorsze przypuszczenia... - z trudem łapał oddech. Wsparł się o ścianę. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, choć znali się od pięciu lat.
- Najgorsze przypuszczenia właśnie się ziściły. Nie mamy czasu, by ratować się ucieczką. Musiałby wydarzyć się cud, abyśmy uszli z życiem.
- Nie strasz mnie, proszę – nalała wody z karafki i podała mu szklankę – Konkrety, Erwinie, konkrety.
- Może lepiej będzie, jeśli poznasz prawdę prosto ze źródła. Finni!
W drzwiach pojawiła się blond czupryna i para zlęknionych, niebieskich oczu. McArthur ponaglił kadeta gestem. Ten wkroczył niepewnie do pokoju. Nogi mu się trzęsły, w rękach miął czapkę z herbem Akademii.
- Baczność! – krzyknął pułkownik, choć w jego głosie słychać było wielkie podenerwowanie. Chłopak wyprostował się odruchowo. McArthur padł na sofę.
- Finni, mów co wiesz – powiedziała Aoife spokojnie, lecz stanowczo - Każdy szczegół może być na wagę złota, jeśli wróg zapuka do naszych bram. Chcesz wody? W takim razie weź głęboki oddech i skup się.
Finni wziął sobie tę radę do serca i po chwili zaczął opowiadać:
- Towarzyszyłem pułkownikowi McArthurowi na cotygodniowym patrolu. Zwykle nie wyjeżdżamy dalej niż do podnóża góry, ale tym razem zajechaliśmy do pobliskiego miasteczka...
- Dobrze, co dalej?
Finni przełknął ślinę.
- Na rynku panowała dziwna atmosfera. Ludzie byli jacyś nerwowi, jakby mimowolnie przeczuwali niebezpieczeństwo. Nawet zwierzęta też ryczały w klatkach głośniej niż zwykle. Dziwny obłęd spadł tego dnia na to miasto. Zatrzymaliśmy się w pubie. Pułkownik wszedł do środka, ja miałem zaprowadzić konie do stajni i zadbać o to, aby je napojono. Nawet nie zbliżyły się do koryta, gdy zaczęły rżeć i wierzgać. Nie wiedziałem co zrobić; to bardzo spokojne zwierzęta. Pozostałe konie szybko do nich dołączyły. Stajenny krzyknął do mnie, żebym je wyprowadził, pewnie rozdrażniły pozostałe. Wtedy zobaczyłem, z jakiego powodu były niespokojne... - zawiesił głos.
- Finni – rzekł McArthur niespodziewanie łagodnie – to bardzo ważne.
- Padł na nas cień. Zrobiło się ciemno, jak w zimową noc. Spojrzałem w górę i zobaczyłem brzuch pokryty srebrną łuską sunący nad miastem. Trzepot potężnych skrzydeł prawie zwalił mnie z nóg. Wtem rozległy się krzyki, przekleństwa i płacz dzieci. Ludzie tratowali się wzajemnie w owczym pędzie, nie zważając na nic. Ja stałem, nie zdolny nawet do oddychania, trzymając się kurczowo uzdy mojego konia. Nigdy nie widziałem tak wielkiego smoka. Był dwukrotnie większy niż Gruby Bazylii. Musiał usłyszeć harmider w dole, ponieważ wzbił się wyżej, a potem zawisł w miejscu. Pysk poorany miał bliznami; ciało bardziej muskularne niż wszystkie znane mi rasy. Tylko tyle zdołałem zobaczyć, nim potworny krzyk przeniknął mnie do kości i zwalił z nóg. Potem... zemdlałem – spuścił wzrok.
- Kiedy wreszcie wydostałem się z pubu – podjął McArthur - Smok krążył już w kółko, więc nie mogłem się mu dokładnie przyjrzeć. Część domów wokół zawaliła się, a ulice były gęsto usiane zwłokami. Wtedy przemówił: „Zdrajcy, którzy kolaborują z żywą padliną, zapłacą za hańbienie swego gatunku krwią. Strzeżcie się, bo jestem blisko i nie ma przede mną ucieczki. Wykończę was wszystkich do ostatniego". Później rozwalił ogonem jeszcze kilka chałup, by w końcu odlecieć... To wszystko, co widziałem.
Aofie zmarszczyła brwi. Zapadła ciężka cisza. Podeszła do okna i spojrzała na dziedziniec.
- Ktoś jeszcze wie?
- Przybiegliśmy prosto do ciebie. Masz jakieś przypuszczenia, co to mógł być za smok?
- Niestety nie. Skoro Finni nie potrafił go rozpoznać, a jest jednym z moich najlepszych uczniów... Nie wiemy, czy nie ma czegoś w zanadrzu. Trudno będzie pokonać smoka obdarzonego boskim krzykiem. W dodatku rozwścieczonego – odwróciła się do nich – Musimy wszystkich ostrzec, nie wywołując przy tym nieuzasadnionej paniki. Wolałabym nie mieszać w to kadetów, ale... Może nie być innego wyjścia.
- Nie mamy armii! Musimy wysłać gońca z wiadomością do Jej Wysokości i poprosić o wsparcie.
- Chcesz wywołać wojnę z powodu jednego smoka?
- On jest groźniejszy niż wszyscy nasi wrogowie na lądzie. Nie mamy nawet pojęcia, jak wielkie szkody może wyrządzić.
- To sprawa między nami, a nim. Nie jest wrogiem całego Królestwa. O ile to możliwe, chciałabym uniknąć wielkiej bitwy.
- Kiedy zabił niewinnych ludzi stał się wrogiem Królestwa – oburzył się McArthur.
- Jest wściekły – podjęła Aoife, ignorując go – to jego słabość, którą możemy wykorzystać. Lepiej byłoby, gdyby nie odnalazł Akademii. Góry to idealna okolica, aby się ukryć i przeprowadzić przemyślany atak, prawda? Nie mam zamiaru go zabijać. Była by to wielka strata dla nauki i świata... Rozumiecie, co czego zmierzam?
- Generalne McKinnley... - zaczął niepewnie Finni – „Każdy smok, który raz zaatakuje ludzi staje się ich wrogiem raz na zawsze" – zacytował Księgę Istot Magicznych.
- Słuszna uwaga, ale zabić smoka, mając możliwość jego zbadania... To marnotrawstwo.
McArthur nie był przekonany. Wstali.
- Jakie rozkazy?
- Tak jak mówiłam: powiadomcie wszystkich. Porozmawiam z Świtem.
Gdy opuścili kwaterę Aoife, McArthur ruszył z chmurną twarzą przed siebie. Finni ledwo mógł za nim nadążyć.
- Panie pułkowniku...
- Cicho! Mamy wykonywać rozkazy. Mam jednak nadzieję, że Rada ją powstrzyma. Możemy wszyscy zginąć, w takiej sytuacji najlepszą dyplomacją jest siła.
Pomieszczenia dla smoków ulokowane były we wschodnim skrzydle. Była to czteropoziomowa hala z około trzystoma kwaterami, podzielonych na dziesięć sektorów. Stamtąd smoki miały łatwy dostęp do patio, sal treningowych i arboretum. Oczywiście, standard dla pokojów magów, dowódców i kadetów był ten sam co smoków. Aofie cieszyła się, że Świt mieszkał w jednym z bocznych, krótszych korytarzy. Nie chciałabym budzić wszystkich w czasie popołudniowej drzemki.
Minęła tabliczkę z jego imieniem i delikatnie poruszyła dzwoneczkami. Zza kotary dobiegło chrobotanie, a potem wyłoniła się z niej głowa.
- O, Aoife. Miło cię widzieć. Cóż ważnego się stało, że przeszkadzasz mi w piątkowe popołudnie? – grzeczność w jego głosie była wymuszona. Cały tydzień intensywnie ćwiczyli; sama miała już tego dość. Westchnęła.
- Nic dobrego. Gigantyczny smok, prawdopodobnie azjatycki, obdarzony boskim krzykiem szuka zemsty za „zdradę gatunku".
- Zdarza się.
- Mógłbyś chociaż udawać, że cię to interesuje? Jest potężniejszy niż wy wszyscy razem wzięci. Z łatwością zniszczył miasto. Mamy czas, dopóki nas nie odnajdzie. Nie przychodziłabym, gdyby to nie było nic poważnego. On nas wszystkich zabije. Jest w stanie to zrobić.
Z innych kwater zaczęły wysuwać się zainteresowane rozmową pyski. Świt pokręcił głową.
- Chodźmy się przejść.
W arboretum nie było nikogo. Przechadzali się wśród drzew, nie bardzo wiedząc co powinni o tym wszystkim myśleć.
- Może telepata załatwiłby sprawę?
- Wątpię... Myślę, że ten smok mógłby być o wiele szybszy, a martwy telepata nic nie wskóra.
- W takim razie co planujesz zrobić?
- Wspaniale byłoby, gdybyśmy odciągnęli go daleko od Akademii i stoczyli bitwę w miejscu, które dobrze znamy – da nam to znaczną przewagę. On na pewno nie jest stąd i nie zna zbyt dobrze okolicy. Chcę zminimalizować ewentualne straty...
- Dobry pomysł, trudniej z realizacją – przyznał Świt. – A co z samą strategią walki? Jeśli jest silniejszy od nas, będziemy musieli znaleźć na niego jakiś sposób. Nie możemy atakować chaotycznie. Żeby go unicestwić....
- Jeśli będzie zbyt agresywny – przerwała Aoife - będziemy go musieli zabić, aby nie wyrządził szkód w całym Królestwie.
- Dopuszczałaś inną możliwość? – smok wrzucił jej wymowne spojrzenie z ukosa. - On rzucił nam wyzwanie. Skoro śmiał to uczynić, powinien być gotowy ponieść śmierć w uczciwej walce. Aoife, co się dzieje?
Usiadła na ławeczce, a Świt trącił ją delikatnie pyskiem w bark.
- Boję się, że poniesiemy klęskę. Jego groźby mogą się spełnić. Kiedyś musieliśmy natrafić na mur nie do przebicia. Igramy ze zbyt potężnymi mocami, o których tak naprawdę mało co wiemy... Nie sądziłam tylko, że stanie się to tak szybko.
- Kompletna głupota! – parsknął. – Sytuacja na polu bitwy jest nieobliczalna, sama dobrze wiesz. Mierzyliśmy się z wieloma potworami, niektórymi nie z tego świata, a naszą siłą była wiara i trening. Jestem pewny, że każdy z smoków i opiekunów, odebrał właściwą edukację i został zaprawiony w boju. Teraz wystarczy w nich uwierzyć. Kto ma wierzyć bardziej, niż generał?
Nagle pojawił się goniec.
- Generał Aofie McKinnley jest proszona o stawienie się na posiedzeniu Rady.
- Świetnie – mruknęła pod nosem – teraz pozostaje nam wierzyć, że przeforsuję swój pomysł.
Zmiany w rozkładzie zajęć wprowadzono natychmiastowo. Wszyscy spali o wiele za krótko, by zregenerować ciało i zbyt wiele myśleli o czekającej ich masakrze, by dać odpocząć umysłowi. O czwartej trzydzieści w sali treningowej stawiła się kompania niewyraźnych, marudzących i niezdyscyplinowanych pierwszo- i drugoroczniaków. Aofie zacisnęła wargi, wybiegając wyobraźnią na tyle daleko, żeby wiedzieć, iż czeka ją trudny dzień. To były jeszcze dzieciaki. Żaden z nich nie miał nawet osiemnastu lat. Nasłuchali się opowieści i plotek, a gdyby zapytać któregokolwiek, do czego się przygotowują, nie potrafiliby odpowiedzieć nic konkretnego. Świt czyścił sobie skrzydła, a Aoife weszła na podest.
- Proszę o uwagę. Czeka nas wszystkich trudny dzień, więc bądźcie tak mili i się łaskawie skupicie.
Kadeci nie przerwali rozmów. Generał dała znak Świtowi. Uderzył końcem ogona w gong, co natychmiast uspokoiło towarzystwo.
- Dziękuję – odchrząknęła – dzisiaj mieliście mieć zajęcia z magii, zielarstwa i dragonologii. Żadne z nich się nie odbędzie. Rada uznała, że w starciu z wrogiem się wam nie przydadzą... - skarciła się w myślach – Cały dzisiejszy dzień spędzicie w powietrzu i pokażecie mi, jak powinna wyglądać prawidłowa współpraca opiekuna ze smokiem, wzajemna komunikacja i wykonywanie rozkazów w trakcie walki. Na polu bitwy niesubordynacja czy brak skupienia może kosztować was życie. Niektórzy mają zbyt małą wiedzę taktyczną i rozeznanie, dlatego kierujcie się intuicją i nie zapominajcie, gdzie jesteście. Szczerze mówiąc, wielu z was może okazać się bardzo łatwym celem dla smoka. Postaramy się przedłużyć, a nawet uratować wam skóry. Świt, zawołaj smoki. Jeśli nie ma pytań to zaczynamy.
Po chwili gęsiego weszły smoki, równie rozespane jak ich opiekunowie. Gdy już wszystkie przybyły, było ich około czterdziestu i Aoife bardzo szybko pożałowała, że zgodziła się przyjąć to zadanie. Wolała by ćwiczyć strategię ze starszymi na zewnątrz. Wiedziała, że w jakiś sposób będą próbowali ją ukarać. Gdy zaczęli się rozgrzewać było jasne, że w takim stanie starcie zakończyłoby się klęską Akademii, nie zależnie od siły i sprytu przeciwnika.
- Panuj nad smokiem!... Uważajcie na siebie nawzajem!... Dalej, pokaż, że ufasz swojemu opiekunowi!... – wkrótce była zmęczona poprawianiem ich błędów, które w kółko popełniali. Uczyli się zbyt krótko, żeby pokazać wyćwiczony styl i praktykę. Aoife kazała im przekazywać sobie informacje, symulując przebieg prawdziwej potyczki. Tylko kilku zdołało odebrać wiadomość na komunikatorze, nie tracąc kontroli nad smokiem i płynnie wprowadzić go w życie. Już trzecio roczniakom nie sprawiało to żadnego problemu; byli na tyle pewni, aby obsługiwać komunikator, skupiając się równocześnie na tym, co dzieje się wokół. Po dwóch miesiącach w Akademii nie miało się jeszcze tego wyczucia, które przychodzi po kilkuset godzinach treningów. Aoife kręciła głową.
- Nie, nie, nie. Nie bójcie się puścić uprzęży, smok potrafi lecieć w jednej linii, gdy mu to zasygnalizujecie. Zaufanie. Tego nam potrzeba.
Świt pracował ze smokami, które uczyły się znacznie szybciej niż kadeci. Mogłyby dostać komunikatory i bez opiekunów wziąć udział w starciu.
- Przerwa. Półgodziny. Idźcie na śniadanie. O dziewiątej trzydzieści widzę was z powrotem.
Kadeci przyjęli tę wiadomość z wyraźną ulgą. Sala szybko opustoszała, bo smoki także wyszły się posilić. Aoife oparła się o podest i skrzyżowała ramiona na piersi. Świt nie musiał jej o nic pytać, ponieważ myśleli o tym samym. Klęska. Za kilka dni, może tygodni oni zginą pierwsi.
- Mogłabym puścić ich do kwater. Tylko im męczę bez sensu.
Mundur pasował jak ulał. Był to raczej strój galowy, niż bitewny – Akademia rzadko wyprawiała się na wojnę. Gdyby rzeczywiście wystąpiła taka konieczność, zapewne dostaliby mundury Królewskiej Armii. Na szczęście mogła odczepić kilka utrudniających poruszanie ozdób i obejść się bez peleryny. Uprzęż Świta zrobiła się za ciasna, choć mierzy ją zaledwie miesiąc temu.
- Przybrałeś trochę ciała, stary druhu – uśmiechnęła się, klepiąc go delikatnie po brzuchu. Snycerz zaśmiał się cicho, jednak spoważniał, spotykając poważne spojrzenie smoka.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Po prostu więcej pracuję umysłem.
- I żuchwą.
W porę uchyliła się przed ciosem łapą, co wywołało tylko większe rozbawienie.
- Mógłbyś się przez chwilę nie ruszać? – upomniał go snycerz – Nie chcę, żeby coś się odczepiło podczas bitwy.
Świt mruknął, jednak posłusznie wykonał polecenie. Aoife wróciła do zbrojenia się. Zapięła w talii pas, z emblematem Akademii. Wydał się jej teraz taki dziwny i nie na miejscu.
„Zawsze bronić praw smoków i żadnemu z nich nie wyrządzać krzywdy..."
Ostatni raz wkładała ten mundur, ostatni raz walczyła w tych barwach. Skontrolowała stan czapki i kozaków, które w międzyczasie jej przyniesiono, a potem zabrała się za konserwację kuszy.
Był to cholernie drogi i niezawodny sprzęt, wykonywany z kości słoniowej oraz drzewa bogów, z którego drewno charakteryzowało się długą żywotnością. Mogła przetrzymać wszystko, nawet najgorsze traktowanie; praktycznie niepalna i trudna do zniszczenia. Aoife wiedziała, że tylko generałowie mają ją na wyposażeniu i potrafiła to docenić. Była w czołówce najlepszych strzelców. Raczej trudno byłoby nią zabić smoka, ale w mniej niecodziennych sytuacjach sprawdzała się idealnie.
W skład ich ekwipunku wchodził także komplet bełtów nasączonych środkiem usypiającym oraz miksturami magicznymi, komunikator i sztylet. Komunikatory były sprzętem używanym tylko przez Akademię. Zasilały je kryształy. Wyglądały mniej więcej jak srebrne bransoletki z kilkoma kontrolkami, przypisanymi poszczególnym oddziałom i niewielkim wyświetlaczem. Służyły do wymiany szybkiej wymiany informacji i rozkazów w trakcie bitwy, przez co wszystko szło sprawniej i działano o wiele skuteczniej. Wszystko obsługiwane za pomocą głosu.
Przy butach znajdowały się specjalne uchwyty, które pozwalały zaczepić się o uprząż i pozostać nieruchomym, na przykład podczas używania kuszy, co zapewniało większy komfort oraz precyzję.
- Gotowe – oznajmił snycerz. Świt przeciągnął się i wyszli ze zbrojowni, robiąc więcej miejsca dla pozostałych. Na patio zrobił się już tłum. Blisko setka osób i drugie tyle smoków. Kadeci, magowie, pułkownicy, oficerowie, generałowie... Wypatrzyła także kilka delegatów z Królewskiej Armii.
- Co oni tu robią? – odwróciła się do smoka.
- Może zdążył już rozwalić kilka miast i uznali, że potrzebujemy pomocy.
Aoife prychnęła.
- Pomocy mogą potrzebować oni sami, gdy smok zgniecie ich jednym machnięciem ogona. Pewnie nawet żaden z nich nie widział go nigdy na oczy.
Podszedł do nich McArthur z nieodłącznym Finnim, nieśmiało dreptającym przy jego boku.
- Jakieś nowe wieści? – zapytała, nawet na niego nie patrząc. Nie zrobił absolutnie nic, kiedy wyrzucali ją z posiedzenia Rady. Myliła się co do jego przyjaźni.
- Jest już blisko. Wyjdziemy mu naprzeciw. Kolejne miasto zniszczone, Królowa się dowiedziała i wysłała kilku szpicli – wskazał brodą na przybyszy – Jej Wysokość pewnie myśli, że skoro dostajemy tyle pieniędzy, to powinniśmy zapobiegać takim sytuacjom.
- Może najlepiej prewencyjne wyzabijać wszystkie smoki poza murami Akademii. Tak będzie najlepiej i najbezpieczniej – w jej głosie słychać było złość i żal. Nie potrafiła nad nim zapanować, choć jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Na twarzy McArthura pojawiło się zdziwienie, choć szybko je zamaskował.
- Finni, skontroluj czy wszyscy mają kompletne mundury. Nie chcę oberwać za ich głupie wybryki.
- Tak jest – Finni dyskretnie się ulotnił, zostawiając ich samych.
- Aoife... Moglibyśmy porozmawiać na osobności? Tutaj jest trochę za dużo świadków.
Schowali się w jednym z załomów przejścia na zewnątrz. Świt odgrodził ich skutecznie od ciekawskich uszu.
- Początkowo byłem przeciwny twoim planom, bo wtedy wydawały się idiotyczne... – zaczął.
- Tylko tyle chciałeś mi powiedzieć? Choć, Świt, marnujemy czas.
- Zaczekaj – złapał ją za ramię – nie skończyłem. Zachowujesz się dzisiaj jak nieopierzona kadetka, a nie jak generał. Co się z tobą dzieje?
Wiedziała, że miał rację. Teraz nie zależało jej na niczym. Nie musiała już kryć wszystkich emocji. Odchrząknęła.
- Przepraszam. Trochę mnie poniosło.
- Uwierz mi, wszyscy śmierdzimy strachem. Wracając do tematu – dzisiaj rano dostałem nową relację mieszkańca zniszczonego miasta. Jest sparaliżowany i gdy smok demolował miasto, on nie mógł uciec, więc spodziewając się najgorszego, dokładnie mu się przyjrzał. On jest poważnie ranny. Nic więc dziwnego, że wpadł w furię. Niektóre rasy smoków są szczególnie wrażliwe na ból. Ciekawe jest to, jak owa rana wygląda.
Wyciągnął zza pasa kawałek papieru i podał jej. Aoife zacisnęła wargi.
- Przecież to wygląda jak opatrzenie od...
- Tak. Też od razu przyszło mi to na myśl. Diamentowy Cierń, z którego można przyrządzić wyjątkowo długo i boleśnie zabijającą truciznę...
- ...Której recepturę zna tylko Smocza Akademia w Irlandii – dokończyła Aoife – kto to zrobił?!
- Zielonego pojęcia nie mam. Recepturę tej trucizny poznają tylko magowie i dowódcy w stopniu pułkownika i wyżsi. Zresztą nie wszyscy. To wyjątkowo paskudny środek, który dodatkowo wokół rany powoduje oparzenie w kształcie cierni. Mamy tutaj jakiegoś cholernego maniaka, zaaplikowanie jakiemukolwiek żywemu organizmowi tego środka to zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Możemy zawęzić krąg podejrzeń do członków Rady, gdyż w jej skład wchodzą wszystkie wtajemniczone osoby. Dwanaście ludzi, a każdy z nich może być winny.
- Nie mam zamiaru bawić się teraz w śledztwo! Nie możemy zabić tego smoka! Musimy mu pomóc! –wybuchła Aoife.
- Ciszej! – strofował ją McArthur, rozglądając się. - Jeśli komukolwiek powiem, to odwrócą się przeciwko mnie i wyrzucą z Akademii. Rada stoi za sobą murem. Cokolwiek by nie zrobili, muszą zachować twarz i reputację. Zeznania świadka? I to jeszcze w randze pułkownika? Bzdura, a za dezercję i opowiadanie kłamstw mogą mnie równie dobrze rozstrzelać...
Erwin wyglądał, jakby uszło z niego życie. Praca i smok Rubin – oto wszystko, co miał. Jednak gdzieś z tyłu głowy kiełkowała zupełnie nowa myśl. Chęć buntu.
- Masz rację – przyznała – może lepiej skrócić jego męki. Jeśli trucizna rozeszła się już po całym ciele, to niewiele możemy zrobić – zawiesiła głos – powiedziałeś mi to tylko dlatego, żebym poczuła się jeszcze bardziej wyszydzona przez wszystkich, mając pewność, że mój plan był słuszny?
- Powiedziałem ci, ponieważ wierzę w prawdę.
Po krótkim namyśle dodał:
- I mam dość tej cholernej Akademii.
- Na pozycję. Zbliża się – padł rozkaz z przodu. Obiegł on wschodnią jaskinię lotem błyskawicy i został przekazany dalej, do grup czekających przy jeziorze i w lesie. Plan zakładał atak z zaskoczenia. Na pierwszy ogień mieli pójść kadeci zaczajeni w zaroślach. Trudno było ukryć smoki i z wysoka na pewno były doskonale widoczne, dlatego przeciwnik powinien dać się łatwo nabrać. Gdy zaczną napierać również od strony lasu i jaskini szala zwycięstwa może szybko przechylić się na ich stronę.
Aoife przeciągnęła wzrokiem po twarzach wokół niej. Pełne napięcia i skupienia. Zdolne jedynie by przyjmować rozkazy i je wykonywać. Tylko tego uczyła Akademia. Samodzielność była wykluczona. Oczywiście, na polu bitwy byłaby zgubna, lecz w codziennym życiu uczniowie kierowali się tylko i wyłącznie rozkazami. Kadeci. Może Akademia z biegiem czasu miała więcej wspólnego z wojskiem, niż jej się wcześniej wydawało?
Do ich uszu dobiegł stłumiony przez skały ryk, niosący śmierć i zniszczenie. Czy tak mogłaby brzmieć apokalipsa? Wszyscy kurczowo zaciskali dłonie na uprzężach smoków; te zaś nadstawiały uszu i syczały coś jakiś czas, wyczuwając zagrożenie. Świt również się niepokoił. Machał nerwowo wąsami.
- Spokojnie, tylko spokojnie...
Strach nie zdominował jej zachowania. Zwykle pociła się nerwowo jak wszyscy wokół, wytężając wzrok i słuch. Teraz jedyne, co czuła, to wstręt do tego, na co będzie zmuszona patrzeć za chwilę. Jak dumne i dzikie zwierze zostanie brutalnie zabite tylko dlatego, że ludzie nie znaleźli innego wyjścia. Gdyby wierzyła w Stwórcę, to mogłaby teraz załamać ręce i pytać go, dlaczego.
Ryk przybrał na sile. Skały drżały coraz bardziej. Mogłyby nawet pogrzebać ich żywcem. Był o krok od nich. Ktoś krzyknął i trzepot skrzydeł wypełnił ich uszy. Przez chwilę nie było słychać niczego więcej. Zza pleców wyższych stażem generałów i magów nie widziała kompletnie nic. Nie było żadnego przeraźliwego łoskotu, odgłosu strzałów i krzyków. Kilkanaście stóp nad ziemią wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Mimo wszystko doskonale potrafiła wizualizować sobie przebieg starcia. Nie przypuszczała tylko, że w ułamkach sekund nastąpi tak dramatyczny zwrot akcji.
- O Stwórco! Zabili generała pierwszej grupy!
Zewsząd rozległy się nerwowe szepty. To oznaczało tylko jedno – oddział straci morale i jeśli szybko nie odnajdą kogoś, kto nimi pokieruje, podzielą jego los. McArthur nachylił się do niej:
- Skoro po kilkunastu sekundach sprzątnął generała to jego wściekłość nie przewyższa inteligencji. Spodziewa się nas.
- Teraz już nic nie możemy zrobić, jak tylko trzymać się planu. Za głęboko wdepnęliśmy.
- Uwaga, druga grupa wchodzi do akcji – dobiegł ich głos z przodu.
- Miejmy nadzieję, że dadzą sobie radę – powiedziała Aoife – wystarczy, żeby go ogłuszyć. Choćby zaklęciem.
- Nie łatwo jest rzucać zaklęcia w ferworze walki. Do tego trzeba skupienia – zauważył McArthur.
- Za coś im płacą, do stu diabłów. Siedzieć nad książkami całe życie i nie móc poradzić sobie ze smokiem? Nie lepiej byłoby zająć się czymś, co przyniosłoby lepszy efekt?
- To nie zależy tylko od wiedzy...
- Właśnie. Trzeba mieć trochę oleju w głowie.
- Uwaga, na rozkaz wylatujemy – ostry głos przeciął powietrze. Aoife zmarszczyła brwi.
- Czyli wszystko na naszych barkach. Jak zwykle.
Smok, jeszcze chwilę temu tak potężny, leżał teraz bezruchu, oddychając chrapliwie. Rana, o której wspominał McArthur wyglądała okropnie. Musiała powodować ogromny ból. Wszystko, o czym wspominał Erwin było prawdą. Aoife otarła sztylet o trawę, odwracając się od okropnego widoku. Polana usiana była zwłokami kadetów oraz smoków. Ludzie, którzy zaledwie kilka godzin temu byli jej uczniami i znajomymi oraz smoki, które tak kochała. Panował chaos. Rozejrzała się wokół.
- Już czas – szepnął Świt – za chwilę może być za późno.
- Poczekajmy na Erwina. Jest, widzę jego smoka!
Smok pułkownika niemal zarył o trawę. Cały bok miał podrapany. McArthur zsunął się z jego grzbietu i przytulił do jego pyska, szepcząc słowa przeprosin i pocieszenia w języku tylko im znanym.
- Nie damy rady wszyscy uciec... Bez specjalistycznej opieki Rubin nie przetrwa – pogłaskał smoka po pysku. Rubin doskonale wiedział, co zamierzają. Szkockie smoki charakteryzowały się dużą empatią i często okazywały się telepatami. Zwrócił głowę do Aoife i Świta:
- Nikt się nie dowie o tym, co planujecie. Moja w tym głowa. Dla Akademii będziecie martwi. Bądźcie zdrowi i odnajdźcie to, czego szukacie.
- Rubin... - McArthur mówił słabym, łamiącym się głosem - byłeś najlepszym smokiem, jakiego poznałem. Twoje poświęcenie nie zostanie nigdy zapomniane. Zadbaj o siebie. Chciałbym cię jeszcze kiedyś zobaczyć w pełnej krasie.
- Musimy uciekać – ponaglił ich Świt. Aoife wraz z Erwinem wdrapali się na jego grzbiet. Rubin ostatnimi siłami podniósł się z ziemi i złożył przed nimi głęboki ukłon.
- Żegnaj, przyjacielu – rzucił do malejącej sylwetki smoka, który niebawem całkowicie zniknął z horyzontu. Łzy napłynęła mu do oczu. Nie, musiał być silny. Nie był przecież sam.
Przedzierali się przez coraz gęstsze poszycie lasu. Świt powoli, lecz nieustannie parł do przodu. Widać już było oznaki jesieni. Liście zaczęły już zabarwiać się na równe kolory, choć wciąż było ciepło. Pogoda jednak mogła być zdradliwa i bez przygotowania nie warto byłoby wyprawiać się w podróż w nieznane.
- Może wreszcie zdradzisz nam swój genialny plan, co? – zagadnęła Aoife, chcąc przerwać ciężką ciszę.
- Nie byłoby wtedy elementu zaskoczenia.
- Kicham na element zaskoczenia! – zdenerwowała się Aoife - Zaufanie też ma swoje granice. Erwin, nie sądzisz?
- Prawdę powiedziawszy, to też chętnie bym się dowiedział, jakie mamy plany.
Starał się maskować smutek, choć wszystko było zbyt świeże, by zapomnieć. Jak na wojskowego przystało trzymał się dzielnie i Aoife była mu za to bardzo wdzięczna. Ktoś musiał być ostatnim bastionem opanowania, bo generał McKinnley ani prywatnie, ani zawodowo, nie należała do osób spokojnych. Jej smok zresztą też. Świt przecisnął się przez dwa stare dęby, które podrapały ich gałęziami po plecach.
- Ktoś wam to wyjaśni o wiele lepiej niż ja – przyznał w końcu – to nie prawda, że nie można utrzymywać kontaktu ze światem zewnętrznym, będąc w Akademii. Taka jest oficjalna wersja dla kadetów, aby byli skupieni na nauce. Regularnie dostarczane są potajemnie listy, a niektórzy nawet mają poza murami rodziny. Także ja postanowiłem skorzystać z tego rozwiązania, aby znaleźć kogoś, kto nam pomoże.
- Chcesz powiedzieć, że powierzyłeś nasze życie obcej osobie?
- Chyba kpisz! Doskonale znasz tę osobę, Aoife.
- Doprawdy jestem bardzo ciekawa kto to. Nikt nie przychodzi mi na myśl.
Wreszcie wyszli na gościniec. Droga nie wyglądała na często uczęszczaną i z pewnością nikt specjalnie o nią nie dbał. Pomiędzy drzewami zamajaczyła mała, drewniana chatka. Świt zagwizdał. Po chwili z domu wyłonił się młodzieniec. Oboje zsunęli się z grzbietu smoka i wyszli mu na spotkanie. Aoife zamarła, gdy zobaczyła jego twarz. Oblał ją zimny pot. Znała tę twarz. Znała ją dobrze.
- To niemożliwe! Przecież...
Młodzieniec uśmiechnął się niepewnie, a potem nie zważając na wszystkich przytulił ją. Aoife zamknęła oczy. Jej myśli wróciły do czasu, gdy widziała go po raz ostatni – pięć lat temu, gdy wyjeżdżała do Akademii.
- Odkąd nagle opuściłaś dom – zaczął mówić, a jego oczy płonęły radością na widok drogiej jego sercu osoby - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek znów dane mi będzie cię zobaczyć, siostro. Tęskniłem każdego dnia. W końcu uciekłem, chcą wieść spokojne życie z dala od naszej słodkiej rodziny. Skoro ciebie zabrakło, nic mnie więcej nie trzymało przy tych ludziach.
- Opuściłeś rodziców? Pamiętam dobrze twoje ostatnie słowa. Coś o jedynym synu i obowiązkach...
- O ile wiem, Mary i rodzice mają się dobrze – uśmiechnął się. -Przynajmniej nie gorzej, niż zwykle, bo życie zawsze wygląda dla nich tak samo ponuro. Stwierdzili, że ja i ty jesteśmy z tej samej gliny i nic z nas nie będzie. Na co im się miałbym przydać, skoro spisali mnie na straty? Uwolniłem ich tylko od zbędnego ciężaru.
- Typowe dla nich... - spojrzała na chatkę – Ładnie się tu urządziłeś. Mam nadzieję, że nie będziemy dla ciebie zbyt wielkim kłopotliwymi gośćmi, bo chwilowo nie mamy dokąd pójść... Świt wtajemniczył cię we wszystko?
- Z najdrobniejszymi szczegółami.
- To dobrze, bo po wydarzeniach dzisiejszego dnia nie mam najmniejszej ochoty niczego tłumaczyć. W takim razie nie muszę przedstawiać ci mojego drogiego przyjaciela, choć chyba należą mu się jakieś wyjaśnienia.
McArthur stał nieco zakłopotany, głaszcząc delikatnie Świta po boku, przysłuchując się tylko ich rozmowie.
- Z miłą chęcią bym ich posłuchał.
- To jest Michael McKinnley. Mój młodszy brat.
- Miło mi poznać... Brat? – Erwin przyjrzał im uważnie. Poza drobnymi podobieństwami w rysach twarzy wyglądali zupełnie inaczej – Michael był krzepkim, wysokim mężczyzną o długich, prostych i jasnych włosach, natomiast Aoife miała kędzierzawą czuprynę w ognistym kolorze, zielone oczy i raczej drobną sylwetkę. Uśmiechnęła się, widząc jego konsternację.
- Mamy różne matki. Długa historia. Jak widzę poszedłeś w moje ślady – zwróciła się do brata.
- Nie do końca... - spuścił wzrok – starałem się o przyjęcie do Akademii, ale nie miałem szans. Odpadłem na pierwszym etapie rekrutacji.
- Może to i dobrze – Aoife poklepała go po plecach i uśmiechnęła się. Szczerze. Pierwszy raz od tak dawna.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Jadwiga Zięba - Buntownik
Wschód słońca w Zatoce Albatrosów był tego dnia niesamowicie piękny. Czerwony dysk powoli wyłaniał się zza jaśniejącego horyzontu i wspinał na tonący w odcieniach różu i pomarańczu nieboskłon. Wraz z lekką poranną bryzą zrywały się do lotu mewy, których krzyk budził z snu uśpiony port Bruzmer, stolicę Zjednoczonego Królestwa Vintrii.
Felris Kilson[1] energicznym krokiem maszerował pustą jeszcze keją[2], uważnie przyglądając się mijanym statkom. Z powodu wypowiedzianej zaledwie dwa tygodnie wcześniej wojny Republice Kruanu, wszystkie doki[3] były zajęte przez okręty vintryjskiej marynarki wojennej. Tak imponujący czas mobilizacji morskich sił zbrojnych, jeszcze kilka dekad temu był nieosiągalny. Jednakże napięcie od dawna rosnące między dwoma potęgami – Królestwem i Republiką sprawiło, że nikogo nie zaskoczył wybuch otwartego konfliktu między tymi krajami. Oba państwa rywalizowały o dominację na oceanach i jak największy udział w niezwykle dochodowym, światowym handlu morskim. Potrzebny był tylko pretekst, którym stał się „przypadkowy" atak kruańskiego galeonu[4] na królewski statek handlowy, wzięty „omyłkowo" za piracką galerę[5] Cesarstwa Warreńskiego. Na szczęście, mało kto wierzył w te naiwne i bezczelne tłumaczenia.
Felris gwałtownie się zatrzymał przerywając rozmyślania. Miotały nim sprzeczne uczucia. Widok okrętu HMS „Buntownik" sprawiał, że serce biło mu szaleńczo z podniecenia. Ostatnie kilka lat śnił tylko o tym, aby zostać kapitanem i oto jego marzenie się ziściło! W głębi serca czuł jednak rozczarowanie – jednostka w porównaniu do żaglowców, którymi młody mężczyzna do tej pory pływał jako pierwszy oficer, wydawała się śmiesznie mała. Od razu widać było też, że trójmasztowy szkuner[6] służył niegdyś jako statek handlowy, gdyż jego wygląd daleko odbiegał od surowej prezencji typowych okrętów wojennych. Piękny, smukły i wykończony drogim drewnem sosnowym, z kształtnym, kliprowym[7] dziobem miał najwyraźniej pecha, należeć kiedyś do zamożnego armatora z obsesją na punkcie zdobyczy postępu. Widocznie, na krótko przed wcieleniem trójmasztowca do floty, ów człowiek postanowił zmienić typ ożaglowania szkunera z „przestarzałego", tradycyjnego, rejowego[8] na „nowoczesny", „wydajniejszy" – gaflowy[9]. Został on stworzony przez kilku mieszkańców wyspy Lirmo, którzy zachwalali go pod niebiosa, że uczyni on statki zwrotnymi i zrewolucjonizuje morską żeglugę. Ku rozczarowaniu pseudo wynalazców tak się nie stało. Mniejsza powierzchnia żagli sprawiała, że takie jednostki nie osiągały zbyt wielkich prędkości. Twórcy zrzucali wprawdzie całą winę na nieprzystosowanie kadłubów współczesnych statków do ich innowacji, ale żaden żeglarz nie był do tego przekonany.
Z samym HMS „Buntownikiem" nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby nie to, iż „genialny" armator doszedłszy do wniosku, że jego szkuner jest za wolny, zaczął eksperymentować. Zamiast spróbować zmniejszyć tonaż[10] i ciężar żaglowca, zdecydował się zostawić przednie żagle jak były, a resztę wymienić. Tak więc okręt finalnie wyposażony był w: bezana[11] i bezantopsela[12] na bezanmaszcie[13]; grota[14] i grottopsela[15] na grotmaszcie[16] oraz fokbramsela[17] i fokmarsela[18] na fokmaszcie[19]. Oprócz tego między bukszprytem[20], a pierwszym masztem od dziobu obecne były sztagi[21], na których rozpinano latacza[22], sztafoka[23] i kliwra[24]. Baczny obserwator mógł zauważyć również dodatkowe grotstensztag[25] oraz grotsztag[26], które umożliwiały obecność grotsztaksli[27].
- W czym mogę pomóc, sir?
Felris wyrwał się z zamyślenia i spojrzał na schodzącego ku niemu po trapie brodatego mężczyznę. Był wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Po ochrypłym głosie i przenikliwym spojrzeniu znać było doświadczonego wilka morskiego.
- Nazywam się Felris Kilson i ...
- A więc to pan jest nowym kapitanem HMS „Buntownika"? W takim razie witam na pokładzie, kapitanie Kilson. Bosman Stian melduje się na służbę , sir. Oprowadzę pana.
Felris uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył za zejmanem[28]. Doskonale wiedział, że warto mieć u boku znającego się na swoim fachu żeglarza. Sam miał 25 lat i mimo, że ponad piętnaście lat spędził na morzu, to wciąż nie stronił od słuchania rad bardziej doświadczonych. Ocean nauczył go pokory.
Młody mężczyzna, czuł jednak w głębi serca lekkie zdziwienie. Obecna załoga szkunera służyła kiedyś na HMS „Szponie", gdzie pierwszym po Bogu na okręcie był kapitan Linder. Po zatonięciu brygu[29] ocalałych marynarzy po prostu przeniesiono na HMS „Buntownika", więc mimo przejścia dotychczasowego kapitana na emeryturę, nadane przez niego stopnie pozostały i brakujące stanowiska wciąż czekały na obsadzenie. Stian doskonale sprawdziłby się w roli pierwszego oficera. W końcu ze świecą szukać takiego żeglarza z krwi i kości, jak bosman. Pozostawało pytanie: Komu w takim razie powierzono tę ważną funkcję?
Tymczasem jego przewodnik, jakby czytając mu w myślach, rzekł:
- Nie spodziewaliśmy się pana tak wcześnie. Pierwszy oficer osobiście nadzoruje sztauowanie[30]beczek z prochem i amunicji w ładowniach, więc poznasz go później, sir.
Przeszli przez pokład główny, wspięli się na kasztel rufowy[31], po czym stanęli tyłem do bezanmasztu. Umiejscowienie tu koła sterowego było przemyślane – sternik mógł obserwować co się dzieje zarówno na statku, jak i przed jego dziobem.
- HMS „Buntownik" posiada trzy dolne pokłady – zaczął opowiadać zejman. – Ma 45 dział na burtę, czyli w sumie 90 dział w tym 64 karonad[32], 8 kolubryn[33]na górnym pokładzie oraz 18 falkonetów[34] na kasztelu rufowym. Wymiary całego okrętu to 116 stóp wysokości, 20 stóp zanurzenia, 40 stóp szerokości i 198 stóp długości łącznie z bukszprytem. Sądzę, że otrzymał pan już informacje na temat ożaglowania, sir?
Nowy kapitan potwierdzająco kiwnął głową i zadał standardowe pytanie:
- Jaki jest ogólny stan techniczny takielunku[35]?
- Wczoraj skończyliśmy taklowanie topenant i fałów, sir. Wszystko jest w doskonałym stanie, oprócz jufersów[36] sterburty[37] mocujących drabliny[38] want[39] grotmasztu. Są nieco zużyte i spróchniałe, ale swoje wytrzymają.
Felris znów kiwnął głową. W zadumaniu niezbyt uważnie słuchał bosmana. Podszedł do relingu[40] na końcu rufy[41] i z westchnieniem oparł się o niego. Spojrzał w kierunku redy[42]. Kotwiczyły tam olbrzymie jednostki niemieszczące się w dokach, min. koronny, sześciomasztowy galeon floty HMS „Gryf". W jego pobliżu stał też zapewne HMS „Lewiatan", mający ponad 150 dział na jednej burcie, którego kapitanem był jego ojciec...
- Pierwszy oficer, Lexia Striper[43] , melduje się, sir. – wysoki głos, który rozległ się za jego plecami wyrwał go z rozmyślań i sprowadził na ziemię.
Felris odwrócił się... i zamrugał z niedowierzania. Przed nim stała młoda kobieta w mundurze oficerskim Marynarki Wojennej Zjednoczonego Królestwa Vintrii. Przez pierwsze kilka sekund łudził się, że to żart, pomyłka. Chwilę później rzeczywistość zwaliła się na niego z ciężarem dorosłego walenia. Jasnowłosy kapitan wziął głęboki oddech, usiłując powstrzymać wzburzenie i nie zaszczyciwszy pierwszego oficera spojrzeniem, ruszył szybkim krokiem w kierunku trapu. Dziewczyna nawet nie drgnęła, mimo jawnego braku szacunku okazanego jej przez pierwszego po Bogu na okręcie. Jej stalowo-szare oczy przez moment utkwione były w oddalającej się biegiem postaci. Nie spodziewała się wprawdzie, że kapitan Kilson od razu ją zaakceptuje. Kapitan Linder też potrzebował sporo czasu, aby pozbyć się uprzedzeń wobec kobiety na pokładzie. Intuicja podpowiadała jej jednak, iż młody mężczyzna będzie twardym orzechem do zgryzienia.
Tymczasem bosman Stian stanął za nią, ojcowskim gestem położył rękę na jej ramieniu i z troską w głosie powiedział:
- Moim zdaniem całkiem dobrze to przyjął. Szczerze mówiąc, spodziewałem się po nim o wiele gorszej reakcji...
* * *
- JAK TO NIC NIE DA SIĘ ZROBIĆ!? – wykrzyczał Felris, zrywając się gwałtownie z krzesła. Stołek z impetem uderzył o podłogę.
Kapitan HMS „Buntownika" trząsł się ze złości i wręcz z nienawiścią wpatrywał się w siedzącego przed nim wysokiego, niemłodego już mężczyznę. Tymczasem jego rozmówca rzucił mu spojrzenie pełne współczucia i zrozumienia, po czym spokojnie pochylił się i oparł o biurko.
– Felrisie, uspokój się. Usiądź, proszę.
Młody Kilson, wciąż wzburzony, postawił krzesło i z zaciśniętą szczęką usiadł.
– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł gospodarz. - Na twoim miejscu zareagowałbym identycznie. Gdybym tylko mógł, pozbyłbym się Lexii Striper już dawno albo przynajmniej uniemożliwiłbym jej awanse. Niestety, mam związane ręce.
- Przecież jesteś, zdaje się, admirałem!
- Tak, ale wciąż podlegam królowi. Ponoć ona uratowała kiedyś królową Erizę, która objęła ją swoim patronatem. Aby umożliwić pannie Striper służbę w marynarce, uciekły się do podstępu. Otóż ta dziewczyna pod przebraniem mężczyzny, pływała przez kilka miesięcy na HMS „Wulkanie", gdzie otrzymała stopień drugiego oficera. Tak więc, kiedy cały fortel wyszedł na jaw i została, rzecz jasna, usunięta z szeregów floty, Jej Wysokość Eriza wniosła sprzeciw. Król przyznał jej rację, stwierdzając, że pozbywanie się dobrego żeglarza z tak błahego powodu jak płeć jest karygodne. Oprócz tego wydał rozporządzenie – w skrócie oficer Striper nie może zostać zdjęta z pełnionego stanowiska bez zaakceptowanego przez parę królewską uzasadnienia.
- A gdyby mój ojciec...
- Twój ojciec jest komodorem[44] Elitarnej Eskadry Koronnej oraz wielkim przyjacielem moim i naszego monarchy, ale obawiam się, że skoro ja nie mogłem nic wskórać, on także.
* * *
Felris z westchnieniem usiadł na beczce obok ćmiącego fajkę bosmana Stiana. Zakończył właśnie obchód statku. Tak jak jego ojciec, cenił sobie dobre stosunki z załogą, więc mimo braku swojej akceptacji dla pierwszego oficera, postarał się z każdym marynarzem HMS „Buntownika" zamienić choć słowo. Teraz przypatrywał się z niechęcią Lexii, nadzorującej załadunek zapasów żywności.
- Dlaczego jej tak bardzo zależy na żeglowaniu? – mruknął kapitan, bardziej do siebie, niż do Stiana. – Dlaczego nie mogła po prostu zostać dwórką królowej Erizy?
- Zapewne dlatego, że morze to jej cały świat. – odparł cicho bosman, pykając fajkę. Felris spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Wychował ją samotnie dziadek, rybak. Nie miał wyboru – musiał brać ją do pomocy przy połowach, bo sam nie zarobiłby na chleb dla siebie i dla niej. Kiedy miała 12 lat została porwana przez piracką galerę Cesarstwa. Nie została sprzedana w Warrenie, tylko dlatego, że udawała chłopca. Korsarze zawsze chętnie zatrzymują takich, jako galerników, czy majtków. Nie miała lekko, ale zobaczyła z nimi całkiem spory kawał świata.
- Raz, piraci zaatakowali pewien statek handlowy w celu złupienia go. Lexia miała wtedy 19 lat i dostrzegła szansę odzyskania wolności. Wraz z kilkoma innymi niewolnikami zbuntowała się i wspomogła w walce, broniącą się załogę żaglowca. Uratowała wtedy podróżującą incognito monarchinię. Królowa chciała odwdzięczyć się swemu wybawicielowi i pozwolić mu na służbę w Królewskiej Gwardii Vintrii, ale Lexia z oczywistych względów odmówiła. Zaintrygowana Jej Wysokość Eriza swoimi sposobami odkryła jej prawdziwą tożsamość. Resztę tej historii na pewno znasz. – zejman wyjął z ust fajkę i niemal błagalnie spojrzał na pierwszego po Bogu na okręcie z niemą prośbą w oczach. – Kapitan Linder też potrzebował trochę czasu, żeby się do niej przekonać. Gdy wreszcie się dogadali, stanowili zgrany zespół.
Felris puścił te słowa mimo uszu i nic nie odpowiedział.
* * *
Lexia Striper stała u steru HMS „Buntownika" i lekko korygowała kurs. Płynęli prawym halsem[45], baksztagiem[46], z prędkością ponad 4 węzłów[47]. Mimo niewielkiej szybkości okrętu, pęd rozwiewał delikatnie jej czarne włosy. Odetchnąwszy głęboko morskim powietrzem, poczuła w ustach słony smak. Słoneczne promienie odbijały się na grzbietach fal, a błękit nieba, wręcz raził swoją intensywnością. Wolność. Uwielbiała to uczucie. Mogłaby bez oporów nazwać się najszczęśliwszym człowiekiem w całym wszechświecie, gdyby nie...
- Ster trzy rumby[48] na prawo... Nie, nie tyle, zaraz spadniemy do półwiatru[49]! – warknął na nią kapitan Kilson, którego oddech czuła na karku od wypłynięcia z portu.
- Trzy rumby to trzy rumby, sir. – odparowała mu bez zastanowienia, nawet się nie odwracając.
Felris posłał jej mordercze spojrzenie, czego nie zauważyła i cedząc powoli słowa rozkazał:
- Odpaść o 2 rumby!
- Tak jest, sir!
Wrócili do wcześniejszego kursu. Po chwili podbiegł do nich jeden z marynarzy obsługujących log[50] z informacją, że szkuner zwolnił do mniej niż 4 węzłów. Lexia zagryzła wargę z irytacji. Była to ogromna strata prędkości, jeśli wziąć pod uwagę, że poniesiona w wyniku zwykłej utarczki słownej. Wręcz czuła palący, oskarżycielski wzrok kapitana na swoich plecach.
Okręt był w samym środku manewrów organizowanych dla króla, jako dowód gotowości floty do działań wojennych. Były one także swoistym sprawdzianem dla statków, kapitanów i załóg. Polegały one na wykazaniu się zmysłem taktycznym w inscenizowanej bitwie morskiej i uzyskaniu jak najkorzystniejszych pozycji względem „nieprzyjacielskich" statków. Flota była podzielona na drużyny, które „walczyły" przeciwko sobie. Z oczywistych powodów nie używano dział.
- Fregata[51] HMS „Rekin" na trawersie[52]! – rozległ się okrzyk z bocianiego gniazda.
Felris i Lexia w tej samej chwili spojrzeli w stronę szybko nadpływającego pięciomasztowca. Z daleka widać było powiewającą banderę wrogiej drużyny. Pierwszy oficer odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Wyostrzmy kurs do półwiatru i zwabmy go w pobliże HMS „Wulkanu" i HMS „Burzy"...
- Zrobimy zwrot przez rufę. – wszedł jej w słowo kapitan. Usta rozciągnęły mu się w złośliwym uśmieszku. – Proszę wydać rozkaz.
- Ale wtedy znajdziemy na kontrkursie[53] do HMS „Rekina" – zaprotestowała dziewczyna. – Przecież on załatwiłby nas jedną salwą! Po za tym...
- Czyżbym słyszał sprzeciw wobec kapitana? – znów jej przerwał. – Przypominam pani, panno Striper, że bunt na pokładzie może być karany śmiercią, a już na pewno wydaleniem z szeregów marynarki.
Perfidny ton jakim wypowiedział te słowa oraz jego triumfalne spojrzenie doprowadziły pierwszego oficera nieomal do furii. W ostatniej chwili ugryzła się w język i zgrzytając zębami z tłumionej wściekłości, ryknęła:
- Do zwrotu przez rufę!
W ten sposób przebiegały całe manewry na pokładzie HMS „Buntownika". Każda rada Lexii była ostentacyjnie ignorowana przez Felrisa, który wydawał rozkaz zupełnie odwrotny do jej sugestii. Pod wieczór, gdy schodzili na ląd, dziewczyna maszerowała po trapie z żyłą pulsującą na skroni i miną mówiącą, że ktokolwiek ją teraz zaczepi, nie stanie o własnych siłach przez następny miesiąc. Za to zadowolony uśmiech młodego kapitana wyrażał jedynie mściwą satysfakcję.
* * *
- Jeśli mam być szczery, twój statek na manewrach wypadł beznadziejnie, synu.
Felris, komodor Kilson, admirał Nirt oraz sędziwy Ranson, kapitan HMS „Gryfa" i Główny Strateg przechadzali się wzdłuż burt HMS „Buntownika" w świetle wschodzącego słońca. Do wypłynięcia floty z portu Bruzmer zostało zaledwie kilka godzin, więc na wszystkich okrętach wokół panowały gorączkowe przygotowania. Młody kapitan z ociąganiem oderwał wzrok od pracy swojej załogi i spróbował wyjaśnić:
- To nie moja wina, ojcze. To wszystko przez...
Przerwało mu nadejście ciemnowłosej dziewczyny.
- Wzywał mnie pan, sir – ponuro zameldowała się Lexia, łypiąc wściekle na Felrisa. Była pewna, że niechybnie zamierzał zrzucić na nią całą odpowiedzialność za niepowodzenie szkunera.
- To jest zapewne oficer Striper. To zaszczyt móc poznać jedyną kobietę w szeregach armii. – z fałszywym entuzjazmem przywitał się z nią admirał, uśmiechając się przy tym zimno.
Dziewczyna udała, że nie usłyszała sarkazmu w jego głosie. Uścisnęła ręce niechętnych jej mężczyzn, starając się nie zwracać na wredny uśmieszek błąkający się po wargach jej kapitana.
Tymczasem komodor Kilson odchrząknął znacząco i rzekł:
- Obawiam się, że panna Striper musi już nas opuścić. Nie chcemy przecież odciągać pierwszego oficera od JEGO obowiązków, choćby na chwilę.
Lexia odetchnęła i z ulgą zaczęła się wycofywać, jednak wtedy odezwał się milczący do tej pory kapitan Ranson:
- Niech zostanie, to przecież dotyczy w znacznym stopniu jej.
Felris mógł tylko zacisnąć zęby w bezsilnej złości, a zrezygnowana Lexia – ruszyć kilka kroków za goszczącymi na pokładzie członkami sztabu.
- W takim razie przejdźmy do rzeczy. Nasze szpiegowskie awiza[54] oraz agenci w Kruanie donoszą, że wroga flota gromadzi się na Morzu Białym w połowie drogi między Vintrią, a wyspami Republiki. Tam też zaatakujemy, nie dopuszczając do mobilizacji wszystkich sił nieprzyjaciela. Główną grupą szturmową będzie dowodził komodor Kilson – admirał Nirt skłonił głowę w stronę ojca Felrisa. – Resztą floty oskrzydlimy przeciwnika. To najprawdopodobniej będzie pierwsza i ostatnia bitwa tej wojny. Rejs na przewidywane miejsce starcia zajmie przy sprzyjającym wietrze 10 dni, dlatego...
- Rozumiem, ale wolałbym, zanim poznam szczegóły, dowiedzieć się, gdzie został przydzielony HMS „Buntownik".
Zapadło kłopotliwe milczenie. Kapitan Ranson nagle zainteresował się siedzącą na rei[55] sąsiedniego żaglowca mewą. Komodor i admirał patrzyli na siebie, nie mogąc zdobyć się na powiedzenie nieprzyjemnej prawdy. „To będzie jakaś bardzo bolesna wiadomość" – pomyślała Lexia. Intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.
- Rzecz w tym, synu, że nigdzie. HMS „Buntownik" z powodu niekompletnej załogi ma wraz z dziewięcioma innymi okrętami patrolować Zatokę Albatrosów.
Osłupiały Felris zatrzymał się i znieruchomiał. Tak samo zareagowała zresztą pierwszy oficer. Oboje otworzyli usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale oburzenie i niedowierzanie odebrało im mowę.
- Wybaczcie, ale od tej decyzji nie ma odwołania – nie patrząc im w oczy, powiedział admirał, po czym troje mężczyzn szybko się oddaliło.
Młody kapitan z rozpaczą spojrzał na Lexię. Ona również była zdruzgotana. Pierwsza prawdziwa wojna Vintrii od dobrych kilku wieków, a oni będą na zesłaniu!? To był dla nich cios zwłaszcza, że wiązali duże nadzieje z możliwością wykazania się w bitwie. Kiedy tak wciąż nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i świat może być tak bezduszny, tkwili w tym samym miejscu, dodatkowo uderzył ich absurd sytuacji. Po raz pierwszy w czymś się zgadzali.
* * *
Lexia stała na tylnym relingu rufy i trzymała się achtersztagu[56]. Mlecznobiała mgła ograniczała widoczność do połowy kabla[57], przez co dziewczyna z trudem mogła dostrzec nok[58] bukszprytu. Dała więc sobie spokój z próbami obserwowania, co się dzieje przed dziobem i zapatrzyła się w szary kilwater[59] znaczący drogę okrętu. Cisza na morzu byłaby zupełna, gdyby nie delikatny chlupot fal i lekki szum bryzy. Lexia powinna już dawno, twardo spać, gdyż wkrótce czekała ją wachta[60]. Zastąpić miała zmęczonego kapitana, jednak wciąż czuła silne rozczarowanie i wzburzenie przeganiające sen. Patrol Zatoki Albatrosów! Do tego niewdzięcznego obowiązku oddelegowano zaledwie dziesięć z dwustu okrętów floty. To i tak był dość spory zapas ostrożności ze strony dowództwa. Do zatoki prowadziły tylko dwie drogi: jedna między półwyspem Lun, a wyspą Serfyn oraz druga, która wiodła poprzez cieśninę Frond. Przy czym, na przerzucenie swojej floty cieśniną, Republika potrzebowałaby kilku tygodni ze względu na dłuższą drogę do przebycia, celem ukrycia swoich statków. Takie manewry z pewnością nie umknęłyby uwadze vintryjskim agentom. Tak więc w sytuacji, gdy mobilizacja sił wroga na Morzu Białym była faktem, patrol Zatoki Albatrosów był wręcz zesłaniem, uniemożliwiającym wzięcie udziału w zbliżającej się bitwie.
Pierwszy oficer, była już w podłym humorze, ale nastrój dodatkowo pogarszał jej chłód. Oprócz tego od kilku chwil dochodziło do niej irytujące buczenie od strony dziobu. Mgła jakby zgęstniała, przez co dziewczyna rozejrzała się z niepokojem. Nie dostrzegłszy żadnego niebezpieczeństwa, znów zapatrzyła się na kilwater. Nagle dotarło do niej co ją tak zaniepokoiło. Ślad na wodzie zakręcał.
- Dlaczego zmieniliśmy kurs? – głośno zapytała Lexia.
- ...
Brak odpowiedzi rozsierdził ją. Kapitan Kilson nie stał dalej, jak kilkanaście stóp od niej i choć ukryty za bezanmasztem musiał ja słyszeć. Sprawnym ruchem zeskoczyła z relingu i ruszyła w stronę mężczyzny.
Gdy stanęła obok niego od razu zorientowała się, że coś jest nie tak. Pomijając fakt, iż Felris wpatrywał się rozanielonym wzrokiem w mgłę przed dziobem, zachowanie reszty załogi również było, zgoła mówiąc, niecodzienne. Otóż wszyscy, jak jeden mąż porzuciwszy swoje posterunki stali na pokładzie z wyrazami otępienia na twarzach, z zachwytem zasłuchani w coraz głośniejsze buczenie.
- Syreny... - wyszeptała Lexia.
To tłumaczyło dziwny dźwięk, hipnotyczny stan załogi, przenikliwy chłód, a nawet nienaturalną mgłę. O tych magicznych stworzeniach z legend nie wiele było wiadomo. Nikt nigdy ich nie widział na własne oczy, choć krążyły pogłoski, że parę lat temu, u brzegów Kruanu rybakom udało się złapać kilka sztuk. Dziewczyna szczerze w to wątpiła. Opowieści mówiły, że żyją w stadach, często zmieniając siedliska, którymi są ostre skały i mielizny. Umieją czarami przywołać mgłę, a następnie zwabić w tę pułapkę statki. Lexia słyszała też niegdyś, że ich śpiew nie działa na kobiety.
Świadoma niebezpieczeństwa spojrzała w stronę bukszprytu usiłując wzrokiem przebić mgłę. Ku jej przerażeniu dostrzegła wyłaniający się w zastraszającym tempie zarys skały. Bez zastanowienia odepchnęła pierwszego po Bogu na okręcie i naparła całym swoim ciałem na koło sterowe. Okręt drgnął i opornie zaczął skręcać. W wyniku ostrego zwrotu i nagłej zmiany halsu niekontrolowane przez nikogo bomy[61] i gafle[62] z impetem przewaliły się na sterburtę. Statkiem zatrzęsło, a grotmaszt niebezpiecznie się wygiął, jednak Lexia nie przerwała manewru. Ogromny, pionowy drzewiec zadrżał i zaczął niepokojąco trzeszczeć. Dźwięk ten musiał częściowo zagłuszyć śpiew syren, bo wyrwany z transu kapitan ruszył z pomocą pierwszemu oficerowi i razem z nią naparł na ster. Tymczasem reszta załogi, powoli otrząsając się z otępienia, widząc zagrożenie złamania grotmasztu, rzuciła się, aby opanować talię szotów[63] głównego żagla oraz wzmocnić drzewiec. W samą porę, gdyż w tym momencie stare jufersy na sterburcie pękły. W ostatniej chwili lecące drabliny want chwyciło kilkunastu żeglarzy , co uchroniło HMS „Buntownika" przed katastrofą. Rafa, o którą mało co się nie rozbili, znalazła się za lewą burtą. Dopiero wtedy, pierwszy oficer puściła ster, pozostawiając kontr kapitanowi. Szkuner wrócił do normalnej pozycji. Skała rozpłynęła się za nimi równie nagle, jak się pojawiła. Syreni śpiew był skutecznie zagłuszany przez nerwowe nawoływania załogi. Po raz pierwszy zapominając zwady i rozumiejąc się bez słów, Felris i Lexia, ramię w ramię, zaczęli wspólnie opanowywać chaos na pokładzie.
* * *
Po całej nocy prac naprawczych, nad ranem, na pokładzie HMS „Buntownika" nareszcie ustał ruch. Większość zmęczonej załogi udała się do swych koi[64]. Na wachcie pozostali tylko pierwszy oficer i bosman oraz kilku marynarzy krzątających się przy szotach i kontrszotach.
Nagle na deskach pokładu rozległy się ciężkie kroki. Podtrzymując się lekko poręczy, zaspany Kapitan wygramolił się z kajuty i przecierając oczy rozejrzał się wokół. Z racji tego, że stał u steru podczas feralnej mgły oraz nadzorował konieczne wieczorne prace naprawcze, pierwszy oficer zluzowała go, dzięki czemu mógł on przespać resztę nocy. Oczywiście, reperowanie okrętu po ciemku nie było zbyt wygodne, lecz uszkodzenia głównego masztu, oraz jak się później okazało także kilku wręg[65] kadłuba wymagały natychmiastowej naprawy. Inaczej szkuner zatonąłby przed wschodem słońca.
Ferlis ziewnął potężnie i dopiero wtedy zauważył Lexię tkwiąca na grotmaszcie dobrych kilka stóp nad pokładem nogami. Opierając się o segarsy[66], z wysuniętym językiem zszywała bryty[67] grota. O wiele prościej było wprawdzie reperować zdjęte żagle niż tylko opuszczone, ale po intensywnej nocy nikt nie miał siły na klarowanie okrętu. Pierwszy oficer nareszcie go spostrzegła i zręcznie zeskoczywszy wylądowała obok niego.
- Jak tam drzemka sir? – z rozbawieniem zapytała dziewczyna, będąca najwyraźniej w wyśmienitym nastroju.
Felris spojrzał na nią spode łba. Stłumił kolejne ziewnięcie i zapytał:
- Czy coś mnie ominęło?
- Kiedy minęliśmy przylądek Glant złapaliśmy sprzyjający półwiatr. Nigdzie się nam nie spieszy więc zrzuciliśmy grota, grottopsela, bezana, bezantopsela. Płyniemy na samych bryfokach[68], sir. – zameldowała wciąż z uśmiechem pierwszy oficer.
- Tak się składa, że to akurat można zauważyć na pierwszy rzut oka, nieprawdaż? – kapitan za wszelką cenę chciał zachować powagę, choć kąciki ust niebezpiecznie mu drgnęły.
Lexia parsknęła śmiechem, ale wziąwszy głęboki oddech, uspokoiła się i odpowiedziała:
- Obecnie wachtę u steru pełni od kilku godzin bosman Stian. Zapewne byłby wdzięczny, gdybyśmy go zluzowali.
Ruszyli wzdłuż burty w kierunku rufy. Słońce ledwo przebijało się przez zasłonę chmur oświetlając dryfujące kawałki drewna. To przypomniało o czymś Felrisowi.
- Czy wiadomo już co z resztą eskadry? – zapytał cicho.
- Tak. – zdawkowo odpowiedziała pierwszy oficer. Czując jednak na sobie ciężki wzrok kapitana dodała – Z dziesięciu okrętów, które miały patrolować zatokę, ostały się tylko trzy. HMS „Motyl", który wyszedł bez szwanku, popłynął na Morze Białe, dołączyć do floty i poinformować o zaistniałej sytuacji admirała, a HMS „Sokół" wrócił do Bruzmer ze względu na poważne uszkodzenia. Zostaliśmy sami „na froncie".
Kapitan w końcu uśmiechnął się, słysząc żart i drążył dalej:
- Jak udało im się uniknąć rozbicia o skały?
- Na HMS „Sokole" zdecydowali się nie czekać na zwycięstwo z otwarciem beczek z rumem. Ich pijackie piosenki skutecznie zagłuszyły śpiew syren. Jednakże ich stan doprowadził do, delikatnie mówiąc, błędnego manewru i zahaczyli o rafę, przez co uszkodzili kadłub. A na HMS „Motylu" mają głuchego sternika, więc po prostu minęli je jak gdyby nigdy nic. To ich kapitan skontaktował się z nami. Natomiast HMS „Buntownika" uratowała... - tu Lexia zawiesiła głos, spojrzała na pierwszego po Bogu na okręcie i odchrząknąwszy znacząco, zakończyła - ...moja zbawienna obecność na pokładzie.
Felris przewrócił oczami i zainteresował się nagle głównym masztem. Nie odrywając wzroku od grotmarsu[69], mruknął:
- Jako kapitan, w imieniu załogi HMS „Buntownika", dziękuję ci za ocalenie okrętu.
- Przepraszam, ale nie usłyszałam. Czy możesz powtórzyć głośniej, sir? – odrzekła pierwszy oficer, ostentacyjnie, nachylając ucho do rozmówcy.
Felris już miał jej celnie zripostować, gdy nagle się zatrzymał tak, że idąca za nim Lexia wpadła na niego. Wspięli się właśnie na kasztel rufowy. Ich oczom ukazał się zielony na twarzy bosman. Jedną ręką trzymał ster, a druga kurczowo przyciskał sobie do oka lunetę. Zaniepokojony kapitan pokonał w kilku krokach dzielącą ich odległość, przyglądając się z troską Stianowi. Zejman bez słowa podał mu przyrząd optyczny. Felris, lekko zdziwiony, odebrał lunetę i spojrzał przez nią w stronę, w którą przed chwilą patrzył bosman. To co zobaczył sprawiło, że z kolei zbladł jak ściana.
Lexia nie czekając na zaproszenie odebrała lunetę od oniemiałego kapitana.
- To przecież okręt kruańskiej floty. – rzekła, nie wierząc własnym oczom. – Przecież to niemożliwe. ... Co tu robi pojedynczy galeon?
- To na pewno nie jest samotna jednostka. W cieśninie musi zbierać się cała flota. Czyżby nasi agenci nas zdradzili?
W miarę jak wypływali zza Srebrnego Cypla, przypuszczenie kapitana sprawdzało się. Wszystko działo się jak w sennym koszmarze. Oto właśnie na ich oczach najbardziej nierealny scenariusz okazywał się rzeczywistością. Pierwszy z szoku otrząsnął się Felris:
- Musimy odzyskać pełną sterowność. Vintryjska flota musi natychmiast zawrócić. Ta wiadomość musi, jak najszybciej dotrzeć do sztabu. Stian - budź załogę, wszystkie ręce na pokład. Lexia - hisować żagle.
Dziewczyna błyskawicznie zareagowała. Biegnąc, rzucała komendy zdziwionym marynarzom. Wszyscy bez wahania rzucili się za pierwszym oficerem, która już zwinnie wspinała się na maszty.
Bosman również nie czekał na powtórny rozkaz, tylko obrócił się na pięcie i chwilę później był już na dolnych pokładach, zrywając z koi nieświadomych niebezpieczeństwa marynarzy oraz kanonierów. Tymczasem kapitan z coraz większym strachem obserwował wrogie okręty. Liczył na to, że uda im się w porę zrobić zwrot i ujść niezauważonym, będąc jeszcze częściowo osłoniętym przez Srebrny Cypel.
Nagle od strony cieśniny zabrzmiał huk wystrzału. To dla Felrisa był sygnał, że ktoś spostrzegł HMS „Buntownika" i ostrzegał innych. Pierwszy po Bogu na okręcie, nie zwlekając dłużej, ryknął:
- Luzować szoty!
Szkuner powoli i opornie zawracał. Gdy złapali półwiatr, nieznacznie przyspieszył. Dziesięć minut później płynęli już pełnym wiatrem. Kapitan skupił się na utrzymaniu kursu na zachód.
- Wszystkie żagle postawione, sir – zameldowała Lexia, zjawiając się niespodziewanie za jego plecami.
Po chwili dołączył do nich bosman.
- Nie jest dobrze. W pościg udały się dwa kruańskie okręty – powiedział, wskazując morze za rufą. – Mamy nad nimi 30 mil przewagi, ale jesteśmy dużo wolniejsi. Obawiam się, że dopadną nas na środku zatoki.
Zafrasowany Felris spojrzał w stronę wrogich fregat, później na zachód, gdzie vintryjska flota prawdopodobnie mijała już półwysep Lun. Wedle jego rachunków, siły Republiki potrzebowały jeszcze kilku dni na mobilizację. Czas kurczył się niemiłosiernie. Już teraz mieli niewielkie szanse dogonić statki Królestwa. Jakiekolwiek manewry zmylające, tylko obniżyłyby prawdopodobieństwo powodzenia ich misji. Z drugiej strony, jeśli zostaną zatopieni po drodze, też na wiele się nie przydadzą marynarce. Spojrzał na Lexię. Wiedział, że ich myśli biegną podobnym torem.
- Myślę, że powinniśmy chociaż podjąć próbę ostrzeżenia na czas sztabu. To nasz obowiązek. – rzekła dziewczyna z zaciętą miną.
Zejman przytaknął jej słowom.
- W takim razie kurs na półwysep.
* * *
Pięć godzin późnij kapitan, pierwszy oficer oraz bosman zebrali się ponownie na naradę. Ścigające ich okręty zmniejszyły dzielący ich dystans o prawie połowę. Słońce stało już w zenicie i oświetlało swoimi promieniami pokład HMS „Buntownika". Miejsce przy sterze było na szczęście osłonięte przez wypełniony wiatrem grotżagiel.
- Musimy jakoś zwiększyć prędkość szkunera – odezwał się Stian. – Płyniemy z prędkością niespełna 4 węzłów. Oni – wskazał za rufę. – płyną co najmniej 7 węzłami.
- Nic już nie możemy zrobić – mruknęła zrezygnowana Lexia.
Zapadło milczenie. Dziewczyna trafiła w sedno.
- Niekoniecznie – rzekł znienacka Felris. – Nigdy nie byłem przywiązany do tych kolubryn na dole, a wy?
Pierwszy oficer podniosła zaskoczony wzrok na kapitana. Dopiero po chwili dotarło do niej, co proponował.
- Wyrzucić działa za burtę?!
- Tylko kolubryny i kule do nich. I tak są za ciężkie jak na szkuner tej wielkości...
- Dobrze tylko co to da? – przerwał mu bosman. – Dopadną nas i tak, i tak przez to feralne ożaglowanie. Wolałbym mieć się czym bronić, jak świsną nam koło uszu ich salwy.
- Zyskamy czas. Po za tym z kolubryn zdążylibyśmy wystrzelić najwyżej raz.
- Zgadzam się z kapitanem – rzekła nieoczekiwanie Lexia.
Bosman podniósł oczy ku górze i westchnął.
* * *
Pod wieczór odległość między uciekinierami, a fregatami Republiki wynosiła... 5 kabli. Było jeszcze całkiem jasno, więc przy dobrych chęciach można było odczytać nazwy goniących ich statków; ten bliższy – KRS „Niszczyciel" i ten dalszy - KRS „Hydra". Oczywistość stanowił zatem fakt, iż jednostki te, mając ich na wyciągnięcie ręki podejmą próbę unicestwienia HMS „Buntownika" przed zmrokiem.
- Mam pewien plan.
Pierwszy oficer stała przed zejmanem i Felrisem, patrząc na nich poważnie.
- A gdybyśmy zrobili zwrot przez rufę, później ostrym bajdewindem[70] podeszli KRS „Niszczyciela" od bakburty[71]. Jedną salwą nie zniszczymy go, ale może trochę uszkodzimy...
Tym razem to kapitan patrzył się na nią, jakby oszalała.
- Ostry bajdewind. – powiedział powoli. - Czy ty siebie słyszysz? Przecież to okręt wojenny, a nie jakiś rybacki kuter!
- Kiedyś widziałam, jak statek handlowy z ożaglowaniem gaflowym szedł tak ostro na wiatr, że wręcz nie wierzyłam. Musimy tylko zrzucić bryfoki. Później jednoczesny wystrzał z 41 dział i tyle. Wtedy będą mieli Kruańczycy przynajmniej jeden okręt do naprawy. – pozwoliła sobie zażartować.
Tymczasem Felris nie patrzył na nią, tylko stał zamyślony z oczami utkwionymi w rejach. Nagle drgnął, oświecony jakąś myślą. Na jego twarz wypełzł uśmiech, a oczy rozjaśniły się.
- Mam dużo lepszy pomysł.
* * *
Kapitan Cragg wpatrywał się z uwagą w uciekający szkuner HMS „Buntownik". Od 20 lat dowodził KRS „Hydrą" i widział wszystkie możliwe manewry albo raczej tak mu się do tej pory zdawało. Załoga vintryjskiego okrętu nic sobie nie robiła z utartych schematów. Właśnie zrzucała przednie żagle. Nie potrafił tego zrozumieć. Z której strony by nie patrzeć było to po prostu nieopłacalne. Mógł wprawdzie to zignorować, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że cokolwiek robią, mają coś na celu.
- Przygotować wszystkie działa – rozkazał pierwszemu oficerowi.
Z dezaprobatą spojrzał na KRS „Niszczyciela", którą dowodził kapitan Irian. Otwarte furty działowe jedynie sterburty wskazywały, że fregata jest przygotowana na salwę tylko z jednej strony. Taki był wprawdzie plan – statek kapitana Iriana i płynąca za nim KRS „Hydra" miały kolejno wystrzelić w kierunku HMS „Buntownika". Jednak kapitan Cragg cenił sobie zapobiegliwość, choć był przekonany, że tym razem wynik starcia jest przesądzony.
Dziób żaglowca przed nimi, zrównał się z rufą vintryjskiego trójmasztowca. Jednostka ta nie miała już żadnych szans. Mężczyzna właśnie gratulował sobie w duchu kolejnego zwycięstwa, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. HMS „Buntownik" zamiast próbować ucieczki, co w jego wypadku było najbardziej rozsądne, tylko... zrobił zwrot przez rufę, przez co znalazł się centralnie na kursie KRS „Niszczyciela". Przez krótką chwilę kapitan Cragg był przekonane, że ogromna, pędząca fregata staranuje szkuner, który stracił wiatr w żaglach. Tak się nie stało, gdyż wrogi okręt siłą rozpędu przepłynął kilkadziesiąt stóp przed dziobem kruańskiej jednostki i złapał półwiatr. Jego rufa minęła zaledwie o parę stóp nok bukszprytu.
Kapitan KRS „Hydry" uświadomił sobie dwie rzeczy; po pierwsze - vintryjski żaglowiec nie zatrzymując się, szedł ostro pod wiatr - wcale nie miał zamiaru uciekać; po drugie – znalazł się równolegle do bakburty KRS „Niszczyciela", która... nie była przygotowana na oddanie salwy.
Przeklinając w duchu arogancję kapitana Iriana, skinął na oficera. Jego załoga wiedziała, co robić w nieprzewidzianych sytuacjach, w przeciwieństwie do marynarzy na pokładzie statku przed nimi. Patrząc, jak kanonierzy przygotowują się do wystrzelenia kul z lewej burty, przez chwilę zastanowił się, dlaczego HMS „Buntownik" nie oddał salwy na drugi kruański okręt. Odpędził się od takich wątpliwości. Obiecał sobie za to w sercu, że następnym razem dokładnie przyjrzy się ożaglowaniu przeciwnika i jego możliwościom. Nie przypuszczał, że nigdy więcej nie będzie miał okazji wypróbować tej wspaniałej myśli.
Kapitan Cragg uspokoiwszy się trochę, czekał w napięciu na odpowiednią chwilę do odpalenia dział, gdy jego intuicja zawiodła go po raz kolejny. HMS „ Buntownik" niespodziewanie zrobił zwrot przez sztag. Szkuner wykonał tak szybko i sprawnie, że wręcz zmaterializował się przed dziobem KRS „Hydry". Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Obie burty vintryjskiej jednostki wystrzeliły salwy - jedną w rufę KRS „Niszczyciela", a drugą w dziób fregaty kapitana Cragga. Mężczyzna zdążył zobaczyć tylko, jak okręt błyskawicznie się oddala.
Potem rozległ się niewyobrażalny huk i na pokład spadły palące się fragmenty kadłuba statku.
* * *
Łuna wybuchu rozjaśniła wieczorne niebo, pomarańczową poświatą. HMS „Buntonik" był na szczęście na tyle daleko, że huk ich nie ogłuszył. Lexia stała i wpatrywała się w szczątki stopniowo podnoszone przez podnoszący się dym.
- Skąd wiedziałeś, że ładownie z prochem znajdują się akurat z tyłu fregat?
- Jak miałem osiem lat, pływałem na identycznej – uśmiechnął się z dumą Felris. – Konstruktorzy mieli ogromne problemy z trymem[72] tego typu statków w stronę dziobu, dlatego zadecydowano o umiejscowieniu na rufie amunicji oraz prochu.
- Służyłeś na okręcie w wieku ośmiu lat?!
- Ojciec chciał, żebym jak najwcześniej zaczął się wdrażać do marynarki. Miałem lepiej niż ty – byłem wolnym majtkiem, nie niewolnikiem.
Pierwszy oficer pokręciła ze smutkiem głową.
- Są różne rodzaje niewolnictwa – powiedziała cicho. – Wybacz, że źle cię oceniłam na początku.
Nie czekając na jego reakcje, zostawiła go samego ze swoimi myślami.
* * *
HMS „Buntownik" bez trudu zdążył dogonić flotę, którą jak się okazało wstrzymał sztorm szalejący na Morzu Białym. Na wieść o tym, że siły nieprzyjaciela są w Zatoce Albatrosów, admirał Nirt zarządził całkowity odwrót. W ciągu trzech dni udało się osaczyć większość okrętów Republiki. Kruan zdecydował się podpisać kapitulację Ponieważ nie doszło do żadnej wielkiej bitwy, bohaterem obwołano kapitana Kilsona, za brawurowe zwycięstwo na dwoma wrogimi fregatami i dostarczenie informacji sztabowi. Otrzymał oczywiście wymarzony awans na kapitana jednego z okrętów Elitarnej Eskadry Koronnej. W związku z licznymi przyjęciami wydawanymi na swoją cześć, nie miał zbyt wiele czasu. Dlatego też, jakże wielkie było zaskoczenie załogi HMS „Buntownika", gdy Felris zjawił się pewnego dnia na pokładzie.
- Przyszedłeś się pożegnać? – zgryźliwie zapytała pierwszy oficer.
- Chciałabyś, co? – z wyraźnym rozbawieniem obserwował zaskoczenie na jej twarzy. – Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Odrzuciłem awans. Mój ojciec jakoś będzie musiał to znieść.
Lexia nic nie musiała mówić. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.
[1] kilson (in. nadstępka) - element szkieletu żaglowca.
[2] keja - nabrzeże w porcie.
[3] dok - basen portowy, który zapewnia utrzymanie położenia statku w pionie i na stałym poziomie.
[4] galeon - żaglowy okręt wojenny cechujący się wysokim, zwężającym się ku górze kasztelem rufowym oraz obecnością galionu (figura na dziobie okrętu).
[5] galera - okręt o napędzie wiosłowym, często wspomaganym przez żagle.
[6] szkuner – żaglowiec o dwóch lub więcej masztach z ożaglowaniem skośnym. HMS „Buntownik" jest w rzeczywistości barkentyną (przedni maszt z ożaglowaniem rejowym).
[7] dziób kliprowy - dziób statku mocno wychylony do przodu.
[8] ożaglowanie rejowe - prostokątne żagle rozpięte pomiędzy poziomymi drzewcami zwanymi rejami.
[9] ożaglowanie gaflowe - czworokątny żagiel rozpięty pomiędzy masztem, biegnącym skośnie drzewcem - gaflem i bomem.
[10] tonaż - pojęcie określające wielkość statku w jednostkach objętościowych (pojemność).
[11] bezan – nazwa tylnego żagla na żaglowcu.
[12] bezantopsel – trójkątny żagiel rozpinany nad bezanem w ożaglowaniu gaflowym.
[13] bezanmaszt – ostatni maszt od dziobu.
[14] grot – nazwa głównego żagla, zwykle największego.
[15] grottopsel - trójkątny żagiel rozpinany nad grotem w ożaglowaniu gaflowym.
[16] grotmaszt – główny maszt
[17] fokbramsel – większy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[18] fokmarsel - mniejszy żagiel rozpinany na fokmaszcie w ożaglowaniu rejowym.
[19] fokmaszt – pierwszy maszt od dziobu.
[20] bukszpryt – drzewce wystające do przodu z dziobu.
[21] sztagi - liny olinowania stałego stabilizujące omasztowanie równolegle do osi statku.
[22] latacz - trójkątny żagiel podnoszony przy stałej pogodzie na sztagu dziobowym.
[23] sztafok - trójkątny żagiel, ostatni od strony dziobu, położony najbliżej fokmasztu.
[24] kliwer - żagiel trójkątnym, podnoszonym na całej długości sztagu.
[25] grostensztag – lina łącząca górną część grotmasztu z fokmasztem.
[26] grotsztag – lina łącząca grotmaszt z fokmasztem.
[27] grotsztaksle – trójkątne żagle rozpinane między grotmasztem, a fokmasztem.
[28] zejman - popularne określenie doświadczonego żeglarza lub marynarza.
[29] bryg – statek o wszystkich masztach z ożaglowaniem rejowym, mniejszy od fregaty.
[30] sztauowanie - czynność wykonywana na jednostkach pływających przed opuszczeniem portu polegająca na dokładnym rozmieszczeniu ładunku i umocowaniu wszystkich ruchomych przedmiotów.
[31] kasztel rufowy - wysoka, często kilkupokładowa nadbudówka na żaglowcach.
[32] karonada - działo o niewielkiej masie i niewielkiej celności, za to dużym kalibrze.
[33] kolubryna - ogólna nazwa ciężkich dział artyleryjskich.
[34] falkonet - działo o małym kalibrze.
[35] takielunek - olinowanie żaglowca.
[36] jufers - sposób zamocowaninia i wzmocnienia liny.
[37] sterburta - prawa burta.
[38] drablina - wanty powiązane w rodzaj drabiny sznurowej.
[39] wanta - lina stabilizująca omasztowanie prostopadle do osi okrętu.
[40] reling - listwa biegnąca wzdłuż krawędzi pokładu i wystająca np. 1 m ponad pokład.
[41] rufa - tylna część statku.
[42] reda - obszar znajdujący się przed wejściem do portu.
[43] striper - członek załogi statku rybackiego wyspecjalizowany w patroszeniu ryb.
[44] komodor - dowódca grupy okrętów.
[45] hals - usytuowanie jednostki żaglowej względem wiatru, np. prawy hals oznacza, że jednostka ma wiatr od prawej burty.
[46] baksztag - kurs, w którym wiatr wieje ukośnie od strony rufy.
[47] węzeł - jednostka prędkości, równa 1 mili morskiej na godzinę.
[48] rumb - pomocnicza miara kąta, oznacz 1/32 kąta pełnego.
[49] półwiatr - kurs , w którym wiatr wieje prostopadle do osi statku.
[50] log - przyrząd pomiarowy służący do określania prędkości statku.
[51] fregata - żaglowiec przynajmniej trzymasztowy, ze wszystkimi żaglami rejowymi.
[52] trawers - kierunek prostopadły do osi żaglowca.
[53] kontrkurs - kurs przeciwny do kursu statku.
[54] awizo - niewielki okręt, zwykle szpigowski.
[55] reja - poziomy drzewiec umiejscowiony na maszcie w ożaglowaniu rejowym.
[56] achtersztag - sztag łączący górną część masztu z rufą.
[57] kabel - odległość równa 1/10 mili morskiej.
[58] nok - końcówka drzewca poziomego.
[59] kilwater - ślad torowy znaczący drogę przebytą przez statek.
[60] wachta - okres, podczas którego służbę pełni jedna zmiana załogi.
[61] bom - drzewiec ruchomy służący do manewrowania żaglami.
[62] gafel - drzewiec ruchomy pełniący taką samą funkcję jak bom, ale zamocowany wyżej od niego.
[63] szoty - liny służące do ustawiania bomu i gafla w odpowiedniej pozycji.
[64] koja - łóżko na jednostce pływającej.
[65] wręga - podstawowy poprzeczny element szkieletu statku.
[66] segarsy - pierścienie lub liny opasujące maszt, do których mocowany jest żagiel.
[67] bryty - pasy płótna zszytych w żagiel.
[68] bryfok - pierwszy żagiel od dziobu.
[69] grotmars - platforma umieszczona na grotmaszcie jako punkt obserwacyjny.
[70] bajdewind - kurs, w którym wiatr wieje od dziobu.
[71] bakburta - lewa burta.
[72] trym - pochylenie statku w stronę dziobu lub rufy.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Ashanee Dark - Poszukiwanie Nowej Rzeczywistości
ŚWIAT SNU JEST PIĘKNY, LECZ TO WIĘZIENIE
Świat Snu był niemalże rzeczywistością. Jezioro było jeziorem, las lasem. Ale mógł stać się górą. A jezioro mogło przemienić się w wypełnioną złotem jaskinię, jeśli tylko tego chcieli.
Nie istniał tu czas, nie wiedzieli, czy tkwią tu od godziny, czy może od wielu lat. Ale dla nich i tak była to wieczność. Przebywali w Świecie Snu, snując się po nim i nie wiedząc co robić, oczekując, aż ktoś ich wybawi od tego bezsensownego nieistnienia. Mgliście pamiętali krótkie chwile przebudzenia, na które pozwalał im Nieznany. A i wtedy nic nie wydawało się rzeczywiste. Leżeli w ciemności, patrząc tylko w sufit lub w złowrogie czerwone oczy Nieznanego, który stał nad nimi obserwując, słuchając, obserwując.
Oślepiający rozbłysk – i znowu znajdowali się w Świecie Snu, gdzie sami kształtowali swoje nierealne życie tak, aby zadowolić Nieznanego. Zazwyczaj udawało im się, lecz kiedy go zawodzili, zsyłał na ich materialne ciała nieznośne fale bólu, który wnikał do ich umysłów i prześladował nawet w Świecie Snu przez wiele godzin, dni i nocy, dopóki Nieznany nie przypomniał sobie, że nie może ich dręczyć, jeśli chciał, aby żyli i dalej byli jego obiektami badań.
Wszyscy stracili już nadzieję, że kiedykolwiek zostaną uwolnieni od tego sennego koszmaru, lecz nie Aurianna. Dziewczyna wciąż liczyła, że ktoś kiedyś pokona Nieznanego, wyzwalając ją i jej towarzyszy ze Świata Snu.
Aurianna patrzyła na wysokiego chudego Fryna, który siłą woli bezmyślnie kształtował pagórek po drugiej stronie srebrnej rzeki. Wiatr zwiał jej na twarz kosmyk długich rudych włosów. Nie chciała wiatru. Wyciągnęła w górę zaciśniętą pięść.
– Wietrze, ustań! – zawołała, chociaż nie było to konieczne. Mogła w myślach wypowiedzieć swoje życzenie.
Odwróciła się i napotkała gniewny wzrok Afrit. Blondynka stała nieruchomo na pniaku i ponownie przywoływała wiatr. Aurianna nie chciała kłócić się z nią, więc zrezygnowała z dalszych prób uciszenia żywiołu.
Afrit zawołała coś do Fryna. Chłopak spojrzał na nią przelotnie i odsunął się, kiedy zeskoczyła z pniaka i wzniosła się w powietrze, mknąc przed siebie wraz z wiatrem.
Mogli robić tu wszystko i nic. To był Świat Snu. Tu nie panowały żadne zasady. Tak żyli, odkąd Nieznany pojmał ich i umieścił ich podświadomość i świadomość w niekończącym się śnie.
Aż pewnego dnia pojawiło się coś, co w przeciwieństwie do ich świata nie dawało się ukształtować. Czarna kreatura, której cień skrzydeł przysłonił ich urojone bezpieczeństwo.
Nieznany nazwał go Karasu.
Karasu pojawiał się nagle, niespodziewanie, niczym siejące spustoszenie tornado. Wisiał w powietrzu nad ich małą prowizoryczną wioską i nieustannie szeptał, aby wyrzekli się swojego materialnego ciała i na zawsze pozostali w Świecie Snu.
Wszyscy żyjący w Świecie Snu byli młodzi. Tylko takich wybierał Nieznany, aby mieć pewność, że będą na tyle silni, aby przetrwać, a jednocześnie na tyle słabi, aby mógł ich kontrolować.
Afrit, Fryn i kilku innych ludzi należeli do najbliższego otoczenia Aurianny. Można by rzec, że zaprzyjaźniła się z nimi, lecz nawet oni nie chcieli jej pomóc z poszukiwaniu drogi do wolności. A Aurianna tak rozpaczliwie pragnęła uwolnić się ze Świata Snu, że tylko te pragnienia sprawiały, że zdołała przetrwać już tyle. Pewnego dnia pojawiła się szansa. Pojawił się ktoś nowy.
DROGA KU NIEZNANEMU MOŻE PROWADZIĆ DO CZEGOŚ DOBREGO
Niebo pociemniało, ciężkie chmury wisiały nad zrujnowanym miastem, w którym było cicho i spokojnie, choć wszystko dookoła żyło własnym życiem.
Budynki pragnęły opowiedzieć historie o swoich mieszkańcach, którzy ukrywali się w nich przed nadchodzącą katastrofą. Drzewa szeptały o rozgrywającej się tutaj bitwie, która niegdyś zniszczyła to miasto.
Wysoki mężczyzna gestem zatrzymał swoich dwóch towarzyszy, bowiem poczuł w pobliżu obecność osobliwej magii. Przykucnął i przyjrzał się szarawemu głazowi, który tkwił w tym miejscu od lat, porośnięty brunatnozielonym mchem. Zdjął rękawicę i dotknął kamienia. Był ciepły i emanowała z niego energia, którą tylko on potrafił wyczuć.
– Którędy mam iść? Jak znajdę Nieznanego? – Skierował to pytanie po części do siebie, a po części do kamienia.
Odpowiedział mu cichy głos, który dźwięcznie rozbrzmiał w jego głowie, powodując, że mężczyzna aż zadrżał.
– Rozejrzyj się. Jesteś już blisko. Nie poddawaj się. Śniący są w wieży. Pójdź do nich, a poznasz...
Wstał, prostując się dumnie, i zawołał ku otaczającym go drzewom, głazom, zniszczonym budynkom:
– Ja, Xeneth Amarish, zaprowadzę ich do Nowej Rzeczywistości. Wskażcie mi drogę.
Kontury budynków zaczęły się rozmywać, jakby Xeneth zyskał nagle zdolność widzenia przez ściany. Spoglądał poprzez nie na ponurą wieżę z lekko okopconym dachem. Ruszył w tamtym kierunku, nadal patrząc przez budynki i wybierając drogę pomiędzy rumowiskiem. Po drodze cicho instruował towarzyszy, co powinni zrobić podczas jego nieobecności. Do wieży poszedł już sam.
Budowla była otoczona polem ochronnym. Xeneth wziął głęboki oddech i bez chwili wahania wkroczył w barierę, która pochłonęła go, niczym wściekła, spieniona toń spadającej wody.
Wirował gdzieś ponad czasem i przestrzenią, słysząc niezrozumiałe szepty, które intrygowały go i przyciągały, lecz musiał je zignorować, aby skupić się na powrocie do rzeczywistości.
Ocknął się w mrocznym pomieszczeniu; słabe światło lamp oliwnych nie było w stanie rozproszyć całej zalegającej wszędzie ciemności, która przylgnęła do tego miejsca i uparcie trzymała się każdego kąta.
Przed Xenethem stał sam Nieznany. Wysoki, odziany w sięgający do ziemi czarny płaszcz, patrzył na niego straszliwymi pałającymi czerwonym blaskiem oczami.
– Ja, Xeneth Amarish, przyszedłem was uwolnić. Nić życia połączy mnie z rzeczywistością. Nie zaginę podczas mojej misji – rzucił w myślach ku spoczywającym w przezroczystych kapsułach siedmiu ludziom, zanim Nieznany cisnął w niego swoją najmroczniejszą mocą.
Oślepiający rozbłysk. Xeneth stracił poczucie czasu i rzeczywistości, ale przez ciemność, w której się pogrążał, przeciągnął cienką jaśniejącą nić, łączącą go z realnym światem.
KIEDYŚ POJAWIA SIĘ SZANSA
Aurianna i sześciu pozostałych ludzi obserwowali Świat Snu w swoim najbliższym otoczeniu, który istniał poza czasem i przestrzenią, tylko w ich śniących, połączonych ze sobą podświadomościach. Mroczna sylwetka potwora Karasu unosiła się ponad nimi; jego wielkie pierzaste czarne skrzydła zasłaniały słońce, raz po raz bijąc powietrze. Wyjątkowo nie szeptał swoich przerażających gróźb, lecz czekał wraz z nimi na to, co mogło się wydarzyć, łypiąc pomarańczowymi ślepiami na wody srebrnej rzeki.
Tysiące kropel wystrzeliło w powietrze, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy i ukazując w niezwykłej poświacie postać mężczyzny, który wyłaniał się ze srebrnej toni, prostując się władczo i ukazując swoją dobrze zbudowaną sylwetkę w całej okazałości. Był wysoki i przystojny, jego długie jasne włosy ociekały wodą, a bystre spojrzenie zlustrowało wszystko dookoła, aż w końcu spoczęło na grupce ludzi.
Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.
Aurianna i pozostałe trzy dziewczyny aż westchnęły, gdy zobaczyły tak uderzająco przystojnego przybysza. Nikt nie mógł się poruszyć, jego spojrzenie przyszpilało do ziemi. Aurianna sięgnęła w głąb swojego umysłu, przywołując wyobrażenia o swoim ideale mężczyzny. Ona jako jedyna w Świecie Snu była samotna i nie wiedziała, jak to jest się zakochać. Nie znała tego uczucia, nie miała kiedy go poznać, mgliście przypominała sobie, że kiedy została pojmana przez Nieznanego, była prawie jeszcze dzieckiem. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło już od tego wydarzenia – w tym świecie nie sposób było liczyć mijające dni, lata – lecz zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest już dorosła. W krótkich chwilach przebłysku świadomości w realnym świecie nie mogła tego stwierdzić.
Tymczasem nowy przybysz niespiesznie zbliżał się ku grupce. Aurianna zapatrzyła się w jego przystojną twarz, miała wrażenie, że zatraci się w jego zielonych oczach i uśmiechu, który posłał jej ukradkiem. Świat Snu stawał się przyjemniejszym miejscem, kiedy on tu był.
– Macie tu kogoś, kto jest przywódcą waszej grupy? – zapytał niby to obojętnie.
Barczysty Zayan odsunął się od obejmującej go Afrit i stanął przed nieznajomym, przybierając groźną minę. Ten mężczyzna uważał, że nimi dowodzi, lecz tak naprawdę nie robił nic, prócz pouczania reszty na temat kształtowania Świata Snu. A nikt nie potrzebował takich pouczeń; każdy robił, co chciał.
– To ja – oznajmił Zayan. – Widzę, że jesteś tu nowy. Czyli i ty znalazłeś się pod władzą Nieznanego?
– Tak jakby. – Przybysz zerknął na unoszącego się ponad nimi Karasu i ściszył głos do szeptu. Wszyscy stłoczyli się obok niego i Zayana. – Jestem tu z władnej woli i przyszedłem, aby wyciągnąć was z tego świata.
Aurianna wstrzymała oddech. Wychyliła się ponad ramieniem dziewczyny o imieniu Billy, aby dokładnie słyszeć, co powie nieznajomy.
– Nazywam się Xeneth Amarish i chcę was przywrócić do rzeczywistego świata – powiedział spokojnie.
Zayan gniewnie wypuścił powietrze.
– To niemożliwe. Nieznany nigdy na to nie pozwoli.
– Najpierw musimy pozbyć się tego potwora. – Xeneth znów spojrzał na Karasu. – On jest oczami i uszami Nieznanego na tym świecie. Lecz potrzebna mi wasza pomoc. Ta kreatura – tak, jak wszystko – jest wytworem Świata Snów. Można ją ukształtować, a nawet sprawić, że zniknie.
– Już tego próbowaliśmy – odezwała się Afrit. – To niemożliwe. Karasu nie może zniknąć, jeżeli tego zachcemy. On tu jest i już.
– Bo trzeba to zrobić wspólnymi siłami – odparł ze spokojem Xeneth. – Ale najpierw chcę lepiej poznać Świat Snu i to, co potraficie tu robić. Przyda mi się pomoc.
– Nie możemy ci pomóc, radź sobie sam – stwierdził Zayan. – Jeśli sprzeciwimy się Nieznanemu, ześle na nas przeraźliwy ból.
Kiedy Zayan uznał, że powiedział już wszystko, gestem nakazał reszcie grupy odejść. Podążyli za nim jak stado grzecznych owieczek za pastuszkiem, ignorując Xenetha. Nawet Karasu znudził się obserwowaniem i rozpłynął się w powietrzu, które rozbłysło czarnym blaskiem. Tylko Aurianna stała w miejscu i wpatrywała się w Xenetha. Wreszcie mężczyzna zwrócił ku niej zielone oczy, więc dziewczyna zdobyła się na odwagę i rzekła nieśmiało:
– Ja ci pomogę. Chyba jako jedyna wierzę w to, że możemy się uwolnić od tego koszmaru.
– Przeciągnąłem na ten świat nić łączącą mnie z rzeczywistością. Mogę w każdej chwili się obudzić, lecz życie w prawdziwym świecie nie ma już sensu.
– Dlaczego tak uważasz?
– Bo świat został zniszczony. – Xeneth spuścił głowę i zapatrzył się w malutki kamień, który powoli przekształcał się w kwiat. – Jeżeli chcemy tam żyć, musimy odnaleźć Nową Rzeczywistość. To właśnie dlatego tu jestem, bo tylko poprzez Świat Snu można ją odnaleźć.
– Nie wiem jak, ale chcę ci pomóc. – Głos Aurianny wreszcie zabrzmiał tak, jak chciała.
– I chyba będziesz musiała.
POCZĄTEK DROGI KU LEPSZEJ RZECZYWISTOŚCI
Aurianna zachłysnęła się oddechem, kiedy udało jej się wyrwać z tego dziwnego stanu, w który wprowadziła się dokładnie tak, jak poinstruował ją Xeneth.
Sny w Świecie Snu. Osobliwe doświadczenie.
– Nic – rzekła do wpatrzonego weń Xenetha. – Mówiłam ci, że w Świecie Snu nie można kontaktować się z prawdziwymi osobami.
– Da się. Musisz próbować dalej. To ważne, jeśli chcemy się wydostać. W końcu ci się uda.
Xeneth chyba za bardzo w nią wierzył. Chciał poznać drogę do Nowej Rzeczywistości, lecz tylko poprzez sny można było uzyskać kontakt z kimś, kto z owego miejsca pochodzi.
Wreszcie po wielu próbach Aurianna zrobiła to. Jej podświadomość dryfowała wśród obrazów pięknej krainy, gdzie tajemniczy mężczyzna imieniem Kenzoo wyjawił jej sekretną drogę do Nowego Świata.
Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę.
Xeneth długo zastanawiał się nad tymi słowami, siedząc na czubku wykreowanego przez siebie wysokiego poskręcanego drzewa i obserwując kątem oka potwora Karasu. Pewnego dnia nie mógł już wytrzymać wpatrzonych w niego pomarańczowych ślepi i wraz z Aurianną przekształcił Karasu w mały kulisty krzaczek, który następnie zalał czarną wodą i posadził w tamtym miejscu bujne niebieskie tulipany. To było łatwe. Przecież to był Świat Snu.
Teraz wreszcie Xeneth mógł spokojnie myśleć nad tajemniczymi słowami Kenzoo, ale jego rozważania nie przynosiły efektu, dlatego postanowił działać.
Sięgnął ku świetlistej nici łączącej go z rzeczywistością i wypowiedział słowa, które były dla niego jak modlitwa.
Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.
Była wtedy noc i żywa ciemność całkowicie zapanowała w pomieszczeniu w wieży Nieznanego. Sam Nieznany stał wówczas przy długim blacie pod ścianą i pieczołowicie formował coraz to większą kulę mocy. Teraz już mu się nie przyda.
Xeneth jednym potężnym kopniakiem rozwalił otaczającą go kapsułę. I wtedy czas zwolnił. Xeneth był jego panem, będąc tak szybki, że jego działania nie zajęły nawet sekundy.
Rozwalenie kapsuły: pierwszy krok. Dobycie noża: drugi krok. Doskoczenie do Nieznanego: trzeci krok. Wbicie noża w plecy Nieznanego: czwarty krok. Potężny cios magicznej pięści: piąty krok. Usunięcie się przed upadającym martwym ciałem: szósty krok.
Sekunda. I byli wolni.
A Xeneth znów powrócił do Świata Snu, a gdy w rzeczywistości nastał dzień, sięgnął po świetlistą nić i obudził się.
Natychmiast odnalazł swoje ubranie i broń. Włożył na siebie bluzę, skórzaną kamizelę, spodnie i wysokie buty, przypasał krótki miecz i topór. A potem spojrzał na piękną twarz Aurianny, która nieruchomo spoczywała pod szklaną kapsułą. Tę dziewczynę pierwszą obudził.
Aurianna była zdezorientowana. Gdy próbowała wstać, miała trudności z utrzymaniem równowagi. Nie mogła uwierzyć, że wybudziła się z koszmaru. Jej prawdziwe ciało nie było takie lekkie i nieograniczone, jak to senne. Minął jakiś czas, zanim udało jej się nad nim zapanować. A wtedy w owalnym lustrze zobaczyła siebie.
Zmieniła się od czasu, kiedy ostatni raz się widziała. Nie była już dzieckiem, lecz prawie dorosłą dziewczyną. Jej rude włosy wcale nie miały już koloru świeżej marchwi. Teraz jej się podobały, bo stały się długie i gęste. I ona sama była ładniejsza, niż się tego spodziewała. Już wiedziała, kogo widział w niej Xeneth, kiedy wpatrywał się w nią tymi swoimi zielonymi oczami.
Xeneth obudził też resztę. Afrit, Zayan, Fryn, Billy i dwójka pozostałych również czuli się na początku tak, jak Aurianna. Siedzieli na krawędziach posłań, nie wiedząc, co mają robić.
A młody mężczyzna, który ich wybawił, wyszedł z wieży i rozejrzał się po zniszczonym mieście. Owinęła się dookoła niego chłodna wstęga śmierci, otulając go jak szal i poprowadziła Xenetha prosto pod karłowate uschnięte drzewko.
Leżał tam Bradd, jeden z jego towarzyszy, z którymi wcześniej tu przyszedł, jakby rzucony bezładnie niczym niechciana szmaciana lalka. Jego włosy koloru mroku były posklejane krwią. Bradd nie żył już od co najmniej dwóch dni.
Xeneth wzniósł oczy ku niebu i wtedy nadbiegł Calder, wyrywając przyjaciela z krótkiej zadumy nad kruchością życia. Przywitali się bez słowa i przez chwilę razem stali nad ciałem kompana. W końcu Xeneth zapytał Caldera, czy ten przygotował to, o co prosił go wcześniej. Wysoki łysy mężczyzna, najczęściej milczący, potaknął i odszedł, a kiedy wrócił, taszczył ze sobą wór najróżniejszych ubrań i rzeczy osobistych, który wniósł do wieży.
– Wybierzcie, co na was pasuje i ubierzcie się – rzekł Xeneth do siedmiu ludzi, których właśnie uwolnił ze Świata Snu i wyszedł, aby im nie przeszkadzać.
Wreszcie Aurianna wyłoniła się zza drzwi, wyglądając tak ślicznie, że Xeneth nie mógł się nie uśmiechnąć. Objął dziewczynę ramieniem i pochylił się ku niej, mówiąc:
– Rozejrzyj się dookoła i powiedz, co widzisz.
– Widzę ruiny starego miasta – zaczęła niepewnie. – Wśród nich rosną drzewa...
– Nie tak należy patrzeć na rzeczywistość. – Xeneth wyciągnął rękę przed siebie i pokazywał jej otoczenie. – Kwiaty uśmiechają się do ciebie. Drzewa szepczą, że jesteś piękna. Ptaki śpiewają o wolności, a chmury na niebie płyną tylko po to, aby odsłonić dla ciebie słońce.
I od tej pory Aurianna widziała wszystko inaczej.
– Dlaczego znane mi miasto zostało zniszczone? Co tu się stało, kiedy leżałam tam zamknięta, uwięziona w Świecie Snu? – zapytała później.
– Ponad dwa lata temu czterech potężnych władców rozpoczęło wojnę. Każdy z nich potrafił władać jednym z żywiołów. Ogień, woda, powietrze i ziemia zniszczyły prawie cały świat, a przynajmniej wszystkie miejsca, które widziałem, kiedy tu szedłem. Przetrwała tylko garstka ludzi, a stary mag zwany Kenzoo odnalazł miejsce, które nie zostało zniszczone i zabrał tam większość tych, co przetrwali.
– A ty, skoro zdołałeś przetrwać, dlaczego nie poszedłeś z nimi?
– Byłem magicznie zawoalowany. Nie wiedziałem, co dzieje się dookoła i nie wychwyciłem dnia, kiedy bitwa między żywiołami się skończyła. Kiedy powróciłem, było już za późno.
Aurianna nie zrozumiała, lecz nie poprosiła o wyjaśnienie. Dowiedziała się również, że czterej władcy zginęli i nie zagrażają już światu.
CZARNE DRZEWO JEST PIERWSZYM CELEM
Kiedy słońce było już wysoko na niebie, wreszcie byli gotowi do wyruszenia w drogę ku nowemu życiu. Xeneth poprowadził ich na północ tam, gdzie powinien znajdować się ciemny bór ze słów Kenzoo. Aurianna szła po prawej stronie mężczyzny, dotrzymując mu kroku, a reszta podążała za nimi, jak milczące cienie; każdy niepewny swojej przyszłości.
Pogrążali się w las, ciemność gęstniała dookoła, zewsząd dochodziły odgłosy, które przyprawiały Auriannę o gęsią skórkę, więc dziewczyna starała się iść jeszcze bliżej Xenetha. Wędrowali niestrudzenie, od czasu do czasu zatrzymując się na odpoczynek i posiłek, aż w końcu zaczął zapadać zmrok i musieli rozłożyć obóz na noc.
Wypatrzyli niewielką polankę, która wydawała się być bezpieczna, chociaż w lesie właśnie budziło się wiele nocnych stworzeń, lecz tam właśnie Calder rozpalił ognisko, a reszta rozłożyła dookoła niego koce lub śpiwory.
Kiedy Xeneth rozsznurowywał swoje ciężkie buciory, aby dać w nocy odpocząć stopom, podszedł do niego barczysty Zayan i odezwał się dość niemiło:
– Może wreszcie powiesz mi, gdzie nas prowadzisz i jaki to ma sens?
Xeneth, nie przerywając wykonywanej czynności, odparł ze spokojem:
– Mówiłem, że do Nowego Świata, gdzie będziemy mogli wieść normalne życie.
– Tak po prostu zjawiłeś się i kazałeś nam iść za sobą nie wiadomo gdzie?! Myślisz, że jesteśmy tacy naiwni, że nie zainteresujemy się, co chcesz z nami zrobić? A może jesteś jak Nieznany i tylko chcesz nas do czegoś wykorzystać?
– Myśl sobie co chcesz. Reszta twoich przyjaciół najwyraźniej mi zaufała i nie pytają o nic.
– Bo może się ciebie boją! – wybuchnął Zayan, gniewnie łypiąc na swojego rozmówcę. – Boją się, że jeśli się sprzeciwią, to użyjesz tej twojej paskudnej mocy i zrobisz im coś złego.
W tym momencie do Xenetha zbliżyła się Aurianna i położyła dłoń na jego ramieniu, pokazując mu tym gestem, że całkowicie zawierzyła mu swoją dalszą przyszłość.
– Jeśli coś ci się nie podoba, to możesz odejść – rzekła do Zayana.
– Jesteś głupia! – wrzasnął tylko, jakby zabrakło mu argumentów i oddalił się ku czekającej w pobliżu Afrit.
– Chodźmy już spać – powiedział Xeneth do Aurianny, a dziewczyna ziewnęła i życzyła mu dobrej nocy.
Rankiem, kiedy tylko zjedli śniadanie i już mieli pakować swoje rzeczy, do ich obozu wpadł podniecony czymś Xeneth, który wcześniej wyruszył rozejrzeć się po okolicy.
– Znalazłem! – krzyknął, a kiedy wszyscy zwrócili na niego uwagę, powtórzył: – Znalazłem Czarne Drzewo! Rośnie tam – wskazał – prawie przy tej polanie.
– No to gratulacje – mruknął pod nosem Zayan. – Wreszcie jakieś osiągnięcie.
Xeneth zignorował jego zaczepkę i pospiesznie zapakował swój plecak, a Aurianna podbiegła do mężczyzny, chcąc towarzyszyć mu drodze do Czarnego Drzewa.
Drzewo było niemalże tak wysokie, że jego gałęzie zdawały się tonąć w chmurach. Jego chropowatą czarną korę przecinały srebrzyste żyłki, które lśniły, kiedy tylko padał na nie promień słońca. Xeneth i Calder od razu wyczuli osobliwą magię dookoła tajemniczego drzewa.
– Witaj, młody wędrowcze. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie, a potem Czarne Drzewo powitało też innych.
– Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę – odezwał się Xeneth, cytując przekazane mu przez Auriannę słowa Kenzoo.
– To nie jest takie proste – odparło Drzewo. – Pomogę ci, ale najpierw musisz spełnić jeden warunek.
– Jaki?
– Na północny-wschód od tego miejsca jest obozowisko grupki ludzi. Musisz dotrzeć tam i zabrać ich ze sobą do Nowej Rzeczywistości. Dopiero wtedy część mnie wskaże ci dalszą drogę.
– Zrobię jak każesz.
– Dobrze, a więc weź mnie ze sobą i kiedy wykonasz zadanie, objawi ci się droga do mojego brata, Piaskowego Ptaka.
I Xeneth ułamał czarną gałązkę Czarnego Drzewa.
Kolejnego dnia, oprócz Caldera i siódemki ludzi uwolnionych ze Świata Snu, za Xenethem podążało też trzech mężczyzn w średnim wieku oraz kobieta z małym dzieckiem i jej mąż. Starsze małżeństwo odmówiło pójścia za resztą; z uwagi na swój podeszły wiek mogli by nie podołać trudom podróży.
Kiedy Xeneth dotknął gałązki Czarnego Drzewa, ta rozjarzyła się srebrnym blaskiem i Xeneth doznał wizji, która ukazała mu się wraz ze słowami:
Dalej na północ: droga daleka, a na końcu jej Piaskowy Ptak strzeże kolejnej tajemnicy.
KŁOPOTY I PIASKOWY PTAK
Równiny rozciągały się jak okiem sięgnąć, nagie skały raz po raz sterczały pośród traw. Kiedy Xeneth prowadził pośród nich grupę, te zdawały się ożywać i unosiły się ze swoich miejsc, wytyczając pomiędzy sobą drogę. Na lekko zachmurzonym niebie kołowało kilka ciemnych kształtów; z tej odległości trudno było rozpoznać czy to ptaki, czy może coś innego, lecz Calder z niepokojem zerkał w górę. W końcu rzekł do Xenetha przyciszonym głosem:
– To gargulce. Jeśli nas wypatrzą, możemy mieć kłopoty.
I nagle – jak na potwierdzenie słów Caldera – ciemny kształt runął ku nim z zawrotną szybkością.
Zapanował chaos. Kolejny gargulec dołączył do poprzedniego, zanim Xeneth zdążył nałożyć strzałę na cięciwę swojego łuku. Rozległ się przeraźliwy wrzask którejś z kobiet. Mężczyzna nie zwlekał, lecz raz po raz wypuszczał śmiercionośne bełty, które za każdym razem trafiały z potwory. Jeden z nich runął, ustrzelony przez Xenetha, a drugi przez Caldera. Dwaj towarzysze zdążyli trafić też kolejne, zanim nadleciały ku grupie. Potężne cielska runęły na ziemię, warcząc skrzekliwie. Walka zakończyła się niemal tak szybko, jak zaczęła.
Xeneth podbiegł ku ludziom, którzy otaczali ranną osobę. Była to Billy, którą uwolnił ze Świata Snów wraz z innymi. Jej lewa noga została rozorana przez potężne szpony gargulca. Dziewczyna leżała z głową wspartą na kolanach Fryna, a tuż przy niej siedziała Aurianna, próbując ją uspokoić.
– Trzymaj się, Billy – szeptała. – Nie umrzesz od tego.
A Billy jak w amoku wymawiała słowa, które nie mogły zadziałać w tym świecie: – Ulecz się, ulecz się.
Xeneth przyjrzał się ranie i nie zwlekając wyciągnął z plecaka jedną ze swoich koszul, którą następnie rozdarł i sprawnie obwiązał nogę dziewczyny. Następnie dotknął jej skroni i wyszeptał:
– Mannifith noeniv khedae dwhja. – To tajemnicze zaklęcie sprawiło, że ból nie był już tak dokuczliwy, a Billy zasnęła.
Kiedy podnosili się z ziemi, Xeneth dostrzegł na ich drodze stojący na kamiennym piedestale posąg przedstawiający drapieżnego ptaka w locie. Sam posąg nie był z kamienia, lecz z drobniutkiego piasku, którego cząsteczki unosiły się blisko siebie, tworząc całość. Wszyscy byli pewni, że wcześniej nie było tutaj tej tajemniczej rzeźby.
– Zwycięsko przeszedłeś moją próbę. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie. – Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do mojego brata Wielkiego Kwiatu.
I mężczyzna sięgnął ku posągowi, a jego dłoń wniknęła weń i kiedy ją wyciągnął, miał pełną garść złocistego piasku.
Podążaj w kierunku, gdzie zachodzi słońce, a rośliny wabią swoimi kolorami barwne motyle, znajdziesz Wielki Kwiat, który jest kluczem.
NOWE UCZUCIE – LECZ, CZY ZRODZIŁO SIĘ W SERCACH?
Ta dwójka czuła do siebie coś więcej, niż tylko sympatię. Często, idąc obok siebie, patrzyli sobie w oczy: jego – zielone, jej – szare, wyczytując w nich wzajemne uczucia. Nawet Calder szedł dwa kroki za nimi, nie chcąc im przeszkadzać w cichych rozmowach.
Aurianna próbowała nazwać uczucie, jakie żywiła do Xenetha. Czy to była miłość? Nie potrafiła tego powiedzieć. Tak długo tkwiła w Świecie Snu, że nie wiedziała, jak powinno to wyglądać.
Calder, Zayan, Afrit, Fryn niosący na rękach Billy, oraz reszta, podążali za Xenethem, który nieustannie prowadził ich według otrzymanych wskazówek, które tylko on zdołał zrozumieć.
Ciężkie chmury gromadziły się ponad nimi, aż w końcu rozpadało się i nie wyglądało na to, żeby prędko miało przestać. Nie mogli podróżować w deszczu. Byłoby to nieprzyjemne i jeszcze ktoś rozchorowałby się z przemoczenia.
Ale Xeneth był bystry i wypatrzył jaskinię, w której się schronili. Okazała się obszerna i sucha. Mężczyzna zostawił grupę pod rozległym sklepieniem tuż przy wejściu, a sam poprowadził Auriannę za wyrastającą ze ściany jaskini skałę, nieco w głąb, gdzie było przyjemnie i przytulnie. Położyli swoje plecaki i Xeneth wetknął zapaloną wcześniej pochodnię w szczelinę w skale. A potem ujął dłonie Aurianny.
Stali tak przez chwilę; migotliwy blask pochodni odbijał się w oczach dziewczyny i sprawiał, że jej rude włosy zdawały się niemal płonąć.
I w końcu Xeneth pocałował Auriannę. Tak, jak sobie wyobrażała, że będzie to wyglądać. Powoli, cudownie i rozkosznie.
Lekko ścisnął obie dłonie dziewczyny i wysłał poprzez nie maleńką iskierkę swojej tajemniczej magii, która dotarła aż do jej umysłu i rozgościła się tam, dając jej poznać nowe uczucie: pożądanie.
– Tak, Xenecie, o tak... – Niemalże zachłysnęła się oddechem, kiedy znów ją pocałował.
Ułożyli się na śpiworze. Xeneth obiecał, że będzie delikatny. I był.
To było coś niesamowitego, coś czego dziewczyna nie doświadczyła nigdy wcześniej. W pewnym momencie mężczyzna pochylił się i wyszeptał jej do ucha:
– Daję ci poznać miłość fizyczną, Aurianno, lecz prawdziwą miłość – uczucie, musisz sama w sobie obudzić. Tylko wtedy zdołasz pokochać kogoś i zaczniesz inaczej postrzegać życie. Będzie dla ciebie wspanialsze i piękniejsze, będziesz mogła cieszyć się nim u boku ukochanego.
Przez myśl przeszło jej jedno pytanie: czy kocha Xenetha? A potem kolejne: czy to aby na pewno ten właściwy mężczyzna?
WIELKI KWIAT SIEJE NOWY CEL
Wielki Kwiat rósł pośród wielu innych, równie barwnych kwiatów w niemalże magicznym egzotycznym ogrodzie. Xeneth odnalazł go dzięki osobliwej magii, którą już wcześniej wyczuwał wokół poprzednich wskazówek. Chciał wiedzieć, co ich dalej czeka, dlatego ostrożnie wyciągnął dłoń i zbudził Kwiat, który roztulił swój pąk i ukazał fioletowoniebieskie wnętrze.
– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie...
– Co?
– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie. Pieniądze nie są jedynym szczęściem, jakie posiadasz. Musisz nauczyć się cieszyć z rzeczy, które nie są materialne.
Xeneth spojrzał na Auriannę. Dziewczyna patrzyła w Wielki Kwiat jak zahipnotyzowana. Nie chciał tego zrobić. Ale musiał.
Wyciągnął z kieszeni garść monet o różnych nominałach.
– Co mam z nimi zrobić? – zapytał, wpatrując się w wnętrze Kwiatu, prawie tak duże, jak jego głowa.
– Wyrzuć.
Mężczyzna wziął głęboki oddech, odgarnął z czoła długie jasne włosy i rzucił monety daleko w gąszcz. Natychmiast tam, gdzie upadły, wyrosły oszałamiające tęczowe kwiaty, które rozbrzmiały tysiącem cichych dźwięków, niczym małe dzwoneczki.
Wpatrywali się w to zjawisko jak urzeczeni i wtem Wielki Kwiat znów się odezwał, obracając się ku milczącemu Calderowi.
– Musisz zrobić to samo. Wyrzeknij się bogactwa, Calderze.
Mężczyzna aż zamrugał ze zdumienia i otarł pot z gładko wygolonej głowy, szybko sięgając do kieszeni i z bólem serca odrzucając od siebie cały swój majątek.
„Co dostanę w zamian? Co wynagrodzi mi stratę?" – zastanawiał się w myślach.
A tymczasem Wielki Kwiat rzekł do Xenetha:
– Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do Srebrnej Pajęczyny, gdzie zostaniecie poddani próbie. – I Xeneth delikatnie zerwał najmniejszy listek z liściastej łodygi Wielkiego Kwiatu.
I już wiedział, że powinni kierować się na północ, aby dotrzeć do Srebrnej Pajęczyny, która będzie przełomowym momentem w ich wędrówce.
– Jak długo będziemy jeszcze iść, zanim trafimy do Nowej Rzeczywistości? – zapytał Xeneth Wielkiego Kwiatu, kiedy już mieli ruszać w dalszą drogę. Dostał cichą odpowiedź, lecz nie zrozumiał jej.
- Istnieję poza czasem i przestrzenią. Jestem materią, lecz tylko na tym świecie. Magią jestem wszędzie.
SREBRNA PAJĘCZYNA PRÓBĄ PRZED PRZEJŚCIEM
Zbliżał się świt, kiedy Xeneth obudził się i przeciągnął na niezbyt wygodnym posłaniu. Obok spała Aurianna; mężczyzna nie mógł się powstrzymać, aby nie odgarnąć kosmyka rudych włosów dziewczyny, który zasłaniał jej piękną twarz.
Reszta grupy również spała wokół ogniska, które przez noc już wygasło. Nikt nie musiał trzymać wart, bo w odludnej okolicy nic nie wskazywało na pojawienie się potencjalnego niebezpieczeństwa. Byli już nieco znużeni nieustanną wędrówką, bo już ponad tydzień szli i szli nie znajdując niczego, poza tajemniczymi magicznymi wskazówkami.
Ich dalsza droga pięła się pod górę wśród szarych skał, po lewej stronie ziała stroma przepaść, lecz ścieżka nie była na tyle blisko, aby ktoś mógł potknąć się i spaść ze szlaku.
Xeneth co jakiś czas wkładał rękę do kieszeni i dotykał liścia Wielkiego Kwiatu, który emanował magiczną energią, sprawiając, że młody mężczyzna natychmiast doznawał krótkiej wizji dalszego kierunku podróży.
Według słów Wielkiego Kwiatu powinni dotrzeć za niedługo do Srebrnej Pajęczyny, cokolwiek to było. Jak się później przekonali, rzeczywiście była to ogromna pajęczyna rozciągająca się przez sam środek szlaku i uniemożliwiająca dalszą drogę.
Lecz dalej nie było już ścieżki, tylko strome urwisko, więc i tak nie mieliby gdzie iść.
– Witajcie niestrudzeni podróżnicy – odezwał się łagodny cichy głos, który każdy usłyszał w swoim umyśle. – Kenzoo zapowiedział mi, że nadejdziecie.
– Co tym razem mamy zrobić, aby móc iść dalej? – zapytał Xeneth.
– To przełomowy moment waszej wędrówki. Przeniosę was do pewnego specjalnego miejsca, skąd łatwo traficie do Białej Góry, lecz każdy z was zostanie poddany pewnej próbie.
– Co to za próba?
– To próba waszych uczuć, waszych przekonań, sprawdzian waszej motywacji i chęci dążenia do dobrych rzeczy. Każdy z was powinien teraz usiąść i zastanowić się, czy jest godny przejścia przeze mnie, bo później nie będzie już odwrotu. Ludzie, którzy nie są prawi i dobrzy, będą straceni na zawsze.
Xeneth, Aurianna, Fryn, Billy, Zayan, Afrit, matka z dzieckiem i jej mąż oraz reszta osób tkwili nieruchomo na skale, wpatrując się w Srebrną Pajęczynę, która szeptała do każdego osobno o tym, co złego zrobili w ciągu swojego życia.
– Nie oddałeś pożyczonych pieniędzy... Odbiłaś przyjaciółce chłopaka... Uderzyłeś natrętnego handlarza.
W końcu każdy z nich wiedział już, czy powinien podejmować próbę przejścia przez Srebrną Pajęczynę. Nikt nie odezwał się słowem, całą grupą zostali wciągnięci w białe jaskrawe światło poprzez srebrzyste nitki Pajęczyny.
Lecieli z wiatrem. Ścigali się ze światłem. Sunęli po tęczy wraz z kolorowymi kroplami połyskującej mgły. Lecieli poza snem i poza jawą. Upajali się ciepłym blaskiem...
A potem stanęli tuż przy zwartej ścianie nieprzeniknionego mrocznego lasu, mając przed sobą rozległą taflę błękitnego jeziora.
Lecz w grupce zapanowała panika. Okazało się, że dwie osoby zniknęły podczas przebytej właśnie niesamowitej podróży.
Jasnowłosa Afrit nerwowo rozglądała się dookoła, ocierając z oczu łzy.
– Zayan? – wołała. – Zayan!
Lecz Zayana nie było. Został na wieki skazany na to, na co sobie zasłużył. Afrit nie znała prawdziwego oblicza tego mężczyzny. Dla niej był zawsze dobry i miły, lecz Aurianna, Fryn, Billy i pozostała dwójka mogłaby powiedzieć coś innego.
Do Afrit podszedł Calder, starając się uspokoić dziewczynę. Chciał ją objąć, lecz odtrąciła jego ramię.
Skazany na wieczność. Ukarany za swoje postępki. Na zawsze poza światem.
Xeneth pozwolił reszcie odpocząć i pożywić się, a sam udał się nad brzeg jeziora. Kiedy tylko się pochylił, ponad wodą uniosła się przezroczysta postać kobiety wielkiej urody, która przenikliwym wzrokiem zaglądała wprost w duszę Xenetha.
Patrzyli na siebie w milczeniu, aż w końcu Xeneth uśmiechnął się i cicho wyszeptał słowa, które były dla niego jak modlitwa.
Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.
I woda oczyściła jego umysł, dając mu poznać, że oto stoi przed samą Panią Jeziora, istotą strzegącą dalszej drogi ku Białej Górze.
UCZUCIE BUDUJĄCE SOLIDNY MOST
– Ty, Xenecie Amarishu, przybyłeś spotkać się ze swoją panią. Ty, Xenecie Amarishu, przebyłeś tak długą drogę, a teraz stoisz przede mną, drżąc ze strachu przed czekającą na ciebie niewiadomą przyszłością?
Dookoła rozległ się melodyjny głos półprzezroczystej istoty, kiedy wypowiadała słowa przeznaczone tylko dla młodego mężczyzny stojącego nad brzegiem jeziora. Wpatrywał się w Panią, jak zaczarowany, wpatrywał się w nią, niezdolny nawet do najmniejszego ruchu.
– Kim jesteś? – wydukał wreszcie po cichu, bo żadne inne pytanie nie przyszło mu do głowy.
– Jestem wodą i jestem ogniem. Jestem życiem i jestem śmiercią. Jestem stworzeniem i jestem zniszczeniem. Żyję i jednocześnie nie żyję. Chociaż widzisz mą postać, nie istnieję, lecz dla ciebie objawiłam się jako Pani Jeziora. A ty? Kimże jesteś, żeby stawać przed moim obliczem?
Xeneth drgnął, jego zielone oczy spoglądały zdecydowanie na tkwiącą przed nim magiczną istotę.
– Jestem tym, który chce zaprowadzić tych ludzi – wskazał na grupę, która czekała nieco dalej – do Nowej Rzeczywistości, aby mogli rozpocząć tam lepsze życie poza zniszczoną częścią świata. Jestem ich nadzieją i jestem ich siłą. Jestem Xeneth Amarish.
Pani Jeziora unosiła się w milczeniu ponad taflą wody, migotliwie połyskując tysiącami kropelek. Xenethowi kręciło się w głowie, ciemność zamroczyła jego pole widzenia, a kiedy ocknął się z tego krótkotrwałego dziwnego stanu, tuż za nim stała cała grupa, którą tak nieustraszenie prowadził.
– Czeka cię ostatnia próba, drogi chłopcze – odezwała się Pani Jeziora głosem tak melodyjnym, jak śpiew słowika, jak szum spadającej wody, jak szepty lasu. – To próba miłości i tylko od ciebie zależy, czy zdołasz przeprowadzić ludzi na drugi brzeg tego jeziora, gdzie mieści się wejście do Nowego Świata.
– Co więc mam zrobić? – zapytał Xeneth.
Pani Jeziora uniosła przezroczyste ramię i oplotła nim stojącą nieopodal Auriannę. Zawirowało i zaszumiało, jak setki malutkich tornad, i dziewczyna zniknęła. Xeneth rozglądał się dookoła i zdumiał się wielce, kiedy rozpoznał na przeciwległym brzegu sylwetkę jej znajomej postaci.
– Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny. Pokaż, że to, co do niej czujesz, to nie tylko pożądanie. Pójdź za głosem swojego serca i zaufaj mu, a zdołasz przejść. Lecz jeśli nie jest to prawdziwe uczucie, utoniesz w moim jeziorze i już wszystko będzie stracone.
Xeneth znów zapatrzył się w srebrzyste oczy Pani Jeziora, która cierpliwie czekała na jego pierwszy krok. Obejrzał się na grupkę i stojąc tuż przy krawędzi, postąpił naprzód.
Z wody wystrzelił tęczowy blask pełen migotliwego blasku i utworzył niewielki odcinek drogi przed Xenethem. Mężczyzna zrobił kolejny krok i postawił nogę na magicznym moście. Miał wrażenie, jakby stał w powietrzu, wisiał ponad wodą, do której w każdej chwili mógł wpaść.
Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny – dźwięczało mu w głowie. Stojąca na drugim brzegu dziewczyna obserwowała go uważnie, licząc na to, że do niej dotrze.
„Aurianna jest najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Dzięki Auriannie odnalazłem chęci do dalszego życia. Już nigdy nie będę samotny, Kocham tę dziewczynę i wiem, że ona kocha mnie. Będziemy razem żyć szczęśliwie w Nowej Rzeczywistości" – myślał, kiedy powoli szedł ponad wodą, ostrożnie stawiając stopy na niewidocznym przejściu, które z każdym jego krokiem zamieniało się w świetlisty most.
Był już w połowie, kiedy do jego głowy wkradła się niepożądana myśl:
„Pożądałem jej, zrobiliśmy to z naszego pragnienia, to było przypieczętowanie naszej miłości."
I właśnie wtedy Xeneth zachwiał się na moście, który ukruszył się przed nim i gdyby w porę nie odzyskał równowagi, runął by w ciemne głębiny.
Gdzieś obok dał się słyszeć krótki dźwięczny śmiech Pani Jeziora. A Xeneth nieprzerwanie parł naprzód, widząc już błyszczące szare oczy Aurianny i to, jak szczególnie na niego patrzy. Wreszcie postawił nogę na brzegu i uradowany skoczył ku dziewczynie, biorąc ją w ramiona, tuląc i całując. Za nim po moście, bez żadnych problemów przeszła reszta grupy.
Calder klepnął Xenetha w ramię i pogratulował dobrej roboty, a uczepiona jego boku blondynka Afrit posłała mu niepewny uśmiech.
– To gdzie teraz, panie przywódco? – zapytała rozradowana Aurianna.
Xeneth spojrzał w blask toni wodnej, gdzie spokojnie unosiła się Pani Jeziora.
– Wiesz już, jaką siłę mogą mieć uczucia – powiedziała. – Wykorzystaj to dobrze i żyj w szczęściu i dostatku w krainie, do której teraz mogę wskazać ci drogę. Tak więc weź mnie ze sobą, a Biała Góra rozstąpi się przed wami.
I Xeneth nabrał w złączone dłonie wody z jeziora i napił się jej, a cudowny płyn rozlał się w jego wnętrzu i napełnił nieopisanym szczęściem, że oto jego misja zbliża się ku końcowi i wreszcie będzie mógł żyć w spokoju razem ze swoją ukochaną Aurianną.
A BIAŁA GÓRA ROZSTĄPI SIĘ PRZED WAMI...
Kamienista ścieżka wiła się przez las, prowadząc ku łańcuchowi zwykłych szarych gór, pomiędzy którymi widniała ta jedyna, ta szczególna Biała Góra. Nie była porośnięta żadnymi roślinami, nic nie mąciło nieskazitelnej połyskliwej bieli masywnej skały, wznoszącej się pomiędzy niższymi szczytami.
Szli szybko, widząc kres swojej wędrówki tak niedaleko. Xeneth ściskał dłoń Aurianny, która dorównywała mu kroku, kiedy z uśmiechem podążali ku Białej Górze.
Kraina, w którą weszli, kiedy tylko przekroczyli Srebrną Pajęczynę wydawała się inna, bardziej tajemnicza i bezpieczna. Nie była zniszczona przez rozgrywającą się przed kilkoma laty bitwę żywiołów. Nawet tutaj można by się osiedlić, lecz owo miejsce było tylko tak jakby przedsionkiem przed Nową Rzeczywistością, do której tak wszyscy pragnęli dojść.
W lesie spotkali niewielką grupkę ubogo odzianych mężczyzn i kobiet, którzy przeszli przez wszystkie próby wymyślone przez Kenzoo i teraz również zdążali do Nowego Świata. Wymienili pozdrowienia z Xenethem i resztą, i zapytali, czy mogą się przyłączyć. Od tej chwili gromada powiększyła się o kolejne sześć osób.
– Zamieszkamy w uroczym domku i będziemy codziennie leżeć w ogrodzie i patrzeć w błękitne niebo, a w nocy będziemy liczyć gwiazdy. – Xeneth snuł wizje wspólnej przyszłości z Aurianną. – Dookoła nas będą mieszkać inni, którzy też będą cieszyć się z nowego życia i razem stworzymy lepszą społeczność.
Biała Góra z każdym krokiem była coraz bliżej. Już dokładnie widzieli jej połyskliwy masyw, zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Xeneth i Aurianna poszli przodem i stanęli tuż przed wspaniałym magicznym tworem, który emanował niezwykłą potęgą i tajemniczą mocą.
– Witam was w imieniu mojego stwórcy, potężnego czarodzieja Kenzoo, który odnalazł niezniszczoną krainę i utworzył w niej Nową Rzeczywistość – przemówił do nich mocny potężny głos, który zdawał się dochodzić z samego wnętrza góry, chociaż rozbrzmiewał tylko i wyłącznie w ich głowach. – Przeszliście jego próby, które ustanowił, aby nikt nie mógł zakłócić spokoju jego Nowego Świata. Stanęliście przed Panią Jeziora, która przepuściła was, a teraz stoicie przede mną. Kenzoo obserwuje was moimi oczami i widzi, że jesteście godni przejścia przez Białą Górę.
Xeneth niecierpliwie czekał na to, co mogłoby się wydarzyć, na to co jeszcze powie ów tajemniczy głos, ściskając dłoń Aurianny i wpatrując się w nieskazitelną biel magicznej skały. Lecz Biała Góra odezwała się dopiero po chwili, jej władczy ton sprawił, że Xenethowi i Auriannie zjeżyły się włoski na karku.
– Co zamierzacie robić, kiedy wejdziecie do mojej krainy? – To był głos samego wielkiego czarodzieja Kenzoo, który przemawiał do nich magicznie.
– Będziemy żyć w zgodzie ze wszystkimi ludźmi i z naturą. Będziemy pracować dla siebie i dla dobra i pożytku innych. Wspólnymi siłami zbudujemy od fundamentów nasze szczęście i naszą przyszłość – odpowiedział Xeneth bez chwili wahania.
Nagły powiew wiatru rozrzucił długie jasne włosy młodego mężczyzny i sprawił, że zalegające w na podłożu suche liście zawirowały i zatańczyły przed dwójką przybyszy, a potem osiadły gdzieś w skalnych szczelinach.
– Podoba mi się twoja odpowiedź, Xenecie – huknął głos z wnętrza Białej Góry. – A ty, Aurianno, co chcesz osiągnąć, kiedy zamieszkasz w Nowej Rzeczywistości?
Dziewczyna odgarnęła za ucho pasemko długich rudych włosów i przelotnie zerknęła na Xenetha, który mocniej ścisnął jej dłoń. Odkaszlnęła i odpowiedziała:
– Chcę być szczęśliwa u boku mojego ukochanego i poznać, czym jest prawdziwe uczucie miłości. Chcę wraz z nim odkrywać piękno świata, w którym zamieszkamy.
– Bardzo dobrze, Aurianno. – Biała Góra nie powiedziała nic więcej, bowiem do Xenetha i Aurianny zbliżyła się reszta grupy, z Calderem i Afrit na czele.
Kiedy tylko stanęli swobodnie obok siebie, przyglądając się migotliwemu blaskowi białej skały, czarodziej Kenzoo znów odezwał się niesamowitym magicznym głosem, tym razem kierując swoje słowa do reszty grupy.
– Właśnie rozmawiałem z waszymi przyjaciółmi i pytałem ich, co będą robić, kiedy zamieszkają w upragnionej krainie. Teraz wasza kolej na odpowiedź.
Każdy mówił coś, czego nie słyszeli inni, lecz Kenzoo doskonale znał ich słowa i pragnienia.
– Chcę zbudować dom i założyć rodzinę – odpowiedział jakiś mężczyzna.
– Chcę potrafić zakochać się w Calderze tak, jak on zakochał się we mnie – wyszeptała Afrit ze zwieszoną głową. – Żebyśmy razem mogli być szczęśliwi. Wcale nie kochałam Zayana...
– Razem z mężem zbudujemy dom i wychowamy naszego syna – powiedziała kobieta z dzieckiem na rękach.
Młody, wysoki i chudy Fryn również wyznał szeptem swoje plany dotyczące dalszego życia, słysząc obok niezrozumiałe słowa Billy.
Billy, która została zraniona w nogę podczas ataku gargulców, miała się już dobrze. Kiedy przechodzili po magicznym moście nad wodą, Pani Jeziora przelotnie dotknęła dziewczyny i jej rana natychmiast została uleczona. Billy i Fryn również chcieli iść razem przez drogę życia.
Kiedy każdy zakończył swoje wyznania, Biała Góra, poprzez którą przemawiał do nich Kenzoo, stwierdziła, że wszyscy są godni przejścia przez tajemną drogę. Ci niegodni zostali już wcześniej wyeliminowani przez Srebrną Pajęczynę.
Gdzieś ponad ich głowami niebieskawa błyskawica przecięła niebo i huk nie z tej ziemi wstrząsnął gruntem. Powietrze zdawało się wibrować od głośnego dźwięku, który narastał gdzieś od strony Białej Góry. Xeneth, Aurianna, Calder i reszta ukryli głowy w dłoniach, zatykając uszy, bo wydawać by się mogło, jakby ów dźwięk był zdolny rozsadzić od wewnątrz ich czaszki. Kiedy zdawało się, że stanie się nie do zniesienia, ustał nagle.
Przed grupą ludzi otworzyło się przejście w potężnym masywie Białej Góry. Ruszyli tamtędy, zagłębiając się w nieprzeniknione mroki jaskini. Zrobiło się tak ciemno, że prawie nic nie widzieli, musieli iść bardzo powoli, żeby się nie potknąć, bowiem nie mieli ze sobą pochodni, ani żadnego źródła światła.
– Xenecie – odezwała się cicho Aurianna, lekko szarpiąc mężczyznę za rękaw. – Wiem, co powinieneś zrobić, abyśmy mieli choć trochę światła.
– Co takiego? – zapytał chłopak, spoglądając na nią z ukosa, czego nie mogła zobaczyć w ciemnościach.
– Wykorzystaj piasek, który zabrałeś od Piaskowego Ptaka – powiedziała nieswoim zmienionym głosem. Xeneth przeraził się odrobinę, kiedy go usłyszał. – Potem wyciągnij dłoń przed siebie i wypowiedz zaklęcie.
– Jakie zaklęcie? – zapytał, zanim pojął, o co chodzi. Włożył rękę do kieszeni i zebrał tyle piasku, ile tylko zdołał. Przystanął i wyciągnął przed siebie dłoń ze słowami: – Einorg nringo en vossa.
Magiczny piasek pofrunął przed siebie, każde ziarenko rozjarzyło się niesamowitym zielonym blaskiem, uformowały świetlistą linię, która prowadziła w jedno z rozgałęzień jaskini. Dopiero w słabej poświacie widzieli, że jaskinia ma jakieś odgałęzienia. W ciemności na pewno nie trafiliby w to właściwe.
– Skąd wiedziałaś? – spytał Xeneth Aurianny, kiedy ruszyli w dalszą drogę.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Nie wiem – odparła swoim normalnym już głosem. – Tak jakoś samo przyszło do głowy...
Szli za jarzącymi się na zielono ziarenkami magicznego piasku, korytarzem we wnętrzu Białej Góry, a skaliste ściany zdawały się połyskiwać srebrzyście. W pewnym momencie natrafili na ścianę złocistego blasku przed sobą – wyjście z jaskini.
Każdy z nich zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki oddech, przygotowując się do tego, co za chwilę mieli ujrzeć. Xeneth ujął dłoń Aurianny i jako pierwsi przeszli przez blask, który rozświetlił ich sylwetki. Zniknęli w tęczowym świetle, które rozlało się wokół nich i natychmiast zostali porażeni nowymi barwami.
Stali na porośniętym trawą pagórku, ponad doliną, którą przecinała błękitna wstęga rzeki. Słońce odbijało się w jej wodach i rzucało ciepły blask na cudowną wioskę, która powstała w otoczonej górami dolinie. Gdzieś dalej przy rzece stał młyn, drewniane chatki porozrzucane były wszędzie, lecz przy każdej z nich znajdował się duży ogródek. Z tej odległości i wysokości ludzie i zwierzęta byli tylko małymi punkcikami.
Xeneth i Aurianna zostali napełnieni takim szczęściem, że mieli ochotę od razu pobiec w dół trawiastego pagórka, śmiejąc się i radując jak małe dzieci, chcąc jak najszybciej wkroczyć w świat Nowej Rzeczywistości.
Lecz zamiast tego tkwili w miejscu i patrzyli, oniemiali z zachwytu, a tymczasem reszta grupy wyłoniła się ze świetlistego wylotu jaskini. Niespodziewanie wyrosła przed nimi wysoka postać o długich srebrzystych włosach i bystrym spojrzeniu ciemnych oczu, ubrana w rozwiane szaty o rozmaitych barwach.
– Witajcie w Nowej Rzeczywistości, drogie dzieci. Od teraz to również wasza kraina, więc radujcie się i bądźcie wraz z nami szczęśliwi – przemówił do nich Kenzoo władczo, lecz łagodnie i poprowadził ich w dół pagórka ku spokojnej wiosce w dolinie.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda
– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.
– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.
* * * * *
Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.
* * * * *
Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.
* * * * *
– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.
* * * * *
Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.
* * * * *
– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.
* * * * *
– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Piotr Wójcik - Wymyślony Bohater
Na całym świecie kraina Sirbo była znana z bardzo krwawych wojen. Ten prawie okrągłego kształtu teren dzielił się na cztery różne strony, które od wielu lat toczyły ze sobą zaciekłe boje o dominacje.
Północną częścią rządziła nacja Menoli, której symbolem szybko stała się broń biała umieszczona na czerwonym tle. Wspólnota ta charakteryzowała się bardzo brutalnymi metodami walki. Nie zostawiali nigdy żywych. Starali się eliminować wszystkich, a używali do tego różnych sposobów. W ramach upewnienia się, czy przeciwnik nic więcej nie zrobi, pozbawiali go nawet wszystkich kończyn. Tak kończyli ci, którzy mieli szczęście. Najdłużej umierali żołnierze pojmani i torturowani.
Południem rządził naród Liratsu. Specjalizująca się w broni miotanej społeczność siała spustoszenie w bitwach na odległość. Obrazował ich łuk na niebieskim tle. Pogłoski mówiły, że trafiali nawet z kilkuset metrów. Siłę i celność wyćwiczyli na naprawdę wysoki poziom. Wytrzymałe i ciężkie zbroje czasami nie wystarczyły, aby się obronić przed jedną strzałą. Tak samo jak inni, nie znali litości.
Dominację nad zachodem przejął już dawno temu Dencis. Klan, który stawiał przede wszystkim na obronę, a przedstawiała to flaga z tarczą i zielonym tłem. Budowali oni ogromne fortece i mury. Robili to wszystko w taki sposób, aby nikt nie mógł się przedostać. Dodatkowo, dopracowali do perfekcji przygotowanie maszyn oblężniczych. Dzięki temu, zyskali możliwości kontrataku w skuteczny sposób. Najzwyklejszy kamień wystrzelony z katapulty mógł zabić wiele istnień w jednej chwili.
Wschodnia część krainy Sirbo nie miała swojego jednego przedstawiciela. Teren ten podzielił się na dwie części ze względu na swoje ułożenie terytoriów oraz różnice sił. Dochodziło tam nawet do nadprzyrodzonych aktów zbrodni. Pojawiała się magia. Góry zamieszkiwali zwolennicy klanu Sentom. Członkowie uczyli się przewidywać pewne kawałki przyszłości z antycznych inskrypcji. Stworzyli je przodkowie zamieszkujący te obszary. Na nizinach żyła wspólnota Sempart. Dla nich historia pozostawiła na antycznych pismach moc materializowania wytworów swojej wyobraźni w ograniczonej ilości. Żadne z tych ugrupowań nie posiadało swojej flagi ze względu na to, że prowadziły straszną i długoletnią wojnę domową o dominację po prawej stronie mapy krainy Sirbo. Reszta nacji nie chciała się wtrącać do tego konfliktu. Bali się mocy, jaką posiada tamtejsza ludność. Dlatego też prowadzili walki tylko z szansami na wygraną.
Od ponad dwudziestu lat dominację na wschodzie prowadził Sentom, który wykorzystał swojej atuty i zniszczył rdzeń przeciwników, a na dodatek spalił wszystkie druki dotyczące ich magicznej mocy. W końcu i tak nie mogli ich odczytać, gdyż nie znali tego języka. Sempart już od dawna chciało zakończyć przelewanie krwi, więc uczeni nie sprzeciwiali się. W końcu posiadali wiedzę na temat tych tekstów. Mogli uczyć tego wszystkiego na własną rękę. Niestety, nikt nie spodziewał się, że posiadający moc, która mogłaby zakończyć wojny w całej krainie, zostaną wymordowani. Ukryła się tylko jedna kobieta. Wykorzystała ona swoje umiejętności do pozostania przy życiu. Nie na długo, gdyż w końcu została odnaleziona i zgładzona. Zostawiła jednak po sobie dziecko. Chłopca o imieniu Sura. Chwilę przed śmiercią zdążyła go odesłać gdzieś daleko i poza zasięgiem klanu pochodzącego z gór.
Niemowlę znalazło się w wiosce położonej w królestwie Menoli. Miejscowość nazywała się Dumos. Była to mała wieś, w której nie mieszkało dużo ludzi. Pewna trzyosobowa rodzina zaopiekowała się tym maleńśtwem. Zapewnili mu dach nad głową i warunki do normalnego życia. Nie wiedzieli o jego pochodzeniu, więc nie myśleli o nim, jak o kimś kogo trzeba się pozbyć. Sura szybko zaprzyjaźnił się z córeczką swoich opiekunów. Wesoła i śliczna dziewczynka o włosach jasnych jak słońce miała na imię Elaine. Lubiła bawić się ze swoim nowym braciszkiem oraz drażnić się z nim. Wywołało to w końcu przebudzenie jego ukrytych, antycznych umiejętności. Pewnego razu chłopiec o mało jej nie zabił podpalając dom przez przypadek. Nie mógł zapanować nad swoją mocą. Wystarczyło, że wyobraził sobie coś odrobinę bardziej intensywnie, a stawało się rzeczywistością. Rodzice dziewczynki oraz ona sama zachowali się nietypowo i nie pozbyli się go. Traktowali go jak członka rodziny.
Niestety, mieszkańcy wsi nie mogli pogodzić się z faktem, że taki wybryk natury jest w pobliżu. Zapragnęli szybko pozbyć się niebezpieczeństwa, więc podłożyli ogień pod ich dom późną nocą. Tym razem było to tak niespodziewane, że rodzice Elaine zginęli. Starsza siostra zabrała swojego przyrodniego braciszka ze sobą daleko stąd. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią matki i ojca, jednak nie potrafiła za to obwiniać Sure. On za to czuł się z tym źle. Chciał odwrócić to wszystko, jednak wtedy zdał sobie sprawy, że pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. Tu właśnie odkrył ograniczenia swojej magii. Nie mógł wskrzesić zmarłych z powrotem do życia.
Rodzeństwo mając kilkanaście lat znalazło się w stolicy północnej części krainy Sirbo. W mieście Urbitis krążyło już wiele plotek na temat dziwnego dziecka, którego wioska musiała się pozbyć, aby żyć bezpiecznie. Ostrzegali innych dodając nawet jego dokładny opis zewnętrzny. Mówili, że był to wysoki i chudy jak szkapa młodzieniec. Miał średniej długości włosy, które z koloru przypominały smołę. Niestety, to wszystko dokładnie się zgadzało. Sura i Elaine nie mogli znaleźć żadnej pracy, gdyż nikt nie chciał ich przyjąć. Mocy chłopca także nie mogli użyć do zbudowania domu, ponieważ mieszkańcy miasta zapewne zrobiliby to samo, co wieśniacy z Dumos. Północ w tym czasie prowadziła znowu wojny na dwóch frontach, więc nie opłacało się wychodzić z miasta ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo. Dlatego też oboje zostali bezdomnymi.
Dzisiejszy dzień akurat nie różnił się specjalnie od poprzednich. W sam środek wiosny niebo było zachmurzone, ale słońce i tak dawało o sobie znać. Pot lał się z czoła.
- Dlaczego ja to robię? – zapytał samego siebie Sura, który tańczył razem z Elaine na samym środku chodnika.
Wiedział, że ona ma do tego talent i uwielbia to robić. Wystarczy jej tylko trochę muzyki do tego, aby wstać i zacząć ruszać się w jej rytm. Potrzebowała jednak partnera. Dwudziestoletni już mężczyzna starał się ukrywać niezadowolenie. Ubrany w stary i podarty płaszcz niechętnie pokazywał się ludziom. Robił to jednak dla tej blondwłosej dziewczyny, która w tym momencie lśniła. Była w swoim żywiole wciągnięta całkowicie w swoje hobby. Nie mogła przestać, gdyż kochała to robić.
Ludzie mieli dzisiaj wolne od pracy, więc wychodzili razem z dziećmi na spacery. Przy okazji mieli okazję zobaczyć takie przedstawienia. Nie znali tożsamości głównych aktorów, ale zastanawiali się, dlaczego wyglądają na biednych skoro potrafią robić takie rzeczy.
Po skończeniu, Sura przypomniał sobie, że w sumie to jest jedyny sposób na zarobek, więc nie może się sprzeciwiać. W końcu Urbitis nie narzekało na biedę, a mieszkańcy nie byli skąpi. Zawsze wrzucili jakieś pieniądze do zniszczonego koszyka.
- A może bym tak użył swojej mocy i wyczarował po prostu pieniądze? Nie musielibyśmy tego robić – zaproponował i usiadł opierając się o ścianę ze zmęczenia.
- Nie ma mowy! – wyskoczyła Elaine. – To jest niemoralne. Powtarzałam ci to wiele razy. Na bogate życie trzeba sobie zapracować. Musimy dawać z siebie wszystko, aby w końcu nas uszanowali.
Mężczyzna podrapał się po swojej zarośniętej już twarzy i posmutniał. Na razie idzie im bardzo słabo, a to wszystko jego wina. Dziewczyna nie musiała przecież z nim siedzieć. Mogła zacząć nowe życie i nikt by jej za to nie winił. Przecież ludzie brzydzą się jego, a nie jej.
- Ehhh! – westchnął i spojrzał na nią.
Mimo znoszonych ubrań, robiła wrażenie. Zawsze piękna i zarazem taka silna. Akurat zawiał wiatr, w którego rytm zaczęły ruszać się jej długie, jasne włosy. Sura zapatrzył się na nią, a ona odwróciła się w jego stronę.
- Nie martw się! – rzekła natychmiast. – Jeszcze udowodnię ci, że można coś zmienić.
Młodzieniec nie odpowiedział. Spojrzał tylko w górę i wziął głęboki oddech. Elaine przysiadła obok niego i położyła głowę na ramieniu. Ona także była zmęczona tym długim i wyczerpującym tańcem. Musiała odpocząć.
W tym momencie Sura przyglądał się jak czas mija w mieście. Widział różnych ludzi. Szczęśliwych, smutnych, spełnionych, a nawet podekscytowanych. Miał wrażenie, że w porównaniu do nich jest pustą skorupą, która nie potrafi wyrażać emocji. Ostatnio to nawet wyraz twarzy mu się nie zmienia. Próbuje wywołać w sercu jakiś ból dotyczący śmierci rodziców przyrodniej siostry, ale nie potrafi. Nie jest w stanie przypomnieć sobie także, skąd pochodzi.
- Znowu rozpamiętujesz przeszłość? – zapytała go nagle. – Nie martw się tym! Nie zostawię cię! Obiecuję!
Te słowa dodały mu otuchy. Oboje tak sobie siedzieli dopóki mała dziewczynka nie przewróciła się na ziemię przed nimi. Zaczęła od razu płakać. Na oko Sury miała pięć lat. Natychmiast do niej podbiegł. Zobaczył, że zdarła sobie kolano, więc szybko zareagował. Nagle w jego prawej dłoni pojawił się bandaż, a w lewej coś do odkażania ran. W mgnieniu oka opatrzył nogę dziecka. Spod brązowych loczków dziewczynki zniknęły łzy i pojawił się sympatyczny uśmiech.
- Dzię... dzię... dziękuję! – wydukała w końcu.
Niestety, chwila nadziei dla mężczyzny skończyła się już po krótkiej chwili. Podeszła do nich jej matka, która zabrała swoją córkę.
- Nie zbliżaj się do tego wybryku natury! – krzyczała.
Elaine próbowała ją uspokoić, jednak bez skutku. Ona też miała pod górkę, gdyż z własnej woli zadawała się z Surą. Mimo tego, nie przejmowała się specjalnie.
- Przynajmniej kontrolujesz już swoje moce – klepnęła go w plecy uradowana.
Młodzieńcowi nie było do śmiechu, ale czuł ulgę, że skończyło się tylko na wyzwiskach. Po tym zdarzeniu, oboje ruszyli wydać zarobione dzisiaj pieniądze. Nie było tego dużo, ale zawsze starczało im na suchy chleb i trochę wody. Od czasu do czasu udało się zjeść nawet jakieś mięso z wyższej półki, więc chociaż potrzeby głodu mogły zostać zaspokojone w miarę przyzwoity sposób. Resztę dnia spędzili w swojej kryjówce, w której urządzili sobie małe mieszkanko. Mieli za mało miejsca, ale postawili sobie materace do spania. Sami na nie zapracowali. W końcu Elaine nie chciała wykorzystywać do tego mocy Sury. Pragnęła, aby na wszystko nazbierali samodzielnie. To był według niej jedyny sposób na godne i bogate życie. Dlatego też doskonaliła się w swoim fachu cały czas. Na całe szczęście kochała to robić.
Następnego dnia wydarzyło się coś dziwnego. Podczas odgrywania nowego układu, ktoś elegancko ubrany podszedł bliżej. Sura spojrzał na mężczyznę, który wyglądał bardzo bogato. Dokładnie ogolony i przycięty człowiek miał na sobie czarne spodnie i marynarkę przysłaniającą delikatnie białą koszule. Widział talent Elaine i chciał jej coś zaproponować. Okazało się, że jest to możliwość pracy i dużego zarobku. Był jednak jeden haczyk. Blondwłosa dziewczyna musiała zostawić swojego brata. Nie chciała tego zrobić, więc odrzuciła propozycję.
Sura nie mógł tego znieść. Na jego oczach jej ogromny potencjał marnował się. Postanowił opuścić to miejsce. Pragnął dać szansę swojej przyrodniej siostrze na lepsze życie. Dlatego też przed wschodem słońca uciekł.
Elaine szukała go długo. Jednak nie mogła wygrać z jego umiejętnościami, które pozwalały mu na lepszy kamuflaż. W końcu zdecydowała się na przyjęcie propozycji.
Przez następne miesiące młodzieniec błąkał się bez celu. Zastanawiał się w tym czasie, czy podjął dobrą decyzję. Mógł przecież dalej prowadzić życie osiadłego bezdomnego. Przynajmniej nie był wtedy samotny.
Pewnego zimowego dnia przesiadywał w małej wiosce na północy krainy Sirbo. Pora roku nie dawała mu w kość, ponieważ tworzył sobie ciepłe ubrania używając swojej mocy. Elaine nie przebywała już z nim, więc mógł robić to, czego ona nie lubiła. Na froncie wszystkie strony podobno pozostawały bez rozstrzygnięcia. Sura jednak nie przejmował się tym. Nie interesowały go takie rzeczy. Bardziej ciekawiło go, co teraz dzieje się z jego przyrodnią siostrą. Miał szczęście, ponieważ dzisiaj spotkała go niespodzianka. Przechodząc koło jednego z barów zauważył reklamę z napisem „Tylko dzisiaj! Cudowna, piękna i młoda Elaine ze swoim nowym układem wystąpi w naszym lokalu. Zapraszamy wszystkich! Wstęp wolny". Mężczyzna został bez żadnych problemów wpuszczony, ponieważ swoją starą, znoszoną i brudną odzież zamienił na schludny strój. Widok normalnego odzienia sprawiał zupełnie inne wrażenie. Zwłaszcza, że tutaj ludzie mogli już o nim usłyszeć. Plotki roznosiły się bardzo szybko.
W środku pomieszczenie prezentowało się dość nietypowo jak na biedniejszą wieś. W końcu wszystko musiało tu być niedawno remontowane, a scena przygotowana specjalnie pod występy posiadała idealne oświetlenie, które zostało stworzone wykorzystując odpowiednie ułożenie okien. Ten kto to wymyślił, był naprawdę geniuszem. Niestety, kosztowało to podobno bardzo dużo pieniędzy.
Oprócz miejsca dla dzisiejszego głównego punktu programu, został jeszcze oddzielony obszar widowni. Wskazywało na to podwyższenie, na które padało najwięcej światła. Dla gości przygotowano stoliki z siedzeniami, a każdy spragniony mógł podejść do barku, gdzie podobno sprzedawano najlepsze trunki w okolicy.
Sura z przyzwyczajenia nie był pewny, czy może wejść. Dlatego też stąpał po gładkiej, drewnianej i błyszczącej wykładzinie dość powoli. Na szczęście, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy po prostu zajmowali się swoimi sprawami. Rozmawiali między sobą, pili lub czytali coś w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru. Mężczyzna postanowił wziąć z nich przykład, więc przysiadł samotnie blisko sceny. Ściany były w jasnym kolorze i raziły go w oczy. Musiał jednak wytrzymać. Pierwszy raz od dawna miał okazję ponownie ujrzeć swoją siostrę.
W końcu zaczęło się. Po stopniach wchodziła kobieta o włosach jasnych niczym słońce. Młodzieniec nie miał wątpliwości. Ten widok dobrze pamiętał. Elaine wyróżniała się nim, jednak zawsze nosiła na sobie zniszczony płaszcz. Tym razem było inaczej. Miała na sobie krótką, białą sukienkę, która zaczynała się od piersi, a kończyła już przy kolanach. Na nogach nosiła buty z wysokimi obcasami prezentujące każdy detal jej stóp. Uszy zdobiły kolczyki sięgające ramion.
Sura nigdy nie widział tej dziewczyny w takiej postaci. Ujrzał w tym momencie zupełnie inną osobę. Tylko włosy pozostały podobne.
Muzyka zaczęła grać, a aktorka na scenie stała się z nią jednym. Ruszyła w rytm. Zsynchronizowała kroki i tupnęła nóżką w ziemie. Była niesamowita jak zawsze. W swoim żywiole błyszczała. Lśniła niczym jedna gwiazda na pustym, ciemnym niebie. Wykonywała wiele ruchów, których jej brat jeszcze nie widział. Kręciła się, robiła piruety, a od czasu do czasu podskakiwała, aby nadać dynamiki w układzie tanecznym. Zatopiła się całkowicie, oderwała od rzeczywistości sprawiając, że inni zrobili dokładnie to samo. Patrzyli nią z podziwem i szokiem zapominając o swoich codziennych problemach. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że istnieje ktoś z takim talentem.
W pewnym momencie Elaine przy obrocie zauważyła kątem oka wysokiego bruneta siedzącego na uboczu, ale całkiem blisko sceny. Mimo wcześniejszego zarostu, rozpoznała tą osobę. Wysoki brunet nie rzucał się teraz w oczy, ale ona wiedziała o nim wszystko. Nie było mowy o pomyłce.
Nie przerywała występu. Zdawała sobie sprawę, że nie może zbliżać się do nikogo, ponieważ zabronili jej tego. Sura miał na dodatek miano osoby niebezpiecznej. Spotkanie z nim mogłoby zakończyć jej nadzieje na spełnienie marzeń. Jednak ona wiedziała, że dostała pomoc od niego kilka miesięcy temu, więc pragnęła się odwdzięczyć. Mogła to zrobić tylko teraz. Dlatego też przemieściła się tanecznym krokiem w tamtą stronę.
Nagle coś dziwnego się stało. Młodzieniec przewidział, co się stanie. Wstał od razu, a gdy dziewczyna znalazła się bliżej, wykonał znaczący gest ręką. Ona złapała go za nią i wróciła z powrotem na scenę.
Ludzie zdziwili się. Człowiek, którego kobieta zabrała ze sobą, nie odstępował od niej jeśli chodzi o rytm. Wyglądało to tak, jakby robił to z nią już wiele razy. Zszokowani, wpatrywali się dalej.
Sam główny bohater nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Nie wiedział, skąd w jego głowie pojawiła się myśl, że blondwłosa dziewczyna podejdzie i zabierze go na parkiet. Teraz jednak musiał zająć się czymś innym. Zdawał sobie sprawę, że Elaine może mieć kłopoty z tego powodu. Próbował się wyrwać, a ona mu nie pozwalała. Na jej twarzy widniał uśmiech, a w jej zachowaniu wyczuwało się klasę i grację. W pewnym momencie zbliżyła się do niego i szepnęła do ucha „Wojna trwa, giną ludzie! Weź sprawy w swoje ręce!". Po tym, zrobiła z nim jeszcze kilka obrotów i posadziła z powrotem na miejsce.
W mgnieniu oka znalazła się ma samym środeczku wytyczonego jej podwyższenia i ukłoniła się jednocześnie z ostatnim dźwiękiem przygrywanej, na wielu instrumentach, muzyki.
- Brawo! – rozległ się hałas na całej sali.
W tym samym czasie Sura wychodził już na zewnątrz. Uważał, że nie może zabawić tu dłużej, gdyż może przynieść to same kłopoty. Udał się w swoją stronę z niewiadomymi, które przyniósł mu dzisiejszy dzień.
Następnego poranka, po nocy spędzonej na ławce, znalazł koło siebie mały, zapisany świstek papieru. Od razu zauważył, że jest to list, więc wziął się za czytanie.
Nie wierzył w to, co widzi. Przed oczyma miał wiadomość od swojej matki. Dowiedział się z niej, że tak naprawdę pochodzi ze wschodniej części krainy Sirbo. Jego rodzina mieszkała na nizinach, czyli była po stronie stronnictwa Sempart, które rozsławiło się dzięki swojej charakterystycznej, ograniczonej mocy materializowania wyobrażonych sobie rzeczy. Dodatkowo, okazało się, że jego rodzicielka pochodziła od rodziców dwóch różnych klanów. Jej ojciec należał do Sentom, więc posiadała także umiejętność przewidywania przyszłości. Najpierw uciekła przed strasznym losem ze swojego domu, a później dopuściła się czegoś niegodziwego. Uczeni zawsze uważali, że życie powinno powstawać naturalnie, lecz ona nie przejęła się tym i używając nauk zawartych w antycznych inskrypcjach, stworzyła dziecko. Był to chłopiec, którego nazwała Sura. Imię to oznaczało „wyobrażenie" lub „kształt". Mężczyzna w przeszłości nie przepadał za nim. Jako obiekt drwin, często spotykał się z wyśmiewaniem. Młodzi chłopcy mówili, że to brzmi damsko, ponieważ kończy się na „a". Teraz jednak mógł zrozumieć intencje. Następną czynnością matki było połączenie dwóch mocy swoich rodziców. Sprawiła w ten sposób, że ten właśnie list został wysłany w przyszłość. Po tym zdarzeniu, musiała zginąć z rąk Sentom. Wynikało to z przedstawionych faktów.
Osoba, która dowiedziała się właśnie, że jej matka nie żyje, nawet nie wzruszyła się. Mężczyzna porzucił swoje człowieczeństwo już bardzo dawno temu, aby móc panować nad swoimi zdolnościami. Tym razem dowiedział się nawet, że nie zasługuje na to, żeby móc go nazywać istotą żywą. W końcu został tylko wymyślony przez kogoś innego. Przynajmniej jego wiedza na temat tego wszystkiego wzrosła. Już domyślał się, dlaczego przewidział, że Elaine będzie chciała z nim tańczyć w tym barze. Po prostu tkwiły w nim prawdopodobnie pokłady przewidywania przyszłości. Być może głęboko ukryte, więc nigdy więcej pewnie się nie przebudzą. Dodatkowo, okazuje się, że można przekroczyć granice materializowania w tej antycznej mocy. Wystarczy do tego odpowiednia wiedza i inskrypcje. Niestety, bohater nie posiadał żadnej z tych rzeczy. Do wszystkiego musiał dojść samemu.
Sura nie myślał długo nad wydarzeniami z niedalekiej przeszłości. Po prostu postanowił wziąć pod uwagę słowa swojej przyrodniej siostry, które brzmiały „„Wojna trwa, giną ludzie! Weź sprawy w swoje ręce!". Dlatego też udał się natychmiast do najbliższego miejsca szkolącego ludzi przystępujących do wojska.
Dzięki życzliwej pomocy mieszkańców północnej części krainy Sirbo, młodzieniec szybko znalazł się w takiej okolicy. Od razu w oczy rzucił mu się ogromny budynek główny, który nad drzwiami wejściowymi miał pomalowaną czerwoną flagę z mieczem i innymi broniami białymi. Bez problemów załatwił wszystkie sprawy związane z przyjęciem. Okazało się, że został bardzo ciepło i miło przyjęty. Dostał swój własny pokój w ośrodku szkolenia oraz specjalny ubiór przeznaczony dla członków szkoły rekrutów. Sura postanowił od początku do końca nie ujawniać swojej mocy. Chciał działać zgodnie z wolą Elaine. Dlatego tez na wszystko musiał sam sobie zapracować. Bez żadnych dodatkowych pomocy.
Od następnego tygodnia rozpoczęły się jego zajęcia. Przypasował swoim wzrostem do innych, więc nie miał problemów z aklimatyzacją. Niestety, wciąż śmiano się z jego imienia, jednak tym razem nie przejmował się już. Zdawał sobie sprawę z jego znaczenia. Wiedział też, że jeszcze kiedyś będzie wzbudzało szacunek i miłe wspomnienia. Dlatego też postanowił dawać z siebie wszystko podczas zajęć.
Najpierw eksperci postanowili nad nim trochę popracować. Rozkazali codzienne treningi wytrzymałościowe i siłowe. Bieganie po poligonie oraz podnoszenie ciężarów stało się dla niego chlebem powszednim. Z każdym dniem polepszał się dzięki swojej własnej woli. Nie oszukiwał, tylko doskonalił się na własną rękę. Zajęło mu to ponad rok, ale dzięki temu mógł przejść od razu do ćwiczeń zręcznościowych i tych bardziej przydatnych w boju. Do zajęć dołożono mu aktywność związaną z koordynacją i szybkością. To te aspekty miały zaważyć o wynikach jego konfrontacji w przyszłości, ponieważ kluczem jest nie dać się trafić. W ten sposób nawet nie zauważył jak minął kolejny rok ciężkiej pracy w tym miejscu. Nigdy jeszcze nie widział siebie w takiej dobrej formie. Mógł czuć zadowolenie. Na razie żyło mu się wspaniale. Ludzie nie rozpoznali jego tożsamości, więc pierwszy raz posiadał jakiś znajomych. Koledzy z ośrodka szanowali, a nawet podziwiali go za determinacje. Dodatkowo, podawali tutaj normalne posiłki. Niegdyś rutyną było dla niego jedzenie tylko chleba, który popijał zwykłą wodą. Dlatego też stało się to przyjemną odmianą.
Zostało już tylko czekać na ostatni etap przygotowań do pierwszego wyjścia na front. Trening używania broni przebiegał na różne sposoby. W głównej mierze skupiał się na broni białej ze względu na preferencje nacji Menoli. Miecze, topory, młoty i sztylety stały się z nim jednością. Mentalność ludzi wokół wprawiła go w trans, w którym opanował te narzędzia walki do perfekcji. Na tym jednak nie kończyło się to wszystko. W końcu wojny nie dało się wygrać używając tylko jednego rodzaju oręża, więc należało jeszcze zaliczyć trochę treningów z łukami, tarczami oraz machinami oblężniczymi.
Pewnego dnia Sura udał się na wykład, który miał w prosty sposób wyjaśnić rekrutom sposób na idealne użycie katapulty, aby móc zniszczyć gruby mur. Tym razem mężczyzna usiadł dość dla siebie nietypowo, gdyż koło nieznajomego z ośrodka szkoleniowego. Ubrany w mundur przebywał na sali. Nie potrafił przez pewien czas przełamać krępującej ciszy. Chciał pierwszy wyciągnąć prawą dłoń, aby zdobyć nowego znajomego, ale nie wiedział od czego zacząć.
- Nazywam się...
- Znam cię! – przerwał mu osobnik, kiedy ten już zdobył się na trochę odwagi. – Ty jesteś ten sławny Sura, który tak szybko zaaklimatyzował się tutaj. Podobno od początku błyskawicznie robisz postępy. Wszyscy cię chwalą i uwielbiają. O czymś zapomniałem?
Zakłopotany nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Zdał sobie sprawę, że tak w sumie wszystko to prawda. Chciał jednak dowiedzieć się o co mu chodzi. Dlatego postanowił rozluźnić trochę atmosferę.
- Jak masz na imię? – zadał dość niespodziewanie pytanie.
- Tacy jak ty umierają pierwsi na froncie! – odrzekł wkurzony. – Tam wystarczy jeden błąd i po tobie. To, że nie jestem tak popularny jak ty, nie znaczy, że nie mogę czegoś osiągnąć w przyszłości. Rozumiesz?!
Sura zdał sobie sprawę, o co może mu chodzić. Człowiek koło niego siedzący po prostu kiepsko znosił swoją nieudolność, brak akceptacji i umiejętności. Skądś znał już taką sytuację, więc wiedział, jak na to zaradzić. Dlatego zapytał raz jeszcze.
- Jak masz na imię? – spojrzał na niego poważnym wzrokiem. – Może potrenujemy razem? – dodał.
Chłopak nie mógł uwierzyć. Czy on w ogóle go słuchał? Przecież wytłumaczył mu wszystko. W pewien sposób był dla niego niemiły, a on chce mu pomóc. Łzy zaczęły płynąć mu do oczu ze wzruszenia.
- Mario...Mario to moje imię.
Okazało się, że jest bardzo w porządku osobą. Po prostu dręczył go ten sam problem, co Sure. Ten postanowił zachować się adekwatnie do Elaine. Jej dobroć zawsze na niego działała. Robił wszystko w taki sposób, aby i ona mogła być z tego zadowolona.
Przez następne miesiące młodzi mężczyźni trenowali wspólnie. Mario był bardzo krótko ściętym brunetem. Jego włosy ledwo wystawały z głowy. Tak jak na przyszłego żołnierza przystało, nie odstępował wytrzymałościowo od innych. Miał braki jedynie w technikach walki, które próbował doskonalić. Okazało się, że jednak za mało to robił. Nie zdawał sobie sprawy, że Sura osiągnął to wszystko dzięki ciężkiej pracy. Dopiero po czasie zdołał to zauważyć. Postanowił zrobić to samo. Poświęcił się szalenie trudowi z jakim są związane te ćwiczenia. Szło mu coraz lepiej, ponieważ miał bardzo dobrego nauczyciela, z którym w końcu się zaprzyjaźnił całkowicie przez przypadek.
Oboje spędzali razem dużo czasu. Jedli, trenowali, a czasami nawet wychodzili gdzieś wspólnie. Wysoki brunet zdał sobie sprawy, że pierwszy raz koleguje się z kimś z jego własnej inicjatywy. Do tego czasu jedyną osobą, z którą dużo rozmawiał, była Elaine. Blondwłosej dziewczyny tutaj nie ma, więc musiał otworzyć czasami do kogoś usta. Opowiedział swoją częściową historię Mario, ale nie wspomniał o pochodzeniu i ukrytych zdolnościach. Wolał je pozostawić w tajemnicy.
W ten oto sposób Sura dotrwał do końca całego szkolenia. Cały jego rocznik został przeniesiony do stolicy Menoli, czyli Urbitis. Mężczyzna dawno tu nie był. Spędził tu wiele lat jako bezdomny. Pamięta jeszcze ten miejski zapach unoszący się w powietrzu oraz ludzi przemierzających ulice. Rozpoznawał nawet dzieci, które zdążyły już urosnąć, a jeszcze całkiem niedawno biegały i bawiły się na dworze.
Tydzień spędzony w głównej siedzibie wojska północy nie różnił się specjalnie od innych. W sumie wszystko polegało na tym samym. Spanie, jedzenie, ćwiczenie i przygotowanie do opuszczenia państwa. Sura miał pierwszy raz wziąć udział w jakieś bitwie. Nie pokazywał jednak po sobie zdenerwowania. Z Mario działo się dokładnie odwrotnie. Chwilami cały się trząsł. Nie potrafił sobie poradzić z emocjami, które go przytłaczały. Zmaganie się z nimi sprawiało mu duży problem.
- Pamiętasz ten moment w którym się poznaliśmy? – zapytał w dniu zbiórki pod bramą główną Urbitis.
- Tak – odpowiedział szorstko nie pokazując entuzjazmu.
- Tak się zastanawiam od tamtego czasu – dodał. – Jak ty to robisz, że jesteś taki silny i nic cię nie rusza? Nawet nie widzę u ciebie stresu.
- Już ci mówiłem – odpowiedział. – Tyle się wydarzyło w moim życiu, że takie rzeczy nie robią na mnie żadnego wrażenia.
Sura skłamał odrobinę, ponieważ to wszystko jest po to, aby mógł bez problemów kontrolować swoją moc. Nie chciał jej dalej ujawnić, więc musiał się odpowiednio zachowywać.
- Bo wiesz... - przełknął głośno ślinę. – Oskarżyłem cię tamtego dnia o wywyższanie się, a sam wymądrzałem się na lewo i prawo. Mówiłem, że tacy ludzie umierają jako pierwsi i teraz boję się. Przez to wszystko moje słowa mogą stać się rzeczywistością i sam polegnę od razu. Nie po to przecież tyle się starałem.
Wysoki brunet nie odpowiedział. Ubierał swoją lekką zbroję, która otrzymał na czas ekspedycji. Mario robił przez jakiś czas to samo jednak w końcu nie wytrzymał.
- Szlag! – krzyknął i uderzył pięścią w ścianę. – Dlaczego nie mogę być taki jak ty? Opanowany i odważny. Zapewne urodzony bohater.
- Nie chciałbyś być taki jak ja! – podszedł do niego i klepnął go z tyłu głowy. – Porzucenie wszelkich emocji jest straszne. Nikt nie może tego robić, gdyż porzuca w ten sposób swoje człowieczeństwo.
Mario spojrzał na niego dość dziwnie. Dlaczego on to robi? Pytał samego siebie. Jaki ma w tym wszystkim cel? Czy coś ukrywa? Długo nad tym rozmyślał, ale w końcu zdał sobie sprawę, że oboje traktują siebie jak przyjaciół, więc nie mogą okłamywać się nawzajem.
- Musisz po prostu trochę się uspokoić – powiedział coś w końcu Sura. – Strach jest normalną rzeczą, ale my idziemy tam przecież, żeby przeżyć i wygrać. Taki jest w końcu nasz cel.
Nareszcie się udało. Z mężczyzny zeszło ciśnienie. Oddech stał się wolniejszy i wszystko wróciło do normy. Oboje mogli udać się na zbiórkę.
Licząca wiele setek armia ruszyła w kierunku południa w celu zaatakowania jednego z miast narodu Liratsu. Podróż trwała kilkanaście dni, ponieważ bardzo duża część tego zbiorowiska składała się z piechoty. Sura widział przez większość tego czasu tylko inne osoby identycznie ubrane oraz czerwoną flagę, która była niesiona na samym czele. On sam nosił ze sobą długi miecz, ponieważ miał do tego odpowiedni wzrost i siłę. Lata ćwiczeń pokazały także, że dobrze się nim posługuje.
Niestety, podczas drogi złapały go wątpliwości. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale będzie musiał zabijać ludzi. Czy to słuszne? Czy poradzi sobie? A co z Mario i innymi? Pytał samego siebie.
W końcu dotarli do lasu znajdującego się nieopodal celu wyprawy. Przybyli, aby zdobyć miasto Artis. Ta miejscowość słynęła z wysoko rozwiniętego handlu, ale słabego wojska. Ze względu jednak na to, że położona jest blisko granicy państwa, inni starają się wysyłać wsparcie. Tak samo było i teraz. Szpiedzy zdążyli już przekazać najważniejsze informacje. Plan został objaśniony. Południowcy charakteryzowali się wysoko rozwiniętymi umiejętnościami strzeleckimi. Dlatego też postanowiono zaatakować z zaskoczenia. Tylko tak można wygrać pojedynek broni białej z dystansową
Akcja zaczęła się w nocy. Ukryci zabójcy dużo wcześniej dostali się do środka, aby rozlokować się odpowiednio i poczekać na sygnał. Nagle głównodowodzący wydał rozkaz wystrzelenia pocisku z katapulty ukrytej w lesie. W mgnieniu oka ogromny kamień wylądował na samym środku miasta. Dało się usłyszeć stamtąd dobiegający krzyk i rozpacz. W ten czas wszyscy strażnicy pełniący nocną wartę zostali brutalnie zamordowani przez skrytobójców.
Sura był w szoku. W końcu plan zakładał tylko przejęcie miasta. Przecież wystarczyło schwytać i związać przeciwników. Nawet niepotrzebnie został użyty ciężki pocisk, który wywołał tylko zniszczenia i śmierć. Mężczyzna dopiero teraz poznawał znaczenie słowa „wojna". Plotki głosiły, że bitwy w krainie Sirbo są bardzo brutalne i bezlitosne, ale nie myślał, że aż tak. Później działo się tylko gorzej. Po wejściu do środka rozpoczęła się rzeźnia. Kompani z armii likwidowali wszystko, co się ruszało. Nawet tych niewinnych nie pozostawiali przy życiu. W ten sposób nie zostało w tym miejscu nic. Tylko krew i pozostałości po budynkach.
Następny dzień żołnierze spędzili na odpoczynku. Należało uczcić zwycięstwo. Armia nie poniosła strat, co napawało jeszcze bardziej wszystkich. Jedynie Sura siedział obojętnie i rozmyślał. Na szczęście, nie pozbawił nikogo życia wczoraj w nocy. Zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi. Co miała na myśli Elaine wysyłając go tutaj? W jaki sposób on ma niby pomóc na froncie jeśli boi się zabić drugiego człowieka?
Z drugiej strony męczyło go coś jeszcze. W liście od matki było napisane, że klan Sentom użył swojej mocy i wybił cały Sempart. Niby wschód skupia się tylko na wojnie domowej między tymi dwoma wspólnotami, ale powinni szukać także jego. Z tego powodu przez chwilę poczuł się pusty. Tak jakby w ogóle nie istniał. W końcu na razie ich nie napotkali.
Na razie jednak musiał zostawić wszystkie te niewiadome. Teraz należało zająć się sprawą, która nie może tak zostać rozwiązana. Wojna nie mogła przynosić takiej ilości ofiar. Ludzkie życie trzeba chronić, a nie zabierać.
Po raz kolejny Sura popisał się stanowczością. Podszedł do Mario i spytał, gdzie znajduje się teraz głównodowodzący. Przyjaciel wskazał drogę, ale był lekko zdziwiony. Przecież wszystko poszło zgodnie z planem, więc nie widział powodów do żadnych skarg, czy pretensji.
Wysoki brunet wszedł do namiotu generała. Ujrzał przed sobą osobę, która wyglądała jakby przeżyła już wiele bitew. Facet w średnim wieku miał siwą brodę i łysą głowę. Na jego ciele widoczne były blizny i rany wojenne.
Krótko spróbował wytłumaczyć przełożonemu, jak powinni poprowadzić ekspedycję, aby zakończyć ten okres pokojem z nacją Liratsu. Sam nie zdawał sobie sprawy, że posiada wiedzę na temat tego wszystkiego. Zapewne miało to związek z jego nową mocą, którą odziedziczył po matce.
Niestety, dużej ilości argumenty nie przyniosły żadnego efektu. Głównodowodzący tylko wyśmiał żołnierza i rozkazał mu opuścić jego namiot. Sura musiał wymyślić coś, co mogło zachęcić całą nację do zmiany polityki prowadzenia wojen. Na razie zostało tylko czekać na rozwój wydarzeń.
Następnym celem ekspedycji stało się miasto położone dużo bliżej centrum południowego państwa. To było nie do pomyślenia. Przecież ten szalony pomysł musiał skończyć się klęską.
Po drodze jednak spotkała ich niespodzianka. Głowa nacji Liratsu szybko zareagowała po utracie Artis. Wysłała liczne wojska w celu wyeliminowania przeciwnika. Generał brał pod uwagę taką sytuację. Dlatego też przed tą wyprawą rozkazał każdemu zabrać ze sobą małe, nieciężkie tarcze, które zostały przygotowane specjalnie na południowców.
Zza niebieskiej flagi ruszyła salwa kilkuset strzał. Czerwoni dostali szybko rozkaz wykonania planu awaryjnego. Każdy uniósł swoją osłonę. Dzięki temu zginęły tylko najsłabsze ogniwa. Reszta biegła już w stronę przeciwnika. Między nimi oczywiście Sura. Zauważył on, że Mario jest po ostatnim razie strasznie żądny dalszemu przelewowi krwi. Mężczyzna zobaczył obraz rzezi, która miał okazję ujrzeć podczas zdobywania miejscowości kupieckiej. Nie chciał dopuścić do powtórki, więc zapragnął zatrzymać to wszystko.
- Nie! – krzyknął głośno i wyraźnie.
Był to tylko cichy jęk wśród okrzyku wojowników idących na śmierć lub po zwycięstwo. Jednak wystarczyło to do reakcji ukrytej mocy. Nagle między obiema armiami pojawiła się niewidzialna ściana, w którą uderzyła czołówka zbiorowiska.
- Co się stało? – pytali zebrani.
Z grupy czerwonych wyszedł jeden człowiek, który zdjął hełm z głowy i objaśnił jasno.
- Nie będzie więcej przelewania krwi! Ja na to nie pozwolę!
Między stronami nadal stał mur nie do przejścia. Wśród żołnierzy dało się usłyszeć
szepty.
- Skądś znam tą moc.
- Czy to nie przypadkiem klan Sempart?
- Przecież oni podobno zostali wybici.
Sura zdał sobie sprawę, że jego moc wzrosła. Niestety, ujawnił przez to swoją tożsamość. Nie miał jednak wyboru. Sytuacja wymagała działania.
Głównodowodzący czerwonych wstał i zaczął biec w stronę bruneta. Nie poczuł strachu, więc ruszył z chęcią zabicia go. W końcu w Sorbi nie przerywa się takich bitew. Został szybko zatrzymany, gdyż wokół niego pojawił się ogień stworzony przez wyobraźnie Sury.
- Jestem po waszej stronie! – rzekł głośno. – Pragnę jednak byśmy spróbowali nowego sposobu na zakończenie konfliktów w krainie.
Żołnierze nie mieli wyboru. Człowiek posiadający antyczną moc mógł bez problemu zabić wszystkich tu zebranych. Niebiescy także zostali zmuszeni do przystanięcia na przydzielone warunki.
Wszyscy ruszyli w stronę stolicy nacji Liratsu. Miasto nazywało się Sedem. Było dość sporawe i liczne. Ku zdziwieniu mieszkańców do środka weszły dwie armie otoczone nietykalnymi barierami. Dzięki temu czerwoni przeszli bez ran. Strzały odbijały się od nich sprawiając, że przeżyli niemożliwe do przeżycia wrażenia. Sura spotkał się szybko z władcą i wyjaśnił mu wszystko. Próbował proponować różne udogodnienia w postaci wymiany szkoleniowej umiejętności. Strzelcy nauczyliby się walczyć mieczem, a szermierze poznaliby możliwości prawidłowego posługiwania się łukiem. Król nie przystanął na to niestety. Dla Sury nie był to problem. Dał szybki pokaz swoich mocy. Las znajdujący się na widoku zniknął z powierzchni ziemi. Teraz rozmówca zmienił zdanie. Przyjął natychmiast propozycje, której nie mógł odrzucić. Groźba zniszczenia wszystkiego podziałała na niego od razu.
Wysoki brunet załatwił tą sprawę pomyślnie. Od tej pory nacja Menoli i Liratsu były związane pierwszą w historii współpracą.
Następnym celem stał się zachód. Klan Dencis specjalizował się w machinach oblężniczych i dobrej obronie. Dla umiejętności Sempart nie sprawiało to utrudnień. Połączona armia niebieskich i czerwonych ruszyła na zielonych. Przedzierali się powoli, ale skuteczne, a także bez żadnych ofiar. Sura zadbał o wszystko. Zależało mu na ludzkich życiach. Niszczył następne bramy chroniąc przy tym swój oddział, a jednocześnie przeciwników. W końcu dotarli do miejscowości Fensus, gdzie przesiadywała głowa tego państwa. Doszły do niej pogłoski na temat tego, co stało się na południu. Była to tym razem kobieta, która przemyślała wszystko jeszcze przed przybyciem ekspedycji. Zgodziła się na wymianę szkoleniową, ale zapragnęła jeszcze rozwinięcia handlu i turystyki na obszarach obcych. Trzy strony Sirbo wyraziły wspólną zgodę. W ten sposób do brygady pokojowej dołączył Dencis.
Poszło zbyt łatwo. Tak jakby przeznaczone było Surze prowadzić ludzkość w celu zakończenia wojen w krainie. Każdy się zgadzał, a mężczyzna widział coraz nowsze fakty w swojej głowie. Domyślał się, że jego druga moc powoli przebudza się i sadzi już swoje ziarna. Po prostu robił to, co przyszło mu do głowy. Zdał sobie sprawę, że gdyby wspólnota Sentom nie traciła czasu na Sempart, to już dawno temu zdominowałaby wszystkich. Mogłaby nawet wyjść gdzieś dalej. Poza obszar krainy.
Ostatnim kierunkiem został już tylko wschód. Tym razem potrójne połączenie królestw dawało mechanizm doskonały w armii. Perfekcja w broni białej, strzelniczej oraz oblężniczej zwiększała ich szansę o wiele bardziej.
Sura chciał ruszać do stolicy, aby zakończyć już to wszystko. Jakaś siła wyższa pokierowała go najpierw do jakieś dziwnej kryjówki na terenie nizin. Mężczyzna zostawił armię na postój i udał się na chwilę w swoją stronę. Natrafił na ciemną jaskinię. Wydawała się niebezpieczna, ale brunet wszedł do środka. Zmaterializował kulę światła i ruszył przed siebie. Na razie widać było tylko korytarz, który nie miał końca. Na szczęście, droga nie rozgałęziała się. W końcu doprowadziła zainteresowanego do celu. Kryła pomieszczenie, w którym znajdowały się same zakurzone książki leżące na półkach. W centrum stał stół z papierami. Okazało się, że to wszystko są kopie inskrypcji jego klanu.
- Kto to mógł zrobić? – zapytał samego siebie.
Nie kto inny, jak jego własna matka. Domyślił się, ponieważ pisma z nim związane leżały na wierzchu. Ta kobieta musiała być geniuszem skoro to wszystko spisała ponownie i to w tak krótkim czasie. Sura musiał się spieszyć, więc zapoznał się z tym, co miał przed oczyma. Dowiedział się, że ta moc wcale nie umożliwia stworzenie człowieka. Jest to tylko opcja wykreowania manekina, do którego można przelać swoją własną wolę. W tej sytuacji lalka żyje tylko do momentu aż określony cel zostanie spełniony.
Sura zrozumiał całą sytuację. Ze swoim pochodzeniem pogodził się już dawno temu, więc pozostała mu tylko jedna rzecz. W końcu znalazł informację o małym warunku związanym z umiejętnością Sentom. Okazuje się, że można w niej określić tylko zachowanie innych ludzi.
Mężczyzna wybiegł z jaskini, którą przed chwilą zostawił w płomieniach. W tej sytuacji czuł akurat własną decyzję. Nie chciał, aby ktoś w przyszłości cierpiał z powodu wiedzy tu pozostałej.
W ten czas wydarzyło się coś niespodziewanego. Okazało się, że wschodnie królestwa połączyły swoje siły i zaatakowały zjednoczone wspólnoty. Armie Menoli, Liratsu i Dencis stawiały na obronę. Sura zdążył przelać w nich prawidłowe postępowanie. Ten wykorzystał szybko okazję i oddzielił silnym podmuchem wiatru wrogie strony.
Posiadacze mocy przewidywania przyszłości byli zdziwieni. Przecież wszyscy z antyczną siłą mieli zostać wyeliminowani, więc skąd tu się wziął ten człowiek. Pomyśleli, że ktoś wtedy zawalił sprawę i nie zabił jednego z nich.
Tym razem Sura próbował rozwiązać sprawę w trochę inny sposób niż poprzednio. W zamian za pokój proponował wymianę handlową, turystyczną oraz szkoleniową. Postawił jednak warunek. Rozkazał pozbyć się wszystkich inskrypcji związanych z ich starożytną umiejętnością. Groził także, że w tej sytuacji nieposłuszność skończy się tragicznie. Sentom nie mogło już nigdy użyć swoich atutów. Uczeni nie sprzeciwiali się, ponieważ w tym przypadku straciliby swoje życia. Dlatego też przystanęli na warunki. Sempart nie miało żadnych problemów. Wystarczyło im, że jakiś przedstawiciel materializujących czarodziei jeszcze istnieje.
Sura zdawał sobie sprawę, że to wszystko jest przeznaczeniem. Miał wrażenie, że jego matka wszystko zaplanowała. Pragnęła zapewne połączenia się wszystkich nacji w jedno. Marzył jej się pokój w Sirbo. Dlatego też stworzyła manekina, którego naprowadziła dokładnie na osiągnięcie sukcesu. Tego nawet nie można nazwać rodziną. W końcu oni nie są dzieckiem i rodzicem. Mężczyzna był tylko zwykłym wyobrażeniem. Wytworem umysłu tej kobiety.
Jeszcze żadna ekspedycja nie odniosła takiego wielkiego sukcesu w swojej wyprawie. W przeszłości nikt nie mógł nawet panować nad więcej niż tylko jednym królestwem, a teraz udało się pogodzić wszystkich. Sura myślał już tylko o tym, aby ponownie zobaczyć Elaine i Mario po tak długim czasie i w zupełnie innej sytuacji. Chciał w końcu poczuć się dobrze w swoim życiu. Jego pierwszym marzeniem stało się poczucie szczęścia, którego jeszcze nigdy nie zaznał. Miał wrażenie, że niedługo zniknie z powodu spełnienia życzenia, więc musiał się spieszyć.
Z okazji minionych wydarzeń w Urbitis odbyło się ogromne przyjęcie dla wszystkich królestw krainy. W uroczystości wzięli udział władcy, czołowi żołnierze, a także kilka innych znanych i ważnych osobistości. Na ten dzień użyto największej sali w całym Menoli. Znajdowała się tam niezliczona liczba stołów i krzeseł. Miejsce do tańca także było przygotowane. Wszystko zostało pięknie przyozdobione. Oczy wręcz nie mogły się nacieszyć tym widokiem.
Sura także brał w niej udział. Ubrany w eleganckie spodnie w kancik i marynarkę przechadzał się zdecydowanym krokiem po całym pomieszczeniu. Rozmawiał po drodze z wieloma osobami. Ważniejszymi i tymi mniej znanymi. Były to jednak nudne i niepotrzebne konwersacje, które nie zaspokajały go odpowiednio. Dlatego też podążał dalej w poszukiwaniu duszy przyjaznej.
W końcu ujrzał Mario. Tym razem w innej sytuacji. Mężczyzna prezentował się zupełnie inaczej. Z delikatnym zarostem i dłuższymi włosami podszedł do przyjaciela, który wyciągnął do niego pomocną dłoń.
- Spisałeś się! – zaczął Sura.
- Przestań! Przecież nic nie zrobiłem – drapał się po głowie. – To wszystko twoja zasługa. Ty jesteś gwiazdą wieczoru.
- Nie czuje się tak – odpowiedział szorstko.
- I znowu to samo – zaśmiał się i klepnął go Mario. – Zawsze taki jesteś. Zdecydowany i odważny. Po prostu bohater.
Sura miał wrażenie, że już raz słyszał te słowa, ale ta myśl sprawiła, że na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Nareszcie! – zareagował jego przyjaciel. – Już myślałem, że to się nigdy nie stanie. Pamiętam, jak opowiadałeś o tym całym pozbyciu się człowieczeństwa. Przypominałeś wtedy bardziej lalkę niż człowieka. Nie mogłeś wyrazić żadnych emocji. Tak samo było na froncie. Przynajmniej później dowiedziałem się o twojej mocy. Mogłem wtedy zrozumieć twoje zachowanie, jednak nie chciałem, żebyś na zawsze taki pozostał.
Mario wziął łyk alkoholu, który miał w swojej szklance. Delikatny grymas świadczył o gorzkim smaku trunku. Z Sury zaczęło wychodzić wszystko, co trzymał w sobie przez te wszystkie lata. Uścisnął mocno swojego kompana z wojska i ośrodka szkoleniowego.
- Dziękuję ci za wszystko, Mario! – powiedział. – Jesteś moim pierwszym przyjacielem. Czas spędzony z tobą podczas treningu nie mogę nazwać zmarnowanym. Trzymaj się...
Mężczyzna nie zrozumiał ostatnich słów, ale ucieszył się. W końcu uważał dokładnie tak samo.
- No już... - odepchnął go delikatnie. – Bo zaraz sam się rozkleję. Teraz możemy wieść spokojne życie, więc nie mamy się czym martwić.
Sura tylko przeszedł koło niego i poklepał po ramieniu. Zdawał sobie sprawę, że to prawdopodobnie ich ostatnie spotkanie.
Następnym celem stało się odnalezienie osoby, którą bohater chciał zobaczyć najbardziej. Zaczął szukać blondwłosej dziewczyny po całej sali. Nigdzie jej jednak nie widział. Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się dookoła. Była późna noc, więc widział tylko to, co znajdowało się w zasięgu najbliższych kilkudziesięciu metrów.
Jego moc nic nie podpowiadała. Czuł, że coś stracił. Na szczęście wpadł na pomysł. Stare miejsce, w którym zarabiali pieniądze będąc bezdomnymi. Pobiegł tam szybko. Nie oglądał się. Przemierzał ulice, zakręty. Minął wiele budynków zanim tam dotarł.
Na chodniku siedziała blondwłosa dziewczyna o włosach jasnych. Ubrana była w stary, znoszony płaszcz. Wstała i uśmiechnęła się na widok starego znajomego.
- Witaj z powrotem! – zaczęła. – Widzisz! Nigdy go nie wyrzuciłam, bo nieprzyjemne wspomnienia przeplatają się także z tymi lepszymi. Jak usłyszałam o twoich sukcesach, przybyłam tu trochę powspominać.
Teraz to Sura błyszczał i lśnił w jej oczach. Wyglądał na prawdziwego bohatera, który przypominał typowe postacie z opowieści. Lecz on nie był wymyślony. Stał przed nią i mogła go dotknąć, poczuć. Spojrzała na jego twarz, która jako jedyna w ogóle się nie zmieniła.
Mężczyzna rzekł coś pod nosem. Jego ubiór także zmienił się na stary i zniszczony.
- Nigdy nie zapomniałbym jego wyglądu – oznajmił i pstryknął palcem.
Sprawił w ten sposób, że zabrzmiała muzyka. Następnie wyciągnął dłoń w stronę damy, której tym razem on proponował taniec. Ona zgodziła się, jednak miała miejsce kolejna zmiana. Sura wziął się za prowadzenie. Wychodziło mu to całkiem nieźle. W tym przypadku dużo nie trzeba było tej dziewczynie do przyjemności. Lubiła ruszać się w rytm różnych melodii, a mężczyzna uwielbiał ją taką widzieć. Radosną i skaczącą. W jego oczach to ona zawsze błyszczała i zasługiwała na uwagę.
- Wziąłem sprawy w swoje ręce! – stwierdził stanowczo.
W ten czas dziewczyna przeżyła chwilę piękną i nie do opisania. Pierwszy raz zobaczyła na jego ustach szczery uśmiech. Z tego powodu zaczęła płakać. Nie była jednak smutna. Czuła ulgę zdając sobie sprawę, że on nareszcie może przeżywać emocje.
Sura nie mógł wytrzymać tego widoku. Postanowił jej wszystko wyznać. W końcu kończył mu się czas.
- Wiesz co? – wyskoczył nagle. – Nigdy nie byłaś dla mnie ani rodziną, ani przyjacielem.
Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem i zapytała.
- To w taki razie czym?
- Moją pierwszą miłością... - odrzekł i pocałował ją w usta.
Ta romantyczna chwila trwała dość długo. Okolice spowiła ciemność. Zostali tylko oni i głucha cisza. Sura oderwał się od Elaine i popatrzył na nią raz jeszcze. Zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Poczuł, że zniknęła jego moc materializacji.
- A więc tak to sobie obmyśliłaś! – zwrócił się do swojej matki patrząc w niebo.
W tym momencie blondwłosa dziewczyna miała okazję zobaczyć prawdziwe i szczere łzy osoby, która tłumiła w sobie wszystko wiele lat. Zauważyła także, że mężczyzna stojący przed nią zaczyna znikać. Było go coraz mniej.
- Dziękuję ci! Elaine! – rzekł do niej Sura uśmiechając się raz jeszcze.
Po tych słowach wyparował tak jakby nigdy nie istniał. Zostały tylko białe smugi, które unosiły się coraz wyżej aż w końcu zniknęły całkowicie wśród gwiazd. Przez chwilę kobieta miała wrażenie, że to sen i zwykły wytwór wyobraźni. Lecz tak naprawdę zdawała sobie sprawę, że ten mężczyzna pozostanie w jej sercu już do samego końca.
Tak zakończył się okres wojen w krainie Sorbi. Po wszystkich królestwach krążą teraz tylko legendy o wymyślonym bohaterze o imieniu Sura, który zjednoczył w bardzo krótkim czasie nacje, a później zniknął nie pozostawiając za sobą nawet śladu. Władcy nie wykorzystywali tej sytuacji. Przecież połączyli z własnej woli siły z czerwonymi i ruszyli z nimi zjednoczyć resztę obszaru. Współpracowali i to wyszło im na dobre. Dlatego postanowili dalej dzielić siły i odkrywać wspólnie tajemnice tego wciąż nieznanego świata.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Mika - Serce na dłoni
ROZDZIAŁ 1. Człowiek bez serca
Ciężkie chmury zasłoniły niebo nad spokojnym miastem Orden w Strefie-801-043, w Sektorze Sigma, na najbardziej tajemniczej z planet Wszechświata – Edenie. Planecie nadano to osobliwe miano, gdyż liczono, że stanie się ona nowym rajem dla wszystkich tych, którzy zdecydują się tam zamieszkać. Tymczasem obecnie było jej znacznie bliżej do tego, co można by nazwać „piekłem na ziemi". Salomea Heitz właśnie wyszła z domu, by udać się pieszo w najmniej uczęszczaną część miasta. Odkąd zjawił się „ten mężczyzna" i zamieszkał w starym, opuszczonym domu za cmentarzem, mało kto tam chodził. Wszyscy jedynie przerzucali się coraz dziwniejszymi plotkami na jego temat. Chcieli poznać jego tajemnicę, dowiedzieć się, co uczynił, by zasłużyć na tak okrutną karę. Kim był, skoro zdołał przetrwać? I dlaczego trafił akurat tutaj?
Nikt jednak nie odważył się zapytać go o to wprost. Każdy miał tu własne sekrety, więc najprościej było nikogo o nic nie pytać, by samemu nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. Ale nigdy dotąd nie było tu nikogo tak intrygującego. „Na wpół martwy", jak nazywano takich jak on, przebywał tu od kilkunastu dni. Parę razy zjawił się w kawiarni, w której pracowała Salomea, ale zamienili ze sobą tylko kilka zdawkowych słów. Gdy przyszedł po raz pierwszy, odniosła wrażenie, że szukał właśnie jej. Ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę, aż ciarki przebiegły jej po kręgosłupie. Przez kolejne dni żywiła nadzieję, że nadarzy się okazja, by z nim dłużej porozmawiać.
Tymczasem jeden z nielicznych bliskich przyjaciół, których udało jej się znaleźć w tym zapomnianym przez resztę świata miejscu, Hugo Trapp, uparcie odradzał jej zawieranie znajomości z tajemniczym przybyszem. Hugo był zresztą jej znajomym jeszcze z poprzedniego życia. Pracowali niegdyś razem i choć nie znali się wówczas za dobrze, teraz cieszyła się, że zrządzenie losu umieściło ich w tym samym mieście. Któregoś dnia Hugo i nowy przybysz natknęli się na siebie w kawiarni. Salomea spoglądała na nich z daleka i szczerze żałowała, że nie jest w stanie usłyszeć, o czym rozmawiają. Sama nie zdążyła już zamienić nawet jednego słowa z nieznajomym. Cokolwiek Hugo mu wtedy powiedział, tamten szybko wyszedł i już nie wrócił. Dlatego dziewczyna w końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chciała dłużej czekać na odpowiednią okazję i wpadła na koszmarnie głupi pomysł, by go odwiedzić. Wymykając się w sierpniowe popołudnie w kierunku starego cmentarza, czuła się niemalże jakby planowała zamach stanu.
Lata, które Salomea przepracowała w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown przy granicy Strefy-05 ze Strefą-04 sprawiły, że nie istniało już wiele rzeczy, które mogły ją zaskoczyć. Do niedawna znała sytuację panującą w centralnych Strefach i głównych miastach Edenu lepiej niż niejeden wojskowy. Zmiennoskórzy, zwani czasem „lepszą odmianą człowieka", już dawno znaleźli dla siebie miejsce w najbardziej pierwotnych rejonach Edenu, ale teraz chcieli zagarnąć więcej ziem. Nie mogli dojść do porozumienia z licznie zasiedlającymi Eden kolonistami, więc ich przywódca, Lothar Thyreus Rhennes, zwany Wielkim Łowcą lub po prostu Tropicielem, wraz ze swoją kobietą, kapryśną Lacertą, postanowili zgromadzić odpowiednio liczną armię, która pomogłaby im „pertraktować" z kolonistami. Natura, w połączeniu z ludzką pomysłowością, dała Zmiennoskórym nie tylko wielką siłę i wytrzymałość, ale przede wszystkim niezwykłą umiejętność niemal natychmiastowej regeneracji. Koloniści wiedzieli, że to wszystko czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Wedle pogłosek, Tropiciel i Lacerta, jak dotąd jako jedyni, potrafili naprawdę „zmieniać skórę", wcielając się w inne osoby. Podobno nikt nigdy nie widział ich prawdziwych twarzy. Wielu utrzymywało nawet, że wcale ich nie mają. Pokojowe współistnienie stawało się coraz mniej prawdopodobne z każdą kolejną chwilą obrazoburczych rządów Tropiciela i Lacerty, a koloniści nadal nie znali sposobu, by ich powstrzymać. Odnalezienie i schwytanie kogoś, kto „nie ma twarzy" przerosłoby każdego.
Tropiciel, mimo „braku twarzy", od samego początku wiedział, czego chce. Nie tolerował zdrady i nieposłuszeństwa, dlatego znalazł sposób, by jego ludzie nie łamali zbyt łatwo raz złożonych przysiąg. Najpoważniejszą karą za zdradę było wycięcie serca – rozumiane zupełnie dosłownie. Miał od tego wyszkolonych chirurgów. Zmiennoskórzy mogli przeżyć jakiś czas bez niektórych organów wewnętrznych. Serce nie było wyjątkiem, choć tylko pod warunkiem, że było wystarczająco silne i nawet po wyjęciu z klatki piersiowej nie przestawało bić. Jeśli potencjalny zdrajca przeżył operację, pozbawiano go wspomnienia czynu, za który został ukarany i puszczano wolno. Wówczas mógł próbować odnaleźć serce, nim przestanie ono bić. Instynkt zwykle prowadził właściciela ku jego „zgubie", ale wola przetrwania nie zawsze odnosiła zwycięstwo. Podobno Tropiciel był gotów przebaczyć zdrajcy, który zdołał sprostać podobnemu wyzwaniu. Jednakże nikt nigdy nie słyszał o udanej próbie odzyskania utraconego organu. Dlatego nieszczęśników, których serca biły gdzieś w oddzieleniu od klatek piersiowych zwano „na wpół martwymi" lub „chodzącą śmiercią".
A teraz do Ordenu trafił jeden z niepokornych ludzi Tropiciela. Salomea nie była pewna, czy powinna mu współczuć, czy zazdrościć. Ona sama była w prostej linii potomkinią pierwszych kolonistów, którzy zasiedlali Eden. W zasadzie nie powinna mieć wiele wspólnego ze Zmiennymi, ale praca w Ośrodku sprzyjała różnym znajomościom. Czasem żałowała, że zwyczajnie stamtąd uciekła, choć wówczas nie widziała innego wyjścia.
Fakt, że człowiek bez serca zamieszkał przy cmentarzu, zakrawał na ponurą ironię. Tradycję chowania zmarłych w ziemi przywieźli ze sobą koloniści, jednak obecnie popadała ona w coraz większe zapomnienie. Ale cmentarz w Ordenie zadziwiał niepospolitą wielkością i tym, że był niczym wiecznie zielony ogród. Nocą paliło się tam mnóstwo świateł, a nagrobki zawsze były utrzymane w idealnym porządku. Salomea wiedziała, że mieszkali tu ludzie, którzy od pokoleń opiekowali się tym miejscem. Dzięki ich staraniom lubiła tu przychodzić. I lubiła śliczną, starą kapliczkę, obrośniętą wiecznie zielonym bluszczem. Hugo skądś miał do niej klucz i czasem tam sprzątał, choć wcale nie musiał. On także potrzebował odskoczni. Gdy Salomea zjawiła się w Ordenie, on już tam mieszkał. Jeden z wielu samotników, odrzuconych przez świat, z mnóstwem problemów, o których nie mógł mówić. Ale to była jedyna znajoma dla niej twarz w okolicy i świadomość jego obecności w pewnym sensie dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Dom nieznajomego znajdował się tuż za cmentarzem. Był duży, stary, o kamiennych fasadach i strzeliście wykończonych oknach. Być może kiedyś był jakimś rodzajem świątyni. To było idealne miejsce, by się ukryć. Dotąd Salomea oglądała ten ponury budynek tylko z zewnątrz i możliwość zajrzenia do środka była dla niej po dziecinnemu ekscytująca.
Uniosła rękę, by nacisnąć dzwonek do drzwi.
– Czego chcesz? – Męski głos rozległ się za jej plecami tak niespodziewanie, że aż podskoczyła. Odwróciła się niepewnie i ujrzała go. Wysoki i smukły, cały spowity w czerń, naprawdę wyglądał jak posłaniec śmierci. Nie zdołała powstrzymać wypływającego na twarz uśmiechu.
– Jestem Salomea Heitz – przedstawiła się szybko, nie zamierzając pozwolić, by ją wyrzucił, zanim w ogóle zdąży mu powiedzieć, po co przyszła. – Możesz mi mówić Sally...
– Wiem, kim jesteś – uciął, posyłając jej niechętne spojrzenie. – Ale nadal nie wiem, czego tutaj szukasz.
– Nie spodziewałam się, że moja sława tak dalece mnie wyprzedza – odparła, niezrażona jego chłodnym dystansem. – Twoja natomiast wyraźnie kuleje, bo w mieście nikt nie zna nawet twojego imienia.
– I tak powinno zostać. – Zrobił kilka długich kroków w jej stronę, zatrzymał się przy schodach i oparł rękę o poręcz.
– Masz w ogóle jakieś imię? – nie ustępowała Sally, choć powoli zaczynała czuć się niezręcznie. Mężczyzna niespodziewanie się uśmiechnął.
– Logan – odpowiedział w końcu. – Logan Ferguson. Możesz to rozpowiedzieć w mieście, jeśli chcesz.
– Ładne – pochwaliła, zastanawiając się, dlaczego kojarzy skądś to nazwisko. – Ale chyba do ciebie nie pasuje.
– A co do mnie pasuje... twoim zdaniem?
Logan Ferguson skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę. Sally poczuła, że na jej policzki wypływa niechciany rumieniec. Nie znosiła, gdy ktoś się jej przyglądał, a wzrok Logana zdawał się przewiercać ją na wylot. Instynktownie odwróciła głowę i szczelniej ukryła prawą stronę twarzy za kaskadą czarnych jak heban włosów.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała na jego pytanie, próbując nie myśleć o własnym zawstydzeniu. – Zaproś mnie do domu i pozwól ze sobą porozmawiać, a spróbuję ci powiedzieć.
Uśmiech mężczyzny był szczery i szeroki. Było mu z nim do twarzy.
– Więc przyszłaś, żeby przyjrzeć się z bliska sekretom, które z pewnością przed wami chowam – stwierdził, wzruszając nieznacznie ramionami. Jego nastrój wyraźnie się zmienił, nie był już wobec niej tak niechętny jak na początku.
– Jak wielu takich gości tu przychodzi? – spytała z autentycznym zaciekawieniem.
– Ostatnio niewielu – odrzekł, wzruszywszy nieznacznie ramionami. – Chyba po bliższym poznaniu okazuję się znacznie mniej interesujący niż z daleka.
– Mnie zainteresowałeś.
– I wzajemnie. – Spojrzał na nią, jakby wciąż się wahał, czy naprawdę chce kontynuować tę rozmowę. W końcu wbiegł na schody i stanął przy drzwiach tuż obok Salomei. – W porządku – rzekł jakby od niechcenia, wyjmując z kieszeni staromodny klucz, który włożył do zamka i kilkakrotnie przekręcił. – Niech pani wejdzie, panno Heitz. – Otworzył przed nią ciężkie drzwi i gestem zaprosił ją do domu. – Lojalnie uprzedzam, że mam tu niezły bałagan. I radzę uważnie patrzeć pod nogi.
Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund, gdy Logan przepuszczał Salomeę w drzwiach. Gdyby jego klatka piersiowa wciąż miała w sobie żywy organ zamiast przepastnej dziury, zapewne odczułby teraz, jak jego bicie zaczyna przyspieszać. Chyba po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją przymusową tułaczkę po świecie, naprawdę zatęsknił za sercem.
ROZDZIAŁ 2. Dziewczyna bez twarzy
Dom nie był dokładnie tym, czego spodziewała się Sally Heitz, ale bez wątpienia obudził w niej swego rodzaju zachwyt. Szybko zapomniała, że miała uważnie patrzeć pod nogi. Znacznie bardziej interesujący widok przedstawiały wielkie okna wbudowane w szaro-zielone ściany, przestronny salon z długim stołem i niezliczoną liczbą wysadzanych czerwonym atłasem krzeseł, a także monumentalne, szerokie schody, prowadzące w mrok wyższego piętra. Salomea zapatrzyła się na bukiet wielokolorowych kwiatów stojący na stole w salonie i potknęła o jakiś nierówny fragment podłogi. Podążający tuż za jej plecami Logan natychmiast złapał ją za rękę, pomagając utrzymać równowagę.
– Ostrzegałem – przypomniał niskim szeptem tuż przy jej uchu. Usłyszała, jak wciąga w nozdrza jej zapach, niczym polujące zwierzę. Odsunęła się od niego niemal natychmiast, ostrożnie uwalniając rękę z jego uścisku.
– Powinieneś zainwestować w nową podłogę – odparła zmieszana.
– Wybacz, ale nie planuję tu zostawać na tyle długo, by musieć zaprzątać sobie głowę podłogą – odgryzł się chłodno.
– Szkoda – stwierdziła krótko. Szczerze żałowała, że dobra atmosfera znów gdzieś się ulotniła. – To naprawdę piękny dom. Potrzebuje tylko kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Nie należy do mnie. – Logan ominął dziewczynę, kierując się w stronę salonu. Nagle przystanął i spojrzał na nią. – Pachniesz jakoś znajomo – wyznał niespodziewanie. – Czy to możliwe, byśmy się już kiedyś spotkali?
– Kiedyś pracowałam w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown – wyjaśniła. – Spotykałam tam wiele osób. Chociaż ciebie pewnie bym zapamiętała...
– Usiądź w salonie, proszę – rzekł zachęcającym tonem, na powrót okazując jej uprzejmość i zainteresowanie. – Masz ochotę na coś do picia?
Zaprzeczyła grzecznie. Oboje przeszli do salonu, by usiąść naprzeciwko siebie przy stole. Wielkie okna musiały wpuszczać tu dużo światła, gdy tylko pogoda dopisywała. Teraz jednak na zewnątrz było szaro i ponuro, więc wnętrze spowijał lekki półmrok. Logan włączył kilka zwisających z sufitu lamp, Salomea jednak wybrała dla siebie najciemniejszy kąt. Nie chciała, by miał szansę zbyt uważnie się jej przyjrzeć. Jeszcze nie.
– Czy teraz wreszcie się dowiem, po co tak naprawdę tu przyszłaś? – spytał w końcu Logan i rozparł się wygodnie na krześle.
– Myślę... że mogę ci pomóc... – zawiesiła głos i głośno wypuściła powietrze z płuc – ... odnaleźć to, czego szukasz.
Logan roześmiał się. Była to ostatnia rzecz, jakiej Sally mogła się po nim spodziewać.
– Jak miałabyś mi pomóc? – spytał z powątpiewaniem. – Uważasz, że to takie proste?
– Dlaczego przychodziłeś do kawiarni, w której pracuję?
Logan uniósł brwi, zaskoczony jej pytaniem.
– Twój instynkt cię do mnie przyprowadził – odpowiedziała za niego. – Od początku czułeś, że jest coś, co nas łączy.
– Przychodziłem do kawiarni, nie do ciebie – sprostował. – To nic nie znaczy. Podobnie, jak to, że skądś znam twój zapach i że pracowałaś w Ośrodku. Nic nas nie łączy. Może tylko tyle, że oboje mamy swoje tajemnice. Dlaczego ktoś, kto żył w samym centrum, nagle przeniósł się na koniec świata, by pracować w podrzędnej kawiarni?
– Nie domyślasz się?
Sally wreszcie odgarnęła długie włosy z twarzy, by pozwolić Loganowi lepiej się przyjrzeć. Jej prawy policzek przecinały trzy głębokie blizny. To one były przyczyną jej ucieczki. I dlatego nie lubiła, gdy ludzie się jej przyglądali. Sięgały zbyt głęboko, by mogła się ich pozbyć, więc musiała odejść z Ośrodka. Nawet tamtejsi lekarze nie umieli jej pomóc. Spodziewała się ujrzeć niechęć i obrzydzenie w oczach Logana, ale nic się nie zmieniło w sposobie, w jaki na nią patrzył.
– Może dlatego znałem twój zapach – stwierdził rzeczowo. – To zrobił ktoś z nas. Zmiennoskóry. Bardzo silny. I zdeterminowany.
– Tak – przyznała. – Musiał być bardzo zdeterminowany. Zapewne przed czymś lub przed kimś uciekał. Zmusił mnie, bym wpuściła go na ostatnie piętro Ośrodka, dostępne tylko dla pracowników. A potem i tak mnie zranił i zostawił samą. Teraz nie mam nawet pojęcia, kim był i co się z nim stało. Nie wiem, czy złapali go ci, przed którymi uciekał, ani czy został ukarany za to, co mi zrobił. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał. Być może tak jest lepiej i nie powinnam się tym zadręczać, ale nie potrafię przestać. Jeśli ci pomogę, a ty wrócisz tam, skąd przyjechałeś... będziesz w stanie go dla mnie odnaleźć?
– Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem – rzekł bez ogródek Logan. – Zresztą, on z całą pewnością już nie żyje. Robiąc coś takiego złamał wszystkie zasady. Jeśli nie ukarali go koloniści, z pewnością zrobił to Tropiciel.
– On odebrał mi moje dawne życie. Dlatego tu wylądowałam. Nie mogłam i nie chciałam zostać w Ośrodku.
– Rozumiem... Gdyby to było w mojej mocy, sam chętnie przebiłbym jego serce za to, co ci uczynił. Nie zasłużyłaś na taką krzywdę. Ale nie sądzę, bym był w stanie...
– Jesteś oficerem – wyrzuciła z siebie. – Spojrzałam na twoją rękę, gdy mnie złapałeś w korytarzu – wyjaśniła od razu, gdy dostrzegła jego pytające spojrzenie. – Masz na nadgarstku tatuaż. Słyszałam, że Tropiciel lubi takimi oznaczać swoich najwyżej postawionych ludzi.
– Chyba całkiem sporo o nas słyszałaś... Za chwilę mi powiesz, że znasz Tropiciela osobiście i to on cię tu przysłał.
– Ciężko twierdzić, że zna się kogoś, kto podobno nie ma twarzy – odgryzła się, coraz wyraźniej zmęczona tą rozmową. – Nawet nie wiem, czy on w ogóle istnieje. Może Tropiciel i Lacerta są wymysłem, mającym budzić trwogę w sercach kolonistów. Nawet ty mógłbyś nim być, a ja i tak nigdy nie poznałabym prawdy.
Loganowi wyraźnie spodobał się ten pomysł. Znów szeroko się uśmiechnął.
– Chciałabyś, abym nim był? – spytał, nagle poważniejąc. – Chciałabyś ujrzeć mroczne oblicze zła?
– Widziałam już zło o wielu obliczach – odparła, wzruszając nieznacznie ramionami. – Teraz chcę ujrzeć prawdę.
– Prawda jest taka, że my, Zmienni, wcale nie jesteśmy groźnymi zwierzętami, za jakie mają nas koloniści – rzekł z chłodnym spokojem. – Wszyscy już zapomnieli, że jesteśmy jedynie ich cieniami. Ich pragnieniem stworzenia czegoś niezniszczalnego. Ich żądzą nieśmiertelności. Walcząc przeciwko nam, walczą przeciwko sobie.
– Nie boisz się śmierci? – zapytała prowokacyjnie. – Nie boisz się, że twoje serce, które jest teraz gdzieś poza twoim zasięgiem, nagle przestanie bić? Jesteś aż takim ignorantem?
– Ktoś na moim stanowisku nie zostaje pozbawiony serca przez przypadek. Musiałem zrobić coś naprawdę strasznego i chyba nie chcę wiedzieć, co to było. Tropiciel nie jest pierwszym, który bawi się kosztem swoich własnych ludzi. Koloniści chcieli naszych serc już dawno. Marzyli, że będą mogli robić przeszczepy w nieskończoność, bo nasze organy wewnętrzne, podobnie jak kończyny, zawsze będą odrastać. Ale okazało się, że serc to nie dotyczy. Nie wiedzieli dlaczego, ale w pewnym momencie musieli przestać bawić się w Boga. Więc się wkurzyli. Tropiciel właśnie za to żąda sprawiedliwej zapłaty. Z pewnością o tym wiesz.
– Ja też chcę sprawiedliwości, Loganie. – Westchnęła i przeczesała włosy palcami. – A ty wciąż bronisz poglądów kogoś, kto jednym słowem skazał cię na powolną śmierć. Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, zrób to dla mnie. Obiecaj mi, że jeśli ja zdołam sprawić, by serce wróciło do twojej piersi, ty odnajdziesz dla mnie serce tego, kto mnie skrzywdził i zanurzysz w nim nóż po samą rękojeść. Wtedy oboje będziemy mogli odzyskać spokój.
– W porządku – zgodził się niespodziewanie, również dla samego siebie. – Przebiję jego serce, kimkolwiek będzie. Jeśli tylko zdołam odnaleźć go żywego. Obiecuję.
– Nawet, jeśli okaże się kimś... ważnym?
– Jeśli nie zdołam dotrzymać słowa, przebiję własne serce. Czyjaś krew zapłaci za twoją krzywdę.
– Ale nigdy już nie odzyskam twarzy. Już zawsze będę się chować w cieniu.
– Nie powinnaś tego robić. – Logan nagle wstał, obszedł stół i stanął naprzeciwko Sally. Potem przykucnął przy niej, by przyjrzeć jej się z bliska. Dziewczyna odruchowo chciała się odsunąć, ale przytrzymał ją delikatnie i zwrócił jej twarz w swoją stronę. – Jesteś piękna – wyszeptał. – Serce nie byłoby mi potrzebne, by pokochać kogoś takiego, jak ty.
– Lecz wciąż jest ci potrzebne, by żyć. A ja chcę, żebyś żył.
Ostrożnie położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Dziwnie było nie czuć bicia serca. Nawet ona musiała to przyznać.
– Moja kolej, by się obnażyć – stwierdził z uśmiechem Logan i dość szybko rozpiął czarną koszulę, którą miał na sobie. Gdy zrzucił ją z ramion, ujrzała długą, podłużną bliznę na mostku. Namacalny dowód tego, w co dotąd wierzyła dość niechętnie. Wyciągnęła rękę, by jej dotknąć. Logan nie protestował. Zupełnie niespodziewanie w oczach zebrały jej się łzy.
– Skąd mam wiedzieć, że wciąż żyjesz, skoro nie czuję, jak bije? – spytała cicho. Wtedy przypomniała sobie coś dziwnego. – Widziałam na cmentarzu nagrobek z twoim nazwiskiem – wyznała. – Przy kapliczce...
– Wiem, że tam jest – przyznał. – Być może niedługo moje ciało rzeczywiście spocznie w tamtym miejscu. Ale póki co jeszcze żyję i potrafię ci to udowodnić.
Przysunął się do niej, by złożyć kilka delikatnych pocałunków na jej poranionym policzku. Chciała zaprotestować, ale nie była w stanie. Zastygła przy nim, coraz szczelniej otoczona jego ramionami. Gdy w końcu znalazł jej usta swoimi, zaskoczyły ją jej własne pragnienia.
– Pokaż mi swoją sypialnię – wyszeptała po chwili. – Mam nadzieję, że masz duże, wygodne łóżko...
Wyczuła jego uśmiech w zagłębieniu swojej szyi. Potem po prostu wstał i wziął ją za rękę, by poprowadzić ku mrocznym, wysokim schodom. Było w tym wszystkim coś z kiepskiej historii miłosnej, która z założenia nie miała skończyć się dobrze. I oboje bardzo wyraźnie czuli to pod skórą.
ROZDZIAŁ 3. Pianista bez dłoni
Salomea niezupełnie tak to planowała, ale ich pierwsza prawdziwa rozmowa skończyła się w ogromnym łożu Logana. Spędzili tam resztę popołudnia. Dopiero wieczorem Sally zdecydowała się ponownie podjąć wcześniej przerwany temat.
– Ty i Hugo nie wyglądacie, jakbyście się lubili – stwierdziła wprost, gdy zeszli z powrotem do salonu. – On jest Zmiennym, jak ty, i kiedyś był lekarzem. Pracowaliśmy razem w Ośrodku, choć wówczas wiedziałam o nim równie mało, co teraz. Ludzie tutaj zazwyczaj zachowują wobec niego rezerwę, bo wzbudza w nich bliżej nieokreślony lęk. On także ma bardzo wiele sekretów. A teraz powiedz mi, proszę, dlaczego odnoszę wrażenie, że wy dwaj również znaliście się wcześniej, ale żaden z was nie chce się do tego przyznać?
– To niezupełnie tak – odparł Logan, przelotnie się uśmiechając. – Właściwie to miałem nadzieję, że od ciebie dowiem się o nim czegoś więcej. Wydaje mi się, że musiałem kiedyś uczynić coś, za co on ma teraz do mnie żal, ale ja tego zwyczajnie nie pamiętam.
– W takim razie to może mieć jakiś związek z twoim sercem – wyciągnęła dość logiczny wniosek. – Pytałam Hugona o ciebie niejeden raz, ale powtarzał mi tylko, bym nie mieszała się w brudne sprawki Tropiciela i jego ludzi. On sam przez podobne sprawki stracił dłonie, choć nie chciał nigdy powiedzieć, czym sobie zasłużył na tak okrutną karę. Macie ze sobą sporo wspólnego. Powinieneś spróbować z nim porozmawiać. Słyszałam, że był doskonałym chirurgiem, więc nawet bez własnych dłoni mógłby ci pomóc. Zresztą, pewnie zauważyłeś, że ma świetne protezy, choć sam ich nie znosi. Twierdzi, że nie może nimi grać na pianinie, więc nie ma już w jego życiu żadnej przyjemności. Mogłabym spróbować go do ciebie przekonać. Każdemu z nas trojga coś odebrano i każde z nas bardzo pragnie to odzyskać. Skoro już się tu spotkaliśmy, dlaczego nie mielibyśmy sobie nawzajem pomóc?
– Nie sądzę, by Hugo zechciał mi pomóc – odparł sceptycznie Logan. Wzmianka o grze na pianinie wzbudziła w nim coś na kształt wspomnienia jakiejś ulotnej melodii, unoszącej się łagodną falą wśród ścian. Nie zdołał jednak w żaden sposób umieścić tego zdarzenia we właściwym miejscu, ani zamknąć w jakichkolwiek ramach czasowych, wolał je zatem przemilczeć.
– Chodźmy do niego – zaproponowała Sally z nagłym ożywieniem. – Nie jest jeszcze zbyt późno, więc nie musimy czekać do jutra. Czas nie jest twoim sprzymierzeńcem, Loganie.
Propozycja Salomei była właściwie dość rozsądna, jako że i tak niewiele więcej można było zrobić. Logan tak naprawdę już dawno porzucił wszelką nadzieję i zaszył się w tym opuszczonym miejscu, by w spokoju zaczekać, aż odwiedzi go jego własna śmierć. Teraz na nowo obudziła się w nim chęć działania. A przede wszystkim potrzeba zrozumienia tego, co mu się naprawdę przytrafiło i co mają z tym wspólnego Salomea i Hugo. Póki co wiedział jedynie, że dziewczyna wzbudza w nim zdecydowanie zbyt wiele emocji, jak na tak krótką znajomość i jest tego całkowicie świadoma. Z kolei ten jej przyjaciel raczej nie sprawiał wrażenia chętnego do przyjaźni z kimkolwiek poza nią, a już w szczególności z Loganem.
Ostatecznie upór Salomei przezwyciężył wątpliwości Logana. Hugo miał mieszkanie w najstarszej części miasta, które kupił jeszcze za swoich lepszych czasów. Nie znajdowało się ono wcale daleko ani od cmentarza, ani od domostwa, które samowolnie zajął Logan. Nim wyszli, zdążyli jeszcze zjeść szybką kolację, choć gospodarz niespecjalnie miał na to ochotę. Nagle uświadomił sobie, że niepokój czaił się gdzieś pod jego skórą od chwili, w której tu przybył. A teraz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że właśnie dziś dowie się, co tak naprawdę przywiodło go na to pustkowie.
Dość prędko okazało się, że ten, którego chcieli szukać, odnalazł ich jako pierwszy. Cmentarz jak zwykle był świetnie oświetlony, więc bez trudu dostrzegli krzątającego się przy starej kapliczce Hugona Trappa. Salomea uśmiechnęła się do siebie. Wyglądało to trochę tak, jakby byli trzema elementami tej samej układanki, które niczym magnesy dążyły do ponownego połączenia. Wzrok Logana mimowolnie powędrował ku dłoniom Hugona. Widywał już takie. Doskonale zaprojektowane i wykonane. Niemal nie do odróżnienia od prawdziwych. Stworzone po to, aby każdy mógł mieć szansę na normalne życie. Przynajmniej takie były oficjalne założenia. Ale Hugo był Zmiennym, jego prawdziwe dłonie najpewniej za jakiś czas by odrosły, gdyby im na to pozwolono. Te protezy nie były jego ratunkiem, lecz przekleństwem. W jego przypadku ich główną funkcją było uniemożliwienie jego dłoniom regeneracji, a zdjąć mogli je jedynie ci, którzy mu je założyli. Zapewne ich noszenie sprawiało mu ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Komuś takiemu, jak on, nic nie mogło zastąpić prawdziwych, żywych palców. Logan potrafił zrozumieć jego wściekłość i rozgoryczenie.
Hugo wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. Nie wyglądał, jakby widok Sally z Loganem był dla niego zaskoczeniem. Uśmiechnął się, ale próżno było szukać w tym uśmiechu choćby śladu życzliwości.
– Dobrze, że cię tu zastaliśmy – odezwał się po chwili Logan.
– Owszem – przyznał Hugo. – Chyba znajdzie się parę rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać... Loganie. Po pierwsze, zdaje się, że zamiast w tym wielkim domu, powinieneś mieszkać tam. – Wyciągnął rękę, by wskazać nieco zaniedbany nagrobek, na którym dość wyraźnie widniało nazwisko Logana Fergusona. – Ciekaw jestem, kto zajmuje twoje miejsce.
Salomea pospiesznie stanęła między dwoma mężczyznami, jakby obawiała się, że w każdej chwili mogą skoczyć sobie do gardeł.
– Skoro znasz już jego imię, daruję sobie przedstawianie – zwróciła się ostro do Hugona. – Raczej nie przyszedłeś tu dziś robić porządków...
– W pewnym sensie właśnie po to tu jestem. I liczę na waszą drobną pomoc. – Zupełnie niespodziewanie Hugo ze zgrzytem przekręcił klucz w zamku i otworzył przed nimi kaplicę. Zapraszającym gestem wskazał im wejście. – Czeka nas tam spory bałagan.
Logan nie wiedział już nawet, co ma myśleć. Przyszło mu do głowy, że może to wszystko, przez co przeszedł w ciągu ostatnich dni, było tylko snem. Że tak naprawdę jego ciało leży gdzieś podłączone pod aparaturę, pozbawione wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość i pozostawione w oczekiwaniu na powolną, samotną śmierć. Nie miał pojęcia, skąd wzięło się w nim przekonanie, że wszystko zostało mu już odebrane. Podwinął rękaw i spojrzał na niewielki tatuaż na swoim nadgarstku. Co takiego mu umykało? Dlaczego w jego pamięci pozostały jedynie strzępy tego, co było naprawdę ważne? Jak straszne musiało być to, co uczynił? Albo... jak straszną rzecz wyrządzono jemu? Gdy podniósł głowę, napotkał chłodne spojrzenie Hugona. Mimo wszystko dostrzegł w nim coś na kształt zrozumienia. Salomea tymczasem ujęła dłoń Logana i poprowadziła go w stronę wejścia do starej kapliczki.
Zza mocno nadgryzionych zębem czasu drzwi wyłonił się widok, którego nikt by się nie spodziewał. W środku czekała bowiem na nich pusta, zimna przestrzeń i... prowadzące gdzieś w dół kamienne schody. Hugo bez wahania zaczął po nich schodzić, a Logan i Sally w milczącym zdumieniu podążyli za nim. Drogę oświetlały im wbudowane w ściany lampy, a schody okazały się znacznie krótsze, niż się początkowo wydawało. Nie minęło wiele czasu, nim dotarli do kolejnych drzwi. Hugo bez słowa wyjął z kieszeni klucz, prawdopodobnie ten sam, którym otworzył już główne drzwi. Tym razem postanowił przepuścić przodem wyraźnie zaciekawioną Sally i mocno zdezorientowanego Logana.
Przekraczali próg z mieszanymi uczuciami. Zaraz potem olśniła ich sterylna biel. Wysokie, jasne szafki, szklane gabloty i sprzęt jak z najlepszego szpitala. Do tego lekko przyćmione światło, które natychmiast się włączyło, by rozświetlić całe pomieszczenie.
– Więc tak wygląda twoja jaskinia, doktorze – stwierdziła z uśmiechem Sally. – Szkoda, że wcześniej mi jej nie pokazałeś. Ja także jestem naukowcem. Lub byłam.
– Musiałem poczekać, aż będziemy w komplecie. – Hugo posłał Loganowi znaczące spojrzenie. – Ta kaplica, cmentarz, a nawet dom, do którego samowolnie wprowadził się ostatnio domniemany pan Ferguson, od dawna należą do mnie. Plus mieszkanie, w którym sam mieszkam. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wykonując pracę taką, jak moja, prędzej czy później odkryję, że jest mi potrzebne jakieś miejsce na odludziu, gdzie mógłbym się schować. Teraz wiem, że to prawda. Ale chyba wybrałem kiepskie odludzie, skoro wszystko, od czego uciekałem, przybyło tu za mną.
– Widocznie istnieją takie rzeczy, przed którymi nie ma ucieczki – odrzekła filozoficznie Sally. W tym samym momencie wzrok wszystkich powędrował ku przeszklonej gablocie, na lewo od drzwi wejściowych. Logan przystanął w pół kroku i wstrzymał oddech.
Nawet, gdyby były ich tam tysiące, on byłby w stanie bezbłędnie odnaleźć to jedno – to, które wybijało rytm jego życia. Patrzenie na własne, bijące za szklaną zasłoną serce, było najbardziej odrealnionym i niezwykłym doświadczeniem, jakie spotkało go w całym jego życiu. Czuł się, jakby stał na krawędzi i tylko jeden krok dzielił go od bezdennej przepaści. Nie miał jednak odwagi ruszyć się z miejsca.
Zrobiła to za niego Sally. Bez słowa podeszła do gabloty, otworzyła ją i ostrożnie wyjęła z niej serce, jakby robiła podobne rzeczy codziennie. Logan spodziewał się, że cokolwiek poczuje, ale tak się nie stało. Salomea powoli podeszła do niego, trzymając w dłoniach jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
– Jest piękne – powiedziała z lekkim uśmiechem. – I silne. Nigdy takiego nie widziałam.
– Czy ono było tu... przez cały czas? – Logan rzucił niepewne spojrzenie Hugonowi.
– Było bezpieczne. – Hugo wzruszył obojętnie ramionami. – Powinno cię to cieszyć.
– Nie jestem jeszcze pewien, czy rzeczywiście się z tego cieszę. – Logan zmarszczył brwi, przyglądając się swoim dwojgu towarzyszom. – Kim wy właściwie jesteście?
– To zależy od tego, kim ty jesteś – odrzekł spokojnie Hugo. – Masz właśnie szansę się o tym przekonać.
– Moje życie spoczywa teraz w twoich rękach. – Logan zwrócił się ku Salomei, starając się opanować niechciany niepokój. – Znaczenie tych słów nigdy nie mogłoby być bardziej dosłowne.
– Powinieneś je wziąć – zachęciła łagodnie. – Tylko dzięki niemu zdołasz odzyskać swoją przeszłość, aby móc budować przyszłość.
Logan zawahał się. Ledwie powstrzymał się przed stwierdzeniem, że dla niego żadna przyszłość już nie istnieje. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że konieczność zmierzenia się z przeszłością okaże się aż tak trudna. Wreszcie nieśmiało wyciągnął dłoń ku sercu.
Wystarczyło krótkie muśnięcie palców, by nagle wszystko stało się dla niego przerażająco jasne. Zbladł, a jego serce dosłownie przystanęło na ułamki sekund, gdy wreszcie znalazło się w jego własnej dłoni.
Spojrzał na Sally i głos uwiązł mu w gardle.
– Przecież wiedziałeś – rzekła z zadziwiającym spokojem. – Wiedziałeś, że moja twarz i moje życie są dziełem twoich rąk. Po prostu nie chciałeś o tym pamiętać, choć obiecałeś mi sprawiedliwość...
– Wiem – przerwał jej nagle. – Znalazłem już tego, który cię skrzywdził. I to znacznie szybciej, niż mogłem przypuszczać. A teraz muszę dotrzymać danego słowa.
– Zawsze byłeś nienaturalnie słowny, kapitanie Alricu Steenberg – stwierdziła chłodno, a jej twarz nagle przestała być twarzą Salomei Heitz. Wyjęła zza paska od spodni długi, lśniący nóż, który nie tak dawno temu ukradkiem zabrała z jego domu. – Sally Heitz prawdopodobnie bardzo chętnie by ci przebaczyła, ale chyba sam już rozumiesz, że to nie jej przyrzekałeś.
– Nie przyrzekałem też tobie, Lacerto. – Kapitan Alric Steenberg drżącymi palcami wyjął z jej dłoni nóż. W niczym już nie przypominała ślicznej Salomei Heitz. Miała teraz chłodne, nieprzejednane spojrzenie, a powagę jej oblicza burzył cyniczny uśmiech. Hebanowe włosy stały się niemal zupełnie białe. Alric przez kilka długich lat był na każdy rozkaz Tropiciela i Lacerty, ale nigdy nie ujrzał ich prawdziwych twarzy. Teraz również nie był pewien, na kogo właściwie patrzy. Nie wątpił jedynie w to, że wyrządził niegdyś prawdziwą krzywdę prawdziwej Salomei Heitz. I uważał wówczas, że na to zasłużyła. Ona i jej mąż, Hugo Trapp.
– Nie miej do siebie pretensji, kapitanie, ja również dałem się jej oszukać – wtrącił się Hugo, przyglądając się odmienionej twarzy kobiety, która jeszcze chwilę temu do złudzenia przypominała mu jego Sally. – Gdy uciekałem na to odludzie, wcale nie miałem ochoty zostawiać Sally samej w Ośrodku, szczególnie po tym, co przydarzyło się nam obojgu. Czas nie był jednak moim sprzymierzeńcem, mogłem więc tylko mieć nadzieję, że nasze drogi nie rozeszły się na zawsze. A potem... zjawiła się tutaj. Tyle tylko, że nie pamiętała ani dnia z czasu, gdy była moją żoną. Liczyłem, że prędzej czy później ją odzyskam, ale ona... niezupełnie była sobą. Teraz wiem już, dlaczego.
– Nawet ja nie zdołałabym aż tak dobrze udawać twojej żony, abyś ty w to uwierzył. – Lacerta zaszczyciła Hugona jedynie przelotnym spojrzeniem, nim znów zwróciła się do Alrica. – O kapitanie Steenbergu natomiast śmiało można by rzec, że zawsze nosił „serce na dłoni". – Uśmiechnęła się, rozbawiona podwójną adekwatnością tego powiedzenia w chwili obecnej. – I to było jego największym błędem. Prawda jest taka, kapitanie, że zgrzeszyłeś przesadną lojalnością. Odkryłeś, że ludzie, których darzyłeś szacunkiem i podziwem, wcale na to nie zasługiwali. Sądziłeś, że Hugo Trapp to zdrajca, który wraz ze swoją piękną i zdolną żoną Salomeą knuje spisek przeciwko nam wszystkim. Ale nie miałeś pojęcia, kim on jest naprawdę. Nie wiedziałeś, że Hugo Trapp istnieje tylko na potrzeby Ośrodka, a Sally bardzo się stara, aby nikt nie odkrył, że jest Zmiennym, i to nie byle jakim. To przyrodni brat samego Tropiciela, Oscar Lucius Rhennes. Zawsze robił dokładnie to, co do niego należało, aż do dnia, w którym ty postanowiłeś się wtrącić. To nigdy nie miała być wojna. To miał być układ biznesowy. Dlatego najwyższe piętro Ośrodka było tajemnicą. Miałeś rację, ludzie zawsze marzyli, by być niezniszczalni. Kiedyś byli dumni z tego, że potrafią produkować sztuczne i trwałe organy, dzięki którym będą żyli wiecznie. Aż w końcu im się one znudziły. Zapragnęli powrotu do normalności. Myśleli, że zdołają to osiągnąć dzięki Zmiennym i ich niezwykłej regeneracji. Masz pojęcie, ile warte jest teraz tak silne i zdrowe serce, jak twoje? Trzymasz w dłoni nieopisany majątek.
– Dokąd trafiały te wszystkie organy, które... zbieraliście? – Alric spojrzał na Oscara Rhennesa z pozornym spokojem.
– Nie wiem – odparł obojętnym tonem Oscar. – Wiem tylko, że nie ma nic cenniejszego niż zdrowe serce. A pomysł z pozwalaniem ich właścicielom na poszukiwania od początku był bzdurą, wymyśloną tylko po to, aby nikt nie próbował odkryć prawdy. Oni nawet nie mieli szansy opuścić Ośrodka. Nigdy naprawdę nie sprawdzaliśmy, jak długo można żyć bez serca. Prawdę mówiąc, ty jesteś pierwszym, któremu udało się zbiec z czarną dziurą w piersi. I nigdy bym nie pomyślał, że zajdziesz tak daleko. Widzisz, kapitanie, tak naprawdę trafiłeś tu z mojej winy. To ja wyciąłem twoje wyjątkowe serce i zrobiłem to wbrew woli Tropiciela, bo bardzo chciałem wziąć odwet na człowieku, który prawie zabił moją Sally. Byłem zdumiony, gdy odkryłem, że wcale nie tak łatwo cię zabić. A kiedy uciekłeś... no cóż, Lothar nie był zbyt skłonny puścić w niepamięć mojej niesubordynacji, więc odebrał mi moje cenne dłonie i nakazał cię odnaleźć. Nie chciałem rozstawać się z twoim sercem, zabrałem je więc ze sobą i, ostatecznie, zamknąłem tutaj. Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma. I muszę dość niechętnie przyznać, że jestem pod wrażeniem.
– Dlaczego was nie pamiętałem? Ciebie i Sally? Przecież się znaliśmy, zanim...
– Tego również nie wiem. Nikt nie wymazał ci pamięci. Być może zbyt mocno pragnąłeś zapomnieć o tym, co się stało, a ja, Sally i Ośrodek byliśmy z tym bezpośrednio związani. Teraz to już bez znaczenia. Dlaczego właściwie przedstawiałeś się nazwiskiem Fergusona? Chyba nie sądziłeś, że to wystarczy, by twoje własne odeszło w zapomnienie...
– Pamiętacie Logana Fergusona? – Alric zacisnął palce na rękojeści noża nienaturalnie mocno, a serce ostrożnie ułożył na podłużnym stole, który stał przed nim. – Tego prawdziwego.
– Był jednym z kolonistów – odrzekł jedynie Oscar. – Pilnował porządku w Ośrodku.
– Pracowałem tam razem z nim – wyjaśnił spokojnie Alric. – Dopóki jakiś czas temu nie spróbował zabić Lacerty. Ale ja zabiłem go pierwszy. W jej obronie. – Prychnął i rzucił Lacercie pogardliwe spojrzenie. – Z nieznanych przyczyn widok jego krwi na moich rękach był pierwszym obrazem, jaki pojawił się w moich myślach, gdy zbudziłem się na najwyższym piętrze Ośrodka, pozbawiony serca. Dlatego przyjąłem jego nazwisko, gdy uciekłem. Znałem go trochę, ale nie wiedziałem, że pochodził stąd, z Ordenu. Ani że postawiono mu tutaj symboliczny nagrobek... Być może moja lojalność już wtedy mnie zgubiła, bo wybrałem życie Lacerty zamiast jego.
– Właśnie ci się za to odwdzięczyłam, podarowując ci noc z uroczą Sally, w której od dawna skrycie się kochałeś. – Lacerta odrzuciła do tyłu swoje długie włosy. – Całkiem miły z ciebie facet. Szkoda, że Sally tego nie dostrzegała. Ty nigdy nie chciałeś jej skrzywdzić, wszyscy tu obecni doskonale o tym wiedzą. Chciałeś tylko pogrążyć jej męża. Ale zamiast tego pogrążyłeś samego siebie.
Oscar mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Alric dopiero teraz uzmysłowił sobie, że lekarz zapewne od dawna był świadom afektu, jakim kapitan darzył jego żonę. To musiało stanowić dodatkowy punkt zapalny.
– Zdaje się, że mam do spełnienia ostatnią obietnicę – rzekł w końcu kapitan, starając się zignorować słowa Lacerty. – Jestem pewien, że jeszcze się kiedyś spotkamy, moja pani Lacerto i doktorze Rhennes. W tym, czy innym życiu.
Nagle, nim Oscar zdążył go powstrzymać, Alric zanurzył ostrze noża głęboko w swym własnym, nadal bijącym sercu. Zacisnął zęby, a strużka krwi wypłynęła z rany. Serce stanęło. Dłoń Alrica jeszcze ciaśniej ścisnęła rękojeść noża. A potem po prostu wyrwał ostrze jednym płynnym ruchem. Jęknął i osunął się na kolana. Zapanowała całkowita cisza. Oscar przyglądał się krwawiącemu sercu, które... wcale się nie poddało. Nagle podjęło ponowny wysiłek, by utrzymać się przy życiu. Lacerta roześmiała się.
– Nie do wiary – stwierdziła autentycznie zdziwiona. – On zniszczył ci życie i wciąż nie potrafi umrzeć – zwróciła się do zszokowanego Oscara. – Może to i lepiej. Nie skończyłeś tak jak on tylko dlatego, że jesteś bratem Lothara. Gdyby to zależało ode mnie, obaj już dawno bylibyście równie martwi. Ale skoro nadarza się tak znakomita okazja, pozwól, że złożę ci propozycję. Sam wiesz, że to serce jest bezcenne. Masz czas do rana, aby je uratować i zwrócić Alricowi, skoro to jego własność. Jeśli zdołasz to uczynić, zabiorę cię z powrotem do Ośrodka, gdzie jeden z naszych lekarzy zdejmie ci te okropne protezy. Odzyskasz własne palce i będziesz mógł zrobić z nimi, cokolwiek zechcesz, łącznie z grą na pianinie. Co ty na to?
– To obłęd, jak wszystko, co mówisz i robisz. – Oscar pokręcił głową. – Potrzebuję moich prawdziwych dłoni, aby móc go uratować. To już nie jest zabawa, Lacerto.
– Udowodnij, że jesteś najlepszy, nawet bez swoich cudownych dłoni – nie ustępowała. – Wtedy będziesz mógł odzyskać dawne życie. Z tą tylko różnicą, że bez swojej żony. Obawiam się, że Sally nie żyje i to z mojej winy. Niestety, nie jestem jeszcze tak dobra, jak Lothar i nie byłam wystarczająco ostrożna. Ale wspaniale czułam się, mogąc przez jakiś czas żyć w jej skórze. Zdaje się, że ona naprawdę cię kochała. Szkoda, że ty ją tylko wykorzystywałeś.
– Mój brat to głupiec. Sprowadzisz na niego tylko klęskę – wycedził Oscar przez zaciśnięte zęby. – Ja także jestem głupcem, bo pozwoliłem ci się w to wciągnąć. Ale dopilnuję, byś to ty poszła na dno jako pierwsza.
– Przekonamy się. – Uśmiechnęła się i na powrót przybrała postać Salomei Heitz. Tym razem jednak pozbawionej blizn na twarzy. – Bawcie się dobrze.
Odwróciła się i powoli wyszła, stukając obcasami o posadzkę. Oscar spojrzał niechętnie na własne sztuczne dłonie, a potem na zwiniętego w kłębek na podłodze Alrica.
– Popełniłem błąd – zwrócił się do niego łagodnie. – Nie powinienem był samowolnie wycinać serca z twojej piersi, kapitanie. Dałem się ponieść emocjom. Gdybym miał drugą szansę... zamiast tego wyrwałbym je gołymi rękami, póki jeszcze je miałem. I rozszarpał na strzępy. Powinieneś o tym wiedzieć. Ale przez większość życia byłem naukowcem, a twoje serce okazało się prawdziwym cudem natury, którego nie mogę tak zwyczajnie zaprzepaścić. Gdybym teraz mógł rozszarpać czyjekolwiek serce, z pewnością wybrałbym do tego Lacertę. Twoja siła i determinacja są godne podziwu, kapitanie. A my mamy jeszcze do odbycia poważną rozmowę. Problem jedynie w tym, że nie mam ani sprawnych dłoni, ani odpowiednich narzędzi. – Wzruszył ramionami. – O tym także powinieneś wiedzieć.
– Rób... co musisz... by odzyskać dłonie... – jęknął Alric. – Będą ci potrzebne bardziej niż moje serce...
– To się jeszcze okaże...
Ostatnie słowa Oscara Rhennesa dotarły do Alrica Steenberga jakby przez mgłę. Kapitan powoli odpłynął w ciepłą, lepką ciemność. Oscar zacisnął zęby w bezsilnej złości, przyglądając się zakrwawionemu sercu. Ostatni raz grał na pianinie dla swojej żony. Dawno temu.
W końcu z westchnieniem sięgnął do jednej z najbliższych szafek.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla
S.T.A.L.K.E.R.: Cień Czarnobyla zapoczątkował trylogie (jak na razie), która miała dokonać małej rewolucji w świecie gier komputerowych. Nikt wcześniej nie połączył tak udanie tego, co najlepsze z gier FPS (pokaźnie rozwinięty symulator strzelecki) i RPG (masa różnorakiego ekwipunku w tym artefaktów, rozwinięty system misji pobocznych itp.) i umieścił tego w fabule - stojącego pomiędzy światem Fantasy a światem science-fiction – Czarnobylu.
Gra jest tak rozbudowana i posiada tak wiele cech nowatorskich, jeśli chodzi o świat gier komputerowych, że nie w sposób o nich opowiedzieć nie zapominając o jakiejś z kwestii. Krótko mówiąc: w tą grę trzeba zagrać. Więc nie przedłużając przybliżmy parę szczegółów, które powinny zmotywować do zapoznania się z tą pozycją osobiście.
Zacznijmy od fabuły. Gra rzuca nas w nieprzyjazne okolice Czarnobyla. To tam w wyniku kolejnej eksplozji pęka betonowy sarkofag zabezpieczający uszkodzony reaktor legendarnej już elektrowni atomowej. W konsekwencji skażony zostaje teren w promieniu 30 km grze zwany, jako Zona. Pojawiają się tam się przeróżne mutanty, obszary mocno skażone radioaktywnym opadem oraz anomalie, czyli miejsca gdzie zaburzone zostały prawa fizyki. Pomimo takiej sytuacji w Zonie nie brakuje ludzi. Chojraków tych zwą Stalkerami. Niczym Kozacy przybywają na tą ukraińską ziemię z różnych zakątków, szukając schronienia przed organami ścigania, szansy na szybkie wzbogacenie, przygody czy niezwykłych artefaktów (niezwykłych przedmiotów, które w niezwykły sposób wpływają na ludzki metabolizm: uodparniają na ogień, prąd, przyspieszają metabolizm itd.). W grze stajemy się właśnie takim stalkerem, lecz ty będziesz miał ambitniejsze zadanie: odgadnąć zagadkę centrum Zony i poznać własną, tajemniczą przeszłość.
Przejdźmy do tego, co jest solą tak zwanych strzelanek, czyli brońmi. „Czysta" wersja gry oferuje nam 20 tzw. broni głównych. Mogło wydawać się, że jest to skromna reprezentacja, lecz bardzo przemyślana. Każda z broni jest bardzo charakterystyczna i trudno znaleźć dwie o podobnych cechach. Tak, więc znajdzie karabiny klasyczne i te w układzie bull-pup, z lufami normalnymi i skróconymi, z celownikami mechanicznym bądź bardziej zaawansowanymi optycznymi, zasilanym nabojami NATO-wskim 5,56mm oraz radzieckim 5,45mm ; 7,62mm i niezwykle rzadko stosowanymi w grach brońmi na bardzo silny nabój 9,35mm. By mimo wszystko nie było za monotonnie ukraińscy programiści przygotowali dla nas trzy ciekawostki. Pierwszą jest możliwość modyfikowania broni. Gracz może dokręcić do swojej broni wedle uznania tłumik, celownik optyczny, bądź granatnik podwieszany. Lecz by nie było za łatwo akcesoria do naszej broni nie tak łatwo znaleźć, a do tego należy pamiętać, że nie każde z akcesoriów pasuje do konkretnego modelu broni. Kolejną ciekawostka mającą zwiększyć grywalność jest (nie stosowana w grach od czasów SWAT 3) możliwość stosowania w naszych broniach kilku różnych typów amunicji: zwykłej, przeciwpancernej (o zwiększonej sile przebijającej kamizelki kuloodporne), oraz snajperskiej (o zwiększonej celności). Ostatnim elementem upodabniającym grę do RPG są „bronie unikalne" występujące w grze w jednym lub dwóch egzemplarzach. Są to przeważnie zwykłe bronie stuningowane w sposób, nieosiągalny dla zwykłego gracza. Tak, więc może być to broń specjalnie wyważona (dla lepszej celności), odchudzona (o zmniejszonej masie), używając niestandardowej amunicji (silniejszej od standardowej lub takiej, którą łatwiej zdobyć) itp.
Jeśli chodzi o pojedynki system walki, S.T.A.L.K.E.R. także tym nas pozytywnie zaskoczy. W tej grze naprawdę wiele się dzieje. Co chwile wyskakuje na nas jakiś mutant począwszy od mało inteligentnych wyrośniętych zwierzętach, poprzez zombie, a skończywszy na atakujących z zaskoczenia humanoidach mogących zawładnąć naszymi umysłami, lub stać się niewidzialnymi niczym Predator. Większe zagrożenie stanowią inni stalkerzy i rządzące w Zonie frakcje. Dzięki bardzo dobrze dopracowanej sztucznej inteligencji napotkani przeciwnicy doskonale z sobą współpracują, osłaniają się, kamuflują swoje pozycje i zakładają pułapki. Jednak S.T.A.L.K.E.R. nie jest bezmyślną strzelanką. Tu nie każdy wróg powinien być od razu zlikwidowany, a przychylnie nastawionym ludziom łatwo podpaść . Dodatkowo dochodzi tu rozwinięty system Questów które w połączeniu z dynamiczna i przepełniona tajemniczością fabułą spajają całość z gigantycznym realizmem. Co do realizmu nie można tu nie wspomnieć o dokładnie odwrozorwanych kompleksach miasta Prypeć i elektrowni Czarnobyl. Każda ławka, każda huśtawka z placu zabaw, każdy barak dla pracowników i każdy element ty dwóch lokacji został sfotografowany i przeniesiony do gry przez ukraińskich grafików. Do tego do chodzi niesamowity klimat do którego dochodzą elementy czasami półkomiczne, np.: stalkerzy w „czasie wolnym od zajęć" siadają przy ognisku rozmawiając, wzdychając nad swym żywotem, opowiadają kawały, grają na gitarze, śpią. Co więcej w grze by przeżyć musimy spożywać posiłki, a na popitkę do wyboru mamy wódkę lub napój energetyczny. Jednocześnie cały czas na uwadze mamy na uwadze to że nasz ekwipunek zużywa się, przez co nasza broń zacznie zacinać się, a ubranie straci właściwości ochronne. To wszystko spina typowe post-komunistyczne budownictwo co sprawia że w stalkerze możemy się poczuć naprawdę swojsko.
Na koniec wspomnijmy o nieco technicznej stronie gry. Jeśli chodzi o stosunek wymagań do wrażeń wizualnych programiści osiągnęli absolutne mistrzostwo. Nawet bardzo przeciętne komputery zdzierżą miliony nie przerwanie falujących źdźbeł trawy i gałęzi, zawirowania powietrza powodowane przez anomalie, cały czas zmieniającą się pogodę i pory dnia, miliony cieni, perfekcyjnie odwzorowaną animację ognia, dziesiątki poruszających się wraz z nami obiektów, latające kruki i wiele innych elementów.
Oczywiście w grze znalazło się parę niedociągnięć np.: gdy spojrzymy w dół spostrzeżemy że Stalker nasz nie posiada nóg chodź cień ukazuje co innego, nasz stal ker w przeciwieństwie do tych komputerowych nie potrafi siadać, położyć się spać, a konsumpcja oraz leczenie opiera się na jedzeniu (tudzież apteczka) znika z plecaka, a parametry wzrastają natychmiastowo. Ale po pierwsze szybko zapomina się o tym widzą obraz ogromu tej gry, i pogodzić się z faktem że przy tak wielkim przedsięwzięciu jakim był S.T.A.L.K.E.R. parę uchybień mogło się zdążyć. A po drugie wszystkie te niedociągnięcia są naprawiane stworzonymi przez fanów Modami.
Mam nadzieje że zachęci to was do zagrania w tą wyjątkową pozycje na rynku gier. Podsumowując seria S.T.A.L.K.E.R. jest to gra która już jedną nogą dołączyła do grupy gier legend FPS ostatnich paru lat i spocznie obok Serii Counter Strike (Half-Life), Serii ARMA i Serii Call of Duty.
Chciałbym podziękować za opracowanie tego artykułu: dzięki Qlavy! ;-)