kwiecień 19, 2025

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 3662.

Rezultaty wyszukiwania dla: Mięta

poniedziałek, 08 październik 2018 17:19

Yotsuba! #2

Ach i skończyło się lato, nader upalne, ale nie ma co popadać w jesienny spleen. Mamy świetne lekarstwo na dołkochandrę, przygnębienie i spadek nastroju, a jest nim „Yotsuba!”. Pierwszy tom przygód pięcioletniej, wszędobylskiej i zaskakującej dziewczynki mamy już za sobą. Jeśli nie pamiętacie, to przypominam, że przeprowadziła się ona wraz z tatą do nowego miasta, gdzie czekał już na nich przyjaciel rodziny Jumbo, a w niedługim czasie, Yotsuba zaangażowała w swoje życie również sąsiadów.

W drugim tomie zaskakujące zachowanie, trochę dziwnej Yotsuby już tak nie dziwi, a jej nadspodziewana afektywność i żywiołowość, wywołuje wyłącznie uśmiech na ustach tym, jak wpływa na swoje otoczenie. Dzięki tylko jej zabawom Asagi mogła wykazać się nadspodziewanym opanowaniem i stalowymi nerwami, gdy Yotsuba-mścicielka zaatakowała całą rodzinę, mordując ją śmiercionośnym wodnym pistolecikiem. Innym razem Jumbo, Fuuka, a nawet tatuś mogli pobrać lekcje pływania od „małej syrenki”, gdy się okazało, że wszyscy dorośli zalegają na dnie basenu prawie głazy narzutowe. W między czasie Yotsuba robi również całkiem zwyczajne rzeczy, rysuje, łapie żabki, bije się szmacianymi zabawkami z innymi dziećmi, dostaje prezenty i dorysowuje śpiącemu tatusiowi wąsy.

Manga autorstwa Kiyohiko Azuma to pełne zabawnych i czasem absurdalnych sytuacji opowieści o relacjach ludzkich. Pomimo że głównie rozbawiają nas, a Yotsuba jest pociesznym dzieckiem, to również znajdziemy w nich okruszki prawdziwego życia. Siostry Ayase pozbawione są ojca, a Yotsuba mamy. Tata pięcioletniej dziewczynki radzi sobie z życiem w sposób co najmniej delikatnie mówiąc opieszały i tylko dzięki wsparciu innych ten świat się mu nie rozpada. A w tle tych zabawnych opowieści, aczkolwiek prawdziwych, poznajemy po trochu Japonię. W tym tomie po trochu Okinawę, na którą wybrała się Asagi.

Yotsubę polecam każdemu!

Mange możecie nabyć --> TUTAJ.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 01 październik 2018 21:44

Nienawidzę Baśniowa Tom 1 : I żyli długo i burzliwie

Ten komiks to istna petarda!

Nawet nie pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałam „Nienawidzę Baśniowa”, ale od pierwszego rzutu okiem na okładkę, wiedziałam, że będzie to nieprzyzwoicie niepoprawna miłość od pierwszego wejrzenia. Bo jak tu szacowna rodzicielka, stateczna pani domu ma się przyznać do zauroczenia tak słodkim i lepkim aż od krwi komiksem? Toż to nie przystoi.

A fuj to!

O Skottie Youngu – rysowniku, Jeanie Francoisie Beaulieu – koloryście i Nate Piekosiu – literniku, nigdy nie słyszałam. Co oznacza nie tyle, że jestem ignorantką, co jak zapewne wielu z was, laikiem w dziedzinie komiksu, i że w tej dziedzinie sztuki dopiero się rozkręcam. Dlatego plus dla wydawcy, a raczej nieskromnego Skottiego, któryż to opatrzył komiks notą biograficzną. Dzięki niej dowiedziałam się o takim zawodzie artystycznym, jak liternik, który odpowiada za krój i wygląd liter w komiksie, a którego toż owoc pracy nie dostrzegałam i brałam za coś oczywistego, dopóki nie spojrzałam na komiks jeszcze raz, właśnie przez pryzmat słowa pisanego. Okazało się również, że została wydana, niestety jeszcze nie w polskiej wersji językowej, komiksowa wersja „Na szczęście mleko” Neila Gaimana, po którą też chętnie sięgnę przy nadarzającej się okazji. Tak też kwestie porównywania prac panów na tle innych ich dzieł, osobistego rozwoju i wielu innych kwestii merytoryczno-historycznych, w tej recenzji nie znajdziecie.

A fuj z nimi!

Czy ja już pisałam, że to NIE JEST komiks dla dzieci? Nie, to teraz napiszę – TO NIE JEST ZDECYDOWANIE komiks dla dzieci. Po takim oświadczeniu wystosowanym do jedenastolatki, musiałam zastosować dodatkowe procedury, jak z ulotek z medykamentami – trzymać poza zasięgiem dzieci. To, że w tytule jest Baśniowo, że bohaterką z pozoru jest dziewczynka i kolory przypominają te z May Little Pony, to złudne elementy chorej popkultury.

A fuj...

„Dawno, dawno temu, żyła sobie dziewczynka imieniem Gertrude, która marzyła o niezwykłej krainie, pełnej cudów, magii, śmiechu i radości”, a jej marzenie się spełniło. Jak to jednak bywa z marzeniami, lepiej uważać, czego sobie człek życzy, bo a nuż to dostanie. I tak Gert trafiła do Baśniowa, pełnego niezwykłych istot, wszystkich w cudownych odcieniach landrynek, w której panuje, o rozkosznie brzmiącym imieniu, królowa – Chmuria. Dzielna dziewuszka, by wrócić do domu musi zdobyć klucz do drzwi do swojego świata. Nic prostrzego, gdy się ma specjalnego przewodnika i mapę...

27 lat później...

Poznajcie Gert, trzydziestosiedmioletni, sfrustrowany postrach Baśniowa uwięziony w ciałku dziesięcioletniej dziewczynki z rzygozielonymi lokami. Pałęta się zmora po Baśniowie w poszukiwaniu klucza, a że można być wykończonym życiem w słodkolepkim świecie, to dziewcze sobie nie żałuje. Każdy, kto jej się nawinie pod topór zostaje wypatroszony, dekapitowany lub posiekany. A do tego mała chleje, przeklina i prowadzi się nad wyraz niehigienicznie. A doskwiera wszystkim tak mocno, że, wiadomo, dobry władca musi wziąć sprawy w swoje ręce.

Zaczyna się rozgrywka na siłę i intelekt... dobrze, zostańmy przy sile. Kto wygra krwawa Gert, czy podstępna Chmuria?

„I żyli długo i burzliwie” to pierwszy tom „Nienawidzę Baśniowa” i jeśli miewacie dni, w których czujecie, że otaczają was wyłącznie ludzie z intelektem obrażającym robactwo, kiedy mielibyście ochotę poczuć nieskrępowane żądze niszczenia wszystkiego bez ponoszenia konsekwencji i jesteście na tyle dojrzali, by wiedzieć, że „nie należy tego robić samemu w domu”, to to jest komiks skrojony na wasze biedne potępieńcze dusze. Ta nieskrępowana swoboda Gert do likwidowania wszystkiego, co jest irytujące wokół niej, pozwala doznać katharsis każdemu, kto chciałby pozbyć się ze swego otoczenia wszystkich zakłamanych, słodkich gęb, które musi czasem oglądać. Nie należy natomiast w „I żyli długo i burzliwie” doszukiwać się żadnego głębszego i moralnie usprawiedliwionego sensu, na tę całą krwawą jatkę, którą urządza bohaterka o dziecięcym obliczu. Czasami nawet akcja bywała dla mnie zbyt obrzydliwa wizualnie, ale teksty, które przewijały się w chmurkach rekompensowały estetycznie nieapetyczne doznania. Liternictwo, słownictwo, humor i kalki językowe okazały się mistrzostwem, które nie jeden raz wywołały banana na moich ustach. Nie miałam możliwości porównania edycji polskiej z oryginalną w całości, ale te fragmenty plansz, które dostępne są w sieci, pozwoliły naprawdę docenić zarówno humor oryginału, jak i kunszt tłumaczenia Marcela Szpaka.

Niecierpliwie czekam na kontynuację mocnej dawki krwawych przygód Gert.

Dział: Komiksy
poniedziałek, 01 październik 2018 10:01

Mam na imię Zero

Parzyło. Ból był tak wielki, że nie potrafił powstrzymać krzyku. Nigdy jeszcze tak bardzo nie cierpiał. Wielokrotnie łamał sobie kości, wykonując wszystkie ćwiczenia. Gdy był chory lub się zranił, Madar zawsze była przy nim. Czuł, że jest jego rodziną. Kimś, na kim zawsze może polegać. Wspierała go, uczyła i czyniła lepszym. Tym razem nie mogła mu pomóc. Trafił na przeszkodę, której nie potrafił pokonać. Nikt nie mógł mu pomóc. Na początku padła elektryczność w jego Świecie. Zapadła ciemność. Nie wiedział co robić. Był tak bardzo przerażony, aż w końcu otworzył sekretne drzwi, których nigdy wcześniej nie widział. Przeszedł przez nie i trafił do jakiegoś dziwnego miejsca. Biały puch parzył go swym zimnem w bose stopy, dziwny podmuch z klimatyzacji, której tak naprawdę nie było widać, szargał jego włosy. W tym dziwnym miejscu było tak bardzo czysto. Musiał znaleźć Madar. Tylko ona mogła mu pomóc. Pamiętał, że po kilku kwadransach nie miał już siły iść dalej. Padł na zabrudzony puch i zamknął oczy. Nie potrafił ich już otworzyć, ale wtedy przez resztki świadomości poczuł, że ktoś jest przy nim. Usłyszał głos. Kogoś dziwnego, obcego. Bał się. Nie miał sił się bronić. Zapadł w sen. A teraz, obudził się i został zraniony. Ta osoba. Kobieta... Położyła swoją dłoń na jego ramieniu. Zabolało. Nigdy nikt go nie dotykał. Nigdy przy nim nikogo nie było. Myślał, że jest sam, a tu nagle zobaczył kogoś jeszcze...

Twórczość Luigi'ego Ballerini nie była mi znana. Przyznam z ręką na sercu, że jeszcze nigdy nie słyszałam o tym autorze. Kiedy zobaczyłam, iż na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka o zachwycającym opisie (musicie mi wybaczyć, ale historie, w których nastoletni bohater mimo lat zaniedbań, zyskuje możliwość nowego życia, fascynują mnie od dzieciństwa) i intrygującym, a zarazem z lekka dziwnym tytule ,,Mam na imię Zero", postanowiłam, że muszę się z nią zapoznać. Oczekiwałam powieści, która wywoła we mnie wiele emocji. Zszokuje, ale również pokaże, że zawsze istnieje wyjście z beznadziejnej sytuacji. Czy spełniła moje wymagania? Zapraszam do zapoznania się z recenzją!

,,Nie wymazuje się niczego z własnego życia, niczego nie wyrzeka. Sens ma cała historia, nie tylko jej kawałek.
I każde zakończenie bez początku robi się niezrozumiałe."

Zero nigdy jeszcze nie dotknął żadnej żywej istoty, nie doświadczył zimna ani gorąca, nie wie, co to wiatr i śnieg. Żył w Świecie, strzeżonej przestrzeni, gdzie został wyszkolony do pilotowania wojskowych dronów. Jego przewodniczką była Madar: głos, który go nagradzał i pocieszał. Kiedy pewnego dnia w Świecie zapadła ciemność, Zero uznał, że to nowy sprawdzian jego umiejętności. Zdołał wydostać się na zewnątrz. Do prawdziwego świata, w którym występują śnieg i mróz, a komunikacja nie odbywa się za pośrednictwem ekranów dotykowych... Czy nauczy się w nim funkcjonować? Niełatwo zapomnieć, jak się zostało wychowanym...

Wirtualny Świat, złożony z nieprzerwanej gotowości, intensywnych szkoleń i realizowania celów. Mimowolna ucieczka i zderzenie z rzeczywistym światem.

Zero musi wybrać. Wrócić? Zmierzyć się z nowym życiem? Co jest właściwe? I do jakiego świata naprawdę należy?

,,Dum, dum, dum.
Du, dum, dum.
Dum, dum, dum.
Teraz to już naprawdę jest za głośno, otwieram oczy.
NIE, NIE RÓB TEGO.
Otwieram."

Zero nigdy nie widział żadnej żywej istoty. Nigdy nie poczuł dotyku kochającej dłoni. Nikt się nim nie zajmował ani przytulał. Miał tylko Madar - głos, który towarzyszył mu we wszystkich etapach życia, które przeżył. Jego jedyna rodzina. Jedyna istota, z którą mógł porozmawiać. Choć teoretycznie przeczuwał, że gdzieś są inni, bał się ich. Madar zawsze powtarzała, że osoby, które raz na jakiś czas przychodzą posprzątać jego Świat, są niebezpieczne. Nie mógł z nimi rozmawiać ani nigdy ich nie widział. Gdy przychodzili, musiał wychodzić do swojego pokoju. Nie mógł z niego wyjść bez pozwolenia.

Zero stał się narzędziem w rękach kogoś, kto oczekiwał od niego pełnego wyszkolenia z zakresu wojny. Ten chłopiec stał się żołnierzem, choć o tym nie wiedział. Prawdopodobnie nigdy nie poznałby prawdziwego świata, gdy nie to, że pewnego dnia w Świecie zapadła ciemność...

Nastolatek nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie pozostawał sam. Madar zawsze przy nim była, a tu nagle wszystko się zepsuło. Sądząc, że to sprawdzian nowych umiejętności, Zero postanowił znaleźć wyjście i w ten sposób trafił do dziwnego, przerażającego miejsca, gdzie jego bose stopy zagłębiały się w lodowatym białym puchu, a zimno wychładzało jego ciało. Ogłuszająca pustka, żadnych ekranów dotykowych. Przedziwne miejsce rodem z koszmarów. Czy Zeru uda się przetrwać w świecie, który znał tylko ze starych filmów? Czy na jego drodze stanie ktoś, kto odmieni jego całe życie? Jedno jest pewne! Ci, którzy zamknęli go w Świecie, wiedzą, że znalazł wyjście i nie zawahają się przed niczym, aby go odzyskać...

,,Nic nie pamiętam... Chociaż nie, pamiętam, że było ciemno, śnieg kuł w stopy, ekran dotykowy nie działał i pamiętam jeszcze okropny strach, który zalągł mi się w głowie. I tę masę powietrza ciągnącego się bez końca."

Miałam duże oczekiwania co do powieści stworzonej przez pana Ballerini. Przygotowałam się na istny rollercoaster emocji, który zwali mnie z nóg oraz historię ukazującą przemianę człowieka o 180 stopni. Spodziewałam się, że Zero w ciągu kilku chwil zrozumie, że całe życie był oszukiwany i z pomocą pewnych ludzi rozpocznie nowe życie, walcząc w dorosłości z organizacją, która mu to uczyniła. Tymczasem dostałam powieść opowiadającą o największej z potrzeb - kontaktu z drugim człowiekiem oraz strachu przed tym, co nieznane. Główny bohater nie może pogodzić się z tym, że istnieje inny Świat, który tak naprawdę nie znajduje się w sterylnym pomieszczeniu, tylko na łonie natury. Zero boi się tego, co nadejdzie. Do ostatniej chwili sądzi, że organizacja była dobra, a to, co mówią mu ci dziwni ludzie, którzy nie powinni istnieć to same kłamstwa. Zamiast mocnej powieści opowiadającej o walce ze złem, dostałam emocjonującą, piękną w swoje delikatności książkę skupiającą się na aspekcie psychologicznym postaci, jej obawach, strachach oraz nadziejach. ,,Mam na imię Zero" to pozycja dla tych, którzy pragną krótkiej powieści dającej wiele do myślenia, ale zarazem niezwykle intrygującej w swojej prostocie.

,,Nie, nie mogę wierzyć w ani jedno słowo. To wszystko kłamstwa, brednie, zmyślone historie."

,,Mam na imię Zero" to świetnie napisana powieść skupiająca się na badaniach zachowania osoby/ chłopca, który nigdy nie miał kontaktu z drugim człowiekiem i został wyszkolony na ponad przeciętnie inteligentnego żołnierza, a który w wyniku jednej awarii trafia do prawdziwego świata. Te nowe miejsce go przeraża. Nie potrafi w nim odnaleźć samego siebie. Choć widzi, że słowa Madar to same kłamstwa, to czuje wielki strach na myśl, że jego dotychczasowe życie tak naprawdę nie było życiem. Łudzi się do ostatniej chwili, mając nadzieję, że to tylko zły sen. Koszmar, z którego niedługo się obudzi. Mogę z czystym sumieniem polecić tę powieść osobom pragnącym czegoś nowego. Historii, która powoli rozbudzi wyobraźnię i zachęci do zagłębienia się w ludzki umysł. Polecam!

Dział: Książki
piątek, 28 wrzesień 2018 08:58

Brama

O KSIĄŻCE:
Czołowy naukowiec z Projektu Rho, profesor Donald Stephenson, został uwięziony za zbrodnie przeciwko ludzkości. Świat odetchnął z ulgą, mając nadzieję, że zagrożenie wywołane przez technologię obcych wreszcie zostało zażegnane.
Świat się myli.

Dział: Patronaty
wtorek, 25 wrzesień 2018 21:14

Tusz

Do zapewnień, że coś jest "oszałamiające” zawsze podchodzę ze sceptycyzmem. Czym coś bardziej nagłaśniane i rozdmuchiwane, tym wydaje mi się mniej wiarygodne. Ale to tylko takie moje uprzedzenia. Po prostu sparzyłam się zbyt wiele razy, by dać się złapać na chwyty marketingowe.

W pewnym sensie podobne odczucia miałam przy okazji książki ,,Tusz”. Widziałam wiele poleceń na zagranicznych stronach i z niecierpliwością czekałam na polskie wydanie. Mój pierwszy błąd! Nigdy się nie nastawiaj, bo co by się nie działo, nic nie będzie tak dobre, jak to sobie potrafisz wyobrazić.

Udało się jednak, w moje dłonie trafiła ta długo wyczekiwana książka. Przepiękna w swoim wydaniu. Złoto-czarna, z cudownymi wzorami, krótkim (bardzo tajemniczym) opisem. Idealne pierwsze wrażenie. Książka z kategorii tych, które z radością trzyma się w dłoniach. Ciesząca oczy.

Mimo tego, musiałam pamiętać, że okładka to kwestia ważna – z puntu widzenia konsumpcyjnego – ale drugorzędna dla samej treści. A treść...

"Tusz” to bardzo pomysłowa historia. Motyw naznaczenia jest oczywiście znany i obecny w historii ludzkości, ale z wykorzystaniem tatuażu, jako czegoś, z czego później tworzy się księgę ludzkiego życia to coś innego i nie ukrywam... trafionego. Podoba mi się, że autorka potrafiła stworzyć inny świat i nie powielić schematów.

I chyba tyle zachwytów, bo zaczynam się czepiać. Pierwsze, co mi przeszkadzało to bardzo powoli rozwijająca się akcja. Książkę czyta się szybko i bardzo łatwo, ale trzeba poczekać dobre kilkanaście rozdziałów, żeby coś zaczęło się dziać. Patrząc na historię z perspektywy całego tomu to może to po prostu nieco przydługi, ale jednak tylko wstęp do głębszej historii, która zadziwi nas w kolejnej części. Akcja więc jakaś tam jest, dzieje się coś, ale mnie ominął efekt "wow! Co się tutaj odwaliło?” a szczerze mówiąc, tego właśnie trochę oczekiwałam.

Bohaterowie są skonstruowani raczej podręcznikowo. Żaden z nich nie zaskakuje. Jest główna bohaterka – trochę wycofana, odmienna, dziwna. Ma przyjaciółkę, która jest duszą towarzystwa – ładna, mądra, pożądana. Właściwie nie wiadomo dlaczego się przyjaźnią. Jest oczywiście badboy, który ciągle dokucza Laorze. Musi być ktoś taki, bo po prostu nie dało by się, żeby głowna postać mogła nie być sierotą. No i klucz programu, czyli tajemniczy chłopak – mądry, seksowny. Ogólnie dobra partia, ale ma coś na sumieniu, więc nie wiadomo czy można mu ufać. (Wszyscy wiemy, jak to się skończy. Będzie miłość, a później dzieci ;)).
To nie tak żebym po literaturze dla młodzieży spodziewała się czegoś innego. Ale... ciągle czekam, aż jakiś autor postanowi pokazać przemianę bohaterów na nieco innym podłożu niż klasyczny schemat CICHA-GŁOŚNA-ZŁY-DOBRY.

Potraktuję "Tusz” jako wstęp. Nieco rozwleczony, ale jednak obiecujący. Może autorka ma swój sposób na budowanie napięcia i przywali niezła petardę w kolejnej części. Myśląc natomiast o książce, jako odrębnej całości to podoba mi się motyw tatuaży, obiecująco wygląda świat przedstawiony, ale tempo akcji, złożoność bohaterów i dialogi lekko leżą. Alice Broadway zostaje odesłana do poprawki.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 wrzesień 2018 11:41

Zabójcza śpiąca królewna

„Sądzimy po pozorach, łatwo i często oceniamy. Tymczasem nie wszystko jest tym, czym się wydaje” – pisał w jednej ze swoich książek Rafał Kosik, zaś słowa te doskonale oddają sytuacje, z jakimi spotykamy się w życiu. Zbyt łatwo wydajemy opinie, ferujemy wyroki, kierując się jedynie pierwszym wrażeniem, opierając swoje sądy na słowach, a nie dowodach, bazując na sympatiach i antypatiach. Tymczasem pozory mogą mylić, ktoś celowo może wprowadzać nas w błąd, oczerniając kogoś, oddalając od siebie podejrzenia.

Odkrywanie prawdy na temat minionych wydarzeń, jest celem programu telewizyjnego pt. „W cieniu podejrzenia”. Ten popularny reality show, autorstwa Laurie Moran, ma na celu powrót do zbrodni sprzed lat i objecie ich nowym, dziennikarskim śledztwem. Z uwagi na rozwój technologii, nową perspektywę, kolejne odcinki okazują się być prawdziwym sukcesem, a Laurie wraz z zespołem ma na koncie na przykład wyjaśnienie zagadki zaginięcia jednej z młodych kobiet. Nic zatem dziwnego, że u producentki telewizyjnej pomocy szuka Casey Carter, która właśnie opuściła więzienie dla kobiet w Connecticut.

Po piętnastu latach spędzonych w ramach odsiadki za zabójstwo Huntera Raleigha, członka szanowanej rodziny z aspiracjami politycznymi, prezesa znanej fundacji zajmującej się walką z rakiem, kobieta chce poznać prawdę o tym, co działo się owej feralnej nocy. Odtworzony w sądzie przebieg wydarzeń zakładał, że po bankiecie na rzecz fundacji, na którym Casey przebywała razem ze swoim narzeczonym, nastąpiło zerwanie pary i kobieta wpadła w szał, zabijając Huntera z broni palnej, a następnie zażywając środki odurzające, by odwrócić od siebie podejrzenia. W krwi kobiety znaleziono pozostałości tabletki gwałtu, a na broni – jej odciski palców. Sama oskarżona nie przyznała się do winy twierdząc, że ktoś musiał podać jej lek w trakcie pobytu na bankiecie. Twierdziła też, że kiedy ocknęła się na kanapie była zdezorientowana. Szukając narzeczonego, znalazła jego ciało we krwi, którą ubrudziła się, próbując go ocucić. Wciąż, po piętnastu latach odsiadki podtrzymuje tę wersję, zaś każdy dzień spędzony w więzieniu przeznaczyła na odkrycie osoby mordercy.

Podejrzenia „Szalonej Casey” czy też „Śpiącej Królewny”, jak nazwały ją media, wydają się na tyle mocne, że producentka postanawia zająć się tą sprawą, choć wszyscy członkowie ekipy, a nawet ojciec Laurie – były policjant, są przekonani o winie skazanej. Laurie wierzy jednak Carey pamiętając, że po tragicznej śmierci męża ona również była podejrzewana. Z zapałem rzuca się w wir dziennikarskiego śledztwa, rozpatrując prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa nie przez skazaną, ale przez Andrew – młodszego brata Huntera, nieudacznika żyjącego w cieniu bohatera, Gabrielle Lawson – celebrytkę uzurpującą sobie prawo do ofiary, Marka Templetona – przyjaciela Huntera, pełniącego funkcję dyrektora finansowego fundacji, podejrzewanego o malwersację czy wreszcie przez Mary Jane Finder – osobistą asystentkę ojca Huntera, której zamordowany nigdy nie ufał i której chciał się pozbyć.

Kolejne tropy wydają się oddalać winę od Casey, ale czy na pewno padła ona ofiarą manipulacji? Może sama jest przebiegłą intrygantką i furiatką, która po zerwaniu zaręczyn postanowiła zemścić się na Hunterze? Czym bardziej Laurie zagłębia się w to dochodzenie, tym więcej niewiadomych się pojawia...

Jak zakończy się ta wciągająca historia? Dowiemy się tego z brawurowo napisanej, lekkiej powieści kryminalnej autorstwa Mary Higgins Clark i Alafaira Burke'a. Powieść pt. „Zabójcza Śpiąca Królewna”, opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka, to kolejny już tom cyklu „W cieniu podejrzenia”. Skomplikowanej zagadce towarzyszą doskonale nakreślone postacie z pogłębionym rysem psychologicznym, a także ze zwyczajnymi problemami dnia codziennego. Przemyślana fabuła, nieustanne zwroty akcji nie dają nam ani chwili odpocząć, wciągając w swego rodzaju grę z prawdziwym przestępcą i zmuszając do ciągłej koncentracji. To wspaniała powieść, jedna z najlepszych Mary Higgins Clark, która świadczy o wielkim talencie autorki nie tylko do wymyślania kolejnych zbrodni, ale też do obserwacji ludzkich zachowań.

Dział: Książki
poniedziałek, 17 wrzesień 2018 12:09

Spektrum

Kontynuacja trzymających w napięciu Łez Mai.

Technologia rozdarła to miasto na pół. Wydawało się, że ostatnie granice ludzkich możliwości zostały zniesione. W powszechnym użyciu są androidy – prawie doskonałe kopie człowieka. Wyposażone w sztuczną inteligencję, niesamowicie szybkie, zdolne do błyskawicznej regeneracji, są o wiele bardziej wytrzymałe niż ich pierwowzór. I o wiele bardziej niebezpieczne. Ludzie dzięki wszczepom i implantom mogą upgrade’ować swoje ciało i umysł niczym postaci z gier komputerowych. Ci, których na nie stać, bogacą się jeszcze bardziej. Biedni spadają na samo dno drabiny społecznej. Szansą dla wykluczonych jest reinforsyna. Geniusz w pigułce, dostępny na każdą kieszeń. Gdy zapada decyzja o wycofaniu jej ze sprzedaży, atak na siedzibę jej producenta jest nieunikniony. Magazyny pustoszeją w jednej chwili. Reinforsyna zalewa ulice falą neurochemicznego szaleństwa.

Dział: Książki
czwartek, 13 wrzesień 2018 13:02

Aberrations. Bestia się budzi

Sprytek nie pamięta czasu przed Szolem – tajemniczą plamą mroku zbierającą przerażające żniwo. Ci, którzy zostali uwięzieni w jej wnętrzu, zginęli lub zostali odmienieni w łaknące krwi potwory – aberracje. Sprytek prawie od roku tkwi w piwnicy rodzinnego domu, jedynym bezpiecznym miejscu, gdzie towarzyszą mu tylko szepty zmarłych braci oraz przyjazna aberracja, Królowa Bagien.

Życie Sprytka zmienia się, gdy ojciec postanawia zaprowadzić go do zamku i zgłosić na stanowisko pomocnika bramomantów, którzy przy pomocy specjalnych portali mogą zaglądać do wnętrza Szolu i prowadzić niezbędne badania. To bardzo niebezpieczna praca, podczas której zginęli bracia Sprytka. Żeby przetrwać, chłopiec będzie musiał w pełni wykorzystać swą przebiegłość, nie zważając na cenę, jaką przyjdzie mu za to zapłacić.

Dział: Zakończone
czwartek, 13 wrzesień 2018 11:51

Aberrations. Bestia się budzi

Pierwszy tom nowej trylogii Josepha Delaney’a, autora bestsellerowej serii Kroniki Wardstone.

Sprytek nie pamięta czasu przed Szolem – tajemniczą plamą mroku zbierającą przerażające żniwo. Ci, którzy zostali uwięzieni w jej wnętrzu, zginęli lub zostali odmienieni w łaknące krwi potwory – aberracje. Sprytek prawie od roku tkwi w piwnicy rodzinnego domu, jedynym bezpiecznym miejscu, gdzie towarzyszą mu tylko szepty zmarłych braci oraz przyjazna aberracja, Królowa Bagien.

Dział: Patronaty
piątek, 07 wrzesień 2018 14:39

Gloom

Gra niefortunnych zdarzeń i śmiertelnych konsekwencji.

Świat Glooma to smutne i ponure miejsce. Niebo jest tam szare, herbata wiecznie zimna, a nowa tragedia czai się za każdym rogiem. Długi, choroby, ból serca oraz grupy zaciekłych mięsożernych myszy – właśnie, gdy wydawało się, że gorzej już być nie może, jest. Jedyne pocieszenie w satysfakcji, że Twoja rzeczywistość jest najbardziej tragiczną ze wszystkich i że opowieść o twoich ponurych nie przygodach przyćmiewa nawet cudze bóle porodowe.

Pierwsze wrażenie...

Grę Gloom wypatrzyłam, przeglądając nowości Black Monk Games. Wydawca ten wrył się boleśnie w naszą rodzinę, przyczyniając się do skurczy mięśni i kilku siniaków, których nabawiliśmy się wielokrotnie podczas rzucania na siebie klątw VuDu. W Gloomie zaintrygowały mnie wizualnie przeźroczyste karty, dlatego też podczas Pyrkonu skrzętnie skorzystałyśmy z Games Roomu. Razem z córką miałyśmy niebywałe szczęście wziąć udział w rozgrywce prowadzonej przez Barnabę (zob. film z zasadami gry), gdyby nie ta rozgrywka, mogłybyśmy nie poczuć tego „blue mood gloom blues”.

Podstawowe informacje:

Wydawca: Black Monk
Projektant: Keith Baker
Ilustrator: Michelle Nephew, J. Scott Reeves
Liczba graczy: 2 - 5 osób
Wiek: od 13 lat
Czas gry: ok. 60 minut

Cel gry:

No cóż, celem gry jest doprowadzenie do upadku i wymarcia rodu, najlepiej w jak najbardziej bolesny, nieprzyjemny i najgorszy sposób. Oczywiście jednocześnie trzeba dbać o jak najlepsze samopoczucie familii innych graczy. Gra kończy się w momencie, gdy cała rodzina zostanie wyeliminowana, a ten ród, który był najbardziej nieszczęśliwy, wygrywa.

Rozgrywka:

Gra rozpoczyna się wybraniem rodu; jednego z czterech. Jeśli gramy w pięć osób, trzeba stworzyć nową familię odmieńców z Postaci odrzuconych przez innych graczy. Ostrzegam, taka patchworkowa rodzina bywa bardzo radośnie gnębiona, dla samej zasady. Po rozdaniu każdemu graczowi pięciu kart zaczynamy od prezentacji rodziny. Każdy z graczy przedstawia swoje postaci, opierając się swobodnie na opisach w dolej części kart Postaci. To w tym momencie zawiązuje się fabuła.

Każdy z graczy w swojej turze ma możliwość dwóch akcji, czyli zagranie karty z ręki. Są trzy typy kart: wydarzeń, modyfikacji i nagłej śmierci. Na kartach znajdują się: NAZWA, PUNKTY SAMOOCENY, SYMBOL OPOWIEŚCI, TEKST FABULARNY, czasem EFEKT. Trzeba się trzymać kilku głównych zasad, które są jasno wyjaśnione w instrukcji. Cały czas należy pamiętać o celu gry, aby być najbardziej beznadziejnie pogrążoną w rozpaczy rodziną, która w bezmiarze rozpaczy doprowadza się do zagłady.

Rozgrywka jest prosta, ale najważniejsze, aby była ciekawa. A fascynująca będzie, jeśli gracze będą wyjawiać sekrety rodzinne, tworząc z nich powiązaną fabularnie pajęczynę dramatów rodzinnych. A jeśli jeszcze wydarzenia pozwolą połączyć kilka rodzin, to będzie istna gotycka telenowela.

Gra kończy się natychmiast, gdy jedna z rodzin doszczętnie sczeźnie.

Powodzenia.

Dla kogo jest ta gra?

Zazwyczaj mam przyjemność pisać formułkę, że gra jest dla każdego. W przypadku Glooma tak nie jest.

Po pierwsze jest to gra przeznaczona dla dorosłych i młodzieży. Moja latorośl ma jedenaście lat, czyli poniżej wyznaczonej przez twórców, ale od lat jest geekiem planszówkowym i Pyrkonowym, poza tym ma szczęście, że jej rodzice nie mają nic przeciwko wykańczaniu rodziny przy stole karcianym. Nie każdy rodzic, w szczególności nie wtajemniczony w świat gier, wykaże się otwartością umysłu w sprawie snucia opowieści o eliminowaniu poszczególnych członków familii, depresji i wypadkach bardziej lub mniej szczęśliwych.

Dlatego jest to gra dla prawdziwych pasjonatów gotyckich opowieści, co to kochają Lovecrafta, Poe’go, Stokera, irp. Gra jest pasjonująca, gdy snuje się naprawdę fascynujące historie o niepowodzeniach rodzinnych, a porażki bohaterów tej gotyckiej telenoweli, zamiast przygnębiać, cieszą.

Końcowe wrażenie...

Do napisania tej recenzji zabierałam się wielokrotnie. Czemu? Za każdym razem, gdy ją wyciągałam, by w końcu w spokoju napisać o rodzinnych tragediach, pojawiała się nie wiadomo skąd córka z koleżanką i trzeba było znowu wpaść w ten defetystyczny nastrój i grać. Musiałam poczekać do rozpoczęcia roku szkolnego, aby się szelmy pozbyć. To świadczy o czymś, nieprawdaż?

Gloom nie sprawdził się jako gra rozgrywkowa w gronie ludzi nie-grających. Wiem, bo na zlocie rodzinnym, wielopokoleniowym, próbowaliśmy wykończyć korzystając z okazji, część familii. Trudno, nie udało się, twarde sztuki.

Natomiast tym, co czują „blue mood gloom bluesa”, sprawi ogrom czarnej przyjemności. Jeśli ktoś chce doszukiwać się walorów edukacyjnych, to mogę zapewnić, że snucie skomplikowanych tragicznych i krwawych historii, pozwoli na wzbogacenie elokwencji i jest świetnym ćwiczeniem fabularnym.
Jak cudownie, że nastaje jesień. Deszcze, pluchy i ponure dni, tylko będą sprzyjać gloomowej atmosferze.

Dział: Gry bez prądu