listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Kobiece

czwartek, 11 czerwiec 2015 10:10

Radca stanu

Świat Książki odświeża właśnie cykl o najpopularniejszym rosyjskim detektywie zza naszej wschodniej granicy, Eraście Fandorinie, przez niektórych zwanym rosyjskim Sherlockiem Holmesem. I choć zwykle również się ku tej opinii skłaniam, „Radca stanu" poddaje w wątpliwość talenty tego moskiewskiego urzędnika do specjalnych poruczeń.

Rok 1891. W Rosji coraz głośniej słychać o terrorystach-rewolucjonistach, działających pod nazwą Grupa Bojowa. Działając pod przywództwem niejakiego Grina, bezwzględnego, ale i szczerze wierzącego w słuszność bezpardonowej walki, atakują najwyższych państwowych urzędników. Kiedy ich ofiarą pada generał Chrapow, do akcji wkracza Fandorin, bo to on właśnie miał nad dostojnikiem sprawować pieczę. Ścigając rewolucjonistów wplątuje się przy okazji w romans z uroczą nihilistką i odkrywa, że carskie władze ścigające morderców również nie mają czystych rąk. Niespodzianka!

„Radca stanu" to siódmy z kolei tom cyklu o Fandorinie, ale jego samego jest tu niestety znacznie mniej niż w pozostałych powieściach. Znaczna część fabuły skupiona jest na Grinie, a rozdziały poświęcone Erastowi wcale nie pokazują, że jest jednym z najzdolniejszych i najbystrzejszych śledczych w tej części świata. Wręcz przeciwnie, wydaje się nieco zagubiony, mało przewidujący i naiwny, zarówno w ocenie ludzi, z którymi przychodzi mu współpracować, jak i przeciwników. Nie wspominając o dwóch femme fatale stających mu na drodze. To ostatnie przynajmniej bardzo nie zaskakuje. Dandys Fandorin zawsze miał słabość do kobiet, która nie przekładała się niestety nigdy na nadmierną wobec nich śmiałość. O rozumieniu kobiecej natury nie wspominając.

Generalnie powieści o detektywie można podzielić na dwie kategorie – te, w których ściga przestępców politycznych oraz te, gdzie zabójcy działają, że się tak wyrażę, „prywatnie" i z pobudek stricte osobistych. Zdecydowanie lepiej wypadają te drugie, warto wspomnieć choćby „Lewiatana", którego można porównać do niektórych książek Agathy Christie. W przypadku pierwszej grupy, którą reprezentuje właśnie „Radca stanu", więcej jest odniesień do historii i polityki niż do kwestii prowadzonego śledztwa. Odbiór książki w dużej mierze zależy więc od nastawienia czytelnika, jakiego rodzaju prozy oczekiwał, sięgając po daną pozycję.

Sama warstwa historyczna została przedstawiona w powieści bardzo dobrze i przekonująco, w charakterystycznym dla Borisa Akunina lekkim stylu, który przy tym nie deprecjonuje czasem brutalnych, a czasem zwyczajnie przygnębiających konkluzji na temat ludzkiej natury i realiów życia w Rosji pod koniec XIX wieku. Zwłaszcza w odniesieniu do powszechnie panującej korupcji i kumoterstwa, co podkreśla dość gorzkie zakończenie powieści.

Niestety, o ile pod względem wizualnym nowe wydanie książki prezentuje się bardzo dobrze (choć te poprzednie również miały specyficzny, oryginalny styl), o tyle podczas lektury rażą pojawiające się co pewien czas literówki, a nawet błąd ortograficzny („opóścił" na stronie 53). Tego typu „niespodzianki" nie powinny zaskakiwać czytelnika, zwłaszcza gdy sięga po książkę znanego i dużego wydawnictwa.

Podsumowując, mając na uwadze cały cykl o Eraście Fandorinie, „Radca stanu" wypada dosyć blado, choć nadal jest to porządny i przyzwoicie poprowadzony kryminał retro z wątkiem politycznym w tle. Polecam fanom gatunku, ale jeśli dopiero chcecie rozpocząć przygodę z prozą Borisa Akunina, zachęcam do sięgnięcia po inne jego powieści, jak choćby „Lewiatana" czy „Nefrytowy różaniec".

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki
czwartek, 30 kwiecień 2015 11:54

Kamil Kaźmierczak - Okiem Ziemianina

Obudziłem się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i niewypowiedzianym, przenikliwym poczuciem. Poczuciem, że śpię w nie swoim mieszkaniu na nie swoim łóżku.

Spojrzałem na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Wskazywał na 1:31. Rozejrzałem się dalej w głąb pomieszczenia, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. Blada poświata przedostaje się przez szczelnie zaciągnięte, tworzące zwartą barykadę przed światłem żaluzje. W pokoju panuje więc nieprzenikniona ciemność.

Po dłuższym wpatrywaniu się, udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim ubrania rozrzucone bezładnie. Naprzeciwko stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.

Odetchnąłem z ulgą i mówię po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłowałem wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Doszedłem do pewnego wniosku - to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.

Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę dobywające się z niego dźwięki.

Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Wspomnienia stały się rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. Co się ze mną dzieje do licha, myślę sobie w duchu.

...to bezprecedensowy atak na skalę globalną...

To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.

...nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował...

Stawiam stopy na dywan, wstaje i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. Uderzam się w palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Czyż nie przesuwałem go wcześniej? Nie poprawiałem go już setki razy? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.

... świat płonie...

Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.

Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione i chaotycznie ułożone włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.

... prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie...

Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się nienaturalnie, przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi, następującymi jeden po drugim rozbłyskami.

Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę przed siebie niechętnie i powolnie. Nie chce mi się rozwijać żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Zbliżam się do południowej ściany mojego apartamentu w całości wyłożonej szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Okno na świat, a przynajmniej ten pobliski światek, gdyż z dziesiątego piętra widać naprawdę sporo.

W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w pobliżu centrum miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.

Podążam więc wzrokiem z bezkresnej oddali coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkanego przeze mnie budynku. Widzę okalające mój dom i tworzące usytuowane na skraju wielkiej metropolii osiedle. Okoliczne budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego Ziemian w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.

Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park, nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu ujrzałem mężczyznę. Idzie bezstresowo, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, pod pięćdziesiątkę facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego naczelnym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.

Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza zdecydowanie moje możliwości percepcyjne. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.

Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze" z tą różnicą, że ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.

W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę, widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.

Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mnie na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Spazmatycznie miota się przy tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.

Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują". Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.

Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił, gigantyczne pajęczaki podbijają świat.

Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach mórz, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.

W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobie, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów, których zaraz zauważę.

Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczającą ich okolicę za względnie spokojną, bo postawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że suną na własną zgubę.

Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię z cienia. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.

Uzmysłowiłem sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem ze swego rodzaju dobrodziejstwa – mój apartament mieści się na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.

Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi szwankuje - byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.

W świecie zewnętrznym nie odnajdywałem niczego dobrego. Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.

Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczonym, położonym najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo - cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.

Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać, pomyślałem sobie w duchu.

Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Następnie odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam pasty do zębów, szampony, mydła, leki i pozostałe rzeczy do kosza, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tą najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.

Dochodzą do mnie krzyki na klatce schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.

Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie tak skonstruowano, że pomieszczenia ciągną się jedne za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.

Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.

Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.

Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.

Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.

Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Strach zaczyna władać moim ciałem, lęk rodzi się w głowie i odzywa coraz donośniej, panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?

Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu i robię się czerwony na twarzy. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz przemielą moją osobę w tej swojej sokowirówce. Chwila przeciąga się w nieskończoność.

Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nie widzi mnie, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam się jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka koło mnie, a ja siedzę niczym ten kołek i czekam.

Znowu następuje cisza, nieznośna cisza jak makiem zasiał. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.

Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.

Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.

Hałaśliwe łupnięcie roznosi się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności, może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.

Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz pracowały szaleńczo potężne maszyny.

Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje.

Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.

Wyglądam ledwie na moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.

Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni, to wieczna, krwisto-czerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał płonie już do cna, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia ku czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chcieli tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.

Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.

Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają w moich wnętrznościach marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się tuż nade mną. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.

Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem je cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate-coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z autobusów albo samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.

Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.

Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i go nie dostrzegam. Ale on na mnie czeka.

Cwaniaczek zamknął za sobą drzwi albo czyhał tutaj na mnie. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Nie wiedzę jego kumpli, więc przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym?  A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.

Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.

Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora - paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt - i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.

Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia. Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo ciężko mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.

Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku - gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.

W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.

Opieram się wykończony o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.

Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.

Uświadamiam sobie, że nie posiadam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie dłużej niż dwa kwadranse.

Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach – ci cholerni kosmici! Otwieram drzwi i widzę jasność.

**************************

...aberracja organoleptyczna na poziomie 6 koma 2... wskaźniki z biomonitora w normie... Piotrze, słyszysz mnie?...

Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Mój zmysł wzroku odmawia mi posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.

Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującym w tym pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.

- Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań...

- A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał... Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa...

- Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę... Ile? To chyba kwestia kilku dni...

Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.

- Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt... Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu... Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy...

- Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata...

- Jak to dokładnie działa? Hmmm... powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł...

- To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji...

- Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny...

- Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, jaką w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu... Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności... Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą...

- A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy... Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić... Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda...

- Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry...
Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem...

- Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina"... Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach...

Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.

- Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina" i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście.

Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć żeby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 14 kwiecień 2015 04:33

Patronat: "Łowca. Zapomniana księga"

Postapokaliptyczna przygoda, której nigdy nie zapomnisz! Trzeci tom fantastycznej serii ukaże się już 24 czerwca!

Dział: Patronaty
środa, 18 luty 2015 18:14

Michalina Łuczak - Mistrz i uczennica

— Spróbuj jeszcze raz. Powoli.

Mistrz patrzył na uczennicę spod przymrużonych oczu, opierając dłonie o metalową po-dobiznę pandy, która wieńczyła starą, drewnianą laskę. Na bladej twarzy rysowało się zmęcze-nie, choć nie wyglądał na zniecierpliwionego. Czekał, aż jego podopieczna poprawnie wykona zlecone przez niego ćwiczenie: spali słomianą kukłę przy użyciu ognistej kuli. Starała się ze wszystkich sił, jednak od godziny udało jej się wykrzesać jedynie niewielki płomyk, który nadawał się do podpalania świeczek.
Wzięła głęboki wdech i przystąpiła do kolejnej próby. Zastosowała się do wskazówek mentora: po pierwsze – oczyścić umysł ze wszystkich myśli, po drugie – skupić całą moc w śródręczu, po trzecie – uformować z niej konkretny kształt, po czwarte – zranić lub w najgor-szym przypadku zabić cel. Przy uwalnianiu energii zamknęła oczy, bojąc się tego co nastąpi. Wymowny brak komentarza ze strony mistrza utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem coś poszło nie tak.
— Nie potrafię.
— Nie starasz się – odparł chłodno mistrz.
Dziewczyna nachmurzyła się, zaciskając dłonie w pięści. Czerwone iskierki mimowolnie uwolnionej mocy zaczęły sączyć się spomiędzy jej palców. Mistrz uśmiechnął się nieznacznie.
— Gdybyś stosowała się do moich wskazówek...
— A co robię, według mistrza? – spytała przez zaciśnięte zęby, hamując wybuch irytacji. Była bardzo niecierpliwa.
— Obijasz się zamiast ćwiczyć, a nie tego od ciebie oczekiwałem.
— Staram się jak mogę! – krzyknęła zdenerwowana.
— Zdecydowanie za mało, wnioskując po twoich licznych – tak, licznych – aczkolwiek nieudanych próbach.
Dławiona przez dwa miesiące złość w końcu znalazła swoje ujście. Zielone oczy młodej adeptki roziskrzyły się groźnie, a złote obwódki zrobiły się jeszcze bardziej wyraźne. Miała serdecznie dość kilkugodzinnych spotkań z aroganckim, często złośliwym nauczycielem. Nie-jednokrotnie doprowadzał ją do szału, jednak ze względu na prośbę matki tłumiła go w sobie jak najlepiej umiała. Konieczność zapewnienia chorowitej rodzicielce godnego bytu stała się priorytetem.
— Za mało? – warknęła. – Za mało?!
Krzyknęła i jakby odruchowo zamachnęła się prawą, silniejszą ręką. Nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego słomiana kukła stanęła w płomieniach. Zdumiona spojrzała na mentora, który niedyskretnie poprawiał okulary, żeby zamaskować cichy chichot. Jego reakcja jeszcze bardziej podziałała na nerwy dziewczyny. Sprowokował ją do uwolnienia kolejnej ognistej kuli, ukształtowanej równie instynktownie co pierwsza. I choć celowała w mentora — chybiła. Odsunął się w ostatniej chwili, pozwalając krzesłu spalić się doszczętnie. Wyszczerzył zęby do uśmiechu.
— Uwielbiam osoby, które bardzo emocjonalnie podchodzą do wszystkich kierowanych w ich stronę uwag. Nawet nie wiesz, jak łatwo sprowokować takich do działania. I, co ciekawe, zazwyczaj dobrze wykonują swoją robotę, choć często nie mają pojęcia, w jaki sposób tego dokonały.
— To znaczy, że... — zaczęła niepewnie. Gniew poszedł w chwilową niepamięć.
— Możesz sobie odhaczyć opanowanie ognistej kuli – dokończył spokojnie mistrz, gła-dząc opuszkami metalową pandę. Spojrzał na stary zegar, stojący w rogu przyciemnionej kom-naty. Zbliżała się godzina obiadu. – Na dzisiaj wystarczy, młoda damo. I tak poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to jedno ćwiczenie, które jest podstawowym manewrem magicznym. Boję się, co będzie później, gdy przejdziemy do bardziej skomplikowanych rzeczy. Tymczasem – masz ochotę na ciepły posiłek?
Dziewczyna potaknęła ochoczo głową. Dopiero teraz poczuła doskwierający ból brzucha spowodowany brakami jedzeniowymi. Jedną z nielicznych zalet spędzania większości czasu z mentorem były bardzo smaczne posiłki. Pani Emilia – kobieta w średnim wieku, odpowiedzialna za kwestie kulinarne na dworze mistrza – przyrządzała przepyszną potrawkę z królika oraz wyjątkową zupę jarzynową. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekiwała na jedno z tych dań.
Mistrz zaprowadził ją do podłużnej jadalni, pogrążonej w półmroku jak większość po-mieszczeń. Adeptka nie do końca rozumiała tę tendencję i przyzwyczajenie do przebywania w przyciemnionymi ścianami. Początkowo strasznie ją to męczyło, teraz podchodziła do tego z względną obojętnością, a niekiedy znajdowała nawet pewne korzyści. Często, tuż przed lek-cjami, bawiła się w gaszenie i zapalanie świec, tworząc różne kompozycje poprzez zmianę ko-loru płomienia. Sprzątaczki patrzyły na to z dezaprobatą, jednak ochmistrzyni nie krytykowała tego pomysłu tak jak reszta służby. Sam mentor nie zwracał na to w ogóle uwagi; miał ważniejsze sprawy na głowie niż wystrój wnętrz. Niewielkie uwolnienie mocy było dla niego co najmniej normalne, przez co nie zdarzyło mu się pochwalić uczennicy za tę prostą sztuczkę.
— Chciałbym cię o coś prosić – powiedział, kiedy zasiadł u szczytu dębowego stołu, a adeptka zajęła miejsce po prawej.
— Tak, mistrzu? – uniosła brwi, zastanawiając się nad tym, co może chcieć od niej men-tor.
— Muszę wyjechać pojutrze na kilka dni – oświadczył spokojnie, nalewając sobie i roz-mówczyni zupę rakową. – To dość pilna sprawa, która nie może czekać. Byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli w tym czasie odwiedzisz moją znajomą i pomożesz jej przy pracy.
— Co ma mistrz na myśli? – w jej głosie rozbrzmiała ciekawość. Była szczerze zaintere-sowana szczegółami.
— Jest miejską znachorką, prowadzi niewielką lecznicę nieopodal ratusza. Mogłabyś się nauczyć od niej ciekawych rzeczy podczas mojej nieobecności. Poza tym zielarstwo ma wiele wspólnego z magią, również tą, w której cię szkolę.
— Jak długo miałaby trwać praktyka?
— Aż wrócę z powrotem do miasta – odparł, wędrując wzrokiem z jednego półmiska na drugi. – Te udka wyglądają smakowicie, nałożysz mi kilka?
— Tak, oczywiście... — trochę zdezorientowana tak nagłą zmianą tematu wychyliła się, żeby sięgnąć po talerz. Zastygła, słysząc cykanie mentora.
— Siłą woli – sprostował, patrząc na nią z uwagą. Piwne oczy śledziły każdy jej ruch.
Dziewczyna usiadła prosto na krześle, przylegając plecami do wysokiego, całkiem wy-godnego oparcia. Oczyściła umysł, skupiając całą swoją uwagę na półmisku. Dzięki cienkiej fali energii uniosła nieznacznie trzy udka i przeniosła je nad talerz mentora. Opadły miękko, kiedy rozluźniła mięśnie. Momentami centrowanie myśli na jednym przedmiocie wymagało od niej sporego wysiłku. Ostatecznie była dopiero początkującą adeptką.
— Dziękuję – mistrz uśmiechnął się niezauważalnie, zabierając się za podane mięso. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę i stanie się to twoim nawykiem, na który nie będziesz zwracać w ogóle uwagi.
— Coś na zasadzie oddychania?
— Otóż to – przytaknął. Zamilkł na chwilę, utkwiwszy bezwiedny wzrok gdzieś przed sobą. – Sesylia jest dość wymagającą osobą, jednak znam twoje nawyki i zachowania na tyle dobrze, by móc śmiało stwierdzić, że nie powinnaś mieć problemów ze spełnianiem jej oczeki-wań – spojrzał na powrót na uczennicę. Jego nieprzenikniony wyraz twarzy nie zdradzał żad-nych emocji. – Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo zależy mi na godnej reprezentacji?
— Oczywiście, że nie, mistrzu! – odpowiedziała natychmiast, wypinając dumnie pierś. Cieszyła się na samą myśl o tak poważnej misji i możliwości zdobycia nowej wiedzy z dotąd niepoznanej dziedziny nauki. W jej oczach iskrzyły się radosne ogniki. – Obiecuję, że nie zawio-dę!
Mentor potaknął głową na te słowa. Skończyli jeść obiad w ciszy – każde z nich poświę-ciło się innym myślom.
Adeptka wróciła do domu niedługo po posiłku. Do końca dnia zastanawiała się wyłącz-nie nad tym, jak będą wyglądać praktyki u pani Sesylii. I jak bardzo zatęskni za swoim mi-strzem – o ile w ogóle dojdzie do takiej sytuacji.

Kolejny dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Od samego rana nie mogła usiedzieć w jed-nym miejscu, przez co trochę na siłę szukała jakichś zajęć do południa. Przynajmniej z pięć razy zaproponowała matce pomoc, chociaż ta zapewniała, że niczego jej nie trzeba. Odwiedziła paru sąsiadów, jednak nikt nie szukał dodatkowych rąk do pracy. Zajrzała do pobliskich sklepów, ale i tam nie znalazła nikogo, kto by jej potrzebował. Z utęsknieniem wyczekiwała słońca w zenicie. Kiedy zegar wybił dwunastą, porwała torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, zarzuciła ją sobie przez głowę na ramię i czym prędzej pobiegła w stronę rezydencji mentora. Kilka razy musiała się zatrzymać, żeby przecisnąć się przez powiększający się tłum w ciasnych uliczkach oraz na mostach. Przyzwyczaiła się do nieumyślnych kuksańców wymierzonych przez przechodniów i nieodłącznych krzyków, dobiegających z placów targowych. Co rusz jakiś kupiec proponował jej wspaniałej jakości wyrób, który zachwalał na sto różnych sposobów; większość z nich zaledwie zahaczała lub całkowicie mijała się z prawdą. Przemierzenie drogi zajmowało jej kwadrans, jednak korki uliczne wydłużały ten czas o kolejne dziesięć minut. Mentor przymrużał oko na ewentualne spóźnienia, ponieważ znał miasto lepiej, niż większość mieszkańców. Wychował się tu, dorastał, uczył i pracował. Dziewczyna spytała go kiedyś, czy zdarzyło mu się opuścić mury na dłużej – w odpowiedzi otrzymała tylko tajemniczy uśmiech. Nurtowało ją to przez kilka dni, jednak widząc, że nie wyciągnie z mistrza niczego więcej, odpuściła sobie.
Mentor czekał na nią w ogrodzie. Siedział na drewnianej ławce pod łukowatym dachem niebieskiej altanki. Ręce opierał na lasce, przytupując nogą znany wyłącznie sobie rytm. Z ka-mienną twarzą obserwował rozciągający się u podnóża wzniesienia widok – różnobarwne pola kwiatów tworzyły przyjemną dla oka tęczę. Ponad nimi rozciągały się masywne góry. Ich szczyty — otulone śniegiem, który nie stopniał mimo doskwierających upałów — chowały się za puszystymi obłokami. Mężczyzna wyglądał na niewzruszonego tym pięknym widokiem; widział go codziennie od wielu lat. Jakkolwiek znudzony lubił tu przychodzić, żeby pomyśleć lub oczyścić umysł. Co dziwne, rzadko używał magii w tym miejscu. Traktował ogród jak coś świętego, nienaruszalnego. Tego samego oczekiwał od swojej podopiecznej.
— Dzień dobry... mistrzu – wydyszała, zatrzymując się przy altance. Biegła co sił w no-gach by zdążyć na czas, jednak mentor jak zwykle nie przejął się jej spóźnieniem. – Długo... — urwała na chwilę, próbując złapać oddech – długo mistrz czeka?
— Właściwie to nie. Czymże jest kwadrans wobec wieczności? – pytanie wypowiedział teatralnym głosem. Chwilę potem zmarszczył czoło. Ani razu nie zaszczycił uczennicy wzro-kiem; zapatrzył się w przepiękną dal.
— Co dzisiaj robimy, mistrzu? – spytała, siadając obok mentora. Zerknęła na niego wy-czekująco.
— Właściwie, w ramach kary, powinienem oddelegować cię do domu – mruknął cicho. Jego twarz pozostawała beznamiętna jak zwykle.
— Kary? Jakiej kary? – była szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Myślami cofnęła się kilka godzin wstecz, jednak nie udało jej się znaleźć żadnego wspomnienia, w którym po-pełniłaby jakiś karygodny czyn. – Nie rozumiem, co takiego zrobiłam?
Mistrz rzucił na nią okiem, jakby pretensjonalnie. Milczał przez chwilę, aż w końcu wes-tchnął i wytłumaczył swoje słowa:
— Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. Prosiłem, byś poćwiczyła przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie. Gdybyś uczyniła to, co ci zleciłem, byłabyś co najmniej niewyspana lub nieskupiona. Zaś z tego co widzę – pokręcił głową na znak dezaprobaty – tryskasz energią jak po podwójnej porcji obiadu. Nie masz problemów z podzielnością uwagi, a i nie wyglądasz na zmęczoną. Nie wierzę, że po wczorajszym zaprezentowaniu swoich umiejętności dodatkowe ćwiczenia przyszłyby ci z zaskakującą łatwością.
Skończył, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozgoryczenia i... smutku. Zawód, który mu sprawiła, był szczery. Adeptka poczuła silne wyrzuty sumienia. Wstała i ze zwieszoną gło-wą skierowała kroki w stronę dziedzińca.
— Które z moich słów potraktowałaś jako synonim wyrazu „wyjdź"?
Zatrzymała się w pół kroku. Następne trzy godziny spędziła na ćwiczeniu tego, czego nie zrobiła w domu. Milczenie mistrza było dla niej jak nóż w plecy, który wbijany przez prze-szywające spojrzenie, tworzył głębokie bruzdy na psychice oraz sumieniu adeptki. Jakkolwiek bolesne przypominały jej, żeby nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Zwłaszcza w obec-ności maga.

— Ile razy mówiłam, żebyś nie mieszała tego w wysokiej temperaturze?
Trwał trzeci dzień zmagań młodej adeptki z rygorem pani Sesylii. Ta starsza kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka mentora dziewczyny, była chodzącym demonem, który nie znał litości nawet w skrajnych sytuacjach. Nie dopuszczała do siebie żadnych sprzeciwów, a każdą wymówkę kwitowała słowami: „co cię boli to amputuj", „dni księżycowe to nie choroba, możesz normalnie pracować", „jeśli tak cię przemęczam wracaj do domu – droga wolna". Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych ze znachorką adeptka wycofała wszystkie złe słowa, skierowane niegdyś w stronę mistrza. Co stwierdziła z przerażeniem – przy pani Sesylii był niczym baranek. W wolnych chwilach – sporadycznie pozwalano jej odetchnąć na trzy minuty – modliła się o szybki powrót nauczyciela. Tęskniła za nim jak nigdy wcześniej.
— Zadałam ci pytanie.
Dziewczyna oderwała wzrok od miedzianego kotła, zatrzymując go na pociągłej twarzy pani Sesylii. Liczne zmarszczki przypominały pofałdowaną tkaninę, co w tym wypadku nie było przyjemnym widokiem. Puste spojrzenie białych oczu kobiety znowu wywołało u dziewczyny ciarki na plecach. Sesylia utraciła możliwość widzenia jeszcze za młodu, kiedy wraz z innymi studentami magii przeprowadzała dość niebezpieczny eksperyment. W przeciwieństwie do pozostałych udało jej się ujść z życiem, jednak bez wzroku. Niemniej jednak wada nie przeszkodziła jej w rozwoju i już po kilku latach stała się sławną i cenioną znachorką. Dziewczyna przeklinała Sesylię za jej metody nauczania, jednak umiejętności oraz doświadczenie wzbudzały szczery respekt. Jakkolwiek okrutna — znała się na rzeczy.
— Powtarzała pani co najmniej pięć razy, tak, wiem, znowu źle.
— Wyjaśnij mi sens takiego bezmyślnego działania – mimo wielu upomnień — bo zdaje się, że nie bardzo rozumiem.
— Zamyśliłam się.
— Ach, zatem o to chodzi. Najwyraźniej niezbyt jasno wyraziłam się przy pierwszym naszym spotkaniu. Powtórzę, byś tym razem dobrze przetworzyła informacje – nie toleruję głupoty oraz jej pochodnych. Takie rzeczy możesz ćwiczyć sobie z mistrzem, jednak póki prze-bywasz ze mną, oczekuję od ciebie pełnego skupienia i rozmysłu nad tym, co robisz.
— Przepraszam.
— Puste słowa zachowaj dla siebie. Powiem tylko tyle – nie chcesz poczuć na własnej skórze, jak to jest ucierpieć przez własną głupotę. Wylej tę karykaturę porządnej mikstury i zacznij od nowa. Wrócę za jakiś czas, żeby sprawdzić efekt.
— Wychodzi pani?
— Tak. Mam zamiar wypożyczyć ci książkę, która pomoże ci w dorosłym życiu.
— Jaką? – dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Dedukcja oraz bezgłośne wyciąganie oczywistych wniosków.
Sesylia odwróciła się i opuściła izbę na piętrze, pozostawiając po sobie kwiatowy zapach własnoręcznie stworzonych perfum. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy pozostała sama. W lecznicy byli jeszcze inni pomocnicy, jednak ich obowiązki skupiały się wokół chorych, ulokowanych na parterze. Prócz Sesylii tylko młoda adeptka mogła poruszać się swobodnie po całym budynku, zarówno dolnej, jak i górnej części.
Spojrzała do kotła. Czerwona, klejąca się maź zaczęła niebezpiecznie bulgotać. Dziew-czyna zapomniała o zmniejszeniu płomienia, przez co mikstura nadawała się wyłącznie do usunięcia. Pociągnęła nosem, patrząc na katastroficzny efekt dwugodzinnej pracy. Wyraźnie niezadowolona machnęła ręką, mamrocząc coś pod nosem, a podejrzana substancja w kotle momentalnie zniknęła, pozostawiając nieskazitelnie puste dno. Zerknęła kątem oka na otwartą księgę, w której był przepis na miksturę uzdrawiającą – wiedziała, że to podstawa znachorstwa i że musi to opanować, jeśli nie przez wymóg Sesylii, to chociaż dla własnego dobra.
Wzięła głęboki wdech. Skupiła wewnętrzną energię w śródręczach. Unosząc dłonie nad kocioł, pozwoliła, by strumienie wody napełniły naczynie prawie po sam brzeg. Mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, którego nauczyła ją Sesylia, jednak mentor prosił ją przed wyjazdem, by stroniła od tej metody i w miarę możliwości stosowała magię tlącą się w duszy.
Zanim zaczęła naukę, przeczytała dużo książek na temat dualistycznej naturze magii. Początkowo używano wyłącznie energii wewnętrznej (takiej, która wypływała bezpośrednio z magii w duszy), jednak wraz z rozwojem cywilizacji opatentowano prostsze i szybsze zastoso-wanie magicznej siły. Zauważono, że pewne gesty oraz słowa wykonane i wypowiedziane w tym samym czasie dają konkretny efekt w postaci materii. Późniejsze obserwacje wykazały, że w podobny sposób można wpływać na istniejące już przedmioty. Idea zaklęć rozpowszechniła się w zastraszającym tempie, co w konsekwencji doprowadziło do zapomnienia wcześniejszej, ogólnej metody używania energii wewnętrznej. W całym królestwie zostało zaledwie kilku magów, którzy praktykowali magię w taki sposób. Parę lat temu powstała specjalna lista, która miała na celu zidentyfikować oraz ustalić miejsce przebywania tychże staroświeckich czarowników. O ile sam pomysł mógł uchodzić za dobry, o tyle jego wykonanie było praktycznie niemożliwe. Wspomniani magowie albo często podróżowali, albo nie mieli stałego miejsca zamieszkania, albo po prostu ignorowali tak idiotyczne spisy, które dążyły do szufladkowania społeczności magicznej. Do jej mistrza wieść w ogóle nie dotarła, a przynajmniej udawał, że o niczym nie słyszał. Nawet uwierzyłaby w to zapewnienie, gdyby nie kpiący uśmiech, który mówił więcej, niż chciałoby się wiedzieć.
Swego czasu zapytała się mentora, dlaczego tak bardzo stroni od zaklęć. Ich rozmowa, a raczej to, co powiedział, wywarła na niej ogromne wrażenie. Długo jeszcze nad tym myślała.
— Wiesz, dlaczego powstały formułki, powszechniej znane jako zaklęcia? – spytał w od-powiedzi na jej pytanie.
— Nie mam pojęcia, mistrzu – odparła szczerze.
— Ludzie stali się leniwi, najprostsze czynności wymagały od nich dużego skupienia, przez co szybko tracili cierpliwość i chęć na cokolwiek. Zaklęcia rozpoczęły nowy rozdział w historii magii. Dały możliwość robienia wielu rzeczy jednocześnie, bez konieczności wysilania się. Wypo-wiadasz słowa, machasz dziwnie ręką, tracisz trochę mocy i bach! Naczynia pozmywane, stół nakryty, obiad podgrzany.
— To, co mistrz mówi, świadczy tylko o tym, że zaklęcia są naprawdę pożytecznym i eko-nomicznym rozwiązaniem.
— Doprawdy? Wokół jakiej materii skupiają się te prześmieszne formułki?
— Wokół materii nieożywionej.
— Wyobraź sobie taką sytuację. Całe życie uczyłaś się zaklęć, które mogą przydać ci się na co dzień. Wraz z rodziną mieszkasz na skraju miasta, tuż przy głównym trakcie. Nic nie mąci wa-szego szczęścia. Pewnej nocy grupa banitów napada na wasze domostwo, niszcząc cały dobytek. Trójka z nich zmierza w twoją stronę, by dokonać haniebnego czynu. Twój mąż zmaga się z pozo-stałymi w innym pomieszczeniu, dzieci chowają się za tobą, w rogu ściany. Co robisz?
— Używam magii, by...
— Jakiej magii, młoda damo? Znasz wyłącznie zaklęcia, które mogą wpłynąć na materię nieożywioną. Nie wiesz, jak wytworzyć kulę ognia. Nie masz pojęcia, jak odruchowo uformować barierę ochronną, która ochroniłaby ciebie oraz twoje dzieci przed atakiem bandytów. Jedyne, co mogłabyś zrobić w tej sytuacji to wypowiedzieć zaklęcie zamiatania podłogi, kierując je na zbi-rów. Pamiętaj jednak, że miotła jest dość słabą bronią, a talerzami nic nie wskórasz na dłużą me-tę. Przed dywanem również da się uchronić. Czy teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo potępiam to „wielkie odkrycie", jakim są zaklęcia? Czy rozumiesz, dlaczego uczę cię – jak to większość ma-gów określa – „staroświeckiej" metody stosowania magii?
— Chyba tak... Czy ludzie nadal tworzą zaklęcia?
— Tym bardziej ambitnym uda się czasami coś opracować, jednak zajmuje to dużo czasu. Zaklęcia są strasznie ograniczone, przede wszystkim dlatego, że – jak słusznie zauważyłaś — skupiają się wokół materii nieożywionej. Gdyby ludzie nie byli tak leniwi, świat byłby niezmiennie piękny. Energia wypływająca z magii jest jedyną słuszną, nieskrępowaną żadnymi barierami me-todą na wykorzystanie swojej mocy. W ten sposób możesz kontrolować zarówno materię nieoży-wioną, jak i istoty żywe.
— Kontrolować...?
— Faktycznie, to trochę przesadzone słowo. Wpływać – tak, wpływać brzmi lepiej. Z cza-sem zauważysz, że jest to równie proste, co wypowiadanie zaklęć.
Od tamtej pory w ogóle nie wypowiadała formułek i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na pewne odstępstwa. Chciała być posłuszna naukom mistrza, tym bardziej, że już raz go zawiodła. Dzięki tej rozmowie zrozumiała, jak bardzo zależy mu na poprawnym wyszkoleniu, które dojdzie do skutku tylko i wyłącznie poprzez zaangażowanie obu osób. Obiecała, że będzie go godnie reprezentować u Sesylii, niezależnie do tego, jaki rygor wprowadzi. Robiła wszystko, by dotrzymać słowa.
Nawet nie patrząc na kocioł, wysłała w jego stronę niewielką cząstkę energii, którą wcześniej uformowała w płomień. Tym razem zastanowiła się trzy razy nad jego wielkością. Kiedy była przekonana, że wszystko jest w porządku, zaczęła postępować zgodnie z przepisem odnotowanym w księdze. Kolejne etapy warzenia nie wykazywały żadnych odstępstw od in-strukcji – zdziwiła się, że całość przebiega jak najbardziej pomyślnie. Za pomocą siły woli wrzucała, a potem mieszkała składniki w kotle. Konsystencja nabierała powoli przyjemną dla oka barwę.
Po godzinie pozwoliła sobie zgasić ogień. Ogarnięta niepewnością przyjrzała się zawar-tości kotła. Delikatnie błyszczący, czerwony płyn spełniał oczekiwania, jakie zanotowano w księdze. W pełni zadowolona z siebie adeptka odruchowo sięgnęła po chochlę i fiolkę, jednak odłożyła je, kiedy przypomniała jej się prośba mentora o liczne ćwiczenia siły woli. Skupiła się na flakoniku, przenosząc go nad kocioł. Wytężając całą swoją moc, opuściła go nieznacznie, żeby płyn mógł dostać się do środka naczynka. Skoncentrowana, nie zwracała uwagi na kro-pelki zimnego potu spływającego jej wzdłuż policzków. Z powrotem uniosła fiolkę, teraz wy-pełnioną miksturą uzdrawiająco. Skierowała ją ku sobie i...
... Upuściła, widząc wchodzącą Sesylię. Zaczęło się w niej gotować, kiedy usłyszała pełen politowania głos kobiety:
— A ty znowu bawisz się tą twoją lewitacją? Żałosne. Mówiłam Nimodowi, żeby nie upierał się tak przy swoim. Jak zwykle wie lepiej.
— Owszem, wie – przyznała gwałtownie adeptka. – I zapewniam panią, że nie bez po-wodu potępia zaklęcia. Nie daje się ograniczyć, jak cała reszta.
— Och, doprawdy? – Sesylia uśmiechnęła się złowrogo. – Oszczędź mi monologu, jaki to twój mistrz nie jest wspaniały – pokręciła głową, a jej twarz wykrzywił grymas. — Znam go znacznie dłużej od ciebie, dziecko, i uwierz mi, serdecznie tego żałuję. A jeśli nie chcesz stracić dobrego zdania o Nimodzie, to szczerze ci radzę – wracaj do domu. W tej lecznicy nie ma miej-sca na niepotrzebną iluzję oraz fałsz. Żadne zaklęcie ani energia wewnętrzna nie są wstanie zmienić tego, co kiedyś zaszło.
— A co takiego zaszło?
Sesylia zamilkła, patrząc bezwiednie na zapełniony książkami regał przy ścianie. W końcu machnęła zbywająco ręką, kręcąc nieznacznie głową.
— Nieważne. Lepiej, żeby ta zbrodnia nie wyszła z powrotem na światło dzienne. Po-wiem ci tyle, dziecko. Nimod nie jest tak święty, za jakiego go uważasz. Miej oczy dookoła gło-wy i nie daj się zwieść jego staroświeckim gadkom.
— Nie rozumiem. O czym pani mówi, pani Sesylio? – adeptka była wstrząśnięta słowami znachorki. Jaka zbrodnia? Co się kiedyś wydarzyło? Po co te przestrogi?
— Może nie masz ręki do zielarstwa, jednak w przyszłości będzie z ciebie dobry mag. Lepiej zmień nauczyciela, nim będzie za późno, drogie dziecko. Tymczasem – wracaj do domu.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Coś jej mówiło, że kolejne lekcje z mentorem nie będą już takie same. Tajemnica, którą skrywała Sesylia, a która dotyczyła Nimoda dała jej powód do zmartwień. Musiała się dowiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie od znachorki to od mistrza.
— Ach, jeszcze jedno. Zachowaj sobie tę księgę. Może nie masz ręki do zielarstwa, ale i tak pokładam w tobie nadzieje. Każda źle uwarzona mikstura lecznicza jest dobrą trucizną. Pamiętaj o tym.
— Dziękuję... Dziękuję, pani Sesylio! – nie mogła uwierzyć własnym uszom. Sesylia wie-rzy w nią! Ten szatan w kobiecej skórze pokłada w niej nadzieje! Przed wyjściem chciała spytać o coś jeszcze. – Pani Sesylio? Mam pytanie.
— Tak? – kobieta nie odwróciła się do niej, dotykając brzegi starych ksiąg, jakby w po-szukiwaniu tej jednej, konkretnej.
— Czy w razie kł... problemów mogę zwrócić się do pani o pomoc?
— Całkowicie zapomniałam! – krzyknęła nagle.
— O czym? – spytała zdezorientowana adeptka.
— Miałam przynieść ci książkę o bezgłośnym wyciąganiu oczywistych wniosków.

Kiedy dziewczyna opuściła lecznicę, Sesylia w końcu znalazła księgę, której szukała. Doskonale znała jej kształt i zapach. Wiedziała również, gdzie szukać konkretnej rzeczy. Ze środka woluminu wyciągnęła zniszczony przez upływ czasu kawałek pergaminu. Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Pod spodem skreślono teraz już ledwo widoczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Sesylia zacisnęła pięści, pochylając się nad obrazkiem. Kręcone włosy, białe niczym śnieg, opadły na wątłe ramiona, pojedynczymi kosmykami wchłaniając spływające łzy. Kobieta zaczęła cicho szlochać w zaciszu swojej lecznicy.
— Pani Sesylio? – dobiegł ją głos zza drzwi, a zaraz po tym delikatnie pukanie. – Pani Sesylio! Potrzebujemy pomocy. Pacjent wybudził się ze śpiączki i dostał dziwnych drgawek.
— Już... Już idę... — odpowiedziała załamanym głosem, ocierając twarz o rękaw sukni. Zanim wyszła, jeszcze raz „spojrzała" na obrazek.
Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Każdy adept był podpisany swoim imie-niem; od lewej: Zaja, Bret, Kytia, Sesylia, Nimod. Pod spodem skreślono teraz już ledwo wi-doczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Fotografia została zrobiona tuż przed nieszczęsnym eksperymentem.
Nikt, prócz Sesylii nie przeżył.
Nikt.
Przybrała maskę niewzruszonej, obojętnej znachorki i z zaciśniętymi zębami zeszła na dół.

Dziewczyna wślizgnęła się do środka, starannie – nie wydając przy tym żadnego dźwię-ku – zamykając drzwi. Jej wzrok szybko przyzwyczaił się do panującej w komnacie ciemności, jednak nie wyobrażała sobie szukać czegokolwiek po omacku. Uformowała przed sobą jasną kulę światła, która pomogła jej rozeznać się na dotąd niepoznanym terenie.
Znajdowała się w bibliotece, gdzieś na tyłach rezydencji mistrza. Doszła do wniosku, że jeśli miałaby coś znaleźć w związku z tą dziwną tajemnicą, to znajdzie to albo w bibliotece, albo w sypialni mentora. Wolała zacząć od tego pierwszego, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze chciała odwiedzić tutejszą skarbnicę wiedzy. Nimod nigdy jej tego nie zaproponował, toteż sama musiała się w końcu zaprosić. Poza tym, jak można być tak samolubnym? Tyle książek ukrytych w ciemnych, zimnych ścianach rezydencji. Toć to prawie wandalizm!
Nikt nie wiedział o jej obecności. Pod osłoną nocy przemknęła się do ogrodu, a stamtąd przez taras weszła do środka głównego budynku. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje towarzyszyło jej podczas całej eskapady i nie dawało spokoju nawet w bibliotece. Słyszała o magicznych czujkach, jednak wątpiła, by ktokolwiek wysłał za nią takiego szpiega. Chociaż...? Może mistrz chciał się upewnić, że dobrze wypełnia swoje obowiązku u Sesylii? Albo sama znachorka po-stanowiła mieć na oku młodą adeptkę, którą wyrzuciła z lecznicy? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Na bibliotekę składały się kilkunastometrowe, wysokie prawie pod samo sklepienie regały, tworzące sześciokąt na samym środku komnaty. Wszystkie wypełniono po brzegi książkami, które różniły się od siebie pod wieloma względami. Każdy regał poświęcony był innej dziedzinie. Dziewczynie trudno było określić choć jedną z nich. Stanęła przy najbliższej półce, oświetlając kulą tytuły książek. Większość z nich albo była nieczytelna, albo napisana w dziwnym, nieznanym języku — dotychczas nie spotkała się z takimi literami. Pożerana przez ciekawość zajrzała do jednego z tych tajemniczych woluminów. Kiedy dotknęła poniszczoną, brązową okładkę z wyrytymi znakami, poczuła mrowienie w palcach. Nim zdążyła zareagować, wypływający z książki prąd przeszył całe jej ciało. Krzyknęła, szybko odrzucając od siebie tomiszcze. Nie dość, że nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze jakieś dziwne księgi karały ją za to, że włamała się w nocy do rezydencji mentora. Poza tym — na co komu elektryzująca lektura?!
Nagle dobiegł ją odgłos czyichś kroków tuż za drzwiami i jakieś stłumione szepty. Czym prędzej zgasiła kulę światła, cofając się pod ścianę, gdzie było szczególnie ciemno. Modliła się w duchu, by nikt nie zauważył jej obecności, a leżącą na posadzce książkę potraktowali jako dziwny zbieg okoliczności, ewentualnie nagłe pojawienie się Białej Damy czy innych nocnych mar.
— Słyszałem czyjś głos! — powiedział jakiś mężczyzna, który akurat wszedł do biblio-teki. Trzymał w ręku świecę, z której skapywał wosk. Za nim czaiła się jakaś inna postać, prawdopodobnie kobieta. Odpowiedziała mu coś, jednak była na tyle daleko, że adeptka nie dała rady dosłyszeć. — Nie, nie wydawało mi się, jestem pewien!
— Och, dajże spokój. Jest noc, a pan Nimod wyjechał kilka dni temu. — tajemniczą po-stacią okazała się jedna z pokojówek. — Kto wpadłby na pomysł, żeby akurat dzisiaj i to o ta-kiej porze włamywać się do biblioteki?
— Może złodziej? — zasugerował bardzo bystrze mężczyzna. Adeptka rozpoznała w nim lokaja. Serce jej zamarło, kiedy zaczął zbliżać się w jej stronę ze świecą. Liczyła na to, że jego towarzyszka odwiedzie go od pomysłu dalszego przeszukiwania komnaty.
— Złodziej książek? Dobre sobie! — pokojówka pociągnęła mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął, prawie wywracając się do tyłu. — Chodźże, nie ma czasu na pierdoły! Mieliśmy dokoń-czyć partię w karty.
— Już idę, idę... — mruknął niezadowolony, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem naj-ciemniejsze kąty. — Przysięgam, że coś słyszałem!... — powiedział coś jeszcze, jednak w tym samym momencie zamknął za sobą drzwi i jego słowa zostały przytłumione.
Zdjęta trwogą adeptka odetchnęła z ulgą. Dla pewności odczekała kwadrans — dopiero później czmychnęła niepostrzeżenie z rezydencji. Postanowiła, że wróci tam jutro w porze obiadowej. Pani Emilia z pewnością nie będzie miała nic przeciwko takiej wizycie, a tym bar-dziej nie powinna robić problemów z wpuszczeniem jej do biblioteki. Sypialnię mentora pozo-stawiła sobie na później.

Nimod siedział na szczycie jednego z regałów, ocierając twarz z krwi, kiedy usłyszał otwierające się drzwi. Jego wyczulone zmysły nie dawały się oszukać nawet skrytobójcom. Sędziwy wiek w żaden sposób nie pogorszył jego kondycji, zarówno fizycznej, psychicznej i magiczno—duchowej. Mimo pewnych problemów z nogą czuł się naprawdę młodo. Za powód obierał pewną przypadłość, o której wiedział tylko on sam. I Sesylia, niestety. Głupi zbieg oko-liczności doprowadził do daleko idących komplikacji... O ile tak można nazwać śmierć przyja-ciół.
— A ta panna co tu robi? — mruknął do siebie, wręcz niesłyszalnie. Szybko zaczerpnął trochę energii, by okryć się przezroczystą peleryną niewidzialności. Miał teraz dobry pogląd na to, co zamierzała zrobić jego uczennica.
Spod nieprzeniknionej maski obojętnego mistrza zaczęły wypływać niechciane emocje. Nimod wyraźnie się zdenerwował, kiedy adeptka rozpoczęła poszukiwania igły w stogu siana. Zaczęła od regału oznaczonego na samym szczycie rzymską "V". Zacisnął pięści. Nie mógł po-zwolić na to, by któraś z ksiąg wpadła w jej niepowołane ręce.
Dziewczyna wyciągnęła poniszczony wolumin, jednak w tym samym czasie stary mistrz posłał w jej kierunku delikatny impuls elektryczny, który miał ją tylko nastraszyć. Nie spodziewał się, że krzyknie. Cóż — kolejny nieprzewidziany wypadek przy pracy.
Poczekał, aż lokaj z pokojówką wyjdą, a adeptka wymknie się z rezydencji. Zdjął z siebie niewidzialną powłokę, która teraz stała się co najmniej zbędna.
— A więc zachciało ci się grzebać w moich rzeczach, tak? — mamrotał do siebie, powracając do wycierania twarzy. Biała chustka stała się już prawie cała czerwona od wchłoniętej krwi. — Świetnie, młoda damo. Świetnie.

Dziewczyna obudziła się cała spocona. Spojrzała w stronę okna – na dworze było jesz-cze ciemno, choć delikatne barwy fioletu pojawiające się tu i ówdzie na niebie zwiastowały niedaleki świt. Oddychała głęboko. Koszmar, z którego udało jej się rozbudzić, na długo utkwił jej w pamięci.
W sennej wizji widziała Nimoda, który z zimną krwią poświęca niewinnych ludzi w jakimś mrocznym rytuale. Ulatujące dusze działały korzystnie na jego magię oraz ciało – stawał się sil-niejszy i bardziej odporny, zaś pochłonięta energia odejmowała mu kilkanaście lat, dzięki czemu wyglądał na znacznie młodszego. Stojąc po środku wyrysowanego okręgu runicznego, który był charakterystyczny dla czarnych magów, śmiał się głośno, a jego głos – niczym piekielny rechot – roznosił się po całej wieży, przeszywając na wskroś nielicznych, którzy zachowali swoje życia.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wprowadziło wyrywającą się kobietę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z perspektywy trzeciej osoby — szybko rozpoznała w udręczonej postaci Sesylię. Rozglądała się dookoła i chociaż nie mogła nic zobaczyć, nasłuchiwała z wytężoną uwa-gą, próbując sobie wyobrazić obecną sytuację. Śmiech Nimoda, zapach siarki i zgnilizny oraz wzburzona magia pozwoliły jej na bezbłędne rozpoznanie; wiedziała, że nie ma szans na przeży-cie.
— Sesylio... Droga Sesylio... — zaczął Nimod, jednak kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Napluła mu prosto na twarz.
— Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!
— Po tylu latach cały czas żywisz do mnie urazę – mistrz adeptki pokręcił głową z dez-aprobatą. Machnął ręką na trzymających Sesylię mężczyzn. – Puśćcie ją. I przyprowadźcie mój skarb.
Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, co mentor miał na myśli, mówiąc „mój skarb", jednak szybko otrzymała odpowiedź. Ci sami panowie przyprowadzili do wieży jeszcze jedną kobietę – ją samą, tylko trochę starszą. Beznamiętne spojrzenie oraz puste oczy mogły wskazywać na jakieś opętanie – czyżby Nimod posunął się do tak haniebnego czynu?
— Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy – ciągnął, podcho-dząc do uczennicy. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na samą siebie. – Teraz jest takim sa-mym... Jak to określiłaś? Ach, tak – plugawym mieszańcem. Jest takim samym plugawym mieszań-cem co ja.
— Jak... JAK ŚMIAŁEŚ?! – Sesylia wydała z siebie potworny krzyk. Poczucie niewybaczalnej winy oraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać ją od środka. Upadła na kolana, dysząc ze wściekłości. – Przyrzekam ci, Nimodzie, że zapłacisz za swoje wszystkie grzechy. Zabije cię twoja własna broń... — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Może. A może nie? – Nimod spojrzał na Sesylię z politowaniem. – Nie liczę na huczny pogrzeb, ani nawet wieniec pożegnalny.
Pokręcił smętnie głową, kładąc ręce na ramionach uczennicy. Wyszeptał jej coś do ucha, na co zareagowała pojedynczym skinieniem. Wzięła posłusznie nóż, który leżał na ziemi przy ostatniej ofierze i podeszła z nim do Sesylii.
— Co on z tobą zrobił, dziecko? – kobieta była bliska rozpaczy. Czując obecność adeptki, zaczęła płakać. – Dlaczego mnie nie posłuchałaś?!
Nie odpowiedziała na pytanie znachorki. Złapała ją białe, poniszczone włosy, odchylając głowę do tyłu. Jednym, pewnym ruchem podcięła jej gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze snu była duma malująca się na twarzy mentora. Duma z dobrze wykonanej roboty, na której wypełnienie czekał od dawna. Coś na zasadzie egzaminu końcowego.
Zaliczyła test – stała się taka jak jej mentor.
Wygrzebała się z łóżka i nie dbając o żadne nakrycie na spocone ciało, podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem.
Stała się taka jak jej mentor... Czyli czarnym magiem.
Pokręciła głową. Nie, to z pewnością było tylko głupie, bezpodstawne wyobrażenie wy-kreowane przez wulkan skrajnych emocji. Przecież ktoś taki jak Nimod nie mógł pałać się naj-plugawszą ze wszystkich rodzajów magii. To tak jakby powiedzieć, że pani Sesylia była po go-dzinach demonem straszącym małe dzieci. Chociaż nawet mogło uchodzić za bardziej prawdo-podobne.
Czuła, że natłok myśli zaczyna ją zupełnie przerastać. Co gorsza, nie miała nikogo w po-bliżu, komu mogłaby zwierzyć się z tych dziwnych przemyśleń oraz historii. Matka była zbyt chora, żeby zrozumieć powagę sytuacji, zaś ojciec przebywał gdzieś daleko na wojnie.
Odetchnęła głęboko.
— To tylko zły sen... — wyszeptała, próbując uspokoić zszargane nerwy. — Tylko zły sen...
Zamknęła okno i przy zapalonej kuli światła położyła się z powrotem spać. Tym razem wyśniła błogą pustkę.

Coś natarczywego, szamotającego jej ramię, zmusiło ją do otwarcia oczu. Stał nad nią ja-kiś rudy chłopiec, którego rozpromieniona twarzyczka usypana była piegami. Zielone oczy patrzyły na nią bystro, czekając, aż da znak życia.
— Co się stało? — spytała niepewnie, siadając na łóżku. Chłopczyk odsunął się, dając dziewczynie trochę przestrzeni osobistej.
— Nazywam się Tedor, ale wszyscy mówią mi Teddy. Jakiś starszy pan z pandą kazał ci to przekazać — młokos wręczył adeptce zalakowaną kopertę. Dziewczyna poczuła ciarki na całym ciele.
— Jak dawno go widziałeś? — dopytywała, przerażona samą myślą, że mentor powrócił do miasta.
— Bo ja wiem... Może kwadrans temu. Lepiej szybko mu odpowiedz — wyglądał, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk!
Chłopiec ukłonił się i w pośpiechu opuścił dom młodej adeptki. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, próbując drżącymi rękoma otworzyć kopertę. Udało jej się dopiero przy trzecim podejściu.
W środku znajdował się kawałek pergaminu, na którym drobnymi literami skreślono kilka zdań:

Młoda damo,
wróciłem i oczekuję Cię jeszcze przed obiadem. Terminowanie u Sesylii możesz uznać za zakończone — mam nadzieję, że wiele się nauczyłaś.
PS. Pani Emilia przygotowała dzisiaj potrawkę z królika — Twoją ulubioną.
Twój mentor.

— Świetnie... Ciekawe czy już wie, że Sesylia wyrzuciła mnie z lecznicy? – mruknęła, gniotąc pergamin w pięści. Nieświadomie spaliła go na popiół, jednak jej uwaga skupiona była na czymś innym i w ogóle tego nie zauważyła.
Ubrała się, przekąsiła coś na szybko i nie odwlekając nieuchronnego wyszła z domu, po drodze zabierając ze sobą torbę z notatkami i księgą od pani Sesylii. O ile zazwyczaj gnała co sił w nogach, o tyle dzisiaj w ogóle się nie spieszyła. Wtopiła się w tłum przechodniów, ponownie ogarnięta przeczuciem, że ktoś ją obserwuje. Myśl, że próbuje odkryć jakąś wielką tajemnicę powoli wpływała na jej psychikę, wywołując niemal skrajnie paranoiczne emocje i złudzenia.
Kiedy przebrnęła przez zatłoczony most, ktoś wbiegł na nią z impetem i przewrócił. Nim zdążyła jakoś zareagować, nieznajomy zabrał jej torbę i puścił biegiem przed siebie. Dziewczyna pozbierała się i prędko ruszyła w pościg za złodziejem, ale ten okazał się zbyt szybki — zniknął z pola widzenia. Zrezygnowana adeptka bez słowa pogodziła się ze stratą i chcąc nie chcąc wróciła na główną ulicę.

— Co tam masz, Zedrick?
Złodziej, upewniwszy się, że adeptka zrezygnowała z pogoni, spokojnie zmienił trasę i wpadł do gildyjnej rudery, która mieściła się w jednej z karczm. Nie zajmował wysokiego sta-nowiska w hierarchii, jednak jak nikt inny potrafił szybko uciekać. Z taką zdolnością łatwo przychodziła mu grabież na zamyślonych przechodniach.
— Jeszcze nie zaglądałem, Hebe — odpowiedział na pytanie kolegi po fachu. Przysiadł się do niego oraz pozostałych trzech mężczyzn. Cała czwórka sączyła leniwie ciemne piwo. — Torba jest dość ciężka, ale nie słyszałem, żeby coś w niej pobrzękiwało.
— Jeśli to znowu jakieś śmieci Neya może się wkurzyć — zauważył siedzący obok Zed-ricka kompan. Był z nich wszystkich najstarszy, co samo w sobie dawało dobry powód do nie ignorowania jego uwag.
— Och, daj spokój, Vetusie — Zedrick miał zupełnie inną klasyfikację priorytetów niż dowódczyni gildii oraz większość złodziei. — Może to nie było złoto, ale!...
— Pokażesz, co tam masz, czy nie? — Hebe wyglądał na zniecierpliwionego.
— Już, już.
Zedrick wysypał zawartość torby na stół, przy którym siedzieli. Jakieś przybory do pi-sania, pojedyncze arkusze pergaminu oraz duża, stara księga nie zbudziły wielkiego entuzja-zmu wśród złodziei. Cała czwórka spojrzała z politowaniem na kolegę.
— Czyli jednak śmieci... Brawo, Zedrick. Okradłeś uczonego! — Crud, siedzący między Vetusem a Hebe, zaczął głośno rechotać.
— Bardzo zabawne, bardzo! — złodziej wyraźnie się obruszył. Wrzucił wszystko z po-wrotem do torby i zarzucił na ramię. — Neya oceni, czy to śmieci, czy nie. Później będzie wam łyso!
— To żeś dowalił, stary... — mruknął Vetus, zerkając kątem oka na czwartego towarzy-sza. Łysy Ilo zmarszczył czoło. Powoli docierało do niego znaczenie słów Zedricka.

Zedrick zostawił kolegów w głównej izbie karczmy i udał się na górę. Pierwsze piętro zajmowali zwykli członkowie gildii, druga kondygnacja należała do mistrzów fachu, zaś poddasze oddano pod wyłączny użytek dowódczyni, powszechnie znanej jako Trawiastooka. Wejścia do jej "królestwa" strzegli prywatni ochroniarze, dwójka osiłków, którzy wbrew wszelkim stereotypom grzeszyli bystrością.
Złodziej zatrzymał się na drugim piętrze, ogarnięty niepewnością co do słuszności po-mysłu. Wiedział, że Neya interesowała się magią, jednak nie był przekonany, czy warto zawra-cać jej głowę jakimiś notatkami i księgą. Ostatnio, kiedy przyszedł pochwalić się zdobytym łupem zbeształa go na oczach całej gildii i kazała wyrzucić wszystkie fanty, bo okazały się co najmniej bezwartościowe.
— Co jest, Zedrick?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc za sobą znajomy głos.
— O, cześć, Viki.
Młoda złodziejka, znana z wyłudzania informacji, wyszła akurat z pokoju swojego mi-strza fachu. Musiała odwalić kolejną dobrą robotę, bo przy pasku od spodni zawiesiła dużą sakiewkę wypełnioną monetami. Spojrzała pytająco na Zedricka, który wyraźnie borykał się z jakimś problemem.
— Wszystko w porządku? — spytała. W oczekiwaniu na odpowiedź przeczesała palcami rude, sięgające ud włosy. Mówi się, że rude nie ma duszy, jednak wielu panom nie przeszkadzało to w komplementowaniu dziewczyny. — Wyglądasz, jakby ci Neya dokopała – zaśmiała się, krzyżując ręce na piersiach. Niewiele pań z gildii dorównywało jej rozmiarem tej części ciała.
— Co?... A, nie. Dopiero do niej idę.
— Cóż... W takim razie powodzenia! — z normalnej tonacji przeszła w konspiracyjny szept. — Radzę ci uważać. Mistrz Nigro mówił, że ma dziś podły humor.
Mrugnęła do niego znacząco i wyminęła, żeby zejść na dół.
— Dzięki, zapamiętam — odparł cicho Zedrick, zwieszając głowę. Teraz nie był już ni-czego pewien.
— A, Zedrick? — Viki zatrzymała się na schodach, nie odwracając do kolegi. — Lepiej się pospiesz. Chyba zaraz gdzieś wychodzi.
— Mhm, postaram się.

Pokój na poddaszu był jedynym pomieszczeniem w całej karczmie, gdzie nie dobiegał dźwięk z zewnątrz, zaś ktoś, kto stał pod drzwiami nie był w stanie usłyszeć rozmowy toczącej się w środku. Neya zadbała o to osobiście, eliminując ryzyko podsłuchu. Postarała się również o specyficzny klimat panujący wewnątrz pokoju. Dwa kandelabry ustawione po bokach solid-nego biurka oświetlały centralną część izby, co w efekcie skupiało uwagę wchodzącego wy-łącznie na Neyi. Kryjący się w cieniu ochroniarze pozostawali niezauważeni, dzięki czemu mieli znaczną przewagę, gdyby ktoś zamierzał zamachnąć się na życie Trawiastookiej.
Krępi panowie pilnujący drzwi wpuścili Zedricka do środka. Za każdym razem, kiedy przekraczał próg pokoju na poddaszu przechodziły go ciarki. Już na wejściu uderzał go inten-sywny zapach drogich kadzideł, który wbrew pozorom nie wróżył nic dobrego.
Za biurkiem, które było zawalone różnymi papierami, a na które padało światło kande-labrów, w obszytym puchatą skórką jakiegoś zwierzęcia fotelu siedziała Neya. Pochylała się nad jakąś mapą, rozłożoną w połowie na blacie. Zaznaczała coś na niej, mamrocząc do siebie pod nosem. Zignorowała pojawienie się Zedricka, pochłonięta pracą umysłową.
Złodziej doskonale wiedział, że musi czekać i milczeć, dopóki Trawiastooka nie da mu wyraźnego znaku lub sama nie podejmie rozmowy. Raz zdarzyło mu się przysnąć na stojąco w oczekiwaniu na jakąś akcję ze strony dowódczyni. Był wtedy po bardzo męczącej misji i gdyby nie dobry humor Neyi, z pewnością wyleciałby z karczmy z pominięciem drzwi.
— Mmmmm, powinno być dobrze — wymamrotała, uśmiechając się kątem ust. — Mo-rie!
Z cienia, jak na komendę, wyłonił się jeden z ochroniarzy. Chudy, aczkolwiek umięśnio-ny, przypominał trochę skrytobójcę. Stanął po prawicy Trawiastookiej, poruszając się całkowicie bezszelestnie. Większość złodziei mogła pochwalić się tą przydatną zdolnością.
— Zaniesiesz to na drugie piętro, do Nigro. Przekaż mu, że do jutra chcę mieć informacje — powiedziała to takim tonem, który nie znosił sprzeciwu. Złożyła mapę i wręczyła ją Moriemu. — Pamiętaj, do jutra.
Mężczyzna skinął posłusznie głową i czym prędzej opuścił poddasze. Kiedy mijał Zed-ricka uśmiechnął się do niego zadziornie. Taki niemy gest był często odbierany jako "masz przejebane".
— Podejdź, Zedricku.
Neya skupiła się w końcu na złodzieju, który czekał już prawie pół godziny na audiencję. Zbliżył się nieznacznie do biurka, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego, wyliczonego dystansu.
Rozmowa z Neyą przebiegała zawsze tak samo, według pewnych ustalonych zasad. Każdy, kto przychodził do pokoju na poddaszu, musiał wytrzymać przeszywający wzrok do-wódczyni, której oczy były co najmniej nietypowe, jednak nie ze względu na kolor tęczówek. Coś drapieżnego, jakby głęboko skrywana dzika natura, kłębiło się w jej spojrzeniu. Nie zdarzyło się, żeby taki wzrok zwiastował coś dobrego.
Podczas rozmowy nie należało przerywać dowódczyni, kiedy już coś mówiła. Zazwyczaj ograniczała się słuchania, jednak były kwestie, w których konieczny był jej komentarz. Inna istotna sprawa dotyczyła zabierania głosu przez osoby, które starały się o audiencję. Każdy nieoczekiwany odzew kończył się wyrzuceniem z pokoju. Na początku większość lekceważyła przestrogi starszych złodziei, teraz wszyscy dbali o nienaruszanie zasad zarówno tych panują-cych w gildii, jak i tych obowiązujących podczas rozmowy.
— Co nowego? Masz coś dla mnie? — spytała, przekrzywiając ciekawsko głowę.
— Jakąś godzinę temu zdobyłem kolejny łup. Nie wiem jednak, czy jest czegoś warty, dlatego chciałem się upewnić... — wydukał cicho, podając Trawiastookiej torbę adeptki. Kobieta przejrzała jej zawartość, nie wykazując żadnego zainteresowania. Zedrick tracił już nadzieje, kiedy Neya ni stąd ni zowąd położyła księgę na biurku i zaczęła ją wertować. W zielonych oczach rozbłysnęło zaciekawienie.
— Wszystkie te rzeczy skupiają się wokół znachorstwa, zwłaszcza notatki, jednak ta księga... Nie powiem, nietypowe znalezisko — mruczała, uśmiechając się nieznacznie. Jej niski głos stał się dziwnie przyjemny dla ucha, jakby nuta pogardy zniknęła bezpowrotnie. Zedrick zrozumiał, że naprawdę dobrze trafił. Podły humor poszedł w zapomnienie, robiąc miejsce desperackiej radości. — Ile za nią chcesz? Sto? Dwieście sztuk złota?
Złodziej wytrzeszczył oczy, niepewny tego, co usłyszał. Tyle pieniędzy za jakąś książkę?! To jak wygrać życie.
— Ja... Sam nie wiem. Nie znam się na tym, ale chyba sto sztuk złota wystarczy... — spróbował szczęścia, chociaż coś mu mówiło, że powinien oddać ją za darmo.
— W porządku. Po pieniądze zgłoś się do swojego mistrza. — orzekła, nie odrywając wzroku od książki. Była nią naprawdę zainteresowana. — Komu ukradłeś tę torbę?
— Jakiejś dziewczynie. Szła zamyślona przed siebie. Zaczęła mnie gonić, kiedy porwa-łem zdobycz, ale szybko jej uciekłem i nawet się zdziwiłem, że zrezygnowała z pościgu.
— Pamiętasz, jak wyglądała? — Neya spojrzała na Zedricka uważnie. Złodziej starał się utrzymać kontakt wzrokowy.
— Nie przyjrzałem się. Ciężko mi powiedzieć, czy była zwykłą uczoną, czy magiem.
— Hmm... Zauważyłeś w jej zachowaniu coś szczególnego, że ją napadłeś?
— Właściwie to tak. Była czymś naprawdę zmartwiona i wyglądała, jakby szła na skaza-nie, jakby odebrano jej wszystkie chęci do życia.
— Gdzie ją spotkałeś?
— Na głównej ulicy, tuż za mostem. Szła po lewej stronie, więc zakładam, że zaraz chciała odbić do bogatej dzielnicy.
— Rozumiem... — Neya pokiwała zadowolona głową. — Chyba nawet wiem, gdzie ją znaleźć. Dziękuję ci, Zedricku. Tym razem naprawdę dobrze się spisałeś. Przekaż Rothowi, że ma ci wypłacić dodatkowe pięćdziesiąt sztuk złota. Zignoruj wszelkie bunty, a najlepiej poproś Moriego o potowarzyszenie. Wtedy nie powinno być problemu.
— Dziękuję, Neyo! — Zedrick ukłonił się nisko, nie wierząc we własne szczęście. Opuścił poddasze w wyśmienitym nastroju.

Adeptka dotarła do rezydencji na krótko przed zenitem. Lokaj powitał ją ciepło, pytając o samopoczucie i wyrażając głęboką tęsknotę za jej osobą. Dziewczyna starała się uśmiechać, jednak monosylabiczne odpowiedzi zdradziły informacje o jej nienajlepszym humorze. Męż-czyzna nie zadawał więcej pytań i tylko zaprowadził dziewczynę do gabinetu mistrza. Ten cze-kał na nią już od jakiegoś czasu, umilając sobie czas lekturą. Siedział w jednym z foteli obok rozpalonego kominka.
— Miło cię widzieć po tylu dniach rozłąki — rzekł, wskazując jej miejsce naprzeciwko. Uczennica usiadła posłusznie, kładąc splecione dłonie na podołku. — Co słychać w wielkim świecie?
— Niewiele się działo, mistrzu. Właściwie to wszystko pozostało bez większych zmian — odpowiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy.
— A jednak coś się stało, sądząc po twoim nastroju. — uniósł brew, przyglądając się dziewczynie z pełną uwagą. — Czy powodem jest Sesylia?
— Nie, nie, nic z tych rzeczy, mistrzu... Po prostu... A zresztą — nieważne.
— Powiedz, może wspólnie znajdziemy rozwiązanie twojego problemu.
— Okradli mnie w drodze do rezydencji. Wprawdzie miałam przy sobie tylko notatki i książkę od pani Sesylii, ale... Zależało mi na nich.
— Rozumiem. Faktycznie, nieprzyjemna sprawa. Postaram się zasięgnąć języka tu i ów-dzie — pokiwał głową na znak współczucia, jednak twarz nadal pozostawała niewzruszona. — Póki co, obawiam się, że nie damy rady dzisiaj poćwiczyć.
— Dlaczego, mistrzu? — dziewczyna podniosła głowę, zerkając na mentora z pewnym oporem.
— Używanie energii wewnętrznej nie idzie w parze z podłym humorem. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze — jutro też jest dzień! — uśmiechnął się zdawkowo. — Mimo to był-bym rad, gdybyś została na obiedzie i opowiedziała co nieco o terminowaniu w lecznicy. Jestem ciekaw twoich wrażeń i nowych umiejętności.
Adeptka mruknęła coś pod nosem, co miało oznaczać zgodę. Wnet przyszedł jej do gło-wy pewien pomysł.
— Mistrzu? — po raz pierwszy w tym dniu spojrzała mu prosto w oczy. Nie ujrzała sza-leństwa, które iskrzyło się w jego spojrzeniu z nocnej wizji. Odetchnęła z ulgą.
— Tak, młoda damo?
— Czy będę mogła korzystać z biblioteki przed lub po skończonych zajęciach? — spyta-ła, w napięciu wyczekując odpowiedzi.
— Oczywiście...
— Och, dziękuję, mistrzu! — pozytywne rozpatrzenie wniosku porwało ją na równe no-gi.
— ... jednak pod moim nadzorem. W moim zbiorze znajdują się książki, które są nieod-powiednie dla takich panien, jak ty, młoda damo.
— Czy ma mistrz na myśli książki, które pisze pana sąsiad, a które stały się ostatnio bardzo popularne?
— Te pełne przesadnej namiętności lektury, w których nie brak banalnych wyobrażeń dawania rozkoszy oraz precyzyjnych opisów pewnych części ciał, zwłaszcza kobiecych? Nie, nie o takich książkach myślę, chociaż nie zaprzeczę, że kilka z nich znajduje się w bibliotece.
— Czy mistrz?... — szybko ugryzła się w język.
— Nie czytam takich rzeczy, jeśli o to chciałaś spytać. Nasz kochany sąsiad dał mi kilka egzemplarzy w nadziei, że kiedyś przełamię się ze swoimi staroświeckimi zwyczajami. Chcia-łem je spalić, jednak personel — zwłaszcza pokojówki — zaklinały mnie, bym tego nie robił. Znalazły swoje miejsce na półce, którą naznaczyłem specjalną magią.
— To znaczy?
— Tylko osoby, które nie posiadają magii w swojej duszy mogą po nie sięgnąć. Ty zaś, młoda damo, nie będziesz nawet w stanie ich dotknąć, ponieważ rozpłyną się w powietrzu.
— Mistrzu?
— Tak?
— Czy książki mogą porażać prądem?
— Nie spotkałem się z takim przypadkiem... — uniósł wysoko brwi. W głębi duszy do-skonale wiedział, do czego dąży jego uczennica. — Ale to naprawdę ciekawe. Chociaż szczerze wątpię, by była taka możliwość. Nie chcę nawet pytać, skąd taki pomysł.
— A, tak tylko myślałam... Chciałam zrobić żart koledze.
— Mhmmm.

Opuściła rezydencję późnym wieczorem. Przy obiedzie konwersacja z mistrzem rozwi-nęła się na dobre, a humor wrócił mniej więcej do normy, dzięki czemu lekcja jednak się odby-ła. Nauczyła się wytwarzać małe przedmioty użytkowe, które w połączeniu z magią żywiołów tworzyły naprawdę piękne kompozycje. O ile nie spłonęły.
Zapomniała o wszystkich wątpliwościach i nawet tajemnica Sesylii nie mąciła jej w gło-wie, kiedy przebywała w domu mistrza. Czas jakby stanął, a problemy kilku ostatnich dni stra-ciły znaczenie.
Mimo to, schodząc ze wzgórza w bogatej dzielnicy, znowu napadły ją szalone myśli. Po-stanowiła, że uporządkuje je w liście do bliskiej osoby, która przebywała w sąsiednim króle-stwie z przyczyn niezależnych. Jeśli ktoś miał jej pomóc w ogarnięciu tego wszystkiego to był to właśnie Diego. Znali się wielu lat i nie było sytuacji, w której nie mogła na niego liczyć.
Zatrzymała się przy moście, który przypomniał jej o kradzieży. Przeklinała się w my-ślach, że nie posłała wtedy żadnej czujki za złodziejem. Największą stratą była księga, choć miała cichą nadzieję, że mistrzowi w jakiś cudowny sposób uda się ją odzyskać. Może nie bę-dzie znachorką, to fakt, ale ten i inny przepis na miksturę na pewno się przyda. Poza tym, Sesy-lia wpadłaby w furię, gdyby dowiedziała się o stracie.
Sesylia...
"Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!"
Plugawy mieszaniec? To określenie często padało podczas koszmarnej wizji. Czy miało ono jakieś znaczenie, czy był to tylko wymysł wyobraźni?
"Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy. Teraz jest takim sa-mym plugawym mieszańcem co ja."
Czyżby prośbą było pozwolenie na terminowanie w lecznicy? I o co chodzi z tym mie-szańcem? Czy tak określa się czarnych magów? A może coś znacznie gorszego?...
— Miau.
Wróciła myślami do rzeczywistości. Cały czas stała przy moście, bezwiednie wpatrzona w dal. Spojrzała pod nogi. Czarny kot kręcił się wokół niej jak sęp nieopodal padliny. Uśmiech-nęła się. Nigdy nie miała zwierzątka, a koty darzyła szczególną miłością. Przykucnęła, wyciągając rękę w stronę czworonoga. Nawet nie obwąchał jej dłoni — po prostu wspiął się po ramieniu i usiadł na głowie.
— Ejże! — krzyknęła. Kot zaczęł ocierać zimnym nosem o policzek adeptki. Ciche mru-czenie podziałało uspokajająco na jej zszargane nerwy; chcąc nie chcąc uległa. — Och, w po-rządku. Chcesz iść ze mną do domu? Przyda mi się towarzysz podróży! — zdjęła futrzaka z głowy i objęła mocno. Znowu wydał z siebie przyjemny pomruk. — Tylko nie wiem, jak cię na-zwać.
— Miau!
— A może...

Spojrzała za okno. Okrągły księżyc chował się za chmurami, dając sposobność czarnym charakterom na wyjście z ich kryjówek. Podobno podczas pełni dochodziło do największej ilości zbrodni. Zastanawiała się, ile w tej plotce było prawdy, a ile mało wiarygodnych oszacowań i domysłów. Mimo że nie dawała wiary takim przypuszczeniom, wolała nie kusić losu. W najgorszym wypadku trafiłaby na maga uzależnionego od opium. Pokręciła głową. W zupełnie najgorszym przypadku trafiłaby na swojego mistrza.
Podeszła do stolika, który służył jej jako biurko. Przez kilka miesięcy uzbierał się na nim stosik notatek oraz kilka książek, co w porównaniu do szkolnych lat z powodzeniem uszłoby za porządek. Usiadła na krześle, chcąc odruchowo sięgnąć po świecę. W jej umyśle rozbrzmiał karcący głos mentora:
— Pamiętaj, że każde ćwiczenie przybliża cię do perfekcji — powiedział podczas ostat-niej lekcji.
Uśmiechnęła się, biorąc głęboki wdech. Oczyszczanie umysłu szło jej coraz lepiej, choć miewała problemy przy comiesięcznych wahaniach nastroju. Zaczerpnęła trochę energii we-wnętrznej i za pomocą imaginacji utworzyła z niej świecę. Wbrew pozorom nie wyszło jej tak źle. Twór nie był tak duży, jak go sobie wyobrażała, jednak wystarczył, by móc napisać przy nim list. Z resztek magii, która ostała się w śródręczu, wyczarowała niewielką kulę ognia, by podpalić nią knot. Zadowolona z efektu, zaczęła przelewać swoje myśli na pergamin.

Drogi Diego,
wybacz mi, że nie dawałam znaku życia od kilku miesięcy. Wbrew pozorom mam tu wiele do roboty, a lekcje z mistrzem zajmują większość mojego czasu. Nawet nie wiesz, ile zdążyłam się nauczyć odkąd wyjechałeś z Tyrei. Mam nadzieję, że Ty również nie próżnowałeś! Obiecałeś mi, że przy naszym następnym spotkaniu będziesz władał mieczem jak kompani z Zakonu Ostrzy! Wiem, że jako czeladnik kowala ciężko jest się wybić, ale wierzę w Ciebie!
Mówiąc szczerze, nie tylko tęsknota zmusiła mnie do napisania tego listu. Wydarzenia ostatnich dni spędzają mi sen z powiek, a przez mętlik w głowie nie mogę skupić się podczas zajęć z mistrzem. Jesteś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc w utworzeniu planu działania lub cho-ciaż zrozumieniu całej sytuacji. Liczę na Ciebie, Diego.
Wszystko zaczęło się parę dni temu, kiedy mistrz oświadczył mi, że musi wyjechać. Nie po-dał konkretnej przyczyny, jednak zapewniał mnie, że to bardzo pilna sprawa. Zapobiegając przedwcześnie nudzie zaproponował mi terminowanie u znajomej Sesylii na czas jego nieobecno-ści. Pani Sesylia, ślepa rówieśniczka mentora, prowadzi lecznicę toteż od razu przyjęłam ofertę, żądna znachorskiej wiedzy. Mistrz prosił mnie, żebym go godnie reprezentowała, a ja wzięłam to sobie do serca, zwłaszcza po tym, jak go zawiodłam przez swoje lenistwo.
Sesylia była naprawdę bardzo wymagająca wobec mnie i gdyby nie dane słowo oraz oso-bista ambicja opuściłabym lecznicę już drugiego dnia. Spięłam się w sobie, myśląc, że najgorsze mam już za sobą. Teraz wiem, że byłam w naprawdę wielkim błędzie. Od tego momentu zaczyna się historia, która nie daje mi spokoju.
Mentor kazał mi ćwiczyć stosowanie energii wewnętrznej, prosząc jednocześnie o jak naj-rzadsze używanie zaklęć. Sesylia, która preferowała ten powszechniejszy sposób stosowania ma-gii, wyśmiała metody nauczania mistrza Nimoda. Wdałam się w nią w dość burzliwą dyskusję, podczas której wspomniała coś o zbrodni, jaką popełnił niegdyś mój nauczyciel. Jej słowa wska-zywały na to, że nie wybaczyła mu tego, co zrobił i do dziś żywi urazę. Dopytywałam ją o szczegó-ły, jednak nie chciała niczego powiedzieć. Przestrzegała mnie przed Nimodem, sugerując, bym zmieniła mentora póki nie jest za późno. Kazała mi opuścić lecznicę, jednak zanim wyszłam, dała mi w prezencie księgę znachorską. Pech chciał, że dzień później ktoś mi ją ukradł.
Jeszcze tego samego dnia włamałam się do biblioteki w rezydencji mistrza, mając nadzieję znaleźć jakieś wskazówki związane z tą wielką tajemnicą. Dotąd nie pozwalał mi tam wchodzić, więc musiałam przeprowadzić całą eskapadę tuż po zmroku. Niestety, nie znalazłam niczego, co mogłoby mi pomóc. Książki były posegregowane według nieznanych mi kategorii, dlatego nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
Prawie bym zapomniała! Na jednej z półek natrafiłam na jakieś dziwne księgi. Były na-prawdę stare, a język, w którym zostały napisane, nie przypominały mi żadnego z tych, które funkcjonują w obrębie Trzech Królestw. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie co najmniej rzad-ko używana lub całkiem zapomniana mowa. Co gorsza, gdy dotknęłam losowo wybraną księgę poraził mnie prąd. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, ale mistrz powiedział mi później, że nie spotkał się z takim przypadkiem, żeby ktoś nałożył zaklęcie na książkę lub naznaczył ją magią rażącą.
Może uznasz mnie za nienormalną, ale podejrzewam, że nie byłam wtedy sama. Od jakie-goś czasu nie mogę odpędzić się od wrażenia, że ktoś śledzi każdy mój krok. Z początku myślałam, że to mistrz, jednak teraz sama już nie wiem.
Szybko ulotniłam się z biblioteki, cały czas myśląc o przestrodze Sesylii. Nocą miałam na-prawdę przerażający koszmar, który powinien cię zainteresować. W największym skrócie — znajdowałam się w jakiejś wieży, gdzie regularnie przeprowadzano rytuał czarnej magii. Nad odpowiednim przebiegiem całego zdarzenia czuwał mistrz Nimod — co chwilę zabijał kogoś na środku wyrysowanego kręgu, pochłaniając jego energię. W pewnym momencie słudzy przypro-wadzili Sesylię, która zdawała się rozumieć swoją sytuację. Mimo to zaczęła wyzywać mentora od plugawych mieszańców i demonów. Wytknęła mu zbrodnię z przeszłości, jednak wziąć nie powie-działa, czego dotyczyła. Nimod wyglądał na niewzruszonego; śmiał się głośno z beznadziejnego położenia starej znajomej.
Najgorsze stało się później... Polecił swoim sługom przyprowadzenie mnie do wieży. Pa-trzyłam na swoją starszą wersję z przerażeniem — mentor musiał przejąć władanie nad moim umysłem, bo wszystkie polecenia wykonywałam bez żadnego oporu, prawie jak zaczarowana marionetka, zdana na tego, kto pociąga za sznurki. Nimod kazał mi zabić Sesylię. Powiedział jej, że teraz jestem jak on, że stałam się plugawym mieszańcem. Wciąż nie rozumiem, co to oznacza, jednak znachorka była wyraźnie przerażona. Spytała mnie, dlaczego jej nie posłuchałam. Właśnie wtedy podcięłam jej gardło. Na twarzy mistrza pojawiła się duma. To ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale chcę poznać prawdę za wszelką cenę. Intu-icja podpowiada mi, że jeśli się nie pospieszę to wizja ze snu przestanie być tylko wytworem wy-obraźni. Mistrz wrócił nazajutrz i zachowywał się zupełnie normalnie. Zezwolił na to, bym pod jego nadzorem mogła odwiedzić bibliotekę.
Diego... Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo mi Cię brakuje. Oddałabym wszystko, żebyś mógł przyjechać do miasta i pomóc mi odkryć sekret zbrodni mistrza Nimoda. Robię się prze-wrażliwiona, a w takiej sytuacji powinnam być naprawdę twarda.
Czekam na Twoją odpowiedź. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.
Kocham Cię.

PS. Lepiej, żebyś dowiedział się o naszym wspólnym dziecku. Jest małe, czarne, ma cztery łapy i ogon, a nazywa się Paskuda. Bardzo lubi ryby i mleko, choć podejrzewam, że po prostu nie wybrzydza tym, co poda się na tacy.

Przed zapieczętowaniem przeczytała list dwa razy, dla pewności, że niczego nie pomi-nęła. Zastanawiała się, jak długo zajmie posłańcowi dostarczenie go z Tyrei do Antarii. Pięć dni to zdecydowanie za mało... Tydzień? Półtora? Pewnie tak.
— Miau!
— Co jest, Paskudo?
Dziewczyna wzięła najedzonego kota na kolana. Szybko zwinął się w kłębek, wydając z siebie cichy pomruk. Martwił się tylko o znalezienie wygodnego miejsca do spania.
Adeptka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się myli.

— Aby na pewno dobrze się czujesz, młoda damo?
— Oczywiście! Czemu mistrz pyta?
— Przyszłaś punktualnie na czas.
Następnego dnia wstała z zaskakująco dobrym humorem. Świadomość, że uporządko-wała w głowie pewne sprawy pozwoliła jej na głęboki oddech ulgi. Zerwała się na równego nogi wczesnego ranka, by móc spokojnie zrobić zakupy na targu i odwiedzić Dom Posłańców. Paskuda przez całą drogę nie odstępował jej ani na krok, co było naprawdę nietypowe dla ko-cich nawyków. Jego obecność dodawała dziewczynie otuchy i pozwalała zapomnieć na chwilę o pewnych zmartwieniach. Tym bardziej zdziwiła się, gdy tuż przed rezydencją mistrza Paskuda gdzieś zniknął. Nie dramatyzowała z tego powodu, żywiąc nadzieję, że jej nowy towarzysz szybko się znajdzie. Poza tym, nie miała pewności, co mentor sądzi na temat zwierząt, a zwłaszcza tak nieprzewidywalnych istot jak koty. Zapamiętała, że musi go kiedyś o to spytać.
— Próbowałem dowiedzieć się, kto może być w posiadaniu twojej księgi. Nie bez powodu podejrzenia kierowano na Gildię Złodziei, jednak jeśli to ich sprawka, wątpię, że dasz radę odzyskać swoją własność. — Nimod podszedł do komody, gdzie trzymał zapas pustych arkuszy pergaminów. Wyjął jeden z nich i za pomocą magii naskrobał kilka słów. — Mimo to postaram się zrobić coś jeszcze w tej sprawie. Przy okazji odnowię stare znajomości...
— Nie trzeba, mistrzu. To i tak wystarczająca pomoc, naprawdę dziękuję.
— Och, dajże spokój. Tu nie chodzi o ciebie czy książkę. Sam fakt, że ktoś ukradł cokol-wiek MOJEJ uczennicy jest nie do przyjęcia. Ucierpiałaby na tym moja duma, a do tego nie mogę dopuścić! — zaśmiał się cicho. — W porządku, dość tego dobrego. Dzisiaj musimy wziąć się porządnie do roboty, żeby nadrobić stracony czas.
— Co będziemy dziś robić? — spytała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Pójdziemy na spacer — odparł beznamiętnie, wsuwając zapisany pergamin do kie-szeni szaty. — Ile czasu zajmie zależy od tego, jakie będziesz robić postępy.
Opuścili lewe skrzydło rezydencji, kierując się powoli do głównego holu. Tuż przy drzwiach ubiegła ich pokojówka — ta sama, która podczas pamiętnej nocy kłóciła się z loka-jem. W rękach trzymała czarnego kota.
— Paskuda! — młoda adeptka szybko porwała futrzaka w swoje ramiona. — Nie wolno ci tak nagle znikać, słyszysz?
— Kręcił się przy rezydencji, a potem zaczął drapać w drzwi. Nie widziałam go tutaj wcześniej, więc domyśliłam się, że należy do panienki — służąca uśmiechnęła się szeroko, za-zdroszcząc adeptce tak ślicznego towarzysza.
Dziewczyna spojrzała kątem oka na mistrza i zamurowało ją. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość wymieszana z irytacją. Wyglądał, jakby kojarzył trzymanego przez uczennicę kota. Jak gdyby znał go od wielu lat.
— Mistrzu, wszystko w porządku? — uniosła zdawkowo brwi, obserwując z uwagą jego zachowanie.
— Wolałbym, żebyś nie przyprowadzała tu tego futrzaka. Nie chcę go widzieć ani we-wnątrz ani na zewnątrz rezydencji. Czy to jasne? — powiedział przez zaciśnięte zęby. W jego oczach rozbłysła niespotykana dotąd złość.
— Ale mistrzu... — dziewczyna nie rozumiała reakcji swojego mentora. Nie miała poję-cia, dlaczego tak bardzo gardzi Paskudą.
— Nie będę powtarzać. Wyjdź pierwsza i wypuść go gdzieś. Zaraz do ciebie dołączę.
— Mistrzu...
— Pospiesz się, czas ucieka, a życia coraz mniej.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Chcąc nie chcąc musiała wypełnić polecenie; tuż za murami rezydencji postawiła Paskudę na ziemi.
— Nie wiem, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że trafisz do domu.
— Miau! — usłyszała w odpowiedzi. Czarny kot szybko zniknął między nogami prze-chodniów. Chwilę później do uczennicy dołączył jej mistrz. Na powrót przybrał beznamiętną maskę. Bez słowa ruszyli w stronę głównej ulicy.

Paskuda dość szybko pokonał trasę dzielącą go od starej karczmy. Przeskoczył przez płot na podwórko, gubiąc zachwycone nim dzieci, które nie chciały dać mu spokoju. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, stanął powoli na tylnych łapach. Zaczął nabierać ludz-kich kształtów, aż w końcu całkowicie przybrał postać człowieka. Kobiety.
Nie tracąc czasu zapukała trzykrotnie do tylnych drzwi karczmy. Otworzył je wysoki mężczyzna, który na widok znajomej twarzy uśmiechnął się kątem ust. Szybko spoważniał, gdy zobaczył niebezpieczny błysk w trawiastych oczach.
— Powiedz Moriemu, że dzisiaj wieczorem będzie mi potrzebny — mruknęła Neya, prawie w ogóle nie poruszając ustami.
— To coś poważnego?
— Sprawy przybrały niewłaściwy obrót. Jest gorzej niż myślałam. Muszę wyciągnąć ko-goś z wielkiego gówna.

Przez całą drogę mistrz Nimod nie odezwał się ani słowem, mimo licznych prócz nawią-zania konwersacji ze strony uczennicy. Zrezygnowana dotrzymywała mu kroku, nabierając kolejnych podejrzeń. Przypuszczenie, że zareagował tak na Paskudę z powodu alergii wydawa-ło jej się co najmniej banalne i mało prawdopodobne. Uczulenie rzadko wzbudzało agresję, a zachowanie mistrza było naprawdę nietypowe. Doszła do wniosku, że zastanowi się nad tym po powrocie do domu.
— Jesteśmy na miejscu — mruknął Nimod, zatrzymując się nieopodal dużego placu tar-gowego. Tłumy ludzi tłoczyły się przy różnorakich kramach — niektórzy przekrzykiwali się z kupcami, inni po prostu oglądali towar, zaś pozostali nieliczni próbowali skorzystać z nieuwagi sprzedawców i podkraść coś niezauważenie. — Przyjrzyj się im. Co widzisz?
— Zwykłych mieszkańców, którzy jak co dzień próbują wytargować niższą cenę — od-parła bez zastanowienia. Zaskoczyło ją tak oczywiste pytanie.
— Błąd. Powtórzę jeszcze raz: co widzisz?
— Rynek.
— Kogo widzisz?
— Ludzi.
— Czy umiesz na podstawie zachowań rozpoznać ich nastroje?
— Z większą lub mniejszą dokładnością.
Mistrz skinął głową, po czym wskazał na jeden z kramów. Młody chłopiec w poniszczo-nych ubraniach rozmawiał o czymś z grubym kupcem, sprzedającym piękne, ale drogie tkani-ny. Młokos musiał żebrać od wielu godzin, bo jego postawa świadczyła o dużym zmęczeniu. Smutek i przygnębienie malowały się wychudzonej twarzy, dając dowód biedy, której musiał doświadczać.
— Skup się na tej dwójce. Użyj magii, żeby wytężyć słuch — polecił uczennicy Nimod.
Zrobiła to, o co prosił, z zaskoczeniem odkrywając, jak łatwo można kogoś podsłuchi-wać za pomocą energii wewnętrznej. Nie spuszczając wzroku z kramu, wsłuchała się w wymianę zdań.
— Błagam pana... Moja młodsza siostra nie ma czego jeść od kilku dni... — chłopiec płaszczył się przed kupcem, a ten mimo wszystko nie ulegał.
— Myślisz, że nabiorę się na takie ckliwe gadki? Myślisz, że nie spotkałem dotąd takich, co zarabiają na cudzych pieniądzach?
— Miejże litość! Mogę odpracować, jeśli pan chce! — chłopak nie dawał za wygraną.
— A niech cię szlag! Bierz tę cholerną monetę i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — ku-piec rzucił żebrzącemu sztukę złota, patrząc na niego z odrazą.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję! — chłopak ukłonił się i pobiegł w swoją stronę. W tym samym momencie mistrz Nimod dotknął ramienia uczennicy, wskazując drogę, którą pognał obiekt podsłuchu. Szybkim krokiem ruszyli za nim.
— Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu tego młokosa? — spytał, kiedy przedostali się na drugą stronę placu.
— Nie, wyglądał na zwykłego, biednego chłopca.
— Doprawdy? Jego zleceniodawcy z pewnością będą z niego dumni — twarz mentora wykrzywił grymas. — Naiwność od zawsze była — i jest — słabością kobiet. Tędy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem. Nimod pokręcił głową, zerkając kątem oka po dachach. Zgubili cel.
— Wiesz już na czym polega wyostrzanie słuchu. Zrób to samo, skupiając magię w oczach. Niech twoją jedyną myślą będzie wizerunek tamtego młodocianego przestępcy. Dzięki temu powinniśmy bez problemu wrócić na jego trop.
I tym razem wypełniła słowa mentora. W jednym momencie straciła możliwość rozróż-niania barw — świat nabrał odcieni szarości. Pierwszą myślą było to, że zrobiła coś nie tak, jednak błyszczące na biało ślady stóp wyprowadziły ją z błędnych przekonań. Ruszyła za nimi, szybko odnajdując poprawną drogę. Zatrzymała się dopiero przy podwórku, otoczonym drew-nianym płotem, gdzie doszedł ją głos rzekomego zbrodniarza przed mutacją. Mistrz dotrzy-mywał jej kroku, a kiedy przystanęła, znowu położył jej rękę na ramieniu. Jego głos rozbrzmiał w umyśle adeptki:
— Spróbuj wysłać magiczną sondę. To tak, jakbyś trzymała w dłoni pył i chciała go zdmuchnąć. W ten sposób będziesz mogła zobaczyć aurę każdej osoby w pobliżu.
Wyczarowała przed sobą niewielką cząstkę energii, nadając jej kształt niewidzialnego proszku. Dzięki delikatnemu podmuchowi magii objęła otaczające ich miejsca w zasięgu dwóch metrów. Dziewczyna w końcu pojęła słowa mistrza — ludzie zaczęli świecić się w różnych kolorach. Jej aura podchodziła pod granatową barwę, zaś nad płotem dostrzegła dwa różne odcienie — jaskrawożółty oraz ciemnobrązowy. Spojrzała na mistrza i momentalnie skamieniała.
Nimod nie miał żadnej aury.
Zmrużył oczy, domyślając się, czego brak właśnie stwierdziła. Westchnął ciężko, konty-nuując swój wywód na temat aur.
— Żółty kolor oznacza kłamstwo lub zdradę. Jak widzisz, ten chłopiec miał tylko odwrócić uwagę kupca bzdurnymi bajeczkami, dając sposobność do kradzieży swojemu koledze. Jestem pewien, że w ogóle tego nie zauważyłaś. Wspomniany złodziejaszek ma ciemnobrązową aurę — kolor złodziei, przestępców, wykluczonych spod prawa ludzi. Twoja barwa — granatowa — oznacza skupienie. Większość magów ma na co dzień błękitną aurę, lecz często zmienia swój od-cień w zależności od tego, czy korzystają właśnie z energii magicznej, czy nie. Zwykli mieszkańcy posiadają białą, neutralną barwę, jednak kiedy są pod wpływem silnych emocji lub oszukują, ko-lor może ulec zmianie.
Bez słowa chwycił uczennicę za rękę i wyprowadził z powrotem na plac. Kiedy znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu, z dala od uszu ciekawskich, wyrwała mu się i z poirytowa-niem w głosie spytała wprost:
— Dlaczego nie dostrzegłam u mistrza żadnej aury?
Wywrócił teatralnie oczami, wzdychając z dezaprobatą.
— Z tego samego powodu, dla którego nazywasz mnie mistrzem — powiedział chłodno. Obserwując uczennicę z widocznym zażenowaniem, dodał: — Wystarczy wiedzy na dzisiaj. Jak zwykle chciałbym, żebyś poćwiczyła nowe zdolności przy każdej możliwej okazji. — Odwrócił się, rzucając na odchodnym jakieś krótkie pożegnanie.
Adeptka zacisnęła pięści, odprowadzając mentora wzrokiem. Nie miała już żadnych wątpliwości — dalsza nauka u Nimoda może być fatalna w skutkach. Spojrzała na niebo; słońce było jeszcze w zenicie. Sesylia rzadko gdzieś wychodzi o tej porze, pomyślała. Bez wahania puściła się biegiem w stronę lecznicy.

— Sesylio?
Pokonanie drogi od placu targowego do lecznicy zajęło jej mniej więcej kwadrans. Zwy-kli pomocnicy znachorki mieli pełne ręce roboty, przez co nawet nie zauważyli, kiedy adeptka wślizgnęła się do środka i pomknęła schodami na górę. Dziewczyna, mimo wielkich nadziei, nie znalazła nigdzie Sesylii. Rozejrzała się dookoła. Nie, to niekulturalne grzebać komuś w rze-czach. Poza tym, nie miałaby dobrego wytłumaczenia, gdyby kobieta wróciła nagle do lecznicy.
Chciała już wyjść, jednak w tym samym momencie coś zwróciło jej uwagę — leżący na biurku, złożony w pół stary pergamin. Zaciekawiona wzięła go do rąk i rozprostowała. Co naj-mniej pięć minut przyglądała się narysowanym postaciom, szczególnie dwóm z nich — Sesylii i Nimodowi.
A więc są rówieśnikami... Tak jak podejrzewałam. Pomyśleć, że mistrz wyglądał kiedyś tak młodo...
— Co ty tu robisz, dziecko? — usłyszała za sobą niski głos Sesylii. Wydawała się nie być zaskoczona obecnością adeptki. Tak jakby spodziewała się, że przyjdzie.
— Chciałam porozmawiać o moim mistrzu — powiedziała wprost, pamiętając, że kłam-stwa nie są mile widziane w lecznicy. — Kiedy zrobiono ten rysunek? — spytała, patrząc wprost na znachorkę. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
— Kończyliśmy właśnie naukę w Szkole Magii. Byliśmy naprawdę zgraną grupą, wszy-scy dopełniali się nawzajem... Do czasu niefortunnego eksperymentu. — Dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała takiego przygnębienia na twarzy Sesylii.
— Co się stało? Czy to wtedy straciła pani wzrok?
— Straciłam nie tylko wzrok, moje dziecko. Straciłam również przyjaciół. Wszystkich.
— Jak do tego doszło?
Sesylia spojrzała niewidzącym wzrokiem na pergamin, który trzymała adeptka. Walczy-ła ze sobą, mając wyraźny opór przed opowiedzeniem tej historii, jednak w końcu uległa i za-częła opowieść:
— Nie chciałam ci tego mówić, bo wiem, jakie masz zdanie o swoim mistrzu. Jestem pewna, że moje słowa nie dały ci spokoju, jednak to było jedyne słuszne rozwiązanie. Teraz... Teraz już wiem, że dawno powinnam podzielić się z tobą tą smutną historią. Tylko mi nie prze-rywaj.

Czwórka świeżo upieczonych studentów – Zaja, Sesylia, Nimod oraz Henry – wylegiwała się w cieniu potężnego dębu nad brzegiem Kryształowego Jeziora. Letnie upały coraz bardziej dawały się we znaki, przez co każde chłodne miejsce okazywało się wybawieniem dla umęczonych gorącem magów. Dziewczęta, ignorując drzemiących towarzyszy, podjęły żywą dyskusję na temat typowo znachorski. Czas upływał im w leniwej atmosferze i nim się obejrzeli, słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi.
Z sielskiego nastroju wyrwali ich Kytia oraz Bret, którzy rozmawiając o czymś głośno, roz-siedli się obok reszty. Sesylia urwała w połowie zdania, zwracając się do nowo przybyłych:
— Gdzie byliście? – spytała, marszcząc brwi. – Martwiliśmy się!
— Mój wujek przyjechał do miasta, chciałam się z nim przywitać – odpowiedziała Kytia, uśmiechając się szeroko. Miała pięć lat, kiedy jej rodzice zginęli w Drugiej Bitwie pod Flumeną. Od tamtej pory pieczę nad wychowaniem dziewczyny sprawowała siostra matki – nauczycielka sztuk pięknych i jej mąż – górnik. Szybko zaczęli traktować ją jak własną córkę. Kiedy Kytia rozpoczęła naukę w Szkole Magii musieli naprawdę ciężko pracować, żeby pozwolić sobie na odwiedziny.
— A Bret całkowicie przypadkiem poszedł z tobą?... – Zaja spojrzała na nich wymownie, chichocząc pod nosem. Jako pierwsza zauważyła, że Kytia i Bret mają się ku sobie.
— Och, daj spokój! – chłopak oblał się rumieńcem, wykrzywiając usta do grymasu. – Spo-tkaliśmy się przy targu, więc zaproponowałem Kytii, że jej potowarzyszę!
— Cicho, to teraz mało istotne! – dziewczyna uniosła rękę, dając znak Bretowi, by zamilkł na chwilę. – Mam dla was niesamowite wieści. Sesylio, obudź tych dwóch – skinięciem głowy wskazała na Nimoda oraz Henry'ego.
Sesylia dźgnęła obu śpiących w bok. Wyrwani z przyjemnej drzemki zaczęli głośno maru-dzić, przecierając oczy. Kytia zignorowała ich, przechodząc do sedna sprawy.
— Wujek jakieś pół roku temu podjął się pracy w kopalniach przy Mglistej Górze. Tak, tej Mglistej Górze – pradawnej siedzibie magów! Znaleziono tam bardzo rzadkie złoża, przez co nie brakowało chętnych do wydobywania. Wszystko przebiegało naprawdę spokojnie aż do zeszłego tygodnia. Nagłe trzęsienie ziemi otworzyło sieć tuneli w kopalni. Górnicy podejrzewają, że pro-wadzą do świątyń wzniesionych stulecia temu przez ówczesnych mistrzów magii. Jestem pewna, że do dzisiaj nikt nie miał okazji ich zwiedzić, a tym bardziej splądrować.
— Chcesz przez to powiedzieć, że... — Henry zmrużył oczy, podchodząc trochę sceptycznie do tego pomysłu.
— Wyruszamy jutro z samego rana! Nie mamy czasu do stracenia, tym bardziej, że Ma-giczna Trójca nic jeszcze nie wie. Taka szansa nadarza się tylko raz w życiu! – fiołkowe oczy Kytii rozbłysły na samą myśl o wyprawie.
— A co na to górnicy? – spytała Sesylia, która również nie wyglądała na przekonaną. – Tak po prostu pozwolą nam wejść do tuneli?
— Oczywiście, że nie – wtrącił Bret, wywracając teatralnie oczami. – Na razie wstrzymali dalsze wydobywanie, więc mamy możliwość dostania się do kopalni niezauważeni. Pomyśl o skar-bach, które na nas czekają!
— Jestem za – odezwał się Nimod, przerywając przepełnione niepewnością milczenie to-warzyszy. – Kytia ma rację, to jedyna taka okazja!
— Nie wiesz, co może nas zaskoczyć – mruknął Henry.
— Tchórzysz? – Bret często prowokował kolegę do kłótni, co wbrew pozorom nie dopro-wadziło do uszczerbków na ich przyjaźni. – Sześcioro magów na pewno da sobie radę z ewentu-alnym przeciwnikiem. Poza tym, w razie niebezpieczeństwa, możemy szybko się stamtąd wynieść.
— Jeden dzień to za mało, żeby się przygotować – zauważyła Sesylia, patrząc bezwiednie na zachodzące słońce. – Przydałyby się co najmniej trzy dni.
— Nie mamy tyle czasu – jęknęła Kytia, załamując ręce. – Górnicy niedługo powiadomią Trójcę, a wtedy wszystko przepadnie. Błagam cię, Sesylio. Z Zają dacie radę ogarnąć wszystko w dzień, góra dwa.
— Otóż to, siostro! – Zaja zdawała się podzielać zdanie młodszej o kilka miesięcy przyja-ciółki.
— Jak dostaniemy się do Mglistej Góry? – dopytywał nadal nieprzekonany Henry.
— Nic prostszego, użyjemy kręgu teleportacji. – Bret był wyraźnie zaskoczony tak banal-nym pytaniem.
— Do tego potrzeba naprawdę dużej ilości energii wewnętrznej. Jedna osoba nie da sobie rady – odparł sucho Henry. Wiedział, że jest na straconej pozycji.
— Zaja i Sesylia skompletują ekwipunek, a ja z Nimodem ogarniemy krąg.
— Co ze mną i Kytią?
— To chyba oczywiste! Musicie się porządnie wyspać. Potrzeba nam magów, którzy będą w pełni sił podczas całej eskapady.
— Gdzie się spotykamy? – zapytała Zaja, kiedy zaczęli zbierać się znad Kryształowego Je-ziora. – Tutaj?
— Tak – odpowiedziała krótko Kytia, szybko dodając: — Jutro przed zachodem słońca. Nimod i Bret będą na nas czekać.
— Mam tylko nadzieję – powiedział Henry na odchodnym – że nie będziemy tego żałować.

— Wszystko gotowe?
— Tak.
Spotkali się nazajutrz w umówionym miejscu, na wpół podenerwowani, na wpół podekscy-towani. Zaja i Sesylia poświęciły wiele godzin, żeby skompletować zestaw mikstur wzmacniają-cych oraz uzdrawiających, zadbały również o inne specyfiki, które mogłyby pomóc w ewentual-nym leczeniu w razie sytuacji kryzysowych. Kytia zadała sobie trud, żeby dowiedzieć się co nieco o miejscu ekspedycji, zaś Henry – tuż przed długim snem – oddał się głębokiej medytacji, która wzmocniła jego energię wewnętrzną. Tak jak było postanowione, Bret wraz z Nimodem stworzyli krąg teleportacji tuż przy brzegu Kryształowego Jeziora. Nie musieli się martwić wykryciem – miejsce było na tyle oddalone od centrum, że rzadko kto zapuszczał się w te rejony. Poza tym, na krótko po użyciu magiczny twór wygasał.
— Najważniejsze, o czym należy pamiętać – zaczęła Zaja, w której w takich momentach odzywała się natura silnego przywódcy – idziemy w szóstkę i wracamy w takim samym składzie. Cokolwiek by się nie działo... pomagamy sobie nawzajem. – Wyciągnęła rękę przed siebie, wędru-jąc wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Za ekspedycję życia!
— Za ekspedycję życia! – krzyknęli chórem, a każde z nich położyło dłoń na ręce Zai. Pewni siebie stanęli wewnątrz kręgu, który błyszczał na fioletowo.
— Gotowi? – spytał Bret, a widząc potwierdzenie ze strony kompanów, skinął głową na Nimoda. – Możemy zaczynać.
Obaj zamknęli oczy, pozwalając na uwolnienie się magii skupionej w kręgu. Dziwne uczu-cie, zapierające dech w piersiach, ogarnęło całą szóstkę. Uczucie teleportacji było porównywalne do energicznego kręcenia się wokół własnej osi. Większość miała zawroty głowy, a tylko niektórzy odruch wymiotny. Jakkolwiek nieprzyjemny, był to najszybszy sposób przemieszczania się między daleko usytuowanymi od siebie miejscami. Bardziej wprawieni magowie nie odczuwali żadnych przykrych dolegliwości.
Kiedy pojawili się przed wejściem do kopalni był już środek nocy. Osoby korzystające z kręgu teleportacji musiały liczyć się z czasem, który w tym wypadku pędził dwa razy szybciej. Do świtu, a co za tym idzie do przyjścia górników, pozostało im mniej więcej pięć godzin. Mieli na-dzieję uwinąć się jak najszybciej, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogą pozwolić sobie na ewentual-ną wpadkę.
Bez słowa ruszyli do przodu, zawczasu tworząc w powietrzu kilka kul światła. Przed wej-ściem do kopalni spojrzeli po sobie. Na twarzach wszystkich malowało się skupienie – byli gotowi do rozpoczęcia ekspedycji w głąb tuneli.
Szli gęsiego ciasnym korytarzem, co potęgowało wrażenie, że zanim dojdą do jego końca będą zmuszeni wracać z powrotem. Korowodem kierowała Zaja, za nią podążał Henry, którego nie odstępowała Sesylia. Kytia oraz Bret trzymali się nieco z tyłu, zaś na samym końcu człapał zafascynowany Nimod. Świadomi tego, czym kończy się rozmowa w niepewnych kopalniach, nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Wszyscy oczyścili umysły, gdyby nagle coś wyskoczyło zza rogu, spod ziemi lub ze ściany.
— Widzę coś... — wyszeptała Zaja, kierując światło przed siebie. Jasny blask padł na wiel-kie, żelazne wrota. – To chyba jakieś drzwi.
Podeszli bliżej, przyglądając się uważnie wyrytym na wrotach symbolom oraz napisom. Żadne z nich nie rozpoznało w tym powszechnie stosowanych języków, co znacznie utrudniło po-prawne odczytanie starożytnej mowy. Bret dotknął zimnego metalu, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się otworzyć przejście.
— Co robimy? – spytał bardzo cicho, patrząc po towarzyszach. Wyglądali na bezradnych.
— Może naprzemy na skrzydła silnym wiatrem? – zaproponowała Kytia, stając obok Bre-ta. Sesylia zauważyła kątem oka, jak dziewczyna chwyta przyjaciela za rękę i mocno ściska.
— To mogłoby uszkodzić ściany tunelu – Nimod pokręcił głową, wodząc wzrokiem po wro-tach. Od dawna interesował się zapomnianymi, magicznymi świątyniami. W wolnym czasie czytał co nieco o odkrytych już miejscach. – Prawdopodobnie zwykła magia nie będzie w stanie ruszyć, a raczej aktywować tych drzwi. Potrzebny jest inny sposób.
— Jaki? Jakieś tajne zaklęcie? – Henry uśmiechnął się pobłażliwie. – Coś w stylu „Sezamie, otwórz się!"?
— To nie jest zabawne, Henry – Sesylia uszczypnęła chłopaka w ramię. – Jeśli nie pomyśli-my, równie dobrze możemy zacząć wracać.
— Odsuńcie się! – wtrąciła nagle Zaja, stając w pozycji bojowej.
— Co ty robisz? – Bret, podobnie jak reszta, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Z buta wjeżdżam! – wymamrotała przez zęby, biorąc długi rozbieg. Z impetem kopnęła starożytne, nieużywane od setek lat wrota.
Ku zdziwieniu wszystkich – otworzyły się i nawet nie zaskrzypiały.
— Idziemy – rozkazała Zaja, jakby nigdy nic.
Korytarz znacznie się rozszerzył, dając im trochę więcej swobody. Solidne, choć niejedno-kształtne ściany były pokryte prawie wyłącznie pajęczynami; gdzieniegdzie na brudnej posadzce walały się całe szkielety lub tylko ich pojedyncze części. Co jakiś czas pojawiały się symbole po-dobne do tych, które zauważyli na wrotach. Nie byli otoczeni ziemią, więc mogli spokojnie roz-mawiać, bez obawy przed zasypaniem.
Co rusz skręcali lub schodzili po pękniętych schodach, by znowu iść prosto. Grobowa cisza, otaczająca ich niczym prastary kurz, mroziła krew w żyłach, dając poczucie piętrzącej się trwogi.
Kytia trzymała kurczowo rękę Breta, który rozglądał się dookoła, utrwalając w głowie jak najwięcej szczegółów. Nie należał do grona najprzystojniejszych, jednak swoje braki w wyglądzie aż nadto nadrabiał ponadprzeciętną inteligencją, bystrością i doskonałą pamięcią. Niejednokrot-nie wyratował grupę z poważnych opałów krótką, aczkolwiek bardzo ciętą ripostą oraz trzeźwo-ścią umysłu. Niektórzy mówili, że nadawałby się na władcę, jednak on wyraźnie stronił od tego pomysłu; nie mieszał się w politykę, a do wszystkiego, co było związane z luksusem, podchodził z wyraźną pogardą. Wynikało to z odizolowywania się od bogatej rodziny, do której wolał się nie przyznawać. Przez wiele lat skrywał informacje o swoich rodzicach oraz majątku, jaki posiada. Przyjaciół zdobył własną osobowością, nie zaś górą pieniędzy.
— Hej, czy my tędy nie przechodziliśmy? – rzucił, zauważając jakiś charakterystyczny punkt, który mijali całkiem niedawno.
— To niemożliwe, przecież cały czas idziemy prosto! – Zaja wyglądała na podenerwowa-ną. Przystanęła, żeby móc się naradzić z innymi.
— Prawdopodobnie to błędna trasa – stwierdziła obojętnie Sesylia, rozglądając się dooko-ła. – Przejście do dalszych części świątyni muszą być gdzieś ukryte.
— Czyli mówisz, że zrobiliśmy kółko? – Henry zaśmiał się bez wesołości. – Ci prastarzy magowie mieli naprawdę duże poczucie humoru.
— Wydaje mi się, że to raczej zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi – wtrącił Nimod, krzyżując ręce na piersi. Był zdegustowany sytuacją, w której się znaleźli. – Znalezienie dalszej drogi może nam zająć wieczność.
— Mogę się mylić, ale chyba widziałam jakieś wgłębienie w jednej z ścian – powiedziała Kytia, mrużąc oczy.
— To chyba nasz jedyny trop... — Zaja wzruszyła bezradnie ramionami. – Pamiętasz, gdzie to było?
— Tak, to całkiem niedaleko – Kytia skinęła głową.
— Prowadź. Idziemy tuż za tobą.
Kytia pociągnęła za sobą Breta, przechodząc na sam przód korowodu. Reszta ruszyła żwawo, żeby zrównać się z nimi krokiem. Zaja, korzystając z okazji, przyłączyła się do Nimoda, który wciąż obstawiał tyły.
— Jak uważasz, ile kondygnacji ma ta świątynia?
— Sądząc po samym tym kolistym korytarzu, co najmniej trzy. To dość znany trik, który niejednokrotnie się sprawdził. Magowie tworzyli kilka przejść, przy czym tylko jedno prowadziło na piętro, w którym znajdowała się główna sala lub też pomieszczenia. Reszta sprowadzała po-dróżników na trzecią lub czwartą, a niekiedy nawet piątą kondygnację, gdzie aż roiło się od róż-norodnych pułapek, często magicznych.
— Czy w tym prawidłowym przejściu również występowały jakieś haczyki?
— Zazwyczaj jeden, może dwa, tak na wszelki wypadek. Znalezienie odpowiednich „drzwi" wymagało nie lada wysiłku i zdolności. – Nimod spojrzał smutno przed siebie. – Wgłębienie, o któ-rym wspomniała Kytia, jest prawdopodobnie zgubną drogą, choć mam nadzieję, że się mylę.
Zaja zasępiła się, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu spytała:
— Nimodzie, czy jest możliwość przedostania się z niższych kondygnacji na tę właściwą?
— Zapewne tak, o ile przeżyjesz wszystkie zastawione pułapki.
— To tutaj! – krzyknęła Kytia. Zaja i Nimod szybko dołączyli do reszty.
Nisza, którą zauważyła dziewczyna, faktycznie rzucała się w oczy. Z powodzeniem mogła uchodzić za ukryte przejście, co tym bardziej zmartwiło dwójkę pilnującą tyłów korowodu. Podej-rzewali, że znalezienie drogi powinno być znacznie cięższe, jednak nie zdążyli podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Kytia dotknęła wgłębienie w ścianie, która nagle drgnęła.
— Co do...
— PODGŁOGA!
— UWAŻAAAAAJ—

— CIEEEEE...
Wylatując przez zapadnię, wylądowali z impetem na twardej ziemi. Znowu znaleźli się w tunelu, choć już nie takim, jak na samym początku kopalni. Glebowe ściany były równie szerokie, co w prastarym, kolistym korytarzu. Bret wylądował na plecach Kytii i tylko dzięki wyćwiczone-mu refleksowi udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok wraz z dziewczyną, robiąc tym samym miejsce Sesylii, Henry'emu, Nimodowi i Zai. Wszyscy sobie coś obili, jednak nikt bardziej nie ucierpiał – stosowanie medykamentów nie było konieczne.
— Światło... — wyszeptała Zaja, wspierając się na ramieniu Nimoda.
— Już – mruknął chłopak, wyczarowując przed sobą jasną kulę. Henry i Kytia zrobili do-kładnie to samo, dzięki czemu mogli się swobodnie rozejrzeć: za nimi wznosiła się ściana ziemi, co znacznie ułatwiało wybór dalszej drogi.
— Wszyscy cali? – Kytia spojrzała po przyjaciołach. Potaknęli głowami.
— Nie jestem pewien, która to kondygnacja, ale najlepiej będzie, jeśli przygotujemy się na najgorsze. – Nimod skinięciem głowy wskazał na prostą drogę przed nimi. — Niech jedno z nas wytęży wzrok, inne węch, a jeszcze inne słuch. Bardzo możliwe, że zaraz natrafimy na jakąś pu-łapkę.
— Trzymajmy się blisko – dodała Sesylia, biorąc Henry'ego pod ramię. Chłopak nie prote-stował, a nawet uśmiechnął się lekko. Od dawna darzył dziewczynę głębokim uczuciem, jednak nie był świadomy, że jego miłość została odwzajemniona. Miał pewne podejrzenia, choć za każ-dym razem brakowało mu odwagi, by wprost zapytać o to Sesylię. Kiedyś opowiedział rodzicom o swojej przyjaciółce, jednak gdy wspomniał o jej znachorskich planach na przyszłość, strasznie się zawiedli. Uważali, że to zawód bez większych perspektyw, przeznaczony dla słabych, nieumiejęt-nych magów, zaś Henry'emu wróżyli świetlaną karierę jako spec od magii bojowej, który wykła-dałby w Szkole Magii lub naradzałby się z generałami w armii króla. Chłopak, wbrew oczekiwa-niom rodziców, chciał poświęcić się sztuce. Miał ogromny talent do rysowania, a jeszcze większy do rzeźbienia. Chyba właśnie tę wrażliwość na piękno pokochała w nim Sesylia.
Ruszyli przed siebie, idąc praktycznie ramię w ramię w ciasnej grupie. Zaja, która wróciła do roli prowadzącej, wyostrzyła zmysł wzroku, by w razie czego jako pierwsza zareagować. Idąca za nią Sesylia położyła magiczny nacisk na węch, Bret zaś na słuch. Reszta skupiała się na utrzy-maniu światła. Taki podział wydawał się najlepszą taktyką, którą mogli zastosować w niezna-nym, podziemnym miejscu.

— Czuję jakiś dziwny zapach... — ostrzegła pół godziny później Sesylia, zatrzymując się w pół kroku. Rozglądając się dookoła, poruszała delikatnie nozdrzami. Wszyscy czekali, aż doprecy-zuje swoje obawy. W następnej chwili, nie spodziewając się niczego złego, wytrzeszczyła oczy. – To gaz ziemny! Ulatnia się, ale nie mam pojęcia skąd.
— Henry, uda ci się utworzyć jakąś tarczę? – zapytała Zaja, wyraźnie zmartwiona słowa-mi Sesylii. – Coś, co oddzieliłoby nas od tego gazu?
— Wedle życzenia, pani! – chłopak uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając ręce przed sobą. Nie mogli tego zobaczyć, jednak od razu poczuli – gaz ustąpił czystemu powietrzu. – Zawsze lubiłem bawić się bańkami.
— Czy to normalne, że w takim miejscu jak to zaskakuje nas gaz ziemny? – spytała Kytia, drżąc lekko na całym ciele. Zaczęła tracić entuzjazm, z którym podchodziła do tej całej wyprawy.
— Prawdopodobnie to jedna z pułapek, choć nadal ciężko mi powiedzieć, na której kondy-gnacji się znajdujemy – Nimod wzruszył ramionami; był tak obojętny, jakby mówił o pogodzie.
— Sądzę, że mimo wszystko dobrze trafiliśmy. Patrzcie! – Bret wskazał palcem na rysujące się przed nimi łukowate przejście, a zaraz za nim potężne schody. Chcieli rzucić się do przodu, jednak w porę przypomnieli sobie o Henrym, który przez podtrzymywanie bańki powietrznej nie mógł biegać. Ograniczyli się do nieznacznego przyspieszenia kroku.
Dziesięć minut zajęło im dojście do celu. Schody doprowadziły ich pod kolejne, tajemnicze wrota, tym razem lekko uchylone. Mimo że opuścili podziemny tunel gaz ziemny nadal krążył w powietrzu, choć nic nie wskazywało na to, że Henry'emu kończył się zapas energii magicznej. Pewnym krokiem weszli do środka. Przestrzeń, która składała się na Salę Główną w zapomnianej świątyni, była niewyobrażalnie wielka. Bez problemu zmieściłoby się tutaj około pięć tysięcy osób.
Na samym środku znajdował się długi, masywny ołtarz, ustawiony na niewielkim podeście. Tuż za nim rysowała się wysoka, łukowata ściana, pokryta licznymi symbolami oraz napisami; niektóre z nich przypominały te, które znaleźli na pierwszych wrotach. Przed ołtarzem, zachowu-jąc dość sporą odległość, stało kilka złączonych ze sobą stołów, przy których poustawiano krzesła – było ich w sumie pięćdziesiąt. Wszystko utrzymywało się w naprawdę dobrym stanie, tak jakby magia, wyczuwalna w powietrzu, dbała o nienaganny wystrój Sali Głównej przez setki lat. Poje-dyncze kamienne otwory w ścianach prowadziły do pomieszczeń gospodarczych oraz mniejszych lub większych sypialni. Tam również panował nieposzlakowany porządek.
— Wypadałoby się rozdzielić, co wy na to? – Zaja spojrzała po towarzyszach.
— Jakaś obca magia nie dopuszcza do tej komnaty gazu ziemnego – wtrącił Henry, opusz-czając ręce. Nie wyglądał na zmęczonego. – Możemy swobodnie oddychać.
— W porządku, dziękujemy ci za pomoc, Henry! – Kytia uśmiechnęła się szeroko. – To może dwoje z nas poszuka wyjścia, dwoje zbada pomieszczenia poboczne, a pozostała dwójka zostanie tutaj i poszpera przy ołtarzu?
— Słusznie – Zaja potaknęła głową. Wzięła Nimoda pod pachę i pociągnęła w stronę cen-tralnej części Sali Głównej. – My zajmiemy się tą ostatnią kwestią!
— Chodź, Sesylio – Henry mrugnął do przyjaciółki. – Poszukamy wyjścia.
— Cóż, Bret, znowu jesteśmy na siebie skazani! – Kytia odwróciła się do chłopaka, zaciera-jąc ręce. – Zobaczmy, jak spali ówcześni magowie!
W jednej chwili rozeszli się w swoje strony. Jakkolwiek interesujące rzeczy można było znaleźć w całej komnacie, te najbardziej ciekawe znajdowały się w samym jej centrum. Nimod zaczął kręcić się wokół ołtarza, podczas gdy Zaja oddaliła się, by zbadać dokładniej zapierającą dech w piersiach łukowatą ścianę. Odwrócona plecami do przyjaciela, nie zauważyła jego poczy-nań, a jedno z nich było warte uwagi – zaczął drżeć na całym ciele, jakby przeszył go prąd, ni stąd ni zowąd wytrzeszczył oczy i chciał krzyczeć, jednak coś odebrało mu mowę. Trwało to może trzy minuty. Kiedy dziwne objawy ustały, wrzucił jakieś trzy stare książki do torby, z trudem łapiąc oddech. Cokolwiek mu się stało, wolał to przemilczeć.
— Nimodzie, możesz podejść? – Zaja nie mogła oderwać się od tajemniczych symboli.
— Mmm? – mruknął chłopak, podchodząc do dziewczyny. – Co jest?
— Spójrz tutaj – skinieniem głowy wskazała na szereg wyrytych obrazków przed sobą. – To wszystko składa się na jakąś historię, jednak nie umiem jej do końca zrozumieć. Na przykład tutaj! Mogę się mylić, ale magowie, którzy tutaj przebywali, odprawiali jakieś dziwne rytuały. Te kręgi... Pierwszy raz widzę coś takiego. O, a tutaj jest smok. Nie przypominam sobie, żeby w historii starożytnych magów pojawiała się jakaś wzmianka o tych przerażających bestiach.
— Smoki prawdopodobnie już wtedy zaliczały się do zagrożonego wyginięciem gatunku – Nimod podrapał się po głowie. – Możliwe, że pokazywały się w okolicach Mglistej Góry znacznie częściej, niż zanotowali historycy. Magowie z pewnością zauważyliby ich nagłe pojawienie, a kto wie, do czego wtedy dochodziło. – Spojrzał uważnie na ilustracje. Jedna z nich przedstawiała przemianę człowieka w smoka. Lustrował ją wzrokiem przez dłuższą chwilę, czując dziwne swę-dzenie w okolicach łopatek. Zaja najwyraźniej przeoczyła tę scenę, bo w żaden sposób jej nie sko-mentowała. Wędrując wzrokiem po ścianie, spojrzała kątem oka na Nimoda. Wnet odskoczyła, prawie jak poparzona.
— Na bogów, co ci się stało?! – krzyknęła, zasłaniając usta rękoma.
— O co ci chodzi? – Nimod zmarszczył brwi.
— Twoje oczy... Są czerwone. I mają strasznie wąskie źrenice, jak u kota.
— Co?!... – chłopak odruchowo potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się podejrzanych skutków jakiejś tajemniczej mocy.
— Zgaduję, że to przez magię, która się tu kłębi. Znalazłeś coś ciekawego przy ołtarzu? – Zaja patrzyła niepewnie na przyjaciela. Jego widok napawał ją swego rodzaju obrzydzeniem... A może strachem?
— Nie – skłamał Nimod. – Co najwyżej jakąś stertę pergaminów, zapisanych w tej staro-żytnej mowie.
— Weź je, a ja poszukam reszty – zarządziła dziewczyna, wyraźnie zbita z tropu. – Nie po-doba mi się to miejsce.
Zaja zostawiła Nimoda przy ołtarzu, kierując swe kroki w stronę pomieszczeń pobocznych. Miała nadzieję na szybkie znalezienie Kytii i Breta. Dalsza ekspedycja nie była najlepszym pomy-słem. Żeby ułatwić sobie poszukiwania, zaczęła wykrzykiwać głośno imiona przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie uzyskała odpowiedź w podobnym tonie.
W tym samym czasie Nimod pakował do torby wszystkie zapiski, jakie znalazł na stole ofiarnym. Jakaś dziwna, nieznana energia zaczęła ogrzewać go od wewnątrz, co było naprawdę przyjemne. Korzystając z chwilowej samotności, zerknął do jednej z książek, którą wcześniej schował. Przewertował energicznie kartki w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia tak nienormal-nego stanu. Znalazł.
I w końcu zrozumiał wszystkie sceny, wyżłobione na łukowatej ścianie.
— Nimodzie! – Zai w końcu udało się znaleźć dwójkę przyjaciół. Wszyscy troje zmierzali właśnie w jego stronę. Chłopak wrzucił szybko książkę z powrotem do torby, czego na szczęście nikt nie zauważył. – Zbieramy się stąd, natychmiast. Widzieliście Sesylię i Henry'ego? – Zaja zwró-ciła się do Kytii i Breta.
— Tak, kręcili się przy tamtej ścianie – Bret wskazał na lewą część Sali Głównej. – Chyba coś tam znaleźli.
— Idziemy.
Pobiegli czym prędzej w tamtym kierunku, nawołując pozostałą dwójkę towarzyszy. Nie musieli długo szukać – Sesylia i Henry na tyle zbadali ścianę, że udało im się otworzyć przejście, prowadzące prawdopodobnie na zewnątrz kopalni.
— I jak? Macie coś? – spytała Sesylia, patrząc niecierpliwie po czwórce przyjaciół. Spo-dziewała się co najmniej góry złota albo chociaż zapomnianej wiedzy.
— Nimod znalazł jakieś stare papiery, przyjrzymy się im potem.
— Chłopie, co się stało z twoimi oczami? – Henry prawie zaniemówił na widok chłopaka, który wciąż miał czerwone oczy.
— Nie wiem – przyznał smutno. – To prawdopodobnie działanie magii, zaszczepionej w ścianach tej sali. Widzę bez zarzutów, więc nie marnujmy czasu!
Prześlizgnęli się przez przejście, zbiegając po schodach na dół. Niestety, gaz ziemny znowu utrudnił im przemarsz. Zatrzymali się w prastarym korytarzu, zerkając wyczekująco na Hen-ry'ego. Chłopak już unosił ręce, jednak w tej samej chwili Nimod wtrącił się słowami:
— Wystarczająco energii straciłeś. Pomożesz Bretowi stworzyć krąg teleportacji, kiedy się stąd wyniesiemy. Teraz ja stworzę bańkę.
Wszyscy potaknęli głowami, trochę zdziwieni taką nagłą zamianą ról.
Nimod wzniósł ramiona ku górze i ku przerażeniu wszystkich wytworzył płomienny pier-ścień. Jedna iskra wystarczyła do sprowokowania wybuchu, a co dopiero taka ilość ognia. Na krótko przed tym Sesylia ujrzała szaleńczy błysk w czerwonych oczach przyjaciela. Zdążyła wy-czarować tarczę, zanim eksplozja pożarła wszystko dookoła. Słyszała krzyki swoich towarzyszy – lament Kytii i Zai oraz przekleństwa Breta i Henry'ego.
A potem nastała już tylko ciemność.

— Obudziłam się w domu jednego z górników. Byłam praktycznie cała połamana, ale żyłam... — Sesylia spuściła głowę, zbierając myśli. Tak traumatyczne wspomnienie zawsze doprowadzało ją do łez. Pojedyncze krople zaczęły skapywać na blat biurka. – Nie widziałam niczego, poza ciemnością. Kobieta, która się mną zaopiekowała, a która była siostrą wspomnianego robotnika, nie chciała mnie okłamywać, bo zawód medyka jej tego zabraniał. Doznałaś poparzenia rogówki, a obrażenie jest na tyle głębokie, że nie będziesz widzieć już do końca życia — powiedziała wtedy. Na początku ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak czas, który spędziłam na kuracji, pomógł mi się oswoić z myślą, że jestem ślepa.
— Pani Sesylio, ja...
— Kazałam ci nie przerywać – warknęła ostro, kontynuując opowieść. – Górnik powie-dział mi, że znaleźli mnie dwa dni temu pięćdziesiąt metrów przed kopalnią. Nie mam pojęcia, jak się tam dostałam, jednak wszystkie podejrzenia skłaniały się ku sile wybuchu. Niestety, nie natrafili na nikogo z mojej grupy, choć prosiłam ich co najmniej pięć razy o dokładniejsze po-szukiwania. Oto cała historia. Wszystko dla jakichś papierów...
— Co się potem stało? To znaczy... Jak to możliwe, że mistrz Nimod przeżył?
— Odnalazł mnie trzy lata później. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ogarnęła mnie wściekłość na jego widok. Chciałam go zabić gołymi rękoma za to, co zrobił naszym przyjacio-łom. Za to, że zabił ich z zimną krwią. Jego głupie tłumaczenia w ogóle do mnie nie docierały, a udawana skrucha tylko bardziej działała na nerwy.
— Co mówił?
— Wmawiał mi, że to przez tę magię, która krążyła w Sali Głównej, dopuścił się do ta-kiego czynu. Opętała mnie... Nie wiedziałem, co robię! Sam nie wiem, czemu przeżyłem, to musia-ła być jakaś tarcza ochronna ¬– zarzekał się na bogów. Minęły lata, a ja wciąż nie potrafię wyba-czyć mu tej zbrodni, nieważne, czy nieumyślnej, czy w afekcie. Świadomość, że straciłam ludzi, których kochałam, że straciłam Henry'ego... — Sesylia zacisnęła dłonie w pięści, dysząc ciężko. – Mam nadzieję, że ta opowieść da ci możliwość spojrzenia na twojego mistrza z zupełnie innej perspektywy.
Adeptka zamilkła, próbując przetworzyć wszystkie informacje. Historia, którą opowie-działa jej znachorka, całkowicie nią wstrząsnęła. Nie spodziewała się takiego aktu okrucień-stwa ze strony mentora. Nie wierzyła też, że niekontrolowana przez nikogo magia mogła do-prowadzić go do takiego stanu. Coś leżało na rzeczy, a ona chciała się dowiedzieć całej prawdy.
— Co się stało z zapiskami, które zabrał mistrz Nimod?
— Cały czas je ma. Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle na nie spojrzeć. – Sesylia westchnęła głęboko, prostując się. Zwróciła niewidzące oczy na dziewczynę. – Idź już. Dowie-działaś się wystarczająco wiele, by mieć powód do zmiany mentora. A w razie gdybyś nie po-słuchała mojej rady — nie przychodź do mnie potem z płaczem.
— Dziękuję, pani Sesylio – dziewczyna odłożyła rysunek Henry'ego, który cały czas ści-skała w ręce i ukłoniła się kobiecie, by następnie szybko opuścić lecznicę. Wracała do domu w blasku zachodzącego słońca, pełna nadziei na odkrycie całej tajemnicy.

Od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na moście, opierając o ka-mienną balustradę. Wciągała głęboko świeże powietrze. Już dobrze... Już.
Nie, wcale nie było dobrze. Ktoś zaszedł adeptkę od tyłu, korzystając z chwili nieuwagi. Wielkie łapsko, które przysłoniło jej usta, odebrało możliwość wydania jakiekolwiek dźwięku. Cios w bok szyi zmiótł ją z nóg. Utraciła przytomność, a chciała tylko zaczerpnąć trochę tlenu.

— Przyniesiesz mi coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Z pulsującym bólem głowy oraz szyi w końcu wróciła do świata żywych. Otworzyła po-woli oczy, zdezorientowana wobec swojego położenia, stanu i ryzyka śmierci. Jako pierwszą ujrzała kobietę, siedzącą przy niej na niskim krześle. Przeglądała jakąś księgę, która zdawała się być dziwnie znajoma. Adeptka zlustrowała obcą od stóp do głów, choć szczególną uwagę zwróciła na oczy. Je też już gdzieś widziała!
— Świat pomiędzy snem a jawą musi być naprawdę ciekawy, skoro postanowiłaś do nas wrócić dopiero po pięciu godzinach – wymruczała, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
— Gdzie... Gdzie jestem? – spytała dziewczyna, masując się po głowie.
— W miejscu, które zwykłam nazywać domem – odparła obojętnie, mrużąc dziko błysz-czące oczy. – Przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna. Póki co.
— Bezpieczna? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?!
— Zbyt wielkie, żebyś mogła teraz wrócić do swojego gniazdka. Zostaniesz u nas na jakiś czas, później się zobaczy.
— Kim ty w ogóle jesteś? – adeptka była jeszcze bardziej zdezorientowana niż po prze-budzeniu.
— Nazywam się Neya, choć ludzie obracający się w moim środowisku mówią na mnie Trawiastooka. Ty zaś, jeśli dobrze zapamiętałam, zwracałaś się do mnie per Paskuda.
— Co?!... O czym ty...
— Należę do gatunku zmiennokształtnych. Mogę przybrać postać dowolnego zwierzę-cia, które kiedykolwiek widziałam na własne oczy. – Na twarzy Neyi pojawiła się duma. – Poruszanie się po mieście jako kot jest najbardziej optymalne.
— Jesteś magiem, tak?
— Tak, aczkolwiek moje umiejętności magiczne są dość ograniczone. Nadrabiam to swoją zdolnością gatunkową – Neya zaśmiała się cicho. – Jeszcze jakieś pytania?
— Dzisiaj – dziewczyna przypomniała sobie o sytuacji w rezydencji mistrza. – dlaczego mentor tak agresywnie zareagował na twój widok? Znacie się?
Trawiastooka potaknęła niechętnie głową. Wymowny wyraz twarzy wskazywał na to, że nie lubiła opowiadać o relacjach łączących ją z Nimodem. Od konieczności wyjawienia swo-jej historii uratował ją Morie, który wszedł do pokoju z dwoma porcjami jeszcze gorącego ste-ku. Z zawadiackim uśmiechem podsunął jeden talerz adeptce, a drugi podał Neyi, po czym bez słowa usiadł koło swojej towarzyszki.
— Jedz. Musisz odzyskać siły.

Ktoś zapukał do drzwi w charakterystyczny, znany wśród złodziei sposób. Neya, która siedziała w fotelu z opartymi o biurko nogami, otworzyła oczy. Jej wzrok szybko oswoił się z ciemnością otulającą pokój na poddaszu. Zanim pozwoliła gościowi wejść, westchnęła ciężko.
— Wejdź, Morie – mruknęła od niechcenia.
Złodziej—skrytobójca wślizgnął się do środka, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Ubrany na czarno, z łatwością wtapiał się w otoczenie, jednak teraz nie było to konieczne. Uśmiechnął się kątem ust, rad, że może porozmawiać z kobietą w cztery oczy. Nie obowiązywała go większość zasad panujących w gildii, toteż bez skrępowania zaczął mówić jako pierwszy:
— Zasnęła. Dodałem jej trochę proszku nasennego do obiadu, tak na wszelki wypadek.
— Świetnie... — odparła beznamiętnie Neya, przedłużając ostatnie samogłoski. Wyglą-dała na co najmniej znudzoną, choć to właśnie dzięki niej Morie zrozumiał, jak mylne mogą okazać się pozory. Krótkie, niekiedy monosylabiczne odpowiedzi przywódczyni gildii wynikały z dużego zmęczenia, które starała się zamaskować obojętnym wyrazem twarzy.
— Posłałem kilka czujek pod rezydencję. Nikt nie opuści jej niezauważony. – W głosie Moriego dało się słyszeć dumę z dobrze obmyślonej taktyki; nawet flegmatyzm Trawiastookiej nie był w stanie go zrazić.
— Lepiej, żeby nie dowiedziała się, co to za miejsce i czym się naprawdę zajmujemy – rzekła Neya, patrząc na Moriego spod przymrużonych oczu. Widział, jak co chwilę zaciska i rozluźnia szczękę.
— Co mam jej wmawiać? – mężczyzna uniósł pytająco brew.
— Bo ja wiem... — wzruszyła ramionami. – Gildia Najemników brzmi lepiej, niż Gildia Złodziei – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
— Należałem kiedyś do jednej – przyznał Morie, wykrzywiając usta.
— A teraz jesteś tutaj. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?
— Nie, tak tylko wspominam.
— Przynajmniej będziesz bardziej przekonywujący.
Zamilkli, co dało Moriemu czas do wyciągnięciu kilku wniosków. Zamierzał już wyjść, jednak w tym samym momencie wpadło mu do głowy jedno pytanie.
— Neyo?
— Mmmm?
— Wciąż go nienawidzisz?
Kobieta po raz kolejny westchnęła ciężko, zbierając niepoukładane myśli. Zmęczenie nie działało na jej korzyść.
— Kiedyś powiedział mi, że magia jest tym, czego nie wiesz. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że im więcej wiesz, tym gorzej śpisz. Dla mnie było już za późno, wszak nie chcia-łam do końca życia walczyć z koszmarami.
— To było dawno temu.
— Hmmm... Zrobiłam coś, co chyba każdy uczyniłby na moim miejscu. Dobranoc, Morie.
— Dobranoc, Neyo.
— Morie?
— Tak?
— Zajrzyj do jej domu przed snem. Mam złe przeczucie.
Kiedy Morie opuścił pokój na poddaszu, Neya wstała powoli, przeciągając się leniwie. Podeszła do okna, otwierając je na oścież — światło księżyca padło wprost na znużoną twarz kobiety.
Nie była głupia. Dobrze wiedziała, że dziewczyna skorzysta z pierwszej lepszej okazji do ucieczki.
— Morie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu dałeś się nabrać.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Opuściła pokój na poddaszu jako kruk. Pod osłoną nocy skierowała się do rezydencji dawnego mistrza.

Złodziej zszedł na dół, bez słowa wymijając krzątających się po budynku kolegów. Jeden z nich coś do niego powiedział, drugi klepnął w ramię, jeszcze inny zaczął zadawać setkę pytań – wszystkich troje zignorował z niewzruszoną miną. Znał Neyę od dzieciństwa i wiedział, że jeśli coś złego szepcze jej instynktowi, to nie jest to tylko podświadoma ostrożność.
Wypadł z karczmy, biorąc głęboki oddech. Był przygotowany na najgorsze. W końcu... Nie takie rzeczy już w życiu zrobił. Przeszedł podwórko, przeskoczył niski murek i skręcił w wąską uliczkę, by w mgnieniu oka znaleźć się na głównej ulicy.
Rozejrzał się. Do domu adeptki miał mniej więcej dziesięć minut – pięć, jeśli przyspie-szyłby kroku. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu pokręcił głową, śmiejąc się na głos.
— Neyo... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu nie dałem się nabrać.
Uśmiechnął się pod nosem.
Pod osłoną cienia pobiegł do rezydencji Nimoda.

Młoda adeptka szybko dotarła do rezydencji swojego mistrza. Informacje, które zdobyła dały jej w końcu jasny obraz tego, co tak naprawdę ukrywał Nimod – brakowało jej tylko kilku szczegółów, które wyjaśniłyby ostatnie niedopowiedzenia. Rozmowa z Sesylią pozwoliła jej odgadnąć, co tak naprawdę znalazła tamtej pamiętnej nocy w bibliotece mentora i dlaczego nie była w stanie rozszyfrować tajemniczego języka. Cokolwiek oznaczały podejrzane napisy na książkach, musiała poznać prawdę i dowiedzieć się, z jakiego powodu Nimod dopuścił się tak haniebnego czynu na własnych przyjaciołach. Jeśli był pod działaniem starożytnej magii, z pewnością nadal go kontroluje.
Przemknęła się dziedzińcem na tyły posesji, chowając się za wysokimi krzakami oraz drzewami, które rzucały największy cień. Tym sposobem znalazła się całkiem blisko tarasu, z którego miała bezpośrednią drogę do biblioteki.
Zauważyła, że w środku – zarówno na korytarzu, jak w pojedynczych pomieszczeniach – palą się świece. Czyżby służący zapomnieli zgasić ostatnie płomienie? A może machnęli na nie ręką, wmawiając sobie, że prędzej czy później same znikną? Takie zachowanie było co najmniej dziwne. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, zanim rzuci się do przodu. Drżąc na całym ciele schowała się za krzewami azalii.
— Ciekawość nie daje ci spokoju, co?
Słysząc za sobą cichy szept, odwróciła się gwałtownie. Prawie krzyknęła, widząc groźnie błyszczące trawiaste oczy. Neya stała nad nią, całkowicie zlewając się z nocnym tłem. Wyglądała na porządnie wkurzoną, co przyprawiło dziewczynę o jeszcze większe dreszcze. Odpowiedziała jej jęknięciem:
— Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
— Ponieważ zrobiłabym to samo na twoim miejscu – odparła ponuro Neya. – Kiedy mówiłam o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi, chciałam cię odwlec od pomysłu przychodzenia tu – złapała ją za rękę, ciągnąc w swoją stronę. Kiedy napotkała wyraźny opór, warknęła chłodno: — Wracamy.
— Nie! – dziewczyna wyrwała dłoń z uścisku. Spojrzała wyzywająco prosto w oczy roz-mówczyni, mając nadzieję, że chociaż raz wygra z nią wzrokową potyczkę. Przegrała. – Nigdzie nie idę. Chcę to wszystko wyjaśnić.
— Co chcesz wyjaśnić? Dlaczego jeszcze żyje, choć powinien był zginąć lata temu? – Neya parsknęła mimowolnie, marszcząc nos. – Chyba sama nie wierzysz w to, co chcesz zrobić. Nie puszczę cię na pewną śmierć.
— Dlaczego?
— Wystarczy, że ja dałam się na to nabrać – Neya była coraz bardziej zniecierpliwiona. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
— Nabrać na co? – dziewczyna nie ustępowała.
— Nieważne; idziemy.
— Nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Tutaj?! Do końca postradałaś zmysły? – Neya pociągnęła ją za ramię, jednak szybko musiała odskoczyć. Adeptka wyczarowała kulę ognia, którą wycelowała wprost w pierś kobie-ty.
— Chcę poznać prawdę... Czy to tak wiele? – dziewczynie łamał się głos, jednak nie opu-ściła ręki.
— Ech. Tylko nie wiń mnie za to, co zobaczysz.
Neya poczekała, aż uczennica Nimoda zrezygnuje z kuli ognia, by bez obawy przed spa-leniem położyć ręce na jej głowie. Korzystając z dawno nieużywanej energii wewnętrznej prze-słała dziewczynie wspomnienie sprzed kilku lat.

— Jak zwykle przed czasem...
— Myślałam, że już rozmawialiśmy na ten temat, mistrzu.
Młodsza o jakieś dziesięć lat Neya siedziała na parapecie, gdy Nimod pojawił się w gabine-cie. To tutaj zazwyczaj odbywały się wszystkie lekcje, które udzielał dziewczynie już kilka miesię-cy. Była bystra i szybko się uczyła – pokładał w niej duże nadzieje. Nie miał też nic przeciwko te-mu, że prowadzi Gildię Złodziei. Zdarzało mu się korzystać z ich pomocy.
Podszedł do uczennicy, patrząc znad jej ramienia na roztaczający się za szybą widok. Jego rezydencja mieściła się na wzgórzu, dzięki czemu mógł podziwiać sięgające po horyzont różno-kształtne budynki oraz mniej lub bardziej zadbane ogrody. Mężczyzna spojrzał uważnie na Neyę. Patrzyła bezwiednie w dal, pogrążona w całkowitej zadumie. Nie należała do energicznych czy gwałtownych osób, jednak rzadko widział ją nieskoncentrowaną na otaczających ją szczegółach. Może mu to umknęło? A może po prostu nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na zamyślenie w jego obecności.
— Neyo? – spytał spokojnie, uśmiechając się lekko.
— Mmmmm? – wymruczała, nie odrywając wzroku. To, że odpowiadała nie było jedno-znaczne z wróceniem myślami do rzeczywistości.
— Muszę wyjechać. Na kilka dni.
— Szerokiej drogi – odparła obojętnie, co szczerze zaskoczyło starego mistrza. Jeszcze nigdy nie odpowiedziała mu z taką ignorancją.
— Nie cieszysz się? – spytał pół żartem, pół serio. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę.
— A powinnam?
— Będziesz miała trochę wolnego.
— Stoję na czele gildii, mistrzu. – Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem, unosząc lekko brew. – Jeśli zrobię sobie wolne... Cóż. Długo nie postoi – wzruszyła ramionami, wracając oczami do poprzedniego widoku.
— Tylko się nie przemęcz siedzeniem na parapecie – odparł równie obojętnie co jego uczennica.
— Dziękuję za troskę – potaknęła zbywająco głową, po czym westchnęła głęboko i sku-piwszy się na mentorze, rzekła: — Muszę się zbierać. Vetus kręci się pod rezydencją i udaje nie-zauważalnego. Kiedy mistrz wraca? – spytała od niechcenia.
— Za kilka dni, jak mówiłem – odpowiedział spokojnie, niezrażony tym, że musi się powta-rzać.
— Słyszałam za pierwszym razem. Kilka dni to dość nieprecyzyjne określenie, nie sądzi mistrz? – wymamrotała, schodząc z parapetu. – Ile? Dwa dni? Pięć? Osiem?
— Kilka. – Nimod nie dawał za wygraną.
— Dobrze. Postaram się być przed czasem, jak zwykle. Choć niczego nie obiecuję.
Skierowała bezszelestnie kroki w stronę wyjścia, kiedy Nimod postanowił ją zatrzymać.
— Neyo... — zaczął. Dziewczyna zatrzymała się, czekając na dalsze słowa. Nie spojrzała w jego stronę. – Uśmiechnij się. Vetus nie kręciłby się tutaj, gdyby miał złe wieści.
— Człowiek się codziennie czegoś uczy, prawda, mistrzu?
— Tak. Mówiłem ci to tydzień temu.
— Mistrz też ma jeszcze czas na naukę – powiedziała sucho i wyszła bez słowa pożegna-nia. Nimod przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Jak zwykle nie zwiodło ją wymuszone chwilą pocieszenie. Zerknął za okno.
Vetus, który nie ukrywał się już za krzakami, opuścił rezydencję w towarzystwie czarnego kota.

Neya siedziała przy wysokim barze w karczemnej izbie gildyjnej speluny. Ze znudzeniem wysłuchiwała raportu Vetusa, czekając cierpliwie, aż będzie mogła mu zadać jedno, zasadnicze pytanie.
— ... i wtedy ich zaatakowaliśmy, ale nie mieli niczego cennego. Jeden z nich był chyba szlachcicem, ale nie dam głowy. Kilka gróźb i puściliśmy ich wolno.
— Nie rozpoznają was? – spytała Neya, bawiąc się pustym kielichem.
— Nie, co do tego nie mam żadnej wątpliwości – odparł pewnie Vetus. Spojrzał niepewnie na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Co jest, kocie?
— Morie wciąż nie dał znaku życia – odparła, wykrzywiając usta do grymasu. Chciała w ten sposób ukryć wybrzmiewającą z jej głosu troskę.
— To duży chłopak, na pewno nic mu nie jest! – Złodziej poklepał dziewczynę po plecach. Był od niej o siedem lat starszy, co dawało mu powód do traktowania Neyi jako młodszej siostry. Dziewczyna nie miała nic przeciwko – cieszyła się z obecności Vetusa, tym bardziej, że był jedną z dwóch osób na które zawsze mogła liczyć.
— Obyś miał rację... — mruknęła cicho.
Poznała Moriego na ulicy, kiedy miała siedem lat. Był jej rówieśnikiem, więc wspólnie przeżyli dzieciństwo oraz młodzieńcze bunty. Szybko policzyła, że znają się już ponad dekadę, prawie dwie. Vetus dołączył do nich kilka lat temu, kiedy uratowali go spod zawalonego budynku. Cała trójka szybko zacieśniła więzy i założyła Gildię Złodziei, choć za oficjalne przywództwo od-powiadała Neya. Ich wspólnota obchodziła niedawno piątą wiosnę.
— Idę się położyć – powiedziała w końcu po długim milczeniu. Zanim udała się na górę, spojrzała przenikliwie na przyjaciela. – Nie ma mnie dla nikogo, dobrze?
— Mnie nie musisz dwa razy powtarzać, kocie – Vetus wyszczerzył się na swój łobuzerski sposób. Był naprawdę dobrym, starszym bratem.
Dziewczyna zaszyła się w pokoju na poddaszu, który od niedawna stał się jej królestwem. Położyła się w fotelu, głowę opierając o jeden, a nogi przewieszając przez drugi podłokietnik. Mi-nęła prawie godzina, zanim udało jej się zasnąć. Vetus zadbał o to, by nikt jej nie przeszkadzał – wszystkich awanturujących się wyrzucał na zewnątrz. Neya usłyszała nawet krzyki jednego z nich.
Uśmiechnęła się pod nosem, zamykając oczy.
Kochana rodzina...

Minęły trzy dni i ani Morie, ani Nimod nie pojawili się z powrotem w mieście. Neya zrobiła się jeszcze bardziej posępna, a jej stosunek do gildyjnych złodziei znacznie się ochłodził. Nie prze-siadywała z nimi w karczemnej izbie, nie żartowała sobie z władz, nie chwaliła dobrze wykona-nych zleceń i nie komentowała ani nie wściekała się z powodu tych nieudanych. Rzadko opuszczała pokój na poddaszu, co budziło wśród złodziei różne podejrzenia. Vetus tłumaczył wszystkim, że Neya źle się czuje i nie życzy sobie żadnych odwiedzin, jednak nikt nie był skłonny uwierzyć w wyssaną z palca historyjkę o domniemanej chorobie przywódczyni – odkąd powstała gildia nie zauważono u Neyi żadnych oznak złego samopoczucia. Krążyły plotki, że otaczała się magicznym polem siłowym, które chroniło ją od wszelkich wirusów, bakterii i idiotów.
Vetus jako jedyny otrzymał oficjalne pozwolenie na wejście na poddasze. Korzystał z tego przywileju przy każdej możliwej okazji, kiedy nie był zajęty nowym zleceniem lub pilnowaniem porządku, jako zastępca Neyi. Wyprosił przemiłą kucharkę o ciepły posiłek dla przyjaciółki i szyb-ko, by nie zdążył ostygnąć, zaniósł go do najwyżej położonego pokoju. Nie bawił się w pukanie, bo doskonale wiedział, że nawet jeśli Neya się wścieknie, to i tak nie będzie miała ochoty zrobić mu większej krzywdy.
— Zobacz, co upolowałem! – powiedział wesoło na wejściu, zamykając drzwi mocnym kopniakiem, ponieważ w dłoniach trzymał tacę. – Jeszcze ciepła! Twoja ulubiona potrawka z kró-lika.
— Najlepszą potrawkę robi pani Emilia – odparła beznamiętnie Neya, siedząc na parape-cie, czego nie czyniła wyłącznie u swojego mistrza.
— Nie wybrzydzaj – zacmokał Vetus, wywracając oczami. Postawił tacę na biurku, które – o dziwo! – nie było zagracone. Najwyraźniej Trawiastooka wzięła się za porządki. – Siadaj i jedz! – zachęcił ją, uśmiechając się szeroko.
— Nie jestem głodna – mruknęła chłodno, nawet nie rzucając okiem na przyjaciele. Wy-raźnie wypatrywała czegoś za oknem. Vetus nachmurzył się.
— Znowu przesiedzisz tam cały dzień... To niezdrowe, wiesz? – zauważył oburzony, pod-chodząc do Neyi. Położył jej ręce na ramionach i zaczął delikatnie masować. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś spięta. Szczerze żałuję, że ten twój mistrzunio wyjechał. Przynajmniej miałaś jakieś zajęcie.
— Zajęcie? Nauka kolejnych sztuczek magicznych to żadne zajęcie, bracie – spojrzała na niego przelotnie. Zauważył zaczerwienienia wokół trawiastych oczu, jakby od łez. – Poza tym, mistrz jest najmniejszym problemem.
— Wiesz w ogóle, gdzie wyjechał? – spytał zatroskany Vetus.
— Nie. A powinno mnie to obchodzić?
— Powinno – odparł natychmiast, przypominając sobie, co miał przekazać przyjaciółce. Odwróciła głowę w jego stronę, unosząc pytająco brwi. – Wróciłem wczoraj w nocy z misji, pa-miętasz?
— Pamiętam, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
— Ano sporo! – uśmiechnął się dumnie, ciesząc się, że wie więcej od przyjaciółki i może ją czymś zaskoczyć. — Nie opowiem ci niczego, dopóki nie zjesz potrawki! – dodał, wskazując ge-stem ręki w stronę biurka.
— Ech... — Neya postawiła nogi na ziemi, kręcąc z dezaprobatą głową. – Niech ci będzie – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i poczłapała do fotela. Usiadła na nim i powoli zaczęła jeść ciepły posiłek.
— To teraz słuchaj – Vetus oparł się tyłem o parapet i patrząc na jedzącą Neyę, zaczął opowiadać: — Kiedy wracałem wczoraj z misji, przejeżdżałem obok takiej starej wieży. Prawdo-podobnie pozostałość po jakimś garnizonie, nikt już tam raczej nie stacjonuje. Zatrzymałem się na chwilę, by nakarmić konia, ale szybko musiałem usunąć się w cień, bo ktoś podjechał wozem. Jakiś mężczyzna, łudząco podobny do tego twojego nauczyciela, został przywitany przez dwóch podej-rzanych typków w kapturach. Jeden z nich odprowadził powóz na tyły wieży, gdzie z nikt nie miał prawa go zobaczyć, przejeżdżając głównym traktem, zaś drugi zaprowadził przypuszczalnie twojego mentora do środka. Nie wiem, czy cię to jakoś zainteresuje, ale lepiej, żebyś wiedziała.
— Jaką masz pewność, że to był on? – spytała Neya, marszcząc czoło. Wysłuchiwała słów przyjaciela z najwyższą uwagą.
— Jak mówiłem, był naprawdę łudząco podobny, a wbrew pozorom mam dobrą pamięć do twarzy.
— Czy wiesz, co znajdowało się w wozie?
— Nie mam pojęcia, ale kiedy znaleźli się dość blisko, to usłyszałem niemrawe jęki. Ludzkie jęki.
— Niewolnicy?
— Szczerze wątpię. W Tyrei niewolnictwo jest przecież zakazane, a poza tym – po co komu niewolnicy w opuszczonej strażnicy?
— Możliwe, że ktoś urządził sobie w niej dom – Neya parsknęła mimowolnie, sama nie wierząc w to, co mówi.
— Nie wiem... Co nie zmienia faktu, że całość wydaje się naprawdę podejrzana.
— Gdzie dokładnie jest ta wieża? – Neya odsunęła tacę, rozkładając na biurku dość szcze-gółową mapę Tyrei.
— O, tutaj – Vetus potrzebował chwili, żeby znaleźć omawiane miejsce. Strażnica była zbyt daleko, żeby dojść do niej pieszo, jednak konno droga zajęłaby może dwie godziny.
Neya skinęła powoli głową, zaznaczając ołówkiem wskazany punkt. Złożyła mapę i włoży-ła do torby przewieszonej przez oparcie fotela, po czym przysunęła z powrotem tacę, żeby dokoń-czyć pieczeń. Wprawdzie nie smakowała tak dobrze jak w rezydencji mistrza, ale była naprawdę niezła. Cały czas czuła na sobie uważny wzrok Vetusa, który zdawał się myśleć nad czymś inten-sywnie.
— Zamierzasz się tam udać? – spytał w końcu, marszcząc czoło.
— Owszem – odparła krótko, odetchnąwszy z zadowolenia. Ciepły posiłek dobrze jej zrobił, a przynajmniej polepszył nastrój i przywrócił energię. – Jeszcze dzisiaj.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Neyo...
— Mój mistrz zrobił się niedyskretny... Czemu miałabym tego nie wykorzystać? – uśmiech-nęła się leniwie, co nie wróżyło nic dobrego. – Poza tym, to naprawdę niepokojące, że sprowadza jakichś ludzi do opuszczonej strażnicy. Nasuwa mi się tylko jedno rozwiązanie.
— Co masz na myśli? – Vetus szczerze pożałował, że zadał to pytanie. Odpowiedź Neyi prawie zrzuciła go z nóg.
— Nieużywana wieża, zamaskowani mężczyźni, mój mistrz z wozem wypełnionym ludź-mi... Z pewnością nie umówili się na wspólną herbatkę przy ciastkach orzechowych! – zaśmiała się bez wesołości, wstając od biurka. Krzątała się chwilę po pokoju, ubierając się oraz kompletując ekwipunek. Złodziej patrzył na to bezradnie.
— Przyprowadzić Nocarza? – spytał, przypominając o swojej obecności.
— Nie będzie potrzebny.
— Idziesz na piechotę? – Vetus wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Skądże! — Przewiesiła lnianą torbę przez ramię, uśmiechając się szeroko do przyjacie-la. – To strata czasu! Polecę o własnych skrzydłach.
— Zapomniałem... — mężczyzna uderzył się w czoło. – Jak zwykle.
— Już dobrze, przyzwyczaiłam się – machnęła lekceważąco ręką, zatrzymując się przed swoim przyjacielem. Stając na palcach, ucałowała go w policzek. – Nie czekaj z kolacją. Mam na-dzieję, że szybko się uwinę.
Zamurowanym taką nagłą wylewnością Neyi Vetus nie zdążył nic odpowiedzieć. Trawia-stooka szybko wyleciała przez okno.

Bycie ptakiem miało swoje plusy, co Neya niejednokrotnie przyznawała, jednak nic nie równało się z samą umiejętnością zmiennokształtności. Wiele zalet, wypływających z tej rzadko spotykanej genetyki, stanowiły wystarczającą rekompensatę niedużych pokładów energii we-wnętrznej. Wpadła na Nimoda całkiem przypadkiem i początkowo daleka była od przyjęcia pro-pozycji nauczania, jednak perspektywa rozwinięcia talentu magicznego okazała się silniejsza od jej dumy. Podchodziła do nauczyciela z dystansem, co czyniła za każdym razem przy zawiązywa-niu nowych znajomości. Cieszyła się, że dość szybko zrozumiał po jakim lodzie stąpa. Zwracał uwagę na jej zachowania oraz nawyki, by w miarę możliwości dostosować się do nich. Początko-wo doprowadzał ją tym do szału, później zaczął bawić, jednak koniec końców udało mu się osią-gnąć zamierzony cel – zdobyć zaufanie Trawiastookiej. I choć nie doszło do głębszych zwierzeń to zaszły duże zmiany w atmosferze, jaka panowała podczas lekcji. Coraz częściej pozwalała sobie na żarty w towarzystwie mistrza, już nie tak rzadko okazywała emocje, a i dobrze się z nią roz-mawiało nawet o banalnych rzeczach. Mniej kpiła, mniej ironizowała. Stała się zupełnie inną oso-bą.
Nic jednak nie działało tylko w jedną stronę. Nimod również zrobił się bardziej otwarty i rozmowny i nawet często proponował pomoc Gildii Złodziei. Co jakiś czas oczekiwał czegoś w zamian, zazwyczaj drobna robota, która nie sprawiała podopiecznym Neyi większych problemów.
Opowieść Vetusa wywołała u niej mieszane uczucia – z jednej strony coś jej podpowiada-ło, że powinna udać się na przeszpiegi, zaś z drugiej strony głośno odradzało jakąkolwiek eska-padę ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo i naruszanie cudzej prywatności. Z reguły ignorowała wszelkie narzucone z góry zasady, toteż ogarnięta ciekawością patrzyła to w prawo, to w lewo, wypatrując opuszczonej strażnicy. Co jakiś czas musiała wylądować, żeby upewnić się co do kierunku lotu. Ciemność niezbyt utrudniała jej widoczność, jednak Vetus nie opisał dokład-nie owego miejsca. Wieża, równie dobrze, mogła być przysłonięta gęstymi koronami drzew.
W pewnym momencie zauważyła w oddali dziwny, czerwony blask. Podleciała bliżej, żeby zbadać tajemniczą poświatę, jednak nie spodziewała się, że tym samym trafi do celu podróży.
Światło wylewało się ze szczytu kamiennej wieży, która była częścią ruin niegdysiejszego fortu strażniczego. Niewielki fragment muru, który nie uległ zniszczeniu, zasłaniał przejezdnym przejście na tyły baszty, zaś dziko rosnące krzewy od razu utwierdzały w przekonaniu, że nie ma tam nic godnego uwagi.
Neya wylądowała za murem, szybko przybierając postać czarnego kota. Zielone ślepia błyszczały intensywnie w gęstym mroku. Zminimalizowała ryzyko wykrycia chowając się w cieniu starego dębu. Rozejrzała się dookoła, dokładnie lustrując każdy szczegół otoczenia. Wóz, o któ-rym wspomniał Vetus, stał tuż przy murze, przykryty grubą płachtą. Po głębszych oględzinach Neya skupiła swoją uwagę na kamiennych schodkach, które – jak zakładała – prowadziły na sam dół wieży. Zeszła po nich, jednak drewniane drzwi niemal natychmiast zastąpiły jej drogę. Chcąc nie chcąc wróciła do ludzkiej postaci.
— Hmm... — wymruczała pod nosem, nachylając się nad zamkiem.
Skupiła część energii wewnętrznej na zmyśle wzroku, co uniemożliwiło jej widzenie w ciemności. Przyjrzała się mechanizmowi, który zabezpieczał wejście: był stary, ale ostatnio dość często używany. Otworzenie go nie sprawiło Trawiastookiej żadnego problemu; zawsze nosiła ze sobą kilka wytrychów.
Uporawszy się z drzwiami, wślizgnęła się do środka pogrążonej w półmroku izby. Parę za-palonych świec zaczęło już przygasać, rzucając słabe światło na dwa okrągłe stoliki i stojące przy nich krzesła, rozłożone w kącie prowizoryczne posłania oraz siano, którym usłana była kamienna podłoga. Wstępna rewizja wskazała na niedawną obecność ludzi w tym pomieszczeniu. Neya nie była zaskoczona. Wiedziała, że zanim obierze sobie na cel zbadanie dziwnego, czerwonego blasku na szczycie wieży, będzie musiała poszukać wspomnianych przez Vetusa ludzi dla samej pewno-ści, że nikt nie został skazany na cierpienie.
Drzwi na wprost kierowały do izby na tej samej wysokości, w przeciwieństwie do prowa-dzących na dół schodów, umieszczonych tuż za kamiennym, łukowatym przejściem po prawej stronie. Neya przypuszczała, że dojdzie nimi do lochów albo czegoś, co służyło za więzienie. Wy-ciągnęła sztylet zza pasa, a następnie w stanie pełnej gotowości zeszła na niższą kondygnację. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, którego większą część zajmowały liczne klatki, oddzielone wąskim korytarzem. Nieznacznie uchylone drzwi po drugiej stronie lochu jako pierwsze rzuciły jej się w oczy – wydobywało się stamtąd jasne światło. Prawdopodobnie ktoś niedawno – jeśli nie przed chwilą — odwiedzał to miejsce.
Powiodła wzrokiem po klatkach— większość z nich była pusta, jednak w niektórych, może siedmiu, znajdowali się ludzie. Żywi, prawie lub całkowicie nadzy ludzie, kulący się w kątach cel. Ten widok napełnił ją obrzydzeniem i potwierdził przypuszczenia, że nie odbywa się tutaj spotka-nie czysto towarzyskie.
— Co tu się dzieje? – Neya skierowała pytanie do młodej kobiety, która została uwięziona najbliżej wejścia. Leżała przy ścianie, zwinięta w kłębek, szlochając cicho. Miała na sobie jakąś lnianą szmatę, która niegdyś była pewnie sukienką. Słysząc nowy głos, podniosła głowę i natych-miast rzuciła się do krat. Złodziejka odruchowo odskoczyła, unosząc brwi ze zdumienia. Kobieta patrzyła na nią, dysząc ciężko. W szeroko otwartych oczach kryło się szaleństwo.
— Błagam, wypuść mnie stąd... — szeptała, wyciągając rękę w stronę Neyi. – BŁAGAM!
— Cii... — Neya przyłożyła palec do ust, a później, unosząc ręce w uspokajającym geście, zaczęła mówić dalej: — Wypuszczę cię, jeśli powiesz mi, co się tu dzieje i co to za miejsce.
— Ja... Ja nie wiem... Zabrali mojego męża na górę... Ja... — potrząsnęła głową, wracając do zdesperowanego szeptu. — Błagam cię, zabierz mnie stąd.
— Kto go zabrał? – Neya nie dawała za wygraną. W międzyczasie przyjrzała się dokładnie zamkowi. Kolejny prosty mechanizm. Najwyraźniej nowi mieszkańcy nie zadbali o wzmocnienie zabezpieczeń. – I jak dawno temu?
— Jacyś ludzie w maskach... Chyba kwadrans temu, nie wiem...
— Dobrze, spokojnie – Neya widziała, że kobieta jest coraz bliższa histerii. Za pomocą wy-trycha otworzyła zamek. – Zaczekaj! – złapała ją za ramię, bo już chciała uciekać. – Uwolnię two-jego męża, jeśli pomożesz mi z resztą – wskazała głową na pozostałe klatki – i wyprowadzisz ich na zewnątrz. Schowacie się w wozie i poczekacie tam na mnie, dopóki nie wrócę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, jednak pokiwała głową na znak zgody. Neya szybko zajęła się pozostałymi zamkami, robiąc tym samym nieznaczne zamieszanie w lochu. Musiała co naj-mniej trzy razy uciszać więźniów. Kiedy w końcu zrozumieli, że ktoś przyszedł im z pomocą, za-częli wykonywać polecenia bez większego oporu. W dziesięć minut zdołali uspokoić się i wyjść na zewnątrz. Zgodnie z prośbą Neyi ukryli się w wozie. W tym samym czasie, rozbudzona wściekło-ścią złodziejka ruszyła prędko w stronę jasnego światła, wbiegając po krętych schodach na górę. Okazało się, że to bezpośrednie przejście z lochu do komnaty na szczycie wieży, skąd sączyła się czerwona poświata, zauważona wcześniej z lotu ptaka.
— ... A co z tymi? – usłyszała, zbliżając się do celu. Momentalnie przystanęła, by podsłu-chać czyjąś rozmowę. Niektóre słowa zdołały jej umknąć.
— ... jego kolej. Ilu zostało w lochu?
— Pięciu i ..., ale nie sądzę, żeby to robiło różnicę.
— Zejdź po kolejną dwójkę.
— ..., panie.
Neya przywarła do ściany, słysząc czyjeś kroki na schodach. Szybki refleks pozwolił na błyskawiczną zmianę w pająka w tej samej chwili, w której jeden z rozmówców wyminął miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Nie tracąc czasu wróciła do swojej człowieczej postaci, by zbiec za nieznajomym i zdecydowanym ruchem podciąć mu gardło, kiedy ten nie był niczego świadomy. Zrobiła to z zimną krwią – była przygotowana na taką ewentualność.
Wróciła z powrotem na górę, zatrzymując się na zwieńczeniu schodów. Przed sobą miała krótki korytarz, a na jego końcu zamknięte drzwi. Wylewało się spod nich czerwone światło, choć to nie ten widok zbił Trawiastooką z nóg.
— Morie?... – wyszeptała, z przerażeniem patrząc na leżącego u progu przyjaciela. Był rozebrany od pasa w górę, a z licznych ran – jakby od bata — na klatce piersiowej i plecach są-czyła się krew. Koło młodzieńca siedział równie mocno poharatany mężczyzna, przypuszczalnie mąż znalezionej w lochu kobiety. Przez poniesione obrażenia stracił przytomność.
— Ne... Neya... — wymamrotał Morie, podnosząc niemrawo głowę. Łzy zebrały się w ciemnych oczach. – U—ucie... Uciekaj stąd.
— Zwariowałeś? – Złodziejka pomogła przyjacielowi wstać, łapiąc go w pasie i przewie-szając sobie jego rękę przez szyję. – Dasz radę iść?
— Mhm... — Morie wsparł się ręką o ścianę, żeby nie upaść. – Trzeba... Trzeba go stąd za-brać – wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę.
— Zajmę się nim. Idź na dół, dogonię cię! – Neya podeszła do więźnia, dokładnie spraw-dzając jego stan. W tym samym czasie Morie zaczął schodzić powoli po schodach, cały czas pod-pierając się dłonią.
— Błagam, obudź się! – Trawiastooka to klepała mężczyznę po twarzy, to potrząsała nim w miarę delikatnie.
Ocknął się dopiero po dłuższej chwili, jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Neya zdawa-ła sobie sprawę, że nie ma dużo czasu, toteż musiała zdać się na własne umiejętności. Z trudem postawiła więźnia na nogi. Ruszał się bezwładnie, uwieszając się dziewczyny jak worka. Ograni-czał jej tym pole manewru.
— Przyprowadziłeś kolej... — drzwi otworzyły się z hukiem. Dziewczyna zobaczyła w nich swojego mistrza... całego we krwi. Zauważyła dziwny krąg za jego plecami oraz stertę trupów. Czerwone światło ogarnęło całą komnatę. – Neya?!
Wykorzystała jego chwilowe zaskoczenie, by oślepić go wiązką białego światła. Korzysta-jąc z zyskanego czasu, odwróciła się plecami do więźnia, kładąc jego ręce na swoich barkach. W takiej pozycji przybrała postać tygrysa, co znacznie ułatwiło wydostanie stąd leżącego na grzbie-cie mężczyzny.
Zbieganie po schodach nie było takie proste, jak się wydawało, tym bardziej, że ostrożność stała się priorytetem. Neya cieszyła się w duchu, że „pasażer" pojął wagę sytuacji i nie robił do-datkowych problemów. Zacisnął ramiona wokół tygrysiego łba, zmniejszając ryzyko ześlizgnięcia się na ziemię. Okazało się to naprawdę przydatne, biorąc pod uwagę goniącego ich maga, który chyba nie był zadowolony z odwiedzin uczennicy.
Po męczącym biegu miała w końcu prostą drogę do wyjścia. Słyszała za sobą wściekłe okrzyki Nimoda i czuła, jak próbuje ją spowolnić ognistymi pociskami. Kiedy znaleźli się w lochu, wydał z siebie nieludzki ryk, który nie przypominał żadnego znanego jej zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Zanim rzuciła się schodami na górę, obejrzała się. Mistrz stał przy jednych z ostatnich klatek, drżąc na całym ciele. Mimo sporej odległości, która ich dzieliła, bez problemu udało jej się dostrzec czerwoną barwę oczu mentora, której nigdy dotąd u niego nie widziała.
Na zewnątrz czekali na nią więźniowie oraz... Vetus. Siedział na przedzie wozu, gotowy do natychmiastowej drogi. Widząc wybiegającego tygrysa z mężczyzną na grzbiecie, spiął konie. Neya wskoczyła do środka w tej samej chwili, gdy pojazd ruszył. Więzień odstąpił od złodziejki w momencie, gdy na powrót przybrała kobiecą postać. Spojrzał na nią z przerażeniem, tak jak po-zostali więźniowie, po czym rzekł:
— Dz... Dziękuję, nieznajoma.
— Nigdy więcej nie biorę cię na pasażera – mruknęła, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Powędrowała wzrokiem po twarzach więźniów. Morie uśmiechnął się do niej słabo.
— Coś czuję, że twoja jutrzejsza lekcja z mistrzem nie odbędzie się.

Tydzień później po przerażających wydarzeniach cała trójka spotkała się w pokoju na poddaszu, by porozmawiać o tym, co zaistniało. Neya poświęciła swój wolny czas, żeby przywró-cić okaleczonego Moriego do względnej normy. Vetus, posłuszny jej zaleceniom, zadbał o bezpie-czeństwo i opiekę nad mniej lub bardziej pokrzywdzonymi więźniami z opuszczonej strażnicy. Mężczyzna, którego Trawiastooka wyniosła na własnym grzbiecie, postanowił odwdzięczyć się swojej wybawczyni, przyłączając się do Gildii Złodziei. Okazał się naprawdę przydatny, jeśli cho-dziło o wyłudzanie informacji. Jego żona nie była najszczęśliwsza z takiej pracy, ale miała przy-najmniej pewność, że jest w dobrych rękach. Pozostali pokrzywdzeni utrzymywali dobry kontakt ze złodziejami, pomagając im od czasu do czasu w drobnych sprawach.
Co się tyczyło rytuału i nauczyciela Neyi... Wolała o tym nie mówić. Morie oraz Vetus tylko raz ośmielili się poruszyć ten temat.
— Nie chcesz tego wyjaśnić? – spytał rówieśnik złodziejki, patrząc na nią kątem oka. Stała za nim, nacierając jego plecy jakąś podejrzaną maścią.
— Nie widzę powodu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Mój mistrz bała się zakazanymi rytuała-mi, którym oddawali się czarni magowie – odparła chłodno, przerywając na chwilę. Spojrzała na niego karcąco. – Poza tym, szczerze wątpię, żeby chciał mnie widzieć.
— Dziwię się, że powstrzymał się od wyrównania rachunków – wtrącił Vetus, opierając się o ścianę. Obserwował swoich przyjaciół spod zmrużonych oczu.
— Zwróciłby na siebie zbyt dużą uwagę – stwierdziła beznamiętnie. Za maską obojętności ukrywała prawdziwe, zżerające ją od środka emocje. Była naprawdę wściekła.
— I tak uważam, że przydałaby ci się dodatkowa ochrona – zauważył Morie, patrząc wprost na Vetusa, jakby szukał u niego poparcia. – Mogę ci towarzyszyć przez cały czas, ale ktoś musi pilnować drzwi od zewnątrz. Nie, Vetusie – widząc, że starszy złodziej chce coś powiedzieć, uciszył go ręką – jedno z nas powinno siedzieć z resztą gildii na dole. Najmiemy kogoś do roli ochroniarza i tyle.
— Nimoda nic nie zatrzyma, jeśli będzie chciał mnie dorwać – Neya westchnęła ciężko, wysłuchując z dezaprobatą słów Moriego.
— Będziemy po prostu spokojniejsi, Neyo.
— To bardzo wygodnie, czyż nie? – odsunęła się od Moriego, wyraźnie poirytowana. Mło-dzieniec odwrócił się do niej, rozkładając pytająco ręce. – Wy będziecie spokojni, że nic mi nie grozi. A co ja mam powiedzieć? Gdybym zignorowała opowieść Vetusa nie rozmawialibyśmy teraz w trójkę – wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. – Wy będziecie spokojni... Świetnie! Wiecie co? Wypierdalać! – krzyknęła, wskazując im drzwi. – Nie zgadzam się na żadną ochronę!
Morie i Vetus spojrzeli po sobie zdezorientowani, jednak bez słowa opuścili pokój na pod-dasz.
Neya zaczęła płakać. Wszystkie złe emocje w końcu znalazły ujście.
Miesiąc później dwaj krępi złodzieje dostali ważną misję na czas nieokreślony. Mieli pilno-wać Neyi jak oka w głowie, nawet jeśli zamierzała ich za to zabić. Razem z Moriem musieli znosić najgorsze humory oraz kaprysy Trawiastookiej, pocieszając się świadomością, że tylko ona utrzymuje gildię przy życiu.

Adeptka odskoczyła od Neyi, patrząc na nią z przerażeniem. Kobieta stała bez ruchu ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Milczała długo, regenerując siły. Przesyłanie wspomnień wymagało od niej zużycia dość sporej ilości energii wewnętrznej.
— Zadowolona? – powiedziała w końcu, zerkając na dziewczynę spode łba. Okrutny śmiech, na który się zdobyła, wywołał u adeptki dreszcze na całym ciele. Nigdy dotąd nie sły-szała czegoś podobnego. – Poznałaś prawdę. Nadal chcesz z nim porozmawiać? – Neya ni stąd ni zowąd spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Kipiała ze wściekłości, a żądza mordu, która przez nią przemawiała, odebrała uczennicy Nimoda głos.
— Ja... — urwała natychmiast, kuląc się pod groźnym wzrokiem Trawiastookiej. – Prze-praszam, Neyo... — dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, skupiając w niej część swojej energii.
Oślepiające światło otoczyło Neyę ze wszystkich stron. Złodziejka zaczęła się miotać, co dało adeptce trochę czasu. Zapamiętała tę sztuczkę ze wspomnienia, które jeszcze chwilę temu prawie zwaliło ją z nóg. Pobiegła w stronę tarasu, nie dbając o konsekwencje nagłego wtargnięcia. Szarpnęła drzwi, wpadając do środka rezydencji. Płomienie świec zamigotały od silnego podmuchu powietrza, które dostało się na korytarz.
Nie zobaczyła nikogo w zasięgu pola widzenia, co wprawiło ją w lekkie zdziwienie. Nie marnowała jednak cennego czasu i pognała w stronę sypialni mistrza na piętrze. Po drodze, głównie w pojedynczych korytarzach, ale także na parterowym holu, dostrzegła wiele śladów krwi, choć trudno było stwierdzić, do kogo należała.
„Urso?"
Zatrzymała się u szczytu schodów. Nie była pewna, czy to jej podświadomość, czy na-prawdę ktoś ją wołał.
„Urso... Chciałbym się pożegnać."
Wytrzeszczyła oczy, chwytając się za głowę. Słyszała głos mistrza, ale... Ale jak? Czyżby czytał jej w myślach? I dlaczego brzmiał tak nienaturalnie?
„Proszę, przyjdź do biblioteki. Ja nie mam już siły."
Szybko obrała nowy cel, wracając się do punktu wyjścia. Kiedy przebiegała obok wyjścia na taras, z przestrachem zauważyła zniknięcie Neyi w ogrodzie. Albo poszła jej śladem, albo zostawiła ją na pastwę losu. Jedno było pewne – z pewnością nie tryskała radością.
Korytarz prowadzący do biblioteki obfitował w kałuże krwi. Makabryczny widok i przypuszczenia, które momentalnie uformowały się w jej umyśle, napełniły ją strachem. Pomyśleć, że cały horror zaczął się przez użycie energii wewnętrznej na oczach Sesylii... Nikt normalny nie uwierzyłby w tak banalną przyczynę.
Otworzyła drzwi, jednak to co zobaczyła w środku, zmusiło ją do ich szybkiego za-mknięcia. Oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Czuła, że jej serce wali jak opętane.
„Urso... Wróć proszę."
Znowu usłyszała głos mistrza, rozprzestrzeniający się po całym umyśle. Mówił łamią-cym głosem, zżerany przez wstyd i skruchę. Chyba to w ostateczności przekonało ją do wejścia. Zacisnęła zęby i naciskając klamkę, przekroczyła próg biblioteki.
Wewnątrz sześciokąta, utworzonego przez wysokie regały, klęczał Nimod. Krąg rytual-ny stracił swój intensywny, czerwony blask, choć nadal tliła się w nim magia. Adeptka zauwa-żyła ciała pokojówek, lokaja, kucharzy, ochmistrzyni... Wszystkich tych, którzy od lat wiernie służyli staremu magowi, a który teraz ociekał ich krwią. Podniósł głowę, żeby spojrzeć na swo-ją uczennicę. Płakał.
— Urso... — wyszeptał żałośnie, drżąc na całym ciele. Dziewczynie zrobiło się go żal. Chciała podejść, ale zatrzymał ją głośnym protestem: — Nie! Nie zbliżaj się! Krąg jeszcze dzia-ła... Nie chcę odbierać więcej żyć.
— Mistrzu... — wyjąkała, padając na kolana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. – Dlaczego? Dlaczego ich zabiłeś?
— Ja... — przełknął łzy, które spływały po jego wychudzonej twarzy. Wyglądał fatalnie. – Nie miałem innego wyjścia. Umieram, Urso.
— Nigdy nie mówiłeś do mnie w ten sposób... — zauważyła. Krąg zaczął całkowicie przygasać. Kiedy resztki magii zupełnie z niego uleciały, uczennica podbiegła do swojego mi-strza i nie zważając na nic, przytuliła go mocno. – Mistrzu...
— Należą ci się wyjaśnienia – rzekł cicho, trochę zdziwiony taką reakcją dziewczyny. – Chociaż Neya z pewnością wiele ci już powiedziała – zaśmiał się pod nosem, zerkając w stronę drzwi. – Wejdź, zła kobieto.
Ursa zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana. Nim się obejrzała, Trawiastooka weszła do biblioteki. Dygotała z wściekłości, obracając nerwowo sztylet między palcami.
— Powinnam cię zabić. Za to, co zrobiłeś tamtym ludziom i Moriemu...
— Odkupię wszystkie swoje grzechy, jeśli pozwolisz mi wyjaśnić – Nimod patrzył na dawną uczennicę z lekkim uśmiechem. Właśnie taką ją zapamiętał.
— Złodzieje już wiedzą, że mnie nie ma. Pospiesz się.
— Zacznijmy od tego, że się przedstawię... — odsunął od siebie Ursę, stając na równych nogach. – Nazywam się Ibrido.

Regały przewróciły się z ogromnym hukiem na ziemię, usypując posadzkę setką starych ksiąg. Krąg rytualny oraz ciała służących zniknęły pod ciałem potwora, który ledwo zmieścił się w czterech ścianach biblioteki. Neya oraz Ursa musiały cofnąć się pod same drzwi, żeby nie zostać przygniecionymi. Obydwie straciły mowę; stały wryte z wytrzeszczonymi oczami. Młoda adeptka w końcu zrozumiała znaczenie słów Sesylii, która określała Nimoda „plugawym mieszańcem". Nie chodziło o pałanie się czarną magią. Chodziło o bycie smokiem.
— Fakt, nie jest to najlepsze miejsce na takie prezentacje – powiedział pół żartem, pół serio, starając się choć na trochę rozprostować skrzydła. Niestety, pomieszczenie nie było przystosowane do stworzeń jego rozmiaru. – Ex semine viri cum draconis... Tak określa się isto-ty mojego pokroju. Mieszańców.
— Czy do przemiany doszło w ruinach świątyni? – spytała Ursa, chowając się za Neyą. Złodziejka stała spokojnie, przyglądając się smoczej formie Nimoda z widocznym zaintereso-waniem. Podziwiała szare, trudne do zniszczenia łuski, ostre kły, solidne skrzydła oraz ma-sywny ogon. Zaczęła się zastanawiać, czy w takich okolicznościach sama potrafiłaby przybrać postać smoka.
— Owszem. Z początku nie wiedziałem, co się stało, jednak bliższa rewizja pozwoliła mi zrozumieć sens symboli zapisanych w książkach – jasnozielone ślepia śledziły każdy ruch obu uczennic. – Neyo, możesz spróbować, ale wolałbym, żebyś zrobiła to na zewnątrz.
— Umiesz czytać w myślach – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Głos Neyi był pe-łen wyrzutów.
— To tylko jedna z nielicznych umiejętności, którą zyskałem po przemianie... — urwał, kręcąc łbem. – Wszystko jednak ma swoją cenę. Gdybym wiedział, ile będzie mnie to koszto-wać, nigdy nie zgodziłbym się na tę eskapadę. Henry od początku miał rację... A ja odebrałem go Sesylii.
— Dlaczego zabiłeś swoich przyjaciół? – Ursa podeszła bliżej smoka, niepewnie dotyka-jąc jego łapy. Ibrido nawet nie poczuł.
— Ta magia... Starożytni magowie, którzy znani byli ze swojej dualistycznej natury, nie umieli opanować do końca smoczej natury. Wymagała od nich zbyt wiele energii, a ta – jak sa-ma wiesz – nieszybko się regeneruje. Znaleźli zasadniczo prosty sposób na odnowę mocy – zaczęli przeprowadzać rytuały na niewinnych osobach, z zimną krwią wysysając z ich dusz całą życiodajną energię. Jakkolwiek obrzydliwa metoda, pozwalała na minimalne przedłużenie żywota. Przez cały czas szukałem innej drogi na przyspieszenie regeneracji, ale nic nie było równie skuteczne. Magia z tamtej świątyni zaczęła mnie wyniszczać. Musiałem zabijać, żeby przeżyć.
— Ale teraz coś poszło nie tak, prawda? – zauważyła Neya, krzyżując ręce na piersiach. Uspokoiła się, mówiła ze zwykłą dla siebie beznamiętnością: — Potrzebowałeś coraz więcej energii, a to oznaczało większą liczbę ofiar.
— Tak, zgadza się. Musiałbym wybić całe miasto, żeby zyskać szanse na dalsze życie – odpowiedział cicho, pochylając łeb. Ursa zacząła gładzić go po łapie.
— A zabiłeś służących, ponieważ?... – Neya zmrużyła lekko oczy.
— Chciałem zdobyć trochę czasu, żeby się z wami pożegnać. Po tym, jak zobaczyłem cię pod rezydencją, nie miałem wątpliwości, że Ursa prędzej czy później pozna prawdę. Wiedzia-łem, że przez nienawiść do mnie będziesz próbowała powstrzymać ją od powrotu do rezyden-cji.
— Przez te dziesięć lat nie dałeś mi powodu do wybaczenia. Chciałeś zabić Moriego! – była uczennica Nimoda krzyknęła z wściekłością.
— Nie miałem pojęcia, że to on. Zawsze kontaktowałem się albo z tobą, albo z Vetusem. Na Moriego natknąłem się całkowicie przypadkiem, chciał mnie ograbić, jednak sprawy szybko przyjęły zupełnie inny obrót. Gdybym wiedział... — Ślepia Ibrida zrobiły się szklane. – Neyo... Gdybym wiedział...
— Zawsze wszystko wiesz! – ryknęła, gestykulując energicznie. – Zawsze!
— Nawet taki stary ignorant jak ja nie jest w stanie posiąść całej wiedzy – odpowiedział spokojnie. – Dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie masz pojęcia, jak było mi wstyd. Od dzie-sięciu lat słuchałem tylko o twoich poczynaniach, jednak kiedy zobaczyłem cię pod kocią po-stacią w rękach pokojówki... Ogarnął mnie szał. W jednym momencie zapomniałem, kto jest naprawdę winny. Byłem po prostu wściekły, że przerwałaś mi wtedy rytuał.
Ibrido skrzywił się nagle, czując wewnętrzne ukłucie bólu. Wydał z siebie potworny ryk, któremu towarzyszył powrót do ludzkiej postaci. Dzięki szybkiej reakcji Ursy zdołał utrzymać się na nogach.
— Mistrzu, wszystko w porządku? – spytała niepewnie.
— Tak... Nie mam już tyle energii, żeby utrzymać smoczą formę – machnął lekceważąco ręką, zatrzymując wzrok na Neyi. Westchnął ciężko, po czym powiedział niemal błagalnie: — Ufam, że mi kiedyś wybaczysz.
Trawiastooka nie zdążyła nawet zmarszczyć brwi. Niewiarygodnie silny atak magiczny odrzucił ją z impetem do tyłu. Momentalnie straciła przytomność, opadając bezwładnie wzdłuż ściany.
— Co ty robisz?! – Ursa krzyknęła głośno. Podbiegła do ogłuszonej złodziejki, jednak ta nie dawała żadnego znaku życia.
— To zła kobieta – parsknął pod nosem. — Zakłócałaby rozmowę, a mam jeszcze kilka rzeczy do wyjaśnienia – odpowiedział, starając się utrzymać równowagę. Słabł z minuty na minutę. – Spokojnie, niedługo się ocknie. Nigdy w nią nie wątpiłem... Żałuję, że nie mogłem liczyć na to samo.
— Magia ze świątyni wcale cię nie opętała, prawda? – Ursa spojrzała z powrotem na mi-strza.
— Nie nazwałbym tego opętaniem. Po prostu coś kazało mi pozbyć się świadków. Świątynia musiała pozostać zapomniana... Nie przewidziałem jednak, że Sesylii uda się przeżyć – przyznał, uśmiechając się kątem ust. – Nigdy nie darzyła mnie szczególną sympatią, a mimo to zgodziła się przyjąć cię do lecznicy. – Westchnął ciężko, śmiejąc się cicho. — Proszę, powiedz jej wszystko miesiąc po pogrzebie. Szczerze żałuję, że eskapada skończyła się w taki sposób.
— Jak to możliwe, że przeżyłeś?
— To chyba proste? Ogień nie jest w stanie zabić smoka.
— Co się stanie z tą rezydencją po twojej śmierci? – spytała, pokazując gestem głowy na otaczającą ich przestrzeń.
Nie dano mu czasu na odpowiedź. Zza zasłon, które przysłaniały okna biblioteki, wybie-gła zakapturzona postać. W jednej chwili podbiegła do ledwo utrzymującego się na nogach Ni-moda, by przebić mu serce ostrzem półtoraka. Mag wydał z siebie stłumiony jęk, po czym padł bezwładnie na ziemię. Dusza ostatniego mieszańca uleciała w nicość.
— Jak dobrze, że nie był odporny na stal.
Nieznajomy mimowolnie odsłonił twarz, kiedy wyjmował miecz z pleców martwego mistrza.
Morie w końcu wyrównał rachunki.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
sobota, 03 styczeń 2015 21:19

Łukasz Dyduch - Łgarze, kłamcy i oszuści

I

Pogoda była piękna. Letnie słońce skąpało w swych promieniach całą dolinę. Wiał subtelny wiaterek, który wprawiał liście w delikatny, uspokajający szum. Zdawałoby się, że w taki dzień nikt nie może być smutny ani zły. A jednak. Wzdłuż ruczaju jechał jeździec, którego średnio polityczne słownictwo skutecznie zagłuszało spokojny plusk rzeki i śpiew ptaków.
- O bezczelności. Co za niewdzięcznicy. Jak mogli mnie posądzić o łgarstwo? Przecież to było dla ich dobra. Kapcany i kiepy. Żyli sobie w błogiej nieświadomości, niczym się nie przejmowali. Gnuśne gbury. Po co mieli wiedzieć? Żeby się denerwować? Szelmy i szuje. To, że trochę nagiąłem prawdę i nie dopowiedziałem kilku faktów to nie znaczy, że od razu kłamałem.
Tak to biadoląc, samotny jeździec jechał w górę rzeki, by dotrzeć do źródła i wykąpać się w nim. Skazany na banicję musiał zrezygnować z miejskich wygód i pomimo wrodzonego zamiłowania do owych, musiał skorzystać z bardziej naturalnych sposobów dbania o higienę.
Jezioro było duże i krystalicznie czyste. Ukryte między komyszami i trzcinami stanowiło schronienie oraz wodopój dla wielu leśnych zwierząt. Stojąc w wodzie po kostki Oran doglądał pijącego konia i drapał go za uchem. Wierzchowiec chciwie chlipał i z zadowoleniem przebierał w miejscu kopytami. Oran, przyzwyczajony i przygotowany do wiecznej tułaczki napełnił wodą skórzany bidon i zaczął przymierzać się do roznegliżowania oraz kąpieli, gdy nagle wiatr przygnał do jego uszu pewne dźwięki. Oran stanął jak wryty. Szybko się rozejrzał. Jezioro było niewidoczne i oddalone od duktu. Teraz dopiero zauważył, jak wiele błędów popełnił. Przecież takie rozlewiska są ulubionym terenem łowieckim topielców i nimf wodnych. Nie mając lepszego pomysły, Oran wskoczył na konia. Wtedy zasięg jego wzroku znacznie się poszerzył i zobaczył, że jego prawej, za pasmem trzcin i wydmą stoją trzy inne wierzchowce. Uspokoił się. To tylko ludzie i...
- Na bogów to kobiety – zdusił krzyk radości w gardle.
Jego oczom ukazały się sylwetki kąpiących się beztrosko dwóch młódek. Oran po raz pierwszy przekonał się, że marzenia się spełniają. I choć młodzieniec wzrok miał dobry, to jednak tafla wody skutecznie skrywała kobiece powaby, czym srogo podpadła junakowi. Oran szybko podzielił kobiety na złotowłosą i kruczoczarną. Obydwie pluskały się i cieszyły swym towarzystwem. Oran wychylał się jak mógł, lecz nie mógł dostrzec żadnych szczegółów. W końcu stanął na kulbace i całkowicie absorbując uwagę cudnym widokiem, począł czekać aż kobiety wyjdą z wody i wtedy okażą mu się w całej swej okazałości. Tak zachwycił się swym pomysłem, że znów zapomniał o środkach ostrożności. I kiedy w końcu zaczął się zastanawiać, dlaczego kąpią się dwie niewiasty, a na brzegu czekały trzy wierzchowce, było już za późno.
Gdy coś zmiotło go z konia i wylądował twarzą w wodzie, natychmiast odzyskał rozum. Nie tracąc czasu odbił się od ziemi niczym sprężyna i stanął na równe nogi. Prawą ręką już sięgnął po swój jatagan, z którym nigdy się nie rozstawał. Zamierzał rzucić się na napastnika, gdy nagle jego oczom ukazała się niska, korpulentna i stara kobieta. Stała spokojnie celując w Orana dębowym kijaszkiem. Młodzieniec schował oręż, gdyż wiedział, że siłą nic nie zdziała. Kobieta, wnosząc po szatach była kapłanką.
- Czy jaśnie pani nie mogła poprosić mnie o zejście z konia, a nie od razu ciskać mi w plecy jakimś tam czarem – zaczął butnie Oran
- Zbereźnie podglądałeś dwie adeptki, nie mogłam zareagować inaczej na takiż bezczelny akt lubieżności – nie dała się sprowokować stara kapłanka – i to nie był jakiś tam czar, tylko nieszkodliwa pięść wiatru.
Oran nieznacznie się uśmiechnął:
- Pani pozwoli, że się oddalę, jeśli można.
- Nie można – zaperzyła się kobieta – czy nie wstyd ci, że podglądałeś przyszłe kapłanki, służki i oblubienice bogów. Czy nie masz mi nic do powiedzenia? Nie wyniesiesz żadnych wniosków?
- Hmmmmmm – Oran wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu – mam coś do powiedzenia. Mam też jeden wniosek. Od teraz będę głosił wszem i wobec, że najgrzeczniejsze i najpowabniejsze adeptki służą w.... – tu Oran zawiesił głos.
- No właśnie, z jakimż monastyrem mam przyjemność – spytał.
Tym razem to kapłanka się uśmiechnęła i to o wiele bardziej jadowicie i złośliwie, niż Oran.
- Z chramem Kwitnącej Wiśni.
Orana przeszył dreszcz przerażenia. Zdusił w gardle szpetne przekleństwo.
- Na tyle przyjaznych, spokojnych i przede wszystkim bezbronnych klasztorów, ja musiałem trafić akurat na Kwitnące Wiśnie. Co za chędożony pech.
- Widzę po twej minie, mości młodzieńcze, że doszły cię słuchy o mądrości, sprawiedliwości i potędze naszego chramu.
- A jakże – ukłonił się grzecznie młodzieniec – wasza sława szybsza jest od najżwawszych umyślnych i obiegła już cały kraj.
- W takim razie nie muszę cię specjalnie przekonywać, byś nie stawiał oporu i udał się ze mną – spytała zadowolona z siebie kapłanka.
Oran przypomniał sobie opowieść przyjaciela o jednej z klątw rzuconych przez kapłankę Kwitnącej Wiśni i instynktownie pomacał się po kroczu.
- Nie, nie musisz pani – odrzekł pokornie.
- Wspaniale – kobieta schowała różdżkę – w takim razie proszę za mną mości podglądaczu.
Oran klął pod nosem, biadolił i przeklinał gnuśny los.
- Co mówisz – odwróciła się kobieta?
- Sławię twą wyrozumiałość – odpowiedział bez zastanowienia Oran.
Kapłanka szła dalej, widocznie uwierzywszy słowom młodzieńca.

II

W normalnych warunkach młodzieniec byłby zachwycony tak zacnym i przy okazji powabnym towarzystwem. Świeciło słońce, ptaki śpiewały a powietrze pachniało wrzosem. Jednak teraz nie zważał na tak dogodne warunki do amorów. Trzy kobiety jechały wokół Orana. Czarnowłosa adeptka jechała z przodu, złotowłosa z tyłu, zaś stara kapłanka stąpała obok przymusowego towarzysza.
- Żbiku, ty zdrajco, dlaczego mnie nie ostrzegłeś – rzekł Oran po czym pacnął swego gniadosza w ucho.
- Daj spokój bogu ducha winnemu zwierzęciu – perorowała kobieta – nim się do ciebie zbliżyłam, rzuciłam na niego zaklęcie otępiające. Nie mógł mnie wyczuć.
- No, szelmo masz szczęście - młodzieniec poklepał Żbika po szyi. Ten, mając jeszcze w sercu wcześniejszego szturchańca, nie zareagował na pieszczotę.
- Mości rozpustniku, nie wnikam, co skłoniło cię to zbrodni, którą zhańbiłeś dwie moje podopieczne – zaczęła nagle kapłanka - nie chcę też wiedzieć, czy oczy twe ujrzały widok, który miał być przed męskim okiem zatajony po wsze czasy. Tak czy inaczej powinna cię dosięgnąć kara.
Oran rozglądał się na boki. Zaczął pocić się i denerwować. Wiedział, że nawet jeśli zdoła uciec, co zresztą nie byłoby zbyt trudną procedurą, to gniew kapłanek dosięgnie go tak czy inaczej. Przeciw tak złośliwemu rodzajowi białej magii i takim talentem czarodziejskim, jakim dysponowały wszystkie kapłanki chramu Kwitnącej Wiśni nie śmiał występować. Pozostawało mu iść jedynie na układy i liczyć na swe zdolności krasomówcze.
- W normalnych warunkach właśnie podążalibyśmy do naszego chramu, gdzie spotkałaby cię, mości lubieżniku odpowiednia pokuta. Jednakże czuję się trochę winna, gdyż niepotrzebnie pozwalałam tym dwóm adeptkom na tak mało ostrożne zachowanie, co zaowocowało wystawieniem cię, mości wszeteczniku na pokuszenie. Dlatego mam dla ciebie wspaniałomyślną propozycję.
- Słucham z najwyższą uwagą – Oran dostrzegł szansę na wykręcenie się z odpowiedzialności.
- Możesz zmazać swe przewinienie chwilową służbą chramowi – rzekła kapłanka patrząc w stronę młodego lasu brzozowego, który właśnie mijali.
- A na czym ta chwilowa – tu Oran podkreślił ostatnie słowo – służba miałaby polegać?
Kapłanka nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok i przyglądała się mijanym brzozą. Młodzieniec, nie ważąc się na ponaglenie starej kobiety oddał się fantazją. Jego wyobraźnia podsunęła mu myśl, jakież to usługi może chwilowo oddawać samotnym, włóczących się większość czasu po lesie, widzącym mężczyzn jedynie kilka razy do roku młodym i żywiołowym adeptkom. Oblała go chwilowa błogość. Spojrzał na czarnowłosą dziewczynę jadącą z przodu. A właściwie spojrzał na jej figurę. Następnie odwrócił się i spotkał hardy wzrok zielonych, skrzących się oczu, które bardzo ładnie komponowały się ze złotymi włosami. Nie ośmielił się spojrzeć niżej i obiecując, że otaksuje złotowłosą przy innej okazji, znów spojrzał na kapłankę. Myśl o rozkosznych usługach szybko wróciła. Jednak tym razem kobieta nie pozwoliła jej bujnie zakwitnąć.
- Twe zadanie będzie proste. Będziesz towarzyszył jednej z mych adeptek w wypełnianiu jej misji.
- Niegodnym takiego zaufania – zląkł się Oran.
- Godnyś, mości zbereźniku, gdyż od tego zależy twój los. I jestem pewna, że użyjesz całej swej mocy i sprytu, by go poprawić. Bo na chwilę aktualną nawet prawo boskie pozwali mi cię ukarać. Jeśli spiszesz się, zmażesz swe winy. Jeśli zaś zawiedziesz, konsekwencje będą wysoce nieprzyjemne. Dlatego ufam ci, gdyż pomoc nam leży w twym egoistycznym interesie.
- Twa mądrość ustępuje jedynie twej urodzie, o pani – ukłonił się Oran, który nabierał coraz większej estymy to starej kapłanki.
- Widzę, że rozumiemy się we wszystkich płaszczyznach – rzekła kobieta po czym krzyknęła:
- Kina! Binka! Z koni! Czas na popas i naradę.
Dwie młode kobiety zeskoczył z koni i udał się w stronę brzóz. Jęły przygotowywać wierzchowce do odpoczynku. Ponadto zaczęły przyrządzać strawę. Przy tym nie uraczyły Orana ani jednym spojrzeniem, czy to życzliwym, czy to wrogim. Młodzieniec zaczął krzątać się i szukać gałęzi na małe ognisko. Zauważył, że lepiej znosił trudy podróży niż kobiety. Ich kości ogonowe, nieprzywykłe do kulbaki zmuszały niebogi do popasania na stojąco. Oran wyciągnął hubkę i zaczął udawać, że stara się wykrzesać ogień. W rzeczywistości jednak oglądał się za adeptkami, które właśnie zajęta się chwilową rozmową. Były równego wzrostu, jednak na tym kończyły się ich podobieństwa. Czarnowłosa miała ciemniejszą karnację, brązowe oczy i pełne usta. Złotowłosa zaś miała oczy zielone, bladą cerę usianą delikatnie piegami i wąskie usta. Skrzętnie kryjąca kobiece atuty szata chramu pozwalała Oranowi jedynie na dostrzeżenie, że atutem czarnowłosej jest jej biust, zaś złotowłosa mogła pochwalić się nienagannymi nogami i zgrabną pupą.
- Mości podglądaczu – usłyszał nagle głos nad swym uchem.
Młodzieniec tak się wystraszył, że uderzył krzesiwem w swój kciuk.
- Ała, co za... - zmitygował się szybko i miast rzucić kilka przekleństw odpowiedział:
- Słucham, pani?
- Gdy uporasz się z rozpaleniem ognia, upieczemy kilka plastrów mięsa, zaparzymy nasz wywar i zapoznam cię z mym planem. Także proszę o pośpiech w tworzeniu ogniska.
- Ale pani jest kapłanką. Przecież rozpalenie ognia to dla pani jedno machniecie różdżką. Dlaczego nie użyje pani swej mocy – spytał podejrzliwie Oran.
- Używanie magii na każde fanaberie i kaprysy doprowadziłoby świat do zagłady. Magia to nie zabawka ani służebnica. Jeżeli istnieje możliwość wykonania czegoś bez jej pomocy, nie używamy jej. Takie wyręczanie się magią nie tylko może zakłócić jej delikatną harmonię i równowagę, ale także doprowadzą do gnuśnienia i rozleniwiania się ludzi. Dlatego nie rozpalę ognia za ciebie, mości wałkoniu.
- Rozumiem – przełknął kolejną pyszną lekcję kapłanki i zaczął, tym razem naprawdę, pocierać krzesiwo.
Po zjedzeniu chleba, bobu, soczewicy i smażonego mięsa, kapłanka wzięła łyk mleka, po czym zwróciła się do młodzieńca.
- Mości głodomorze – zaczęła.
Oran westchnął i zaczął zastanawiać się iloma jeszcze epitetami uraczy go kapłanka. Ta zaś kontynuowała.
- Będę się streszczać. Jedziemy na coroczną naradę przedstawicieli okolicznych chramów. Ja muszę tam jechać, a Binka i Kina to moje towarzyszki podróży. Jednak przejeżdżając przez wieś... hmmmmm - tu kapłanka się zatrzymała – nie pamiętam jej nazwy, ale to nieistotne. Przejeżdżając przez wieś, dowiedziałam się, że od niedawna jest ona nękana przez jakoweś magiczne stworzenie. Jako, że wieś ta płaci nam pewne składki i że żyjemy z ludnością w pokojowych i partnerskich stosunkach, obiecałam pomoc. Natychmiastową pomoc, gdyż stwór ten jest podobno bardzo niebezpieczny.
Kobieta zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała:
- Sama nie mogę się z tym problemem uporać, gdyż śpieszno mi w drogę. Adeptek też nie zostawię chłopom na pomoc, gdyż nie godzi się mi samej podróżować.
- Oran zerwał się na równe nogi i z przerażeniem spytał kapłankę:
- Chyba nie wymagacie ode mnie, że stawię czoła jakiejś okolicznej bestii?
- Spokojnie, mości tchórzliwcze – kobieta uspokoiła go ruchem dłoni – moja propozycja brzmi następująco. Jedna adeptka pojedzie ze mną na naradę, a druga zostanie tutaj wraz z tobą i razem macie za zadanie pomóc chłopom.
Młodzieniec usiadł nieco uspokojony i zaczął ponownie słuchać kobiety. Spojrzał jeszcze na obie adeptki. Spodziewał się min świadczących o rozgoryczeniu faktem, że jedną z nich ominie narada i będzie skazana na walkę z magicznym stworzeniem u boku jakiegoś pierwszego lepszego młodzieniaszka. Jakże się zdziwił. Na obu młodziutkich, niewieścich twarzach bezbłędnie rozpoznał ciekawość i niecierpliwość.
- Licz się z tym, że będziesz musiał bezwzględnie wykonywać rozkazy adeptki, której będziesz pomagać. Pamiętaj także, że w twym własnym interesie leży to, bo zadanie zostało wykonane, a adeptka była z ciebie zadowolona.
Młodzieniec pokiwał twierdząco głową.
- Nie muszę ci oczywiście naświetlać, co cię spotka, mości pomagierze, jeśli zadanie nie zostanie wykonane z twej winy, jeśli z premedytacją odmówisz pomocy albo jeśli jakakolwiek zła przygoda spotka moją adeptkę.
- Obejdzie się, pani.
- Dobrze. A więc wszystko jasne. Jeśli wam się uda, możesz iść wolno, twa wina zostanie zmyta. A teraz najważniejsze.
Kapłanka wstała. Wstały także adeptki.
- A więc czas w drogę. Pojedzie ze mną.....
Oran zdziwił się, że czas jego zadania nastał tak szybko. Przyjrzał się dziewczyną. Teraz, gdy patrzała na nie kapłanka, dobrze maskowały swe emocje. Jednak nie aż tak dobrze, by Oran nie rozpoznał w nich napięcie. Młodzieniec także był ciekaw decyzji starej kobiety. Trzymał kciuki i żądał satysfakcji od gnuśnego losu, który od rana tak brutalnie z niego kpi. Pragnął, by została z nim złotowłosa.
- Niech będzie tak – zaczęła kapłanka – Binka, jedziesz ze mną. Kina, ty zostajesz z mości łapserdakiem i uporacie się razem z tym miejscowym problemem.
Teraz Oran nie miał wątpliwości. Czarnowłosa spochmurniała a złotowłosa lekko się uśmiechnęła.
- To dobrze rokuje – ucieszył się w duchu Oran – widać obie chciały bliżej mnie poznać i ze mną zostać. Ha, moja aparycja po raz kolejny mi pomogła. No i zostaje ze mną ta ładniejsza. Wreszcie jakaś uśmiech losu
Pożegnanie nie trwało długo. Stara kapłanka dawała Kinie ostatnie rady i pouczenia, Binka zaś zajmowała się podziałem prowiantu. Nim Oran się obejrzał już został sam na sam z Kiną. Okulbaczyli wierzchowce i ruszyli na południe.

III

Jechali obok się, ale nie zamienili ze sobą ani słowa. Krępujące milczenie przerwał Oran:
- Kino, dokąd zmierzamy? Kapłanka nie pamiętała nazwy miasta, ale po twej minie widzę, że znasz kierunek.
- Dobrze widzisz – odpowiedziała dość życzliwie Kina – lecz nim odpowiem, przedstaw się młodzieńcze. Moje imię nie jest już tajemnicą, a ja wolałabym zwracać się to ciebie zgodnie z wolą twych rodzicieli.
- Jestem Oran – zaśmiał się junak.
- Dobrze – rzekła Kina – a teraz przybliż się nieco, Oranie.
Młodzieniec ochoczo i bez zastanowienia wykonał rozkaz.
Chllllllast.
- Ała, za co?
- Za to, że mnie podglądałeś.
- Prawie spadłem z konia.
- Ciesz się, że tak mało. Gdybym miała pewność, że coś wtedy widziałeś, na tym by się nie skończyło.
- A skąd wiesz, że nic nie widziałem – Oran zaryzykował złośliwość.
- Gdybyś coś widział, to kapłanka nie potraktowałaby cię tak ulgowo. A teraz skończmy temat. Odpowiadając na twe wcześniejsze pytanie, to jedziemy do Dębówek.
Oran przez chwilę pomyślał i skojarzył przerażające fakty.
- Dębówki? Jedziemy do Dębówek? No to mamy przes... znaczy mamy ciężki orzech do zgryzienia.
- Dlaczego tak sądzisz – zainteresowała się Kina.
- Nie słyszałaś nigdy o Dębówkach. Nie doszła do waszych uszu ich sławna legenda.
Kina lekko się zawstydziła:
- No wiesz, w chramie nie zawsze można porozmawiać z podróżnikami. Plotek za dużo o świecie też nie dochodzi. Jedynie te najważniejsze informacje...
- Rozumiem – przerwał jej Oran. To dlatego tak się ucieszyłaś na to zadanie. Czeka cię przygoda z przystojnym młodzieńcem, jego zacne towarzystwo no i kontakt ze światem.
- Chamie – zaperzyła się Kina – ucieszyłam się, to fakt. Ale tylko dlatego, że ominęła mnie narada. Ona jest okropnie nudna i do tego może ciągnąć się przez tydzień. Z dwojga złego już wolałam to zadanie. I wierz mi, to zacne towarzystwo wcale nie jest mi tak miłe, jak sobie imaginujesz.
- A to ci szantrapa – szepnął Oran i zawołał do wierzchowca nienaturalnie głośno:
- Słyszysz Żbiku? Doczekaliśmy się. Każdy nas odtrąca, każdy nami gardzi, nikt nie szanuje.
- Konik wydaje się miły – zaoponowała Kina.
- Szelma – po raz kolejny szepnął Oran.
Wszystkie nadzieje związane ze złotowłosą właśnie opuściły Orana.
- Ale wracając do tematu – kontynuowała Kina – to możesz zrobić mi tą przyjemność i opowiedzieć, jakież to słuchy krążą o owych Dębówkach.
Zachęcony Oran nabrał nieco kontenansu i zaczął żywo opowieść.
- Dębówki to w zasadzie zadu... zapadła wiocha, gdzie każdy wie wszystko o każdym. Tam nigdy nic ciekawego się nie dzieje, i nawet zbóje omijają to miejsce z daleka, gdyż napadać taką hołotę i biedotę to wstyd. Jedyna rzecz, która dostarcza im jakichkolwiek dochodów to właśnie legenda o magicznym stworzeniu, które rzekomo zamieszkuje tamtejszy dębowy las. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie wszelakiej gadziny domowej. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni.
- Można wiedzieć, z jakiego źródła masz te informacje – zmarszczyła czoło Kina.
- Mam znajomego maga, który niegdyś badał ten fenomen – pochwalił się Oran.
- Aha – skwitowała zamyślona adeptka.
- Nie mogę być pewien – zaczął Oran – ale widzę, że coś ci chodzi po głowie.
- Bo wiesz, z twojego barwnego opisu wynika, że tam grasuje cieniostwór, który istotnie jest potężnym stworzeniem magicznym, jest aktywny nocą, ma róg i lubi otoczenie magicznej aury, którą w tym wypadku dostarczają mu dęby.
- Dąb jest magicznym drzewem – zainteresował się młodzieniec.
- Oczywiście. Ale mniejsza o to. Nie pasuje mi to zachowanie. Cieniostwór jest łagodny. Nie prowokowany, sam nie zaatakuje nigdy. Nie mówiąc już o pożeraniu ludzi i bydła.
- Ale ci ludzie proszą o pomoc, czyli coś tam się musi dziać. Przecież wioska nie miałaby interesu zaprzątać głowy chramowi Kwitnącej Wiśni, gdyby faktycznie nie potrzebowała pomocy.
- Ciekawe... Zapewne masz rację..
- Może ten cały cieniostwór oszalał i przestał być tak łagodny, jak nakazuje mu jego natura.
Kina spojrzała życzliwie na Orana:
- Dobrze koncypujesz – uśmiechnęła się – oszaleć nie oszalał na pewno, gdyż magiczne zwierzęta nigdy nawet nie wpadają w popłoch, więc o postradaniu zmysłów nie może być mowy. Ale może dzieje się tam coś, co zmusza go da tak dziwnego zachowania. Jakaś potężna magiczna siła...
- Zobaczymy, co powiedzą ludzie w Dębówkach. Wtedy będzie wiadomo coś więcej.
- Racja, ruszajmy – ucieszyła się Kina.
- Widzę, że rada jesteś z zagadki.
- Z zagadki do rozwiązania – tak.
Oran zrobił najpoczciwszą minę, na jaką go było stać.
- A do towarzystwa może z czasem się przekonam – zatrzepotała rzęsami adeptka.
Oran szelmowsko się uśmiechnął.
- A jakie zwierzęta są jeszcze magiczne – umiejętnie skierował temat na coś, co interesuje Kinę, by ta pofolgowała językowi. Oran wiedział, że rozmowa to podstawa znajomości a im więcej ktoś mówi, tym więcej się o nim wie. A im więcej się o kimś wie, tym bardziej ten ktoś staje się łatwiejszą ofiarą do przyszłej manipulacji lub oszustwa.
Junak cierpliwie słuchał o gryfach, jednorożcach, pegazach, smokach i innych zwierzętach nacechowanych magią. Przyglądał się złotowłosej i coraz bardziej cieszył się jej towarzystwem. Życie banity i drobnego rozbójnika nauczyło go doceniać piękno oraz chwilowe przyjemności. Patrzał więc.

IV

- Jak śmiesz – krzyczała Kina i rzucała w Orana patykami i kamieniami.
- Przecież żartowałem, nie zrobiłbym tego. Tylko się z tobą droczę – wołał rozbawiony Oran zręcznie omijając miotane przez Kinę pociski.
- Wolałabym znosić towarzystwo bobołaka niż twoje. W życiu nie będę spała ramię w ramię obok ciebie.
- Przecież wiem. Tak tylko szarmancko proponowałem, bo noce są zimne, a ponadto wiadomo, że kobiety są bojaźliwe i lękliwe.
- Adeptki chramu Kwitnącej Wiśni nie są ani lękliwe ani bojaźliwe – odpowiedziała dziarsko Kina – a noc będzie ciepła, gdyż jest lato a ponadto rozpalimy ognisko.
- To ja pójdę poszukać czegoś na opał – rzekł Oran i zniknął w najbliższej gęstwinie.
Kina wstała i zaczęła przeszukiwać wór w poszukiwaniu prowiantu. Przy okazji głośno myślała.
- Czy mężczyźni naprawdę myślą tylko o jednym. Ehhhhh co za beznadziejna płeć.
- Chyba, że on naprawdę jedynie żartował – zastanowiła się niewiasta – tak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Może on faktycznie nie miał złych intencji.
- Pójdę go wyczuć, póki jeszcze jest okazja – postanowiła Kina i ruszyła w stronę gęstwiny.
- Dobrze, bardzo dobrze – myślał Oran – jest cnotliwa i szanuje się. Radość z obcowania z nią oraz zdobywania będzie niebagatelna. Zapewne nie mam na co liczyć, ale w tej sytuacji nawet całus na pożegnanie będzie wielkim sukcesem.
- HAA – Oran po okrzyku bojowym przyjął waleczną postawę i oddał się marzeniom:
- HOO... zapewne będę pierwszym, któremu uda się skraść jej buziaka – rzekł podnosząc z ziemi długi badyl.
- HUU... a nuż mi się uda – dodał, wywijając kijem niczym dwuręcznym mieczem.
Nagle cienki głos sprowadził go na ziemię:
- Co ty tam robisz?
- Eeeeee – zakłopotał się Oran, mając świadomość, jak bardzo się wygłupił – widziałem tam dzika i chciałem go przepłoszyć.
- Dlaczego, przecież nic by nam nie zrobił – pytając adeptka uroczo wydęła usta.
- Tak, ale powszechnie wiadomym jest, że dzik ma to do siebie, że płoszy inną zwierzynę – odparł bez cienie zawahania Oran – na przykład zające.
- A po co ci tu zając, głuptasie – zdziwiła się Kina.
- Nooo, upoluję go na kolację.
- Po co, przecież mamy dość jedzenia. Jego śmierć byłaby bezsensowna. Poza tym rano będziemy już w Dębówkach i tam będzie sposobność do najedzenia się do syta.
- Jak zwykle masz rację.
Kina zapomniała, w jakim celu poszła za Oranem i zaczęła inny temat:
- Umiesz polować?
- Jestem łowczym – zełgał Oran.
- No tak, łowczy słyną z niskiej bystrości. Pomogę ci z tym chrustem.
- Co za szuja – sapnął Oran i wziął się za zbieranie drewna.
Po skromnej wieczerzy obaj przybliżyli się do małego ognia. Kina oparła się o ściągniętą z wierzchowca kulbakę i przykryła się płaszczem aż po brodę. Oran dojadał jeszcze jabłko, którym nie omieszkał podzielić się swym koniem. Kinę wyraźnie to obrzydziło, ale i rozbawiło.
- Jesz razem z nim? Pewnie długo już go dosiadasz.
- Kogo? Żbika? Znam tego hultaja od źrebięcia – uśmiechnął się Oran i poklepał konia po boku – jest jedynym stworzeniem, które zna mnie tak długo i jeszcze mnie nie opuścił, ani się na mnie nie obraził, ani nawet nie zwyzywał.
- Musi być bardzo cierpliwy. Ja już raz dziś dałam upust emocjom. Widać nie umywam się do niego.
- Eeee tam, aparycją prześcigasz Żbika, ale charakterkiem, to faktycznie trochę gorzej.
- Mogłeś chociaż udawać, że tak nie myślisz – prychnęła Kina.
- Nie mógłbym ot tak skłamać – oburzył się Oran – ze wszystkich cnót najwyżej cenię prawdę. Kłamstwem to ja się po prostu brzydzę – uderzył się w pierś młodzieniec.
- Dobrze wiedzieć. Wiesz, to jest akurat miłe. Masz swojego konia na własność, dbasz o niego, pielęgnujesz.
- A wy tam w chramie nie macie wierzchowców – spytał naiwnie Oran – przecież nie przyjechałaś tu na świni.
- Tak, mamy. Opiekuję się końmi w chramie, ale to nie to samo. To są wspólne konie, co jakiś czas ich nie ma, to znów wracają. Nie są przywiązane do nikogo. Twój Ryś to co innego. On na pewno nie pozwoli ujeżdżać się nikomu oprócz ciebie.
- Żbik. On nazywa się Żbik, a nie Ryś – oburzył się Oran – i to prawda, ujeżdżać mogę go tylko ja. Ma innych strasznie się boczy.
Żbik machnął grzywą na znak, że zgadza się z przedmówcą.
- Jako łowczy pewnie się z nim nie rozstajesz.
- Racja.
- Opowiesz mi o tym, jak wygląda życie łowczego?
- Dobrze, ale pod warunkiem, że ty opowiesz mi potem, jak wygląda życie adeptki.
- Ale tu nie ma o czym mówić. To nic specjalnego – spuściła oczy Kina.
- Dla ciebie, bo to twój fach. Dla mnie nie ma nic ciekawego w byciu łowczym.
- Po raz drugi dziś masz rację, Oranie – ożyła adeptka – dobrze, więc słucham cię.
Oran ucieszył się z nawiązanej rozmowy. Miał szczęście. Życie łowczego nie różniło się zanadto od życia włóczęgi, z tą różnicą, że wagabunda żył poza prawem, a łowczy składał raporty u suwerenów. I nie napadał ludzi, co banicie Oranowi się zdarzyło.
I tak para nie znających się ludzi, których los niespodziewanie skrzyżował ścieżki życia, rozmawiała ze sobą jak dobrzy znajomi. Rozmawiali długo. Zmęczenie zmogło ich dopiero późną nocą. Zasnęli, pogrążeni w swych własnych myślach.
Kina przyzwyczajona do rygorystycznego stylu życia, mimo nie dospania, wstała już o wschodzie słońca. Okulbaczyła i napoiła konie oraz zaczęła budzić Orana, który, przyzwyczajony do swobodnego wyboru godziny pobudki, stawiał zaciekły opór.
- Wstawaj śpiochu. Dębówki niedaleko. Czeka nas zadanie do wykonania. Wstawaj mówię – trąciła go nogą.
- Jeszcze chwilka – bąknął Oran – proszę.
- Nie śpij – nie przestała szturchać młodzieńca Kina. Nic to jednak nie pomogło. Mimo kuksańców Oran znów zapadł w drzemkę. Bądź takową udawał. Kina w swej przebiegłości posunęła się do fortelu.
- Ooooo, chyba w nocy coś pokąsało mnie po nogach. A właściwie udach. Jejku co to może być? Widziałeś kiedyś coś podobnego Oranie?
- Pokaż, gdzie, co – od razu stanął na równe nogi i starł z twarzy resztkę snu.
- Psińco! Ruszamy w drogę – stłumiła śmiech Kina.
- Ale... uda... - Oran jeszcze nie mógł uwierzyć, że dał się podejść w tak dziecinny sposób.
- Oczywiście, że nam się uda – uśmiechnęła się adeptka – cieszy mnie twoje pozytywne myślenie.
Młodzieńcowi już nawet odechciało zamruczeć pod nosem „szelma", „szuja" bądź „szantrapa". Po prostu wymownie westchnął.
Do Dębówek wjechali wczesnym rankiem. Wioska ta była istotnie niewielka, jednak nie tak zacofana jak nakreślał to wcześniej Oran. Powitał ich typowy dla wiejskiego krajobrazu orszak, w którego skład wchodziło stado kur i ujadający, bezpański pies. Oran nieco się ożywił:
- Kina, poczekaj, rzucę pieskowi kawałek kiełbaski.
- Po co, przecież ta bestia ujada na ciebie. Robi hałas a ponadto śmierdzi – odpowiedziała złośliwie dziewczyna.
Młodzieniec ze zdziwieniem spojrzał na adeptkę i odparł:
- Przestań, co ty taka okrutna. Zobacz jaki jest ładny. A jak śmiesznie je.
- Daj spokój. Zostaw tego pchlarza i jedźmy dalej.
- Co cię ugryzło – zaciekawił się Oran.
- Nic – warknęła Kina – po prostu nie lubię psów.
- Nie lubisz piesków – zdziwił się młodzieniec.
- Tak, nie lubię. A teraz skończ temat i powiedz mi, gdzie tu jest jakaś czysta tawerna.
- A po co ci to wiedzieć?
- Przed spotkaniem z sołtysem muszę się wykąpać – oznajmiła Kina.
- Przecież kąpałaś się wczoraj, sam widziałem – zdziwił się Oran – a poza tym to strata czasu.
Spojrzenie Kiny, którym omiotła młodzieńca przekonało go, że w tej materii już bardziej pogrążyć się nie może.
- W takim razie pójdziemy do karczmy Pod Cycem. Znam tamtejszego gospodarza i wiem, że bez problemu zorganizuje on dla ciebie jakąś balię z ciepłą wodą oraz świńskim łojem. Ja w tym czasie przekąszę co nieco.
- Trzy kwestie, mój drogi Oranie. Po pierwsze, dlaczego tak karczma ma tak urągającą dla kobiet nazwę. Po drugie, po co mi świński łój. Brzydzę się tego paskudztwa. Po trzecie, to kiedy ja będę zażywać kąpieli, ty nie będziesz śniadał, tylko stał na warcie, by nikt nie przeszkadzał mi w owej czynności.
- Co do pierwszego – zaczął odpowiadać Oran – to nie mam pojęcia, ale dla mnie cyc jest rzeczą piękną i nie widzę w nim nic uwłaczającego kobiecości. Co do drugiego to świński łój jest najlepszym środkiem czyszczącym. A co do trzeciego, to zgoda, ale pod warunkiem, że będę pełnił wartę tuż obok twej balii.
Kina odpowiedziała natychmiastowo:
- Wracając do pierwszego, jesteś świnia. Wracając do drugiego, ja myje się mydłem a świński łój zostawię świni, czyli tobie. Wracając do trzeciego, jesteś sprośna świnia.
- Cenię u kobiet szczerość – odpowiedział rubasznie Oran.
- Milcz i prowadź do tej oberży – ucięła Kina.
Stało się tak, jak rzekła Kina. Adeptka odświeżyła się, podczas gdy Oran stał przed jej drzwiami na czatach. Następnie razem zjedli śniadanie i ucięli sobie pogawędkę z oberżystą, który okazał się grzecznym i wdzięcznym rozmówcą. Zadowolenie Kiny kazało jej zapomnieć o frywolnej nazwie karczmy i dziewczyna znów wpadła w dobry humor. Po skończonym popasie Oran zaczął nieśmiało.
- Eeeeee, wiesz co, ja nie pójdę z tobą do sołtysa. Ja się nie znam na dyplomacji, wygadany także nie jestem. Wystarczy, jak porozmawiasz z nim w cztery oczy. On ci nakreśli sytuację. Ja tam niepotrzebny.
- A gdzie cię tak ciągnie – indagowała Kina.
- Nigdzie, pójdę w tym czasie do balwierza. Sama przyznasz, że przydadzą mi się jego usługi.
- Racja. No dobrzej, jak uważasz. Odprowadź mnie tylko do ratusza, bo ja tej wioski nie znam. I czekaj na mnie pod ratuszem jak już skończysz. Zrozumiałeś?
- Na całej płaszczyźnie.
Oran odstawił adeptkę pod ratusz, a sam ruszył do swojego drugiego znajomego. Balwierz, który akurat zajmował się dłubaniem w nosie ucieszył się na widok młodzieńca.
- Witaj Oran – zawołał, strzelając ulepioną kulką w stronę śpiącego na ganku kocura – siadaj, siadaj, zaraz wezmę się do roboty.
- Jak tam sprawy w wiosce – zagadał Oran poddając się jednocześnie mydleniu i goleniu –podobno macie tu jakieś problemy.
- Problemy to możesz mieć ty jak cię sołtys dorwie.
- On jeszcze ma w pamięci ten drobny incydent?
- Drobny incydent? Oran, to jest jego jedyna córka.
- W sumie racja. Nic to, na szczęście długo tu nie zabawię. Bo wyimaginuj sobie, że to ja jestem rozwiązaniem waszego problemu z tym stworzeniem, które was nawiedza ostatnimi czasy.
- Znów siedzisz w tym po uszy – zaśmiał się balwierz – nie wnikam, ale przyjmij moje wyrazy szacunku. Jesteś jedyną osobą, którą utożsamiam z problemami. Gdzie problem – tam Oran. Nawet w takiej dziurze jak Dębówki. Gratuluję.
- Dzięki. A teraz ułatw mi zadanie i szepnij, co tam chłopi mówią o tym stworzeniu.
- Nic nie mówią. Mało wiadomo na ten temat – rozgadał się balwierz, ale ani na chwilę nie zapomniał o goleniu klienta – podobno kto wyjdzie wieczorem do lasu, czy to na łowy, czy to na grzyby, czy tam na wycinkę drewna, czy to na spacer, czy to z dziewuchą się gzić, czy choćby się wysikać – to już nie wraca. Każdy podejrzewa tego stwora, co to już od wieków tu grasuje. Tylko coś magicznego może być tak zwinne i bystre, aby nie zostawić śladów, ludzi pożerać w całości i nie dać się ubić.
- Ale dlaczego akurat teraz to coś atakuje, jeśli przez całe wieki siedziało cicho?
- I właśnie o to pytaliśmy dwa dni temu kapłankę chramu Kwitnącej Wiśni. Obiecała ona...
- Daruj sobie, tą część historii znam.
- A więc nic nowego ci nie powiem. Tak czy siak, ktoś musi coś z tym zrobić, gdyż las jest naszym głównym żywicielem.
- Czegoś tu nie rozumiem – zamyśli się junak – skoro stwór napada nocą, to dlaczego nie znajdziecie go za dnia.
- Zastanów się – odparł balwierz – tu mieszkają prości ludzie. W lesie czyha potwór. Oznacza to, że do lasu nie ma wstępu. Czy to za dnia, czy w nocy. To bez różnicy, ryzyko istnieje zawsze, a życie jest miłe każdemu.
- Dzięki ci. Widzę, że nie pójdzie mi tak łatwo, jak myślałem.
- Aha, jeszcze jedno. Twoja stara hanza gdzieś tu się kręci. Lepiej dla ciebie, jeśli jeszcze będą cię pamiętać.
- Dzięki, stary przyjacielu. Jak zawsze zasłużyłeś na swoją dolę. I dzięki za ogolenie – rzekł Oran rzucając na stół skromny mieszek. Swoją drogą ostatni z jego zasobów.
- Zawsze do usług – odrzekł balwierz i schował kaletę za pazuchę.
Oran z wielkim niepokojem zajął miejsce w pobliżu ratusza. Niecierpliwie wyczekiwał Kiny, licząc na to, że nie spotka nikogo, kto mógłby donieść sołtysowi, iż pojawił się w Dębówkach. Po chwili na gmachu pojawiły się dwie postaci. Sołtys i Kina. Na szczęście mężczyzna szybko zostawił dziewczynę samą i znikł w ratuszu. Oran szybko doszedł do Kiny i wziąwszy ją pod łokieć zaczął prowadzić w bezpieczne, oczywiście dla samego Orana, miejsce. Adeptka nie omieszkała spytać skąd ten pośpiech.
- Bo wiesz – zaczął młodzieniec – jestem ciekaw, czego się dowiedziałaś, a tak na ulicy nie wypada rozprawiać o rzeczach wielkiej wagi. O suchym pysku tym bardziej.
- Więc idziemy znów Pod Kobiece Wdzięki – spytała Kina, celowo zmieniając nazwę tawerny.
- Tak, tak – odparł Oran – tam ustalimy nasz plan działania.
Siedzieli w kącie karczmy i patrzeli każdy na swój kufel. Tawerna powoli zaczęła się zapełniać stałymi bywalcami i syn oberżysty nie miał już czasu podlizywać się adeptce, która wyraźnie wpadła mu w oko. Kina ślęczała nad sokiem marchewkowym, Oran zaś popijał napój chmielowy. Młodzieniec zaczął w końcu rozmowę:
- I czego się dowiedziałaś?
- Niczego konkretnego. Tylko tyle, że ludzie zaczęli ginąć w lesie. I usłyszałam opis podejrzewanej bestii. Podobno stwór to okrutny, pożeracz niewiast, gnębiciel chłopów i utrapienie gadziny. Poluje tylko nocą, oczy mu się w mroku świecą niczym wilkowi, futro ma grube tak, że włócznią go nie ubijesz, a róg ma niczym jednorożec na głowie, którym mord czyni – wyrecytowała Kina i spojrzała podejrzliwie na junaka – gdzieś już to słyszałam. Czy to nie słowa twojego znajomego maga?
- Eeeeee, no widać mag był i tu. Gaduła z niego nieprzeciętna.
- Hmmmmm – adeptka spoglądała podejrzliwie na Orana. Ten szybko to wyczuł i zmienił temat:
- To co robimy? Masz jakiś pomysł? Jakiś plan działania?
- Mój plan działania, jak to określiłeś jest piękny w swej prostocie. Pójdziemy na noc do lasu. Jeśli bestią, którą tam spotkamy okaże się cieniostwór, to nic nam nie grozi.
- A jeśli spotkamy tam coś innego – zaniepokoił się Oran.
- Wtedy ja użyję swojego talentu magicznego a ty twego jatagana.
Młodzieniec głośno przełknął ślinę. Nie podobał mu się ten pomysł, ale nie komentował go. Zadał zgoła inne pytanie:
- Czyli planujesz spędzić tę noc w kniei?
- Nie inaczej. Wyruszymy popołudniu. Do tego czasu ja oddam się teraz przyjemnością, a po posiłku radzę ci zażyć nieco snu, gdyż noc może się okazać bezsenna.
- Wole bezsenną noc, niż ostatnią noc.
- Pesymista – podsumowała Kina.
- A cóż to za przyjemności masz na myśli, którym masz zamiar się teraz oddać – zaciekawił się Oran - porżniemy w karty? Zapalimy fajkę z tytoniem miodowym? A może każę karczmarzowi przynieść karafkę gorzałki i ...
- Grubiański barbarzyńco, czy naprawdę twój wachlarz rozrywek jest wachlarzem trywialności, chamstwa i zacofania – przerwała poruszona Kina.
- Myślałem... myślałem że... - speszył się Oran.
- Źle myślałeś – nie pozwoliła dokończyć mu Kina – ja idę do pokoju oddać się lekturze.
- Po co ci książka?
- Pomoże mi ona zrozumieć sens magii, jej istnienia i w ogóle poszerzy światopogląd i wiedzę ogólną, gdyż trzeba się rozwijać cały czas. A jak ktoś się nie rozwija to się cofa – skonstatowała adeptka.
Oran zapomniał języka w gębie. Zdarzało mu się to nie zwykle rzadko. Rzadko również czuł się jak idiota. Teraz jednak tak się poczuł i wcale go to nie cieszyło. Kina wstała i faktycznie poszła do wynajętego alkierza. Młodzieniec odprowadził jej pupę wzrokiem, a gdy znikła mu z oczy zamówił kolejny kufel.

V

Kina położyła się na skrzypiącym łożu i zaczęła kontemplować jedyną książkę, którą zdołała ze sobą przywieźć. Wzięła ją na myśl o nudnej naradzie, której uniknęła. Lektura mogła oddać jej tam nieocenione usługi.
- Biedna Binka – pomyślała Kina – pewnie cierpi teraz katusze. Musi siedzieć i słuchać tego marudzenia. Jakbym była z nią, to chociaż byśmy poplotkowały, a tak to została tam sama. Biedaczysko.
Kina jeszcze przez chwilę powspierała mentalnie swą przyjaciółkę, po czym bez reszty wtopiła się w lekturę. Czytała księgę słynnego Białego Czarodzieja, który swą mocą i talentem magicznym uczynił wiele dobrego, czym okrutnie Kinie imponował. Jego mądrość życiowa połączona z niesamowitymi umiejętnościami pozwalały adeptce wierzyć, że nie wszyscy przedstawiciele gatunku męskiego są utrapieniem dla współczesnego świata. Mimo ich ogólnej megalomanii, pychy, toporności, obłudy i najzwyklejszego kurestwa zdarzają się kryształy w masie magmy. Czytała więc dzieło wielkiego maga i pochłaniała jego mądrości, których nie powstydziłby się niejeden mędrzec i mentor ludu.
- Kto zaczyna kochać, ten powinien być gotowy na przyjęcie cierpienia - Kina przeczytała na głos tytuł i myśl przewodnią nowego działu i po raz kolejny wpadła w zachwyt. Zaczęła z ciekawością pochłaniać kolejne strony.
Oran także pochłaniał. Wchłonął właśnie piąty kufel i wstając, a właściwie próbując wstać, poczuł, że już więcej nie powinien pić. Zaczął zastanawiać się, jak będzie reakcja Kiny. Przestraszył się, iż ta w gniewie może kazać mu iść precz, co mogło przynieść różne nieprzyjemne konsekwencje. Odbijając się od framug, wyszedł z karczmy i udał się w okolice jej tyłów, gdzie zwykło się załatwiać lekkie potrzeby. Zastanawiał się, jak ukryć swój stan przed adeptką.
- Najprostsze rozwiązania są najlepsze – zabełkotał sam do siebie, strzepując z przyrodzenia ostatnie krople moczu – po prostu do popołudnia będę ją omijał. Zjem u balwierza, a kiedy ona zejdzie na posiłek, ja udam się do alkierza. Jak prześpię się i najem to mi przejdzie.
Zadowolony z swego planu, Oran chwiejnym krokiem udał się do swego znajomego balwierza.
- Achhhhh – Kina zamknęła inkunabuł, przeciągnęła się i przez chwilę jeszcze rozważała przeczytane przed momentem słowa. Następnie zaszła niżej, do karczmy. Panował tu półmrok i minęła chwilka, nim zmęczone czytaniem oczy adeptki przyzwyczaiły się do panującej ciemności. W tawernie było całkiem sporo ludzi, lecz Kina nie znalazła swego towarzysza. Spytała o niego oberżystę, lecz ten, zagoniony i zapracowany odpowiedział jej lapidarnie, iż nie wie, gdzie mógł się podziać Oran. Lekko zmartwiona Kina zajrzała jeszcze do stajni, lecz tam również nie znalazła swego pomocnika. Dziewczyna nie spanikowała i wierząc w to, iż Oran nie zdezerterował, udała się do tawerny i zamówiła skromny obiad.
- Ciekawe, gdzie ten hałaburda obrażalski się włóczy – myślała, krusząc chleb oraz powoli delektując się swojskim żurkiem.
Po pewnym czasie ujrzała go. Oran wpadł do oberży, na nikogo się nie obejrzał tylko od razu ruszył do alkierza. Kina chciała przywołać go ruchem ręki, ale nie zdążyła.
- Może rozeźlił się na mój wcześniejszy atak – strapiła się niewiasta – może faktycznie zbyt okrutnie go potraktowałam. Nie powinnam winić go, że przyzwyczaił się do takiego a nie innego stylu życia. Może powinnam być co do niego bardziej wyrozumiała. W końcu to tylko mężczyzna.
Poczciwa Kina postanowiła porozmawiać z Oranem. Po skończonym posiłku wstała i udała się do wynajętej komnaty. Poczuła lekki zawód, gdy okazało się, że młodzieniec już zasnął.
- Widać wziął sobie do serca moją radę – wzruszyła się adeptka – a jeśli on wszystkie moje słowa bierze do siebie. Nie wygląda na takiego, ale pozory mylą.
Kina usiadła na krześle i obserwowała śpiącą postać.
- Nie znam go, co nie usprawiedliwia mnie od tego, by nie być dla niego choć w najmniejszym stopniu tolerancyjną. Nie jest znów taki najgorszy.
Dziewczyna przyjrzała się facjacie i posturze Orana.
- Jak śpi i tak głupkowato się nie uśmiecha, to twarz ma całkiem przyjemną. Nawet trochę słodką. Ciekawe co mu się śni?
Kina po chwili się opamiętała.
- O czym ja myślę. Gdyby tak słyszała mnie Binka, albo co gorsza, kapłanka chramu. Nie ma co, idę też się przespać.
Dopiero teraz adeptka zorientowała się, że wynajętym przez nich alkierzu stoi tylko jedno łoże. A aktualnie jest ono zajęte przez Orana.
- No pięknie – zmarszczyła brwi kobieta.
Nie miała jednak sumienia budzić młodzieńca, więc przykryła go kocem, sama zaś ułożyła prowizoryczną leżankę z trzech znajdujących się u pokoju krzeseł. Ułożywszy na nich drugi koc oraz miękki jasiek, spoczęła zadowolona z swej zaradności a zarazem dobroci.
- W chramie mamy podobne warunki – szepnęła sama do siebie i postarała się zasnąć. Nieprzespana część nocy, wczesna pobudka oraz jeszcze trawiąca się w żołądku ciepła zupa przyczyniły się do tego, iż Kina szybko oddała się sennym marzeniom.

VI

Tym razem to Oran obudził Kinę. Nie zrobił tego za szybko, gdyż najpierw przyjrzał się każdemu calowi twarzy adeptki. Złapał się na tym, że zachwycał się każdym jej piegiem, każdą mimiczną zmarszczką, każdą rysą twarzy. Dopiero, gdy dziewczyna zakryła facjatę rękawem, Oran postanowił udać się do stajni. Okulbaczył konie oraz przygotował prowiant i broń. Przemył także twarz, by ostatecznie pozbyć się alkoholowego zmęczenia. Gdy wrócił do alkierza, zaczął delikatnie budzić dziewczynę, choć na myśl przychodziło mu sto facecji i krotochwili, którymi mógłby uraczyć bezbronną, śpiącą niewiastę.
- Dlaczego nie zrzuciłaś mnie z łóżka i nie położyłaś się na nim – zaczął od wyrzutów, gdy tylko nieboga otwarła oczy – kto to widział, żeby mężczyzna spał wygodnie, a kobieta się męczyła na krzesłach.
- Taki z ciebie mężczyzna – odpowiedziała złośliwością Kina.
- To mogłaś się chociaż położyć obok – zasugerował.
- Nawet na to nie licz – wstała Kina i ziewnęła, wplatając weń komendę – czas ruszać.
- Wszystko już gotowe, możemy ruszać choćby teraz – pochwalił się Oran.
- Świetnie – Kina nagrodziła jego starania jednym ze swych wdzięczniejszych uśmiechów – jeszcze tylko się umyję i wyruszymy.
- Ale... - Oran chciał skomentować, jednak wolał się nie narażać.
- Wiem, co chcesz powiedzieć – rzekła Kina – umyję tylko twarz i dłonie, nie będziesz musiał stać na warcie.
Młodzieniec odsapnął.
Wyruszyli wczesnym wieczorem, a że dni były bardzo długie, ciemność jeszcze nie spowiła lasu, do którego odważnie się zbliżali. Poruszali się głównym duktem, rezygnując na razie z leśnych ścieżynek, prowadzących w dzikie knieje. Zapominając o wcześniejszej utarczce Oran bez krępacji zagadywał Kinę:
- A masz jakiś plan? Co masz zamiar zrobić, jak spotkamy tego stwora? Zabić? Obezwładnić? Porwać i przetransportować do chramu?
- Przede wszystkim nie zamierzam robić niczego pochopnie i bez pomyślunku
– adeptka wyprostowała się na siodle i dumnie skierowała wzrok przed siebie - w tej chwili jedziemy na zwiad. Rozpoznać teren i sytuację. Zebrać elementarne informacje, na podstawie których będzie można podejmować dalsze decyzje. Bo jak zapewne ci wiadomo, rozum, wiedza i poznanie to najprostsze i najbezpieczniejsze drogi do...
Oran przestał słuchać i skupił uwagę na biuście Kiny. Koń stąpał a piersi falowały, kiedy zaś koń trafił podkową na nierówność, piersi wręcz podskakiwały. Młodzieniec, zachowując pozory, co jakiś czas kiwał głową i potakiwał, by dziewczyna niczego nie podejrzewała.
- Spójrz – Kina urwała tyradę i wskazała placem przed siebie – ktoś tam idzie.
Po chwili dodała
- Patrz, w lesie też siedzieli jacyś ludzie.
Oran przeklął w duchu swą lubieżność, przez którą nie zauważył zbliżającego się zagrożenia. Szybko do przekleństwa dorzucił kolejny epitet, gdyż wiedział, co ci ludzie tu robią. Mało tego, wiedział nawet, co to za jedni. Wiedział, co ich może spotkać i wiedział, że obcy wiedzą o nim za dużo. Znał ich. I mimo swej wszechwiedzy, Oran nie wiedział, jak wybrnąć z opresji.
Mężczyzna zbliżający się do nich od frontu był słusznych rozmiarów. Wyglądał jak władca lasu. Ogorzały, potężny, przysadzisty, czarnowłosy, czarnobrody i czarnooki. A oczy te posiadały sprytnie błyskały, dające dowód obecności myśli, które nie zawsze idą w parze z fechtunkiem, którym się owy mężczyzna trudnił. Ludzie dosłownie w sile pięciu chłopa, wylali się z lasu i otoczyli dwóch jeźdźców. Konie zachrapały ze zdenerwowania, jednak dały się uspokoić. Nawet średnio wprawny obserwator zauważyłby, że stosunek leśnych ludzi do jeźdźców jest w najlepszym wypadku neutralny. Przywódca szajki zagrzmiał, gdy tylko doszedł do pary:
- Wszystkie dobre duchy chwalą swego pana – przywitał się.
- I my także – odpowiedziała Kina.
- Nie będę owijał w bawełnę i nie będę mydlił wam oczu, wielmożnie wędrowcy. W skrócie to macie prze...
- Oran – zaryczał nagle dryblas, gdy tylko przeniósł uwagę z Kiny i jej powabów na młodzieńca – niech mnie dybuk ściśnie. Myślałem, że po tym co ci ostatnio... ekhem... powiedziałem to zadbasz o to, byśmy się nie spotkali za szybko. A tu proszę, nie mija nawet księżyc, a ty już na nas wpadasz.
- Postarałem się zbyt słabo, racja – przyznał Oran – to więcej się nie powtórzy.
- To jest jasne, że się nie powtórzy – uśmiechnął się złośliwie wielkolud i swój bystry wzrok znów skierował na Kinę.
- Udała ci się nowa towarzyszka – rzekł po chwili, a reszta konfraterni zarechotała – wcale grzeczna dziewoja. Ciekawe, co kieruję nią i jaki ma cel, który nakazuje jej zadawanie się z takim pchlim synem jak ty.
Oran zignorował inwektywę i pospieszył z odpowiedzią. Nie zauważył, jak twarz Kina nabiera czerwonego koloru.
- Jedziemy do świątyni Leśnego Runa, złożyć hołd tegorocznemu urodzajowi, dzięki któremu rodzina moja i mej przyjaciółki przetrwała ciężki okres zimy. Nijak inaczej ukazać nam swą wdzięczność bogom.
- Oran, jak cię lubię tak ci powiem – ryknął śmiechem herszt – co ty pierdzielisz?
Kina nie wytrzymała:
- Nie wiem, jakie stosunki was łączą i jaka jest wasza historia, drodzy panowie, ale to wcale nie daje wam prawa do przeklinania, kłamstw i sprośnego zachowania – mówiąc ostatnie dwa słowa adeptka groźnie błysnęła oczami. Dryblas na chwilę spuścił wzrok z jej bioder i łydek, będących na kulbace wielce atrakcyjnym widokiem. Ta zaś kontynuowała:
- Jedziemy w las, w matecznik. Ja, adeptka chramu Kwitnącej Wiśni mam za zadanie rozwiązać przypadki dziwnych ataków na pobliską ludność. Oran zaś, po części z swej dobroci zgodził mi się pomóc, a to oznacza, że obaj jesteśmy pod protekcją chramu. Jeśli i wy chcecie wkupić się w jego łaski i zaskarbić sobie naszą przyjaźń, możecie nam pomóc w wyprawie. Jeśli zaś nie macie ochoty, proszę o nie przeszkadzanie nam w zadaniu i nie zabawianie nas rozmową, gdyż nie mamy na to czasu. Wszak już się ściemnia, a mnie i Orana czeka jeszcze dużo pracy.
Wielkolud zamilkł. Jego twarz podążyła się w zamyśleniu, a oczy skakały to na Kinę, to na Orana, to na biust Kiny, to na Orana. Trwało to na tyle długo, że otaczający jeźdźców ludzie, dotychczas spokojni, poważni i cierpliwi zaczęli szemrać między sobą, trącać się łokciami i łypiąc groźnie na wierzchowce, które zapewne ulżyłyby im w noszeniu manatek, których nawiasem mówiąc mieli sporo. Niezręczną ciszę przerwał w końcu przywódca bandy:
- Nie szukam względów u chramu, ale nie szukam też z nim zwady – rzekł pokornie - stosunki neutralne w zupełności mnie satysfakcjonują i kontent będę, jeśli tak zostanie. Dlatego dłużej nie przeszkadzamy.
- Dalej kamraci – ryknął do hanzy – komu w drogę temu w czas. Maszerujemy dalej.
- A wam życzę powodzenia – zwrócił się znów do jeźdźców i ruszył w stronę miasta – niech wam bogowie życzliwi będą.
- Jako i tobie – odparła Kina.
Mijając parę drab puścił jeszcze oczko, ale nijak poznać było, czy to do Kiny, czy Orana. Po kilku minutach ludzie rozpłynęli się w taki sam sposób, jak się pojawili.

VII

- Oranie, mam do ciebie kilka pytań – zaczęła Kina, gdy już zagłębili się w lesie.
Milczący dotąd Oran domyślał się, o co spyta Kina. Wiedział też, co jej powie.
- Skąd znałeś tych zbójów?
- A skąd wiesz, że to byli zbójcy?
- Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie – Kina była wyraźnie rozdrażniona – ale dobrze, odpowiem. Zachowywali się jak pospolite łotrzyki i zapewne, gdyby nie to, że należę do znacznego chramu, potraktowaliby nas jak przeciętne łotrzyki traktują przeciętnych podróżnych.
Oran nie był do końca pewien, czy Kina ma rację. Wiedział, do czego zdolna była ta hanza i wiedział, że jeśli tylko Limak, bo tak w rzeczywistości nazywał się dryblas, miałby ochotę na rabunek, hulankę czy inne wykroczenie, to nie przeszkodzi mu w tym nic. Żadna protekcja, żadna zasada etyczna, żadne prawo ani żadna prośba. Dalsze zastanawianie się nad tym było niemożliwe, gdyż Kina nie dawała o sobie zapomnieć:
- Słucham, Oranie. Nie masz mi nic do powiedzenia?
- To była banda łowczych, moich dawnych kolegów po fachu.
- Łowczych? Chyba kpisz ze mnie, a ja bardzo tego nie lubię – zdenerwowała się nie na żarty adeptka – uważasz, że je nie umiem rozróżnić łowczego od rzezimieszka? Myślisz, że jestem na tyle głupia?
- W żadnej mierze nie brak ci rozumu – odpowiedział Oran – jedynie doświadczenia. A doświadczenie powiedziałoby ci, że tak właśnie wyglądają dzisiejsi łowczy.
- Jak to – rzekła Kina i rzuciła na Orana pełne złości spojrzenie – wytłumacz mi w takim razie o doświadczony mentorze Oranie, dlaczego tak dzisiaj wyglądają łowczy?
- Zastanów się, proszę. I wyobraź sobie, że większość życia spędzasz samotnie w lesie. Przechadzasz się od kniei do kniei, tropisz zwierzynę, polujesz, śpisz na odludziu. I tak w kółko przez większą część roku. Kiedy zaś spieniężysz upolowaną zwierzynę, gotówki masz na tyle dużo, że nie udasz jej w ciągu jednego dnia, ba, nawet w ciągu miesiąca jest to trudne. Trzymasz ją zatem przy sobie i wydajesz jedynie wtedy, gdy zawitasz do miasta, a to łowczym nie zdarza się często. I wyobraź sobie, że mając przy sobie tyle pieniędzy, napada cię łupieżca, których w lasach jest teraz bardzo wielu. Sama wiesz, jak niebezpieczne stały się ostatnimi czasu wszystkie leśne dukty. Nawet w mieście nie można już być bezpieczny, ale mniejsza o to.
- Napada cię taki zbój – kontynuował Oran - i odbiera cały twój zarobek. Zostajesz bez środków do życia.
- Chyba już rozumiem – rzekła Kina – gdy wejdziesz między wrony, kracz tak jak one?
- Nie do końca. W samoobronie łowczy nie staje się oprychem. Po prostu każdy dzisiejszy łowczy naśladuje zbója. Kruk krukowi oka nie wykole. Pojmujesz?
- Sądzę, że tak – odpowiedziała Kina.
- Dlatego ta szajka nic nam nie zrobiła. To byli łowczy, a oni za swe przewinienia odpowiadają przed królem. Suwereni znają ich osobiście, dlatego muszą się pilnować i nigdy nie będą napadać ludzi tak jak prawdziwi bandyci. Ograniczą się tylko to pozorów i straszenia.
- Więc to nie mój chram ich odstraszył. Zostawili nas w spokoju, bo to są normalni rzemieślnicy, którym przyszło żyć w tak trudnych czasach – zasmuciła się Kina.
- Nie inaczej – Oran po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł ukłucie na żołądku. Znał to uczucie. To były wyrzuty sumienia. Choć oszustwo poszło idealnie, a idealne oszustwo zawsze poprawiało mu humor, tym razem poczuł się źle.
- Jeszcze jedna rzecz mąci mój spokój ducha.
- Wiem, wiem, już odpowiadam – westchnął Oran – znam ich, gdyż trudnimy się podobnym fachem a nasze relacje są pejoratywne, ponieważ jesteśmy, co tu dużo mówić, konkurentami. A masz chyba świadomość, jakie zagrywki stosuje się wobec konkurencji?
- Mam. I rozumiem już wszystko. Wybacz rozdrażnienie, ale ja wręcz nienawidzę czegoś nie pojmować.
- Nie ma problemu – rzekł łowczy i skupił się na łuskaniu słonecznika, którego kilka łusek znalazł w kieszeni.
Ciszę po chwili przerwała adeptka:
- Oranie.
- Słucham?
- Wybacz proszę mą podejrzliwość.
- W porządku, to normalne.
- Teraz wiem, dlaczego ubierasz się jak obszczymór i pospolity kieszonkowiec. Taki fach, takie warunki.
- Dzięki.
- Oranie.
- Słucham.
- Ci łowczy byli bardzo przekonujący.
- Nie da się ukryć.
- Ale ty jesteś chyba najmilszym łowczym jakiego dotąd spotkałam.
- Dzięki.
- Nie ma za co – na usta Kiny wrócił uśmiech.
Oran nie zauważył go. W lesie panowała już głęboka ciemność.
- Kino.
- Tak?
- Teraz ja zadam ci pytanie
- Zadawaj.
- Dlaczego uparłaś się wyruszyć wieczorem? I penetrować las w nocy, po ciemku?
- Zobaczysz. Obiecuję, że ci się spodoba. Musimy znaleźć tylko polankę. Choćby najmniejszą. Naprawę nie pożałujesz.
- Wierzę ci – rzekł Oran i zasmucił się. Kina też mu wierzy. A on to wykorzystuje.
Zapadło milczenie. Kina usilnie starała się coś sobie przypomnieć. Junak zaś dociekał, co mogło sprawić, że Limak tak łatwo pozwolił im odejść. To do nie go niepodobne. Kina wierzyła, że to dlatego, iż był łowczym. Ale młodzieniec wiedział, że jest inaczej. W końcu odpuścił i stwierdził, że po prostu mieli szczęście. Albo Limakowi nie chciało się rozpoczynać nowej burdy albo miał inne, ważniejsze sprawy na głowie. Tak czy inaczej, upiekło im się. Gdy Oran zakończył myśl usłyszał ożywiony głos adeptki:
- Jest. Jest miejsce. Jest polana.
Kina zeskoczyła z wierzchowca. Zaśmiała się i uniosła ręce w stronę pełnego gwiazd nieba. Okręciła się wokół własnej osi. Oranowi skojarzyła się to jednoznacznie z wilą. Piękną, kuszącą i groźną wilą, tańczącą w świetle gwiazd. Poczuł ciarki na karku, plecach i miejscu, gdzie plecy zamieniają się w inną część ciała.
- Możemy zaczynać – szepta podekscytowana Kina.

VIII

Kina już od dłuższej chwili mamrotała coś pod nosem. Nie zwracała uwagi na głupkowate spojrzenie Orana, którego i tak nie mogłaby dostrzec w ciemności nocy. U jej nóg tliła się kępka ziela, które to adeptka z najwyższą czcią wyciągnęła z tobołka i pieczołowicie ułożyła w kształcie okręgu. Tliła się i dopalała właśnie pierwsza połowa koła. Kina nie przestawała szeptać. Skupiała na tym, co robi, całą swą wolę. Oran zaś wytężał wolę, by z nudów nie zacząć dłubać w nosie. Adeptka z mamrotania wkroczyła w fazę zawodzenia a potem z nieartykułowanych dźwięków dało się wyłowić pierwsze słowa. „murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai - murasaki... no... kijutsu... ga... arawashinasai"! Wraz z dopalającym się okręgiem ziela, Kina mówiła coraz szybciej i wyraźniej. Zaczęła przy tym ruszać rękami tak, że wydawało się, iż młoda czarodziejka macha do księżyca. Gdy ogień strawił już całą przygotowaną mu przez adeptkę strawę, Kina zamilkła. Nagle coś jakby pyknęło, sapnęło i zastękało z cicha. Kina mrugnęła i w lesie pojawiły się świetlne punkciki. Żarzące się na fioletowo plamki i snopki równie fioletowego światła pojawiły się niespodziewanie i widać nie zamierzały zniknąć. Kinę przepełniła duma. Nie przyznała się Oranowi, ale nie była pewna, czy uda się jej rzucić zaklęcie poprawnie. I mimo, iż była jedną ze zdolniejszych adeptek i posiadała ogromną wiedzę, nigdy nie była pewna siebie i swoich działań. Spojrzała na Orana:
- Podoba ci się? Mówiłam, że będzie ładnie.
Oran nie wiedział, na którym punkciku skupić uwagę, mimo iż nie było ich zbyt wiele.
- Czary. Najprawdziwsze czary. Nie sądziłem, że umiesz już czarować – rzekł podekscytowany młodzieniec i zauważył najjaśniejszy i największy fioletowy punkt. Żarzył się na ściółce i miał dobre dwa cale średnicy.
- Pobierałam już nauki i opanowałam podstawowe umiejętności – rzekła skromnie adeptka.
- Jesteś świetna - zachwycał się młodzieniec i ze strachem dotykał największego fioletowego punktu.
- Przestań – uśmiechnęła się Kina, najwidoczniej zadowolona z komplementu i zachwytu Orana.
- Co to za zaklęcie?
- Ten czar pozwala nam widzieć silnie magiczne przedmioty.
- Czyli tylko my to widzimy – Oran nie mógł wyjść z podziwu.
- Wszyscy, którzy wdychali palący się rdest polny wymieszany z mięsem kopacza. Czyli w tym przypadku tylko my.
- Co za mięso kopacza – zdziwił się Oran.
- Taki rodzaj bagiennego grzyba. Eksplikację etymologiczną nazwy znamy z ...
- Nie wierzę. Czyli będę widział rzeczy, które mają magiczną aurę – młodzieniec zignorował etymologię, zapewne mając ją w głębokim poważaniu.
- Tak. Głównie grzyby, niektóre rośliny no i to, co nas interesuje najbardziej.
- Czyli co – zapytał młodzieniec, wciąż macający fioletowy punkt.
- Czyli magiczne zwierzęta i ich pozostałości, na przykład obdarte futro, ślady i to, czym z taką lubością się bawisz – zaśmiała się Kina.
- A co to – zaniepokoił się Oran.
- Na mój gust jest to kał poszukiwanego przez nas cieniostwora.
- Łaaaa – ciekawski badacz odskoczył od obiektu zainteresowania.
- Teraz możemy wytropić naszą bestię – potarła dłonie adeptka i chwyciła konia za uzdę – tylko musimy poruszać się powoli i na piechotę, by nic nie przegapić.
- Racja – rzekł Oran wycierając rękę w wams – mój Żbik będzie szukał z nami.
- Nieoceniona to pomoc – rzuciła Kina.
Żbika zachrapał z zadowolenia.
Szli trzymając wierzchowce za uzdy. Kierowali się cieniutkimi jak igły, fioletowymi kreskami, które młoda czarodziejka uznała jako futro magicznego stworzenia. Co jakiś czas owo magiczne stworzenie pozostawiało inny dowód swej fizyczności. Jednak Oran, nauczony doświadczeniem, nie badał już z taką gorliwością każdego jaśniejącego punktu.
- Kino – adeptka usłyszała swe imię.
W ciemności i ciszy nocy, głos młodzieńca wydał się jej krzykiem. Lecz krzyk ten dodał jej odwagi, nieco nadwątlonej mrokiem lasu i tajemniczymi odgłosami, których z każdym krokiem przybywało.
- Słucham cię.
- Dlaczego odprawiłaś gusła akurat na polanie, a nie pod pierwszym lepszym drzewem? Przecież mogłaś już zacząć, kiedy wkroczyliśmy do kniei.
- To proste, drogi Oranie – wyszeptała czarodziejka, zadowolona, z faktu, iż po raz kolejny może zabłysnąć wiedzą – w tym lesie w większości występują dęby. A dęby, jak ci zapewne wiadomo, są drzewami nacechowanymi magicznie...
- Dlatego niektóre z nich mają delikatną fioletową aurę.
- Tak, mój ty erudyto, te starsze mają aurę. Ale odpowiadając na twe pierwsze pytanie, to dęby swą magiczną konsystencją mogłyby mi przeszkodzić w rzuceniu zaklęcia. Nawet w nieznacznym oddaleniu od nich, szanse na powodzenie raptownie wzrastały.
- Aha. Kino, wiesz co?
- Nie wiem – odparła Kina.
- Dobrze mieć przy boku tak oczytaną towarzyszkę.
Kina uśmiechnęła się, po czym stanęła jak wryta. Natychmiast zmieniła temat rozmowy:
- Stój. Chyba jesteśmy na miejscu.
- Oran stanął obok adeptki i rozejrzał się wokół.
- Skąd wiesz?
- Drzewa się tu znacznie zagęszczają, jest mnóstwo fioletowych kresek a tam – wskazała palcem jakiś odległy punkt - jest skupisko magicznych roślin. Wygląda mi to na legowisko.
- No to wiejmy stąd – skonstatował Oran.
- Przecież jest noc – uspokoiła go Kina – a cieniostwory są aktywne nocą. Teraz go tu nie spotkamy. To jedyna okazja, by zapamiętać to miejsce. Wrócimy tu jutro, za dnia. Dzisiejszy rekonesans można uznać za udany.
- Kina, przecież jest środek nocy – rzekł chłodno Oran – a ja nawet nie wiem, gdzie jest mój własny zadek. Jak ty masz zamiar tu wrócić jutro? Za dnia?
Młoda czarodziejka, nie zwracając uwagi na dość retoryczne pytanie młodzieńca podeszła do jednego z większych dębów i objęła go. Uniosła głowę do góry i wyrecytowała „kyou... to... ashita... mo... koko... ni... watashi.... ga. ... arimasu „
- No tak, bąknął Oran – mogłem się domyśleć.
Adeptka powtórzyła formułę jeszcze raz, po czym powietrze jakby drgnęło. Jakby niewidzialna fala powietrza na chwilę zalała okolicę. Kina rozluźniła uścisk i wróciła do swego gniadosza. Spojrzała na młodzieńca i rzekła:
- Wiem. Spytasz zaraz, co zrobiłam, choć zapewne większości się domyślasz. Powiem ci po drodze. Wracajmy już. Tą samą drogą, która przyszliśmy. Nic tu po nas. Na dziś wystarczy.
- Wydajesz się znużona – zatroskał się młodzieniec.
Kina faktycznie ciężko łapała oddech. Otarła czoło górną stroną dłoni i odpowiedziała:
- Rzucenie dwóch zaklęć dla mnie to jak szybki bieg dla opasłego włodarza. Jestem troszkę zmęczona. Ale to zaraz przejdzie, tak jak przechodzi zadyszka. A teraz pójdźmy, nie zwlekajmy.
- W porządku. Tędy.
Ruszyli w drogę powrotną. Kina była w pełni zadowolona z przeżytego dnia. Lubiła działać, a dzień ten dawał jej ku temu szansę. Była ukontentowana wynikiem swych czarów. Cieszyła się także tym, choć nie wiedziała dlaczego, że mogła zaimponować Oranowi. A zaimponowała i to nielicho. W drodze powrotnej towarzyszył im pośpiech, nerwowe podniecenie i, co zdarzało się coraz rzadziej – milczenie. Mimo strachu i zdenerwowania, bezbłędnie trafili na dukt. Wskoczyli na wierzchowce i bez słowa, obaj opuścili się kłusem w stronę Dębówek. Adeptka zauważyła, że młodzieniec ją obserwuje. Wiedziała, że nie jest to obserwacja, jaką poddał ją w pierwszym dniu, kiedy to skupił się głównie na jej tylnej części ciała znajdującej się między łopatkami a kolanami. Nieco się speszyła, ale szybko doszła do wniosku, że nie ma się czego wstydzić. Pokaz jej zdolności na pewno wzbudził w nim ciekawość i zmusił do refleksji. Oran zaś bezmiernie ciekawił się i oddawał refleksji. Trwało to aż do momentu, gdy na tle zachodzącego księżyca ukazała się wieża ratusza.
- Jedziemy do karczmy – spytał w końcu Oran.
- Tak – rzekła Kina – złapiemy jeszcze trochę snu i posilimy się z rana.
- Ranek, swoją drogę, już blisko – zauważył młodzieniec.
- Dlatego nie ma co tracić czasu – Kina przyspieszyła – nowy dzień przyniesie nam dużo trudu. Jeszcze wiele pracy przed nami.
Możliwe, że młoda czarodziejka nie zdawała sobie sprawy, że dużo trudu i pracy to mało powiedziane jak na to, co szykował dla nich wspomniany już przez nią nowy dzień. A szykował ich dość sporo.

IX

Oberża byłą już pusta, więc ich powrót został niezauważony. Kiedy wrócili do swego alkierza, oboje zasnęli w trybie natychmiastowym. Tym razem Oran zajął miejsce na krzesłach, Kina zaś usadowiła się na łożu.
Niewiasta obudziła się jako pierwsza. Spojrzała z ciekawością na skulonego Orana. Spał głęboko, więc postanowiła go nie budzić. Po raz drugi stwierdziła, że ludzie pogrążeni w śnie zyskują dużo uroku. Dziewczyna wstała i zeszła do gościnnej sali. Przywitała ją córka karczmarza.
- Ojciec miał wczoraj wieczorem dużo pracy z miejscowymi harcownikami, więc dziś odsypia. Wszystkie prośby proszę kierować do mnie –.odparła grzecznie zaczepiona przez Kinę młoda, mocno piegowata i prawie tak blada jak adeptka kobietka.
Kina miała prośby:
- Przyszykuj proszę balię z wodą oraz śniadanie dla dwóch osób – zarządziła, wręczając młódce monety.
Karczmarka znikła za szynkwasem a Kina ruszyła do stajni. Karmiąc i troszcząc się o konie, z którymi obchodziła się nad wyraz umiejętnie, adeptka chwaliła troskę oberżysty o swe potomstwo. Czarodziejka nieraz widziała, jak bezduszni karczmarze wykorzystują swe córki do pomocy przy pracy wieczorami i nocą. A wieczorami i nocą chłopi przeważnie są pijani. A pijani chłopi reagują dość żywo na każdą kobietę, szczególnie tą, która ich obsługuje. Nie każda kobieta jest tak odporna psychicznie, by znosić lubieżne uwagi, nieumiejętne komplementy, dwuznaczne propozycje, śmiałe oferty, by znosić bezecne spojrzenia, taksowania oraz cały wachlarz macnięć, szturchnięć i podszczypywań, często czynionych nieumyślnie, ale jeszcze częściej czynionych z okrutną premedytacją. Kina chwaliła w myśli poczciwego oberżystę, który, mimo iż nazwał karczmę dość prowokacyjnie, oszczędzał swej córce przykrości, jakie niesie ze sobą fakt bycia córką oberżysty.
Po doglądnięciu wierzchowców adeptka wróciła do karczmy. Podczas jej nieobecności pojawili się już pierwsi goście Kina osądziła po ubiorze i zachowaniu, kim są nowoprzybyli. W najjaśniejszym kącie oberży zrobił sobie przerwę w pracy miejscowy chłop. W drugim kącie, tuż obok małego okna i pod głową dzika mającą już chyba ze dwa wieki, zasiedli trzej podróżni. Najprawdopodobniej kupcy. Umilali sobie czas czekania na strawę grą w karty. Grali cicho i spokojnie. Nie chcieli się rzucać w oczy, co w ich fachu było bardzo wskazane.
Kina zaczepiła młodą kobietę, gdy ta niosła piwo samotnemu chłopu:
- Balia, zimna oraz gorąca woda już czekają na panią w pokoju kąpielowym. Mydła jest mało, ale ręczę za jego skuteczność. Chyba, że woli pani świński łój.
- Wolę resztkę mydła – szybko odpowiedziała czarodziejka.
- Śniadanie podam, gdy tylko pani skończy się odświeżać, by nie wystygło.
- Świetnie. Dziękuję ci – uśmiechnęła się przyjacielsko Kina i ruszyła na górę. Do alkierza. Obudzić Orana.

X

- Oran – szepnęła mu do uch.
- Oran – powtórzyła namiętnie.
- Oran, zbudź się. Oran, moje ciało cię potrzebuje – mruczała.
- Potrzebuję cię, Oran. Wstań. Nie każ na siebie czekać.
Młodzieniec otworzył szeroko oczy. I usta, co sprawiło, że nie wyglądał zbyt inteligentnie.
- Oran, nie mogę już wytrzymać. Wstań. Moje całe ciało czeka na ciebie.
Młodzieniec przybrał minę, jakby właśnie się dowiedział, że jakiś nieznany dotąd wuj przepisał mu w testamencie dwie kopy wsi, pół tuzina miast i godność szlachecką. Po chwili uspokoił swe rozhulane emocji i wstał. Czuł, że zaraz dostanie erekcji.
- Kina, co ty... Przecież...
- Nareszcie – na twarzy adeptki pojawił się chyba najbardziej szelmowski uśmiech, na jaki ją było stać – nareszcie wstałeś, leniuszku. Wreszcie mogę prosić cię o przysługę.
- Jaką przysługę – przełknął ślinę Oran.
- Moje ciało definitywnie domaga się kąpieli. Jednak truchleję na myśl, że gdy będę jej zażywać, ktoś wejdzie do izby. Dlatego moje ciało potrzebuje i ciebie. Wiesz już, o co mi chodzi.
Śpioch widział oczyma wyobraźni, jak wrogie wojska, zapewne łupieżców z zachodu, palą dwie kopy jego wsi, grabią pół tuzina miast a mu pozostaje tylko tytuł szlachecki, a wraz z nim prawo do głosowania, które może sobie wsadzić głęboko w dupę.
- W życiu ci tego nie wybaczę – wycharczała jego krtań, niewdrożona jeszcze do komunikowania się.
- Czyli za pięć minut zacznij wartę. W nagrodę zjemy razem śniadanie.
- Zapłacisz mi za to – zastękał Oran.
- Już zapłaciłam za strawę, jeśli o to ci chodzi. Niczym się nie przejmuj – uśmiechnęła się Kina a był to uśmiech, o jaki młodzieniec nigdy by jej nie podejrzewał. Czarodziejka najprawdopodobniej także by się o niego nie podejrzewała.
Podczas śniadania Oran boczył się na Kinę. Nie mógł darować sobie, że tak łatwo dał się wywieźć w pole, a jej, że tak okrutnie z niego zadrwiła. Adeptka, dręczona wyrzutami sumienia jako pierwsza zaczęła rozmowę:
- Podobało ci się wczoraj?
- No, jak pojawiły się te fioletowe światła to było niesamowite.
- A te legowisko? Czy nie czułeś podekscytowania, wiedząc, że stoisz obok siedziby jednego z potężniejszych magicznych stworzeń?
- Tak średnio byłem podekscytowany – burknął szczerze Oran – dominującym uczuciem był wtedy strach. I panika.
- Myślałam, że taki junak jak ty nie odczuwa strachu – Kina zaczęła grać na męskiej dumie.
- Źle myślałaś. Odczuwam strach i wcale się go nie wstydzę, gdyż już nie raz dzięki niemu uniknąłem wielu nieprzyjemności.
- Rozumiem.
- Czy wczoraj rzuciłaś jakiś czar, dzięki któremu trafimy dziś do tego legowiska – Oran kontynuował rozmowę, a w jego głosie nie pobrzmiewała już nuta naburmuszenia, co nieco zadowoliło Kinę.
- Tak – odpowiedziała – naznaczyłam tamte drzewo. Wykorzystałam jego aurę do naszych celów.
- Ale jak... - indagował Oran.
- Zobaczysz. Też powinno ci się spodobać – przerwała mu Kina.
- Coraz bardziej podobają mi się twoje niespodzianki. I coraz wyżej cenię znajomość z tobą.
- A czy moja osobowość nie jest wystarczająca, by cenić sobie znajomość ze mną? Czy potrzebujesz do tego jakiś sztuczek – oburzyła się nieco Kina.
- Tak, bo im człowiek ma więcej zdolności, tym jest bardziej wartościowy.
- Ty jednak wciąż jesteś dzieckiem – zganiło go adeptka – widzę, że skończyłeś śniadać. Zatem na koń, czuję, że jeszcze dziś rozwiążemy zagadkę.
Oran nie kontynuował wątku. Udał się za Kiną do stajni.
Wierzchowce leniwie stąpały. Kina nerwowo rozglądała się po lesie, wyraźnie czegoś wypatrując. Oran sennie kiwał się na kulbace. Było już późne południe. Słońce było w dobrej formie i z zapałem demonstrowało, na co je stać. Na szczęście dla wędrowców, w kniei było przyjemnie chłodno. Wreszcie adeptka się uspokoiła i przestała wiercić się na swym siodle. Wyraźnie jej ulżyło.
- Oran, już nie raz udowodniłeś mi jak z ciebie ignorant. Proszę, nie utwierdzaj mnie jeszcze głębiej w mym przekonaniu.
- Ale o co ci znów chodzi – spytał młodzieniec, wyraźnie wyrwany z zamyślenia.
- Spójrz – powiedziała dumnie i wskazała palcem w stronę lasu.
Ignorant spojrzał w wskazane miejsce.
Między drzewami widać było jakiś wściekle biały punkt. Punkt ten, niczym gwiazda polarna połyskiwał i przebijał się przez nawet największy gąszcz i skupisko drzew.
- Czy to drzewo, które wczoraj naznaczyłaś – domyślił się Oran.
- Tak. Teraz trafimy bezbłędnie – odpowiedziała czarodziejka.
- Znasz się na swoim fachu – zauważył młodzieniec.
- To jedno z prostszych zaklęć – odpowiedziała skromnie Kina – nie ma się czym chwalić.
Adeptka przyjrzała się uważniej twarzy Orana. Nie był jak zwykle pogodny i szukający pretekstu do rozmowy. Twarz miała skupioną. Kina postanowiła przejąć inicjatywę.
- Oranie, mój przyjacielu, odpowiesz mi na nurtujące mnie pytanie?
- Jeśli tylko będę znał odpowiedź – odparł.
- Powiedz mi, ale szczerze. Ucieszyłeś się wtedy, kiedy kapłanka oznajmiła, że to mi będziesz pomagał.
- Ucieszyłem – na twarz młodzieńca wpełzł znajomy już adeptce pyszałkowaty uśmieszek.
- A można wiedzieć, dlaczego tak się ucieszyłeś.
- Bo wolałem towarzyszyć tobie niż tej drugiej. Jak jej tam było?
- Bince.
- Właśnie.
- Ale dlaczego wolałeś towarzyszyć mi niż Bince? Czyżbyś coś przeczuł. Intuicja? Miałeś co do nas jakieś podejrzenia – indagowała niewiasta.
- Ekhem... - zaczerwienił się Oran – mam być miły czy szczery?
- Zdecydowanie szczery.
- Po prostu twoja pupa bardziej mi się spodobała. To wszystko – odparł prostacko Oran i przybrał minę, po której poznać było, że przygotowany jest do najgorszego.
Dziewczyna parsknęła śmiechem, co bardzo zdziwiło Orana. Zamiast się złościć i przeklinać cały męski ród, Kina chichotała pod nosem i klepała się dłonią w biodro.
- Wiesz co, Oran – rzekła, gdy tylko się uspokoiła.
- Słucham.
- W prostocie piękno. Potrafisz być czasem pocieszny. I chyba sam nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Dziękuję – młodzieniec ukłonił się w kulbace.
- Mam jeszcze jedno pytanie. I znów będę oczekiwała szczerej odpowiedzi – Kina spoważniała i nieco poczerwieniała.
- Postaram się jej udzielić.
- Pamiętaj, że co się stało, to się nie odstanie. Nie będę się złościć ani mścić. Po prostu chcę znać prawdę – ciągnęła kobieta.
Oran przełknął ślinę.
- Słucham.
Kina odwróciła wzrok w stronę białego punkciku, udając, że pochłania on całą jej uwagę.
- Czy widziałeś coś wtedy, nad jeziorem – rzekła sucho, bez cienie niedawnego zadowolenia i radości.
- Nie wiedziałem więcej niż widzę teraz – Oran po raz ucieszył się, że może udzielić odpowiedzi zgodnej z prawdą.
- Kiedy was zauważyłem, byłyście zanurzone od ramion w dół. Nic poza twarzą, szyją i barkami nie było dane mi widzieć. Na dalszą obserwację nie było czasu, gdyż spotkałem waszą opiekunkę.
- Dasz mi słowo, że nie kłamiesz – szepnęła z nadzieją w głosie Kina.
Oran złoży jedną z nielicznych przysiąg, które miały pokrycie z prawdą.
- Niech mnie dybuk w dupę kopnie, jeśli łżę.
- Ani cal niżej niż ramiona nie było ci dane widzieć – upewniła się.
- Jako słońce na niebie, ani cala niżej, choć żałuję.
Adeptka uśmiechnęła się. Widać ulżyło jej. Ale nie do końca.
- W takim razie co robiłeś nad jeziorem, w dodatku stojąc na kulbace?
- Wypatrywałem zwierzyny – tym razem Oran zełgał. Wbrew swojej woli. Z przyzwyczajenia – tropiłem ją od dobrych kilku godzin.
- Mam rozumieć, że rozglądając się za zwierzyną, przyuważyłeś nas i postanowiłeś nieco... - spytała Kina.
- ...nacieszyć oczy – dokończył za nią Oran.
- W porządku. Postaram się zrozumieć. W końcu jesteś tylko mężczyzną i rządzą tobą instynkty.
- Jestem człowiekiem i mam potrzeby, jak każdy – oburzył się młodzieniec.
- Każdy ma potrzeby, fakt. Ale nie każdy umie nad nimi zapanować – kontynuowała Kina.
- Jeśli chodzi o mnie, to umiem nad nim zapanować, choćby w podstawowym stopniu. Przecież nie chodzę i nie gwałcę dziewoi. Twój przypadek to był odruch, myślałem, że nikt nie widzi.
- A jakby naprawdę nikt by nie widział. Jakby nikt nie wyciągnął konsekwencji. Co byś uczynił.
- Sądzę, że... - Oran zawahał się. Kinie to wystarczyło.
- Widzisz, nie jesteś pewien, co byś zrobił. Zresztą nieważne, skończmy ten temat. Wszyscy jesteśmy konformistami. Sęk w tym, by próbować z tym walczyć. Może kiedyś się uda.
- Może – bąknął Oran i zmarkotniał.
Nastała niezręczna cisza. Kina nie pozwoliła jednak trwać jej zbyt długo:
- Oranie, mam jeszcze jedno pytanie.
- Jesteś dziś bardzo dociekliwa.
Czarodziejka zignorowała sarkazm i zaczęła:
- Skoro tropiłeś zwierzynę i natknąłeś się na nas przypadkiem, to nie miałeś złych zamiarów. Dlaczego więc nie próbowałeś wytłumaczyć się kapłance? Na pewno by cię wysłuchała.
- Kino, zrozum. Ja nie na co dzień spotykam się z magią. Nie na co dzień stara baba zmiata mnie z kulbaki jednym ruchem jeszcze starszego badyla. Ja po prostu się bałem. Byłem przerażony. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wolałem nie mówić nic, bo tylko winny się tłumaczy.
- Chyba masz trochę racji – skinęła głową adeptka – biedactwo, byłeś przerażony?
- Nie kpij ze mnie – żachnął Oran.
- Nie kpię – uśmiechnęła się jowialnie Kina – żal mi cię, biedaczysko – rzekła i pogłaskała młodzieńca po głowie.
Biedaczysko przyjęło pieszczotę. Młodzieniec przymknął oczy i rozkoszował się chwilą. Ręce niewiasty, choć zimne, były gładkie i pachnące. Jednak te systematycznie kąpiele nie szły na marne.
Kina cofnęła rękę, zdziwiona, że zdobyła się na podobny gest. Oran natychmiast otworzył przymknięte oczy, a z jego piersi dobył się jęk zachwytu.
- Co ci się stało – spytała czarodziejka.
- Patrz – młodzieniec wskazał palcem biały snop światła – jakie to duże.
- Już jesteśmy blisko. Musimy być ostrożni.
- Racja – przytaknął Oran, którego znów naszło nieznośne uczucie, że jest obserwowany.
Tak jak w nocy, ostatni odcinek przebyli pieszo, prowadząc za sobą wierzchowce. Młodzieniec nie mógł spuścić wzroku od białego światła, które kształtem coraz bardziej przypominał drzewo.
- Świetny przewodnik – skomentował – doskonały czar.
- Faktycznie przydatny – potwierdziła Kina.
Kierowali się wciąż w stronę coraz wyraźniejszego blasku. Zaaferowani, nawet nie spostrzegli, kiedy dotarli na miejsce. Gdy wędrowcy znaleźli się niecałe czterysta łokci od celu, marzenia Orana o dotknięciu zaczarowanego, błyszczącego drzewa prysły. Dąb zgasł i stał się podobny do reszty swych braci. Młodzieniec poczuł się jak dziecko, któremu odebrano podarowane wcześniej jabłko. Wyciągnął rękę w rozpaczliwym geście i stęknął jak skazaniec męczony na miejskim pręgierzu.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że zjawisko znika, kiedy wróci się na wyznaczone miejsce – objaśniła Kina, widząc żałosną minę młodzieńca – myślałam, że to oczywiste.
- Mmmmmm – mruknął Oran i otrząsnął się z szoku.
- Nie wiedziałam, że aż tak ci się spodoba. Jak chcesz możemy to kiedyś powtórzyć, ale uprzedzam, nigdy nie dojdziesz do centrum światła. To zaklęcie jest dobrą metaforą życia. Wiecznie poszukiwanie celu. A kiedy jesteś już blisko...
- Lepiej powiedz, co teraz, pani metaforo – przerwał jej Oran.
Czarodziejka spojrzała z irytacją na młodzieńca, ale postanowiła nie komentować jego złośliwości:
- Teraz szukamy śladów, panie odważny. Musimy przetrząsnąć tę okolicę i zaobserwować, czy nie ma tu czegoś podejrzanego.
- To znaczy czego – nie rozumiał Oran
- To znaczy czegoś, co nie pasuje do ogólnego krajobrazu lasu.
- Aha – młodzieniec dalej nie rozumiał czego ma konkretnie szukać, ale postanowił nie narażać się adeptce.
- A jeżeli znajdziemy tego cieniostwora? Przecież w nocy mówiłaś, że niedaleko zapewne jest jego legowisko.
- Jest dzień, Oranie, a w dzień cieniostwory śpią. I to twardo. Jeśli będziesz miał szczęści znaleźć śpiącego cieniostwora, po prostu go nie budź.
- To mnie pocieszyłaś.
- Nie dramatyzuj tylko szukaj czegoś podejrzanego – rzekła Kina i kucnęła, przebierając w ściółce.
Junak przywiązał konie do drzew i również rozpoczął poszukiwania. Jednak nie oddalał się od Kiny. Chciał mieć ją wciąż w zasięgu wzroku. Nie wiedząc, co ma właściwie zrobić, robił to co adeptka. Grzebał w jagodzinach, zjadł kilka ich owoców, wąchał grzyby a jednego prawdziwka nawet schował do kieszeni oraz skrobał korę z drzew. Sam potem wykazał się inwencją twórczą i do swych prac dodał rzucanie szyszkami do celu, kopanie podobnych do nabrzmiałych dyń roślin, które pękały w iście komiczny sposób, wkładanie kija w mrowisko oraz śledzenie wzrokiem baraszkujących po drzewach wiewiórek. Kiedy jedno z rudych zwierząt zeskoczyło na ziemię, młodzieniec od razu skoczył w to miejsce, by przypatrzeć się akrobatce. Kiedy do niej podszedł, wiewiórka wspięła się na sam szczyt dęba z szybkością wystrzelonego bełtu. Oran odprowadził ją wzrokiem, po czym jego oczy zarejestrowały rzecz, która Kina zapewne nazwałaby podejrzaną. Pod dębem leżała lniany wór. Oran wziął go do ręki i stwierdził, na jego dnie znajdują się resztki ziemi. Zwykłej, czarnej ziemi. Młodzieniec rozejrzał się dookoła. Po raz kolejny poczuł na sobie czyjś wzrok. Poczuł go bardzo wyraźnie. Wiedział, że nie są sami w lesie, a teraz trzymał w dłoni niezbity dowód na to, że ktoś już tu był i najprawdopodobniej wie o zamieszkującej okolice bestii. Pełen obawy wziął wór i ruszył w stronę Kiny, która stała na baczność i wpatrywała się w gęstwinę.
- Też coś znalazła – pomyślał i przyspieszył kroku.

XI

Umysł młodej czarodziejki pracował na najwyższych obrotach. Rozum krystalizował już dość wyraźny obraz rozwiązania zagadki. Wiedziała już wiele, ale nie wszystko. Wtem usłyszała jak zbliża się do niej Oran:
- Zobacz, co znalazłem – rzekł wtykając jej pod nos lniany wór.
- Już chyba wiem, co tu się dzieje – wyszeptała.
- Co – ciekawość nie pozwoliła Oranowi na stworzenie bardziej rozbudowanego pytania.
- Mamy tu rzadki w tych stronach okaz Anima Sanguis czyli Żywa Krew, która rośnie tylko na Humus Mare zwanej morską glebą – rozpoczęła Kina i wskazała na brzydką, grudkowatą, zgniłozieloną roślinę, która kształtem i wielkością przypominała dynię.
- To nie jest samosiejka. Ktoś celowo ją tu posadził i troszczy się o nią, pielęgnował, nawoził – zerknęła na wór Orana – i podlewał.
- Masz rację, ja taż znalazłem ze trzy podobne chwasty – kiwnął głową Oran.
Kina myślała. Wykorzystywała całą swą encyklopedyczną wiedzę, by w końcu dojść do sedna sprawy. Czarodziejka widząc ogromnie, pełne zdziwienia i ciekawości oczy młodzieńca zaczęła myśleć na głos:
- Anima Sanguis rosnąca w dębowym zagajnik, systematycznie i w nadmiarze spożywana przez chodzący generator magii może spowodować pewne niespotykane procesy.
- Z tego, co wiem to Żywą Krew podaje się ludziom, którzy przeszli flebotomię.
- Tak, ale sądzę, że w tym przypadku możemy mieć do czynienia z czymś w rodzaju psucia krwi. Dochodzić może do choroby, na którą cierpi większość wąpierzy. W krwi brakuje żelaza i trzeba uzupełnić niedobór krwią z zewnątrz. Najlepiej ludzką.
- Chcesz powiedzieć, że... - Oran zaczął, ale nie dokończył. Nie pozwoliło mu na to zdarzenie, które obu wprawiło w prawdziwe osłupienie.
Naprzeciw nich pojawił się dziad. Typowy dziad, jakich wielu błąka się przed świątyniami oraz miejskimi bramami. Był chudy, brudny, cuchnący, zaniedbany, nosił szarą, postrzępioną kufajkę i znoszoną siermięgę. W ręce trzymał dębowy kostur. Nie był starcem, choć lata młodości miał już zapewne za sobą. Twarz miał, nie licząc brudu i zarostu, dość przeciętną. Nie miał nawet dziur po ospie ani blizn po bójkach.
- Widzę, że panienka oczytana – rzeka bezceremonialnie.
- I mam rację – Kina podjęła dialog – rozsiewasz po żerowisku cieniostwora Anima Sanguis i perfidnie go trujesz.
- Ileż mądrych, długich słów – dziad chwycił się za głowę.
- Mów łajdaku – w głosie Kiny po raz pierwszy pobrzmiewała nutka wściekłości – kim jesteś, co tutaj robisz i jaki masz w tym cel.
- Radzę nie podnosić głosu – wykrzywił wargi dziad i wskazał kosturem malutkie skupisko drzew – niedaleko znajduję się wykrot, a w tym wykrocie śpi mój dobry znajomy. A mój dobry znajomy zjadł dziś mą roślinkę. A po niej zawsze jest nieco agresywny.
- Jak zmuszasz go do jedzenia tego świństwa – syknęła Kina.
- Nie zmuszam, sam zjada. Jest bardzo smaczna – śmiał się dziad.
- Skąd wiesz, że takie połączenie wzbudza w cieniostworze rządzę krwi?
- Odkryłem to przypadkiem. Poza tym jestem znachorem i znam się nieco na zielarstwie.
Kinę zamurowało. Znachor - podrzędny miejski czarownik odkrył tak oryginalne i niespotykane połączenie dwóch magicznych podmiotów. Niektóre chramy pracują przez całe pokolenia, by odkryć podobne tajemnice, a leśny dziad dokonał odkrycia całkiem przypadkiem. A na celu miał...
Adeptka już miała zadać dziadydze kolejne pytanie, kiedy odezwał się Oran.
- A po cholerą zmuszasz to zwierzę do atakowania ludzi?
Znachor przestał śmiać się pod nosem. Jego twarz obrazowała teraz ciekawą mieszankę gniewu, zawiści i rozgoryczenia.
- Tylko proszę, nie wciskaj mi tu bajki o tym, jak to mścisz się na okolicznych mieszkańcach za to, że się z ciebie śmieją, że dzieci rzucają w ciebie kamieniami, dziewczyny na twój widok uciekają do chałup, a chłopi straszą kosami jak tylko zbyt zbliżysz się do ich domostw.
Dziad kipiał złością. Ręce, a razem z nimi kostur drżały mu jak w febrze. Oran jednak kontynuował:
- Pewnie jeszcze dodasz, że drażni cię to, iż ludzie zwracają się do ciebie tylko w czasie choroby lub zarazy, a gdy tylko im udzielisz swej wiedzy, znów stają się dla ciebie oziębli i traktują jak niewygodnego, zdziczałego patałacha.
Znachor patrzał na junaka wzrokiem, który mówił o wielu krzywdach, jakim poddałby młodzieńca, jeśli tylko nadarzyłaby mu się okazja.
- Oran, przestań. Jesteś okrutny – pisnęła Kina
Nic to nie dało:
- I na pewno, na domiar złego, kiedy zakochałeś się w jednej z dziewek, ta odrzuciła twe zaloty, jej ojciec poszczuł cię psami. Zaś po roku, dowiedziałeś się, że twa luba żeni się z innym. Na wesele oczywiście nie zostałeś zaproszony jako jedyny mieszkaniec wsi. Czy mam rację?
- Tak – krzyknął dziad a w jego oczach pojawiło się istne szaleństwo.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wściekłość odebrała mu mowę. Zaczął cały się trząść w spazmach złości. Walił kosturem w drzewo i tupał nogami.
- Kina, on oszalał – rzekł chłodno Oran – trzepnij go jakimś zaklęciem, bierzemy dziada do wsi i wszystko tłumaczymy. Już po sprawie.
Oran zbyt pochopnie ocenił sytuację, co zresztą zdarzało mu się nazbyt często w swoim krótkim życiu.

XII

Zdarzenia posypały się lawinowo. W ciągu kilku sekund stało się tak dużo, że przeciętny człowiek musiałby obejrzeć podobne sceny kilka razy, by pojąć ich sens i znaczenie.
Kina zaczęła tworzyć dłońmi i palcami rozmaite figury, mamrocząc przy tym zrozumiałe tylko dla niej zaklęcia. Oran zauważył, że z każdego zakamarku wychodzi banda Limaka i uzbrojona po zęby oraz z groźnymi minami, rusza na nich. Sam Limak wyrasta za szalejącym znachorek i trzaska go w skroń jelcem. Dziad traci przytomność i pada na ziemię. Oran ze świstem dobył jatagana. Pięciu zbójów otoczyło ich, uniemożliwiając ucieczkę. Kina zastygła z małą świetlaną kulą między dłońmi. Wyglądała nad wyraz groźnie. Linak wziął się za boki i krzyknął na całe gardło:
- Oran, ty stary wygo, wiedziałem, że jeżeli ty się godzisz na włóczenie po lesie to musi mieć jakiś sens. Zawsze wiedziałeś, gdzie się zaczepić. Ale teraz przeszedłeś sam siebie. Dzięki tobie to ja rozwiążę zagadkę cieniostwora i stanę się sławny. Tylko muszę się jeszcze was pozbyć.
Kina spogląda na Orana z wyrzutem, smutkiem, złością i strachem. Pojęła wszystko.
- Dzięki tobie i dzięki niemu – Limak mówiąc to kopnął dziada - będę w stanie...
Z wykrotu daj się słyszeć leniwe, ale przeszywający ryk. Limak spojrzał w kierunku, z którego dochodził hałas. Z ziemi wybił się ogromny róg. Za nim pojawił się pysk. Za pyskiem z wykrotu wydostały się przednie łapy. Łapy podciągały zwalisty tułów. Po chwili oczom ludzi ukazał się w całym swym straszliwym majestacie cieniostwór. Potwór był wielki na cztery łokcie oraz pokryty błękitnym futrem. Posturą przypominał przewróconą gruszkę. Miał potężny tors, z którego wystawał uzbrojony w róg łeb oraz łapy szerokości średniej beczułki. Tylnie kończyny miał komicznie małe, służące raczej do utrzymania równowagi. Jego ciało było mieszanką mięśni, tłuszczu i futra. Bestia cały czas spała w wykrocie, przysypana małą warstwą ziemi, ściółki i liści. Z takim kamuflażem, w głębokiej wyrwie, pomiędzy drzewami, jej obecność pozostawała niezauważona. Do teraz. Limak nie zdążył nawet przyjrzeć się bestii. Cieniostwór machnął jakby od niechcenia masywną łapą i przetrącił Limakowi każdy krąg szyjny. Bandyta upadł niczym szmaciana lalka. Nim jego głowa dotknęła ziemi, był już martwy. Leżał obok znachora a jego martwym ciałem targały ostatnie skurcze. Piątka zbójów wpadła w panikę. Dwóch z nich postanowiło wciąż pilnować Kiny i Orana, trzech zaś ruszyło na odsiecz Limakowi. Popełnili błąd. Całą piątka. Cieniostwór, rozjuszony tak licznym towarzystwem, mimo głodu nie zaczął chłeptać krwi Limaka. Doskoczył do opryszków. Dosłownie. Już w locie trzasnął jednego zbira w klatkę piersiową, łamiąc nieszczęśnikowi wszystkie żebra wraz z mostkiem. Bestia wylądowała na drugim bandycie, przewracając go i miażdżąc dwiema łapami jego ramiona. Dobił nieszczęśnika rogiem. Trzeci rzezimieszek w tym czasie rzucił się na magiczne zwierzę. Cieniostwór nie bacząc na to, iż łotr zdążył zadać mu parę ran ciętych oraz zdołał wbić mu w futro średniej wielkości puginał, odwrócił się w jego stronę i spokojnie chlasnął opryszka w facjatę swym zbrukanym już krwią rogiem. Bandyta przewrócił się i chwycił za twarz. Wił się i orał nogami ziemię, a cienostwór z rozwagą stanął na tylnich łapach, dając dowód na to, że nie są tak słabe, na jakie wyglądają i runął całą masą na klatkę piersiową nieszczęśnika. Chrupnęło nieprzyjemnie. Siła ataku była tak wielka, że z ust zbója krew trysła na dobre trzy stopy a oczy wręcz wypadły z orbit.
W tym samym czasie Kina i Oran skorzystali z sytuacji. Czarodziejka krzyknęła „ichigeki" i cisnęła świetlaną kulą w jednego z opryszków. Łotr krzyknął, upadł i zemdlał z bólu. W miejscu gdzie jego ciało zetknęło się z magicznym pociskiem, brązowiło się spalone mięso. Oran niemal w tym samym momencie śmignął swym jataganem po niechronionej jelcem dłoni bandyty. Zbój upuścił swój miecz, ale nie poddał się. Wyciągnął majchra i rzucił się na Orana. Cwany młodzieniec uchylił się i zdradziecko kopnął kolano napastnika, skutecznie mu je wytrącając ze stawów. Korciło go, żeby sieknąć bezbronnego, wijącego się z bólu bandytę, ale wtem usłyszał głos Kiny:
- Na koń, głupcze!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wraz z Kiną rozwiązał i dosiadł szalejące ze strachu wierzchowce. Czym prędzej puścili się galopem, byle dalej od cieniostwora, który właśnie zwróciła na nich swą uwagę. Konie gnały, co sił. Jeźdźcy przywarli do nich, by gałęzie nie strącili ich z kulbaki. Oran tylko raz zaryzykował spojrzeniem w tył. Bestia nie ruszyła w pościg. Zajęła się trupami rozbójników. Konie sprawnie omijały rowy i drzewa. Po kilkunastu minutach szaleńczego galopu wyjechali na dukt.

XIII

Wierzchowce uspokoiły się i przeszły do cwału. Na drodze świeciło słońce, które w kniei było niemalże niewidoczne. Dukt w porównaniu z lasem wydawał się oazą światłości i bezpieczeństwa. Oran głęboko oddychał. Kiedy złapał oddech, głośno się zaśmiał i niemalże podskoczył na siodle.
- Udało nam się, Kina! Udało się! Jesteśmy najlepsi!
Czarodziejka nie podzielała entuzjazmu młodzieńca. Jej usta przemieniły się w cieniutką kreskę, a twarz była naprzemian blada i czerwona.
- Gówno nam się udało – krzyknęła - gówno mi się udało. Zabiłam człowieka, reszta zginęła także z mojej winy. A na dodatek cały czas dałam się wodzić za nos takiemu kłamcy jak ty.
Oran natychmiast przestał się uśmiechać. Zdawało się też, że nagle stał się mniejszy.
- Zasrany łowczy – ironizowała - cały czas mnie oszukiwałeś. To była twoja banda. Rozbójnicza banda, która nas śledziła. Kto wie, może od początku byłeś z nimi w zmowie.
- Kina, przecież...
- Milcz! Nie powiedziałeś mi prawdy w tej kwestii, więc zakładam, że oszukiwałeś mnie na wszystkich płaszczyznach.
- Wysłuchaj mnie – Oran wyglądał, jakby miał się rozpłakać - ja tylko chciałem oszczędzić ci takich szczegółów z mojego życia. Bałem się, że jak powiem ci prawdę, to mnie odprawisz. Każesz iść precz.
- Idź precz! Nie chcę cię znać – grzmiała adeptka - perfidny kłamco! Wykonałeś swe zadanie, zwalniam cię z obowiązku. Spłaciłeś swój dług względem chramu. Resztę formalności załatwię już sama. Zejdź mi z oczu i nawet nie waż się za mną jechać.
- Ale ... - zachrypiał Oran.
- Jeśli zobaczę, że mnie śledzisz albo jak się będziesz za mną włóczył, potraktuję cię tak, jak twojego kompana, tam w lesie. Odejdź! Nie chcę cię więcej widzieć!
Kina ostentacyjnie odwróciła konia i ruszyła w stronę miasta. Oran nie ruszył się z miejsca. Patrzał na plecy czarodziejki. Nie odwróciła się, nawet nie zwolniła. Po kilku minutach znikła za zakrętem. Tak właśnie Oran zaprzepaścił wspaniałą znajomość. Stojąc samemu na środku duktu zastanawiał się nad swoim życiem. W głowie jeszcze szumiała mu adrenalina a na rękach krzepła krew. Siedział na kulbace i walczył z sumieniem. Cały jego światopogląd runął niczym domek z kart. Nigdy nie czuł się źle, gdy kogoś oszukiwał. Wręcz przeciwnie. Całe swe życie opierał na powiedzeniu, że „Kłamstwo ma krótkie nogi, ale za to bardzo zgrabne". Tym razem nogi, nie dość, że krótkie, były strasznie koślawe. Oran zaklął i ruszył w przeciwnym kierunku co Kina. Czuł się jak ostatni łgarz, kłamca i oszust, którym był. Czuł się jak worek gówna.

XIV

Kina zawitała w ratuszu Dębówek jeszcze tego samego dnia. Chciała wyruszyć z tego miasta czym prędzej i jak najszybciej znaleźć się w swym chramie. W karczmie kupiła jedynie skromny zapas żywności i od razu, bez chwili wypoczynku ani kąpieli, ruszyła na spotkanie z sołtysem.
- Więc padosz, że to tyn gizd z lasu? Ten niedoszły eskulap? Bamoncił łon cieniostworowi we łbie i bezto bestia nos napasztowała?
- Mniej więcej tak – Kina starała się zrozumieć kwestie sołtysa, mimo jego gwary.
- Ale tyn pieron już nie dycho?
- Jeśli chodzi o znachora to tak. Rozwścieczony cieniostwór rzucił się na niego.
- Rozumia. Więc mogemy się już czuć tu bezpiecznie – na twarzy sołtysa pojawił się uśmiech ulgi.
- Niezupełnie – Kina rozwiała jego nadzieje – jeszcze kilka zatrutych roślin rośnie w pobliżu jego żerowiska. Wątpię, czy ktoś ośmieli się zorganizować wypad w celu ich zniszczenia. Także ogłoście, by jeszcze przez co najmniej trzy tygodnie nie zbliżać się do lasu. Do tego czasu stwór powinien już zjeść wszystkie rośliny, a skoro znachor nie żyje, Żywa Krew już nie wyrośnie. Za miesiąc wszystko wróci do normy, ma pan na to słowo chramu
Kwitnącej Wiśni.
- Skoro o chramie godka – uśmiechnął się sołtys – jak mogemy mu się łodwdzienczyć?
- Nasze pobudki są altruistyczne. Wystarczy, że w czasie zbiorów jak zwykle złożycie skromne dary.
- Pewnikiem to uczynimy. A tak miendzy nami, to nie moga panience w czym pomóc? Czym dogodzić?
Kina zamyśliła się i po chwili milczenia rzekła:
- Tak, mam dwie prośby. Po pierwsze, proszę nakazać karczmarzowi zmienić nazwę oberży. Ze względu ma mnie i moje przekonania.
- Dobrze, to żadyn problem.
- Po drugie, proszę o szczerą odpowiedź. Znał pan tego znachora.
- A jakże – niemal krzyknął sołtys – dziwny to był chop. Wiecznie som, wiecznie na łodludziu. Znoł się tam ma gusłach, bezto ludzie trocha się go boli. Kiery kto był chory, tyn dziwoląg nigdy nie łodmówił pomocy. Ale teraz tyla tych wszystkich dekoktów, tyla tych eliksirów. Tryper, ospa, lepra. Nikt już na to nie choruje. I tak znachor stoł sie nie potrzebny. Ludziska trocha mu dokuczali, ale ogólnie był tu tolerowany. Aż do czasu, kiery tyn powsinoga zaczoł zolecić do mojej córy. Boroczka bez cały tydzień ze strachu nie wychodziła z chałupy. No to, jak jo go kiedyś ucapił, to powiedziłech mu, kaj moja córa mo jego zolety.
- Dziękuję, sołtysie – Kina nie mogła tego dłużej słuchać.
- Mam ostatnie pytanie, a potem proszę mnie nie zatrzymywać. Zależy mi na czasie.
- Dobrze.
- Czy ma pan psy?
- Ja. Mom dwa psy.
- Do widzenia sołtysie – pożegnała się adeptka i wstała z wygodnego krzesła, na którym usadził ją sołtys na samym początku rozmowy.
- Do widzenia – odparł sołtys – jeszcze roz dziynkuja.
Trzeciego dnia wędrówki, Kina stanęła przed bramą chramu. Dobrze pamiętała, jak tydzień temu wyjeżdżała stąd wraz z Binką i kapłanką. Jaka była radosna. Nieświadoma czekającej ją przygody. Jak była dziecinna i ufna. Teraz też się cieszyła. Autentycznie była zadowolona i dumna z siebie. Byłą zwolenniczką teorii, że „Co cię nie zabije, to cię wzmocni". Czuła się wzmocniona, czuła się silna i doświadczona. A jednocześnie czuła gorycz, iż to ktoś taki jak Oran musiał ją nauczyć siły i że to ktoś taki jak Oran musiał tak ją doświadczyć.
Adeptką odpędziła od siebie myśl o młodzieńcu i zapukała we wrota.
- Ciekawe, czy Binka wróciła już z tej nudnej narady. Muszę jej wszystko opowiedzieć. Pewnie pęknie z zazdrości.

XV

Oran obudził się w rowie. Do kaca moralnego doszedł właśnie kac czysto fizyczny. Wstał z trudem, gdyż wilgoć weszła mu w stawy. Poczłapał do najbliższej karczmy, sądząc, że to właśnie tam doprowadził się do takiego stanu. Nie pomylił się. Obok oberży czekał na niego znudzony, zaniedbany Żbik. Oran wszedł do tawerny i zamówił garniec zwykłej wody. Kiedy zorientował się, że nie ma z czego zapłacić, wyszedł. Zajął się Żbikiem. Sądząc po zachowaniu zwierzęcia, nawet ono nie było zadowolone ze stanu, w jakim znajduje się jego pan.
- Nie patrz tak ma mnie, to już ostatni raz.
- Gówno prawda.
- Zaufaj mi chociaż ty. Naprawdę teraz się poprawię,
- Chciałbym to zobaczyć.
- Zobaczysz.
Oran wjechał do Dębówek późnym wieczorem. Miał zamiar zatrzymać się na noc w znajomej karczmie. Odstawił nieco bardziej zadbanego Żbika do stajni, ale wchodząc do tawerny odruchowo spojrzał na szyld. Natychmiast wrócił po swego wierzchowca i ruszyła na zachód.
- Wiem, że nie lubisz nocnych podróży, ale jeśli tego nie zrobię, to oszaleję.
Szyld z napisem „Pod Kobiecym Wdziękiem" żegnał niedoszłego gościa.

XVI

Stara, pomarszczona kobieta w białej, schludnej szacie wszyła z monastyru i udała się do skromnego pokoiku. Udekorowany w cudaczne ryciny, śmieszne porcelanowe wazony i wschodnie ozdoby wyglądał jakby żywcem go przeniesiono z innej części świata. Siedząca na cisowym krześle kapłanka wysłuchał wchodzącej właśnie do pokoju młodej adeptki:
- Jakiś chłop prosi o audiencję.
- Poproś go, wszak teraz jest czas na to, by wysłuchać, co ma nam do powiedzenia prosty lud.
Mężczyzna wszedł do pokoju i nisko się ukłonił.
- Witam cię, mości wędrowcze. Nie spodziewałam się cię tu ujrzeć – kobieta uśmiechnęła się tetrycznie.
Oran w mig przypomniał sobie ten uśmiech. Tak samo uśmiechała się, gdy nad jeziorem cisnęła w niego zaklęciem.
- Proszę mi uwierzyć, jeszcze tydzień temu ja sam bym się tego nie spodziewał.
- Ale jesteś tu. Temu nie da się zaprzeczyć. W jakiej sprawie przychodzisz do nas? Jeśli lękasz się o swoją skórę, to możesz się czuć bezpiecznie. Spłaciłeś swój dług i nic cię z nami nie wiąże. Możesz dalej zajmować się tym, czym zajmowałeś się do tej pory.
Oran wiedział już, że nie należy się przejmować złośliwości staruszki. Niezrażony odpowiedział:
- Nie spłaciłem swego długu i wiąże mnie dużo z Kwitnącą Wiśnią. Dlatego, pomijając zbędne grzeczności, proszę o przyjęcie mnie do chramu.
Staruszka zaśmiała się równie szczerze, co złowieszczo. Jej śmiech wypełniał pokój przed dobrą minutę.
- Mości kawalarzu, czy nie wiesz, że w do chramu Kwitnącej Wiśni przyjmowane są tylko niewiasty?
- Wiem. Ale jako mężczyzna mogę być tu przydatny.
- Racja – przerwała mu kapłanka – mężczyźni mogą nam dobrodusznie udzielać swej pomocy. Wszak kobiety nie nadają się do wszelkich robót, chociażby do rąbania drewna na zimę.
Oran uśmiechnął się:
- Więc mogę zaoferować wam swą pomoc. Jako przyjaciel chramu?
Staruszka znów parsknęła śmiechem. Tym razem uspokoiła się szybciej:
- Niech i tak będzie – rzekła majestatycznie - zamieszkaj w okolicy, znajdź uczciwą pracę a wolny czas spędzaj tu. Bądź na każde nasze zawołanie. Ale pamiętaj – wtrąciła apodyktycznie – nie dostaniesz od nas żadnej zapłaty. Ewentualnie dozgonną wdzięczność.
- Rozumiem.
- Ponadto, jako, że jesteś mężczyzną, będziesz przeze mnie bacznie obserwowany.
- Oczywiście. Zgadzam się na wszystko.
- Najlepiej, jak będziesz zgadzał się ze mną – powiedziała poważnie kapłanka – ale póki co,
witam cię w nasze wspólnocie, mości pomagierze. Czuj się tu swobodnie, ale nie za bardzo.
Oran grzecznie się ukłonił.
- Od czego mam zacząć?
- Od powiedzenia mi, co skłoniło cię do podjęcia tejże decyzji,
Młodzieniec zaczerwienił się. Zwyczaj, szlifowany, pielęgnowany i ulepszany przez całe życie nakazał mu skłamać. Jednak w porę ugryzł się w język. Podrapał w tył głowy, przestąpił z nogi na nogę i zaczął:
- Ja po prostu chciałem być bliżej...
- Bliżej bogów – nie pozwoliła mu dokończyć kapłanka i po raz pierwszy na jej ustach zawitał życzliwy uśmiech.
- Bliżej bogów – powtórzyła – tak, nasz chram do idealne miejsce ku realizacji takich zamiarów.
Oran kiwnął głową. Staruszka klasnęła w dłonie.
- Zaprowadź konia do naszych stajen. Tam przekażesz go jednej z adeptek i wrócisz do mnie. Zapoznam cię z naszymi zasadami i oczekiwaniami względem ciebie.
- Jak sobie życzysz, pani.
Oran wrócił po wierzchowca i zaczął prowadzić go we wskazanym kierunku.
- Ciekawe, która adeptka lubi konie na tyle, by się nimi opiekować w stajni – pomyślał i trzepnął Żbika tręzlami.
- Tylko nie przynieś mi wstydu. Zaczynami nowe życie. Musimy dobrze wypaść.
Żbik spojrzała na niego i Oranowi przez chwilę wydawał się, że koń pokiwał z aprobatą łbem.
Młodzieniec uśmiechnął się sam do siebie i poczuł przypływ szczerego szczęścia. Takiego rodzaju szczęścia, z jakim się jeszcze nigdy nie spotkał. Teraz je poczuł i od razu się w nim zakochał. Bez pamięci.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
niedziela, 02 listopad 2014 11:42

Wiktoria Aleksandrowicz - Pieśń Księżyca

Rozdział I

Na niebie jasno świeciło słońce. Nie zasnuwały go żadne chmury, dzięki czemu widać było aż pięć z siedmiu księżyców Dareshi. Niewielu śmiałków zapuszczało się tak głęboko w Anduriańską puszczę, ale Emi szła pewnym krokiem przez gęsty las. Czuła się tu jak w domu. Nie było tu nic, co mogłoby chcieć ją skrzywdzić. Tym razem jej cel stanowiła niewielka, urokliwa polana, gęsto pokryta mchem, a o tej porze roku także drobnymi, niebieskimi kwiatkami ardenii. Marzyła o tym, żeby położyć się na miękkim poszyciu i godzinami wpatrywać się w to cudowne, olśniewające niebo. Zawsze też, w przewieszonej przez ramię, płóciennej torbie, oprócz najbardziej przydatnych rzeczy, nosiła ze sobą książkę. Najbardziej lubiła te przyrodnicze, ale równocześnie nigdy nie potrafiła oprzeć się ciekawej powieści.

Kiedy wreszcie dotarła do upragnionego celu, jej uwagę przyciągnął cichy skowyt. Zaniepokojona zrobiła kilka kroków w kierunku skąd dochodził. W głębokim, wąskim rowie leżał wilk. Jego przednia łapa zatrzaśnięta była w myśliwskich wnykach, po jego szarym futrze spływała krew. Na widok dziewczyny wstał i zjeżył sierść. Warknął groźnie. Nie szarpał się jednak, wyraźnie nie chcąc bardziej uszkodzić nogi.

Emi bez zastanowienia usiadła na brzegu rowu i zsunęła się na pupie po stromej, porośniętej trawą krawędzi. Jak zwykle działała impulsywnie, nie myśląc o takich drobiazgach, jak na przykład to, czy uda jej się stamtąd wyjść. Nie wahając się ani chwili podeszła do nastroszonego wilka. Zatrzymała się dopiero jakiś metr przed nim. Pokazała zwierzęciu puste ręce. Poruszyło się niespokojnie, wlepiając swoje mądre oczy w postać dziewczyny.

- Pomogę ci, jeśli mi pozwolisz – oznajmiła cicho, podchodząc bliżej.

Wilk przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową. Wyjęła z torby składany nóż i podeszła z nim powoli do drapieżnika. Ukucnęła przy nim, a potem nożem zablokowała sprężynę, kłusowniczego narzędzia, żeby mimo swojej wątpliwej siły móc je otworzyć, nie robiąc wilkowi jeszcze większej krzywdy. Uwolnione zwierzę cofnęło się o kilka kroków. Warknęło wściekle. Potem jego postać zaczęła się rozmazywać i przez chwilę w jednym miejscu stali człowiek i wilk jednocześnie. Moment później, w rowie, przed Emi stał już tylko obnażony od pasa w górę chłopak. Z jego łopatek wyrastały, w tym momencie złożone, pokryte sztywnymi piórami, ogromne, czarne skrzydła. Kosmyki czarnych, nieco przydługich włosów, niesfornie opadały mu na oczy w dziwnym, bursztynowym kolorze. Spojrzał na dziewczynę z pogardą i nieskrywaną nienawiścią. Przycisnął do torsu zakrwawioną rękę. Mięśnie wyglądały na groźnie poszarpane. Spróbował rozłożyć skrzydła, ale w rowie było zbyt wąsko.

Emi przyjrzała mu się z zainteresowaniem, a potem podeszła do niego pewnym krokiem. Warknął na nią nieprzyjaźnie. Odsunął się. Zbyła to wzruszeniem ramionami. Nie bała się go. Od dzieciństwa wpajano jej, że powinna. Illi'andin byli śmiertelnie groźną rasą. Nie mieli żadnych skrupułów przed zabijaniem. W ich prawie nawet nie istniał paragraf zabraniający zabójstw. Ona jednak nie potrafiła się ich bać. Nie chciała też demonów nienawidzić. W jej prywatnym pojęciu logiki, skoro rasa ta potrafiła przyjmować zwierzęce kształty, działała według instynktów, to po prostu nie mogła być zła. Wyczuwała też w chłopaku coś z wilka, był częścią jego istoty, a ona, jako czarodziejka natury zwyczajnie nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby się bać jakiegokolwiek zwierzęcia. Nawet najgroźniejszego drapieżnika. Zresztą i tak tutaj, tak blisko terenu szkoły niewiele mogło jej grozić.

- Pokaż mi rękę – poprosiła łagodnie, podchodząc do niego jeszcze bliżej.

- Czemu? – warknął, patrząc na nią nieufnie.

- Czy wszyscy mężczyźni muszą być jak dzieci? – westchnęła.

Prychnął, ale podał jej zranioną kończynę. Wzięła jego dłoń w swoją, a potem przesunęła drugą tuż nad powierzchnią poszarpanej tkanki, która w oczach zaczęła się odbudowywać. Po chwili rana zasklepiła się całkowicie, a jedynymi dowodami na jej istnienie była cienka, biała blizna i pobrudzona krwią skóra.

Chłopak wyszarpnął rękę z jej dłoni. Z nadludzką szybkością, jednym pełnym gracji ruchem chwycił dziewczynę w pasie, a potem trzymając ją, zwinnie skoczył w górę. Te kilka metrów głębokości rowu, bez wysiłku pokonał jednym skokiem. Kiedy znaleźli się na górze, z obrzydzeniem odepchnął od siebie dziewczynę, z taką siłą, że klapnęła pupą na miękką trawę. Wyszedł na skąpaną w słonecznym blasku polanę, rozłożył czarne skrzydła i wzbił się w powietrze, po chwili znikając nad czubkami drzew.

Emi wzruszyła ramionami. Przynajmniej był tak miły, że nie zostawił jej tam na dole, żeby sama musiała szukać wyjścia. Nie winiła go za to, jaką nienawiścią pałał do ludzi, a zapewne zwłaszcza do tych posługujących się magią. Nie wiedziała w jaki sposób wpadł we wnyki, ale była przekonana, że maczali w tym palce jej koledzy ze szkoły. Nienawiść między czarodziejami, a Illi'andin była wręcz legendarna. W końcu jednak, po długiej, wyniszczającej obie rasy wojnie, musieli zawrzeć pokój. Szkoła do której uczęszczała Emi była swoistym rodzajem eksperymentu. Dzieci obu ras miały żyć ze sobą w zgodzie, pod czujnym okiem opiekunów. Na szczęście nikt nie był na tyle głupi, żeby zmusić ich do stałego kontaktu, dlatego więc na zielonych terenach szkoły, od północnej strony, pod samą ścianą Anduriańskiej Puszczy, stała czarna wieża Illi'andin, zaś od południa, nad brzegiem morza Durskiego zbudowano biały pałac czarodziejów, obecny dom Emi.

Dziewczyna z żalem spojrzała w niebo. Przegapiła najlepszy moment i teraz widać było jedynie wędrujące wysoko po niebie słońce i trzy księżyce Dareshii. Wyjęła książkę, położyła się na miękkim mchu, zwijając torbę pod głową i korzystając z resztek dziennego światła pokrążyła się bez reszty w lekturze.

Rozdział II

Na tej wysokości powietrze było przejrzyste i chłodne. Jay rozkoszował się lotem. Dzień był pochmurny, ale nie padało. Idealna pogoda na łowy. Chłopak z żalem musiał obniżyć wysokość lotu, ponieważ gęste chmury ograniczały mu widoczność. Teraz znalazł się tuż nad czubkami drzew. Illi'andin byli naturalnymi drapieżnikami, nie działali jednak bezmyślnie, jak to mają w zwyczaju ludzie. Ich naturalny instynkt bardziej przypominał ten zwierzęcy. Zachowywali się jak drapieżne koty czy wilki. Potrzebowali raz na jakiś czas świeżej krwi i surowego mięsa, zabijali jednak tylko najsłabsze sztuki, dokonując w ten sposób zgodnej z naturalną selekcji wśród zwierząt.

Nagle Jay poczuł znajomy zapach. Rozłożył olbrzymie, porośnięte piórami skrzydła na całą szerokość i zawisnął w powietrzu. Spojrzał w dół. W cieniu rozłożystego, osamotnionego orzecha, jak gdyby nigdy nic siedziała dziewczyna. Czytała książkę. Chłopaka ogarnęła złość. Co ona sobie wyobrażała?!

W normalnym wypadku dałby znać reszcie swojego stada. Po prostu miłe urozmaicenie polowania... Jednak zapach wydawał mu się za bardzo znajomy. Zbyt świeży. Bezszelestnie wylądował na miękkiej trawie. Podszedł do niej z gracją prawdziwego drapieżnika. Nie zdradził go najmniejszy szelest. Stanął tuż przed dziewczyną, a ona nawet nie podniosła wzroku znad książki. Przyjrzał się jej uważnie. Długie, proste, ciemnobrązowe włosy kaskadą opadały jej na ramiona. Były rozpuszczone i najwyraźniej mocno poplątane. Miała jasną karnację, a jej postać była mizerna i drobna. Jay był pewien, że jeżeli dziewczyna podniesie głowę, zobaczy duże, karmelowe oczy, delikatnie zaczerwienione policzki i drobny, lekko zadarty nosek. Poczuł jeszcze większą złość. Co ta cholerna, wtrącająca się w nieswoje sprawy smarkula tu robi?! Przez chwilę walczył sam ze sobą, a potem zdecydował. Nie zamierzał się dłużej skradać. Liczyła się każda chwila.

- Popieprzyło cię?! – warknął bez zbędnych wstępów, a zaskoczona dziewczyna zerwała się z ziemi. – Co ty tu robisz?!

Spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Po chwili jednak jej zaniepokojoną twarz ozdobił leciutki, ironiczny uśmiech.

- Czytam – mruknęła. – To taka zbrodnia?

Chłopak nie wiedział czy śmiać się czy płakać.

- I tak, żeby lektura była ciekawsza, wybrałaś sobie akurat teren wyznaczony dla nas na polowanie? – zapytał z trudem hamując swoją wściekłość.

Dziewczyna pobladła. Spojrzała na niego. Poczuł satysfakcję, ponieważ teraz jej oczy wypełniało niekłamane przerażenie.

- Nie wiedziałam, że to wasz teren – szepnęła.

Irytowała go coraz bardziej.

- I uznałaś, że te wszystkie bariery ktoś postawił sobie dla zabawy? – syknął rozeźlony na jej głupotę. - Zresztą od rana mówili o tym w szkole, nie wypuszczają uczniów poza mury zamku. – Obrzucił ją zagadkowym spojrzeniem. – Swoją drogą jestem bardzo ciekawy jak się przemknęłaś.

Dziewczyna na chwilę spuściła wzrok. Potem znowu spojrzała na niego, patrzyła mu prosto w oczy.

- Spędziłam tutaj noc – oznajmiła cicho, a on nie mógł uwierzyć w to co usłyszał, wydawało się jeszcze mniej prawdopodobne, niż to, że wymknęła się pilnującym szkoły nauczycielom.

- Więc jesteś głupsza niż myślałem – roześmiał się drwiąco. – Są prostsze sposoby na to, żeby rozstać się z życiem.

Pokręciła głową.

- Nie rozumiesz – westchnęła. – Zresztą nikt nie rozumie... - dodała jeszcze ciszej. – Tutaj nic mi nie grozi. W lesie jestem u siebie...

- Oprócz nas i naszych łowów? - przerwał jej aroganckim tonem.

Pobladła jeszcze bardziej. Spojrzała na niego błagalnie. Teraz nabrał pewności, że nic nie wiedziała o polowaniu, że znalazła się tutaj czystym przypadkiem. Zdał sobie sprawę, że jest na nią za to jeszcze bardziej wściekły. Rozłożył skrzydła. Jednym susem znalazł się przy niej. Porwał ja w powietrze. Zaskoczony poczuł, jak drobne ramiona oplatają jego szyję. Spojrzał dziewczynie w oczy. Spodziewał się jeszcze większego strachu, może nawet prawdziwej paniki, ale zobaczył w nich tylko niekłamany zachwyt. Usłyszał wycie. Jego stado było coraz bliżej. Przeklął się w duchu za to, że tracił czas na zbędną dyskusję, zamiast od razu ją stamtąd zabrać. W szkole zaczęli tak starannie ogradzać ich łowiecki teren, ponieważ od czasu do czasu jakiś ciekawski, zadufany w sobie, młody mag zapuszczał się we fragment lasu wyznaczony dla nich do polowania. Zdarzyło się kilka nieprzyjemnych wypadków. Jay był pewien, że jego, opętani żądzą krwi, towarzysze zabiją dziewczynę bez najmniejszego śladu wahania. Gdyby mu wtedy nie pomogła, gdyby nie ten dziwny, kuszący, przyciągający jego uwagę zapach, sam bez mrugnięcia po prostu skręciłby jej kark. I nie wątpił, że sprawiłoby mu to prawdziwą przyjemność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała na skraju lasu tuż za nieprzepuszczającą nikogo, magiczną barierą. Wpatrywała się w oddalający się z każdą chwilą, znikający na pociemniałym niebie punkt. Wzdrygnęła się. Teraz dopiero do jej świadomości w pełni zaczęło docierać niebezpieczeństwo w jakim się znalazła. Odwróciła się plecami do ściany lasu i pędem puściła w kierunku bezpiecznego zamku.

Mimo pochmurnej pogody, biały pałac czarodziejów lśnił w porannym słońcu. Zawsze tak było, od kiedy tylko pamiętała. Nie wiedziała czy to skutek jakiegoś trwałego zaklęcia, czy może po prostu działały tak jego śnieżnobiałe ściany. Stanowiło to w każdym razie niesamowity kontrast, do stojącej po drugiej stronie rozłożystych, zielonych łąk, czarnej wierzy Illi'andin, która wyglądała tak, jakby swoją materią pochłaniała całe światło dnia.

Dziewczyna minęła patrzących na nią srogo, pilnujących bramę strażników. Czuła wokół siebie bardzo silną magię. Chłopak miał rację. Nauczyciele starannie przygotowywali szkołę do polowania. Trzeba by nie lada umiejętności, żeby przedostać się przez taką osłonę. Przez nikogo nie niepokojona poszła prosto do jadalnej sali. Śniadanie trwało już w najlepsze. Wśliznęła się po cichu i usiadła na swoim miejscu przy jednym z długich, drewnianych, suto zastawionych stołów.

- Gdzie byłaś? – syknął na nią siedzący tuż obok, dobrze zbudowany brunet.

Westchnęła, a taką miała nadzieję, na uniknięcie tej rozmowy, jeżeli rano pojawi się na wspólnym śniadaniu. Sięgnęła po dzbanek z mlekiem, żeby zyskać na czasie. Nigdy nie była dobra w okłamywaniu brata.

- Wyszłam na spacer – mruknęła cicho. – Dusiłam się już tutaj.

- Martwiłem się o ciebie – westchnął Andre. – Nie mogłem cię znaleźć, kiedy rano ogłoszono polowanie.

Emi podniosła głowę. Spojrzała w jego karmelowe oczy, tak bardzo podobne do jej własnych. Jednak podczas gdy u niego stanowiły szczyt doskonałości i obiekt zachwytów wielu dziewczyn, u niej samej sprawiały tylko, że wiecznie wyglądała na zagubioną i niepewną, a jej i tak już blada karnacja, wydawała się przez te duże, jasnobrązowe oczy, tylko jeszcze bledsza.

- Przepraszam – powiedziała łagodnie, chcąc udobruchać brata.

Nigdy nie lubiła się z nim kłócić. Westchnął cierpiętniczo. On też nie potrafił się na młodszą siostrę długo gniewać.

- Następnym razem, jak coś się będzie działo, a ty postanowisz gdzieś wyjść, zwyczajnie uprzedź mnie o tym – burknął, a ona zadowolona, że jednak odpuścił skinęła głową.

Nasypała do miski płatków zbożowych, hojnie okraszonych mieszanką suszonych owoców, zalała je mlekiem i zaczęła nieśpiesznie jeść, podczas gdy jej brat, zajął się wesołą rozmową z siedzącą naprzeciwko nich, złotowłosą pięknością.

Rozdział III

Większość zajęć w szkole magii odbywała się indywidualnie dla każdego ucznia, ponieważ czarodzieje mieli diametralnie różne zdolności, ale bywały też takie w większych grupach. Tych Emi nienawidziła najbardziej. Nie potrafiła się zaprzyjaźnić ze swoimi rówieśnikami, była od nich inna, a żadne z nich nawet nie próbowało zrozumieć tej dziwnej dziewczyny. Miała już szesnaście lat, a jej uroda ciągle była jak u małej dziewczynki. Szczupła sylwetka, ledwo zarysowane kobiece kształty, wiecznie spłoszone, wielkie oczy i słodka twarzyczka, które kiedy tylko mogła, chowała pod kaskadą ciemnobrązowych, długich włosów. Dodatkowo wszyscy jej rówieśnicy mieli w tym wieku już wyraźnie ukierunkowany talent. Emi nie miała. Była dobrą uzdrowicielką, potrafiła spowodować szybki wzrost roślin, wiecznie kręciły się przy niej jakieś obłaskawione zwierzęta, ale nie pokazało się nic, co mogłoby stanowić jej powołanie. Od dawna zazdrościła bratu, który okazał się bardzo silnym magiem żywiołów. Cudowny talent. Ona sama wiedziała, że jest czarodziejką natury, nie miała tylko pojęcia co to tak naprawdę oznacza. Nigdy nikt przed nią nie był po trochu dobry w różnych dziedzinach, nie mając talentu do żadnej konkretnej. Emi czuła się więc jak jakieś dziwadło, obiekt, tolerowany w szkole magii, tylko ze względu na pochodzenie, z uznanego, starożytnego rodu czarodziejów. Zaczęła więc unikać towarzystwa, uciekając w świat książek i marzeń. Odpowiadało jej też samotne włóczenie się po lesie, który stał się jej drugim domem. Mimo, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w głąb puszczy Anduriańskiej, Emi nie czuła cienia lęku. Nie wiedziała w jaki sposób to działa, ale instynktownie czuła, że nie istnieje żaden drapieżnik, którego nie potrafiłaby obłaskawić. Tak więc jej przyjaciółmi stały się wilki, niedźwiedzie, olbrzymie pająki, wietrzydła, mgłowce, dzikie konie i wszystkie inne, zamieszkujące las stworzenia. To właśnie dzięki nim dziewczyna nie czuła się nieszczęśliwa, ani tak naprawdę samotna.

Teraz Emi siedziała w samym rogu przestronnej szklarni i zajmowała się niewielką roślinką w kolorze sinego fioletu. Starała się odciąć od otoczenia i nie słuchać narzekań Kasandry, która nie chciała sobie ubrudzić rąk ziemią. Kiedy Annani, starsza, lekko przygarbiona od pracy w ogrodzie nauczycielka, ogłosiła koniec zajęć, Emi jako jedyna nie porzuciła przesadzanej właśnie rośliny. Bała się, że maleństwo wyschnie, jeżeli odpowiednio starannie nie włoży go do nowej doniczki. Za żadne skarby nie chciała stać się morderczynią, nawet jeżeli chodziło o roślinę. W końcu ona też była żywą istotą.

Kiedy wreszcie skończyła, nikogo już nie było. Z ulgą wyszła z dusznej szklarni, na świeże, późnowiosenne powietrze. Przed wejściem do szkoły spotkała Jaspera, jedną z nielicznych osób, które nie miały w zwyczaju się z niej naśmiewać. Prawdopodobnie było spowodowane to tym, że z powodu swojej tuszy i fajtłapowatości, chłopak sam nie jeden raz był ofiarą podłych żartów i drwin. Uśmiechnęła się do niego promiennie, nie zdając sobie sprawy, że to właśnie na nią tutaj czekał.

- Emi... - zaczął niepewnie, kiedy razem weszli do wnętrza budynku.

- Tak? – spojrzała na niego pytająco.

- Czy poszłabyś ze mną na bal z okazji nocy Walpurgii? – wypalił, a żywy rumieniec objął całą jego okrągłą twarz.

Noc Walpurgii! Zupełnie zapomniała o święcie złych duchów, o ofierze, którą będzie musiała im złożyć. Dla czarodziejów było to historyczne święto, obchodzone wyłącznie jako tradycja. Kolejna idealna okazja do integracji między władającymi magią ludźmi, a Illi'andin.

Nie dla niej. Wzdrygnęła się lekko. Jasper źle odczytał ten znak. Nadzieja w jego oczach zgasła. Z twarzy zniknął nieśmiały uśmiech. Wyglądał jakby miał ochotę zaszyć się pod ziemię. Emi przeklęła w duchu, zła na siebie, że znowu zatopiła się we własnych myślach, zupełnie ignorując chłopaka. Obdarzyła go najradośniejszym uśmiechem, na jaki potrafiła się zdobyć.

- Bardzo chętnie z tobą pójdę – powiedziała wesoło.

Jasper cały się rozpromienił. Zdziwiła się, że jednym, prostym zdaniem, sprawiła mu taką radość. Żałowała, że nie potrafi w tak prosty, dziecinny sposób wpływać także na nastroje innych. Zwłaszcza, ostatnio ciągle ponury, nastrój Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zbliżał się zachód słońca. Dawno już skończyły się dzienne zajęcia. W nocy od czasu do czasu zajmowano się astronomią. Grupa starszych chłopców stała na dziedzińcu białego zamku, rozprawiając o czymś żywo. Emi wypatrzyła wśród nich swojego brata, podeszła więc do nich bez wahania. Koledzy Andre, mimo, że tylko o dwa lata starsi, traktowali ją zawsze jak małą dziewczynkę. Czuła się wśród nich, jakby była żywą maskotką. Nienawidziła tego, dlatego najczęściej unikała także ich towarzystwa. Tego dnia było inaczej, ponieważ nie chciała narażać się zaniepokojonemu bratu znikając na kolejną noc w lesie. On także nie potrafił jej zrozumieć. Widział w Emi jedynie swoją małą, wymagającą opieki i ciągłego dozoru, nieporadną siostrzyczkę, która od czasu do czasu wywijała jakąś psotę, żeby zwrócić na siebie uwagę rodziców i otoczenia. Kiedy tylko podeszła, opiekuńczo objął ją ramieniem.

- Emi, cieszę się, że jesteś – mruknął. – Mamy na dzisiaj w planach dobrą zabawę.

Roześmiał się, a kumple zawtórowali mu gromkim śmiechem. Spojrzała na nich pytająco. Odwróciła wzrok w kierunku Andre, ale to nie on udzielił odpowiedzi na jej nieme pytanie.

- Idziemy na arenę – oznajmił zadowolony z siebie Robert, najbliższy przyjaciel brata Emi. – Będziemy z zachwytem przyglądać się, jak obrywa się tym skurwielom.

W kręgu znów powstało ogólne rozbawienie. Emi zadrżała na samą myśl o formie rozrywek, jaka bawiła Andre i pozostałych. W czarnej wieży, Illi'andin mieli bardzo surową dyscyplinę. Za każde, nawet najdrobniejsze przewinienia, karani byli publiczną chłostą. Czarodzieje nie mieli co prawda wstępu na arenę i ku ich wielkiemu żalowi, nie mogli obserwować widowiska z trybun, ale spokojnie pozwalano im stać ponad górną barierą ćwiczebnego placu, skąd, mimo pewnego oddalenia, mogli wszystko dokładnie widzieć.

Pomimo, że nie było naprawdę zimno Andre najwyraźniej uznał, że jego młodsza siostrzyczka marznie, bo przez myśl mu nie przeszło, że mogłoby jej nie bawić oglądanie publicznych egzekucji. Zdjął swoją sportową kurtkę, o której marzyła połowa dziewczyn w szkole i narzucił na jej szczupłe ramiona.

- W każdym razie ciebie zabieram ze sobą – mruknął zadowolony ruszając na czele grupy w stronę zwodzonego mostu i szerokiej bramy. – Nie zamierzam cię dzisiaj spuszczać z oczu, mała.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Arena była po prostu dużym placem ubitej ziemi, otoczonym pokaźnych rozmiarów murem i rozległymi trybunami. To właśnie tutaj odbywały się wszystkie pokazy i walki. Illi'andin w większości byli urodzonymi wojownikami. Również tutaj, niemal na środku placu stał pręgierz.

Usiedli rzędem na kamiennym murze zerkając w dół, na to, co działo się w środku. Dalej nie mieli wstępu. Miejsce chroniła potężna, nieprzepuszczająca ludzi, magiczna bariera. Emi z przykrością rozejrzała się wokół. Wielu czarodziejów przyszło popatrzeć na odbywającą się w dole kaźń. Najwyraźniej nie tylko jej brat lubił tego rodzaju chorą rozrywkę. Dziewczyna wiedziała, że nigdy tego nie zrozumie. W jej karmelowych oczach nie było iskierek radości, a jedynie ciche, pełne żalu, współczucie.

Młodzieńcy Illi'andin, świadomi czujnej obserwacji, łasych na każde ich potknięcie magów, wyczytywani z listy, podchodzili do pręgierza dumnie z podniesioną głową. Rzadko zdarzyło się, żeby którykolwiek choćby jęknął. Każde takie potknięcie wywoływało jednak wśród czarodziejów ogólną radość i poruszenie. Podczas gdy chłopcy przywiązywani byli do pręgierza, nauczyciel, a raczej w ich przypadku dowódca, obojętnym tonem wyczytywał ich przewinienia i naliczał razy. Emi siedziała cierpiąc w milczeniu. Wiedziała, że żadna z otaczających ją osób nie byłaby w stanie zrozumieć jej uczuć.

- Jay Wairudo – rozległ się tubalny głos.

Po wyczytaniu nazwiska, kolejny chłopak wstał z trybun, żeby z dumnie uniesioną głową udać się w kierunku drewnianego słupa. Dziewczyna zamarła. Rozpoznała zwichrzone, czarne włosy i smukłą, opaloną od latania w promieniach słońca sylwetkę. Widziała już wcześniej te ciemne, pokryte sztywnymi piórami skrzydła.

- Za samowolne opuszczenie terenu polowania – wyczytał beznamiętnym głosem starszy mężczyzna, a Emi poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku - dwadzieścia razów – była to zdecydowanie najwyższa, wyznaczona tego dnia kara. – Za niewyjaśnienie powodu swoich działań, kolejnych pięć.

Dziewczyna siedziała jak ogłuszona. Do oczu cisnęły jej się łzy. Zacisnęła pięści w bezsilnym gniewie. Więc to była jej wina. Ukarali go za to, że jej pomógł. Całą sobą zapragnęła znaleźć się w innym świecie, krainie ze swoich marzeń, w której nie ma wojen, przemocy, a wszystkie żywe istoty współpracują i troszczą się o siebie nawzajem.

Patrzyła na pobladłą z bólu twarz chłopaka, na jego związane ręce, na rozpięte na całą szerokość, czarne skrzydła. Widziała pełne satysfakcji uśmiechy na twarzach otaczających ją czarodziejów. Zobaczyła taki sam uśmiech na twarzy Andre, a to dotknęło ją do żywego. Nie, zdecydowanie nie chciała należeć to tego okrutnego, cieszącego się z cierpienia żywych istot, podłego świata.

Rozdział IV

Czarna wieża była wysoką budowlą, z pochłaniającego światło kamienia. Mieściła w sobie dwanaście pięter i cztery podziemne poziomy. Uczniowie spali na szóstym i siódmym piętrze, wyżej i niżej odbywały się zajęcia. Na najniższym, podziemnym poziomie były lochy. Do szkoły uczęszczali Illi'andin z dwóch różnych sfer. Na niższym piętrze swoje kwatery mieli wojownicy. Były to proste, niewielkie, pozbawione wygód cele. W rogu takiego pomieszczenia stało łóżko, a po przeciwnej stronie zwyczajny drewniany stolik i kufer na rzeczy osobiste. Piętro wyżej natomiast mieszkały dzieci arystokracji. Błękitna krew Illi'andin. Było ich niewielu, w całej szkole tylko dziewięciu. Ich prywatne komnaty były wygodne i rozciągały się na całym piętrze. Różnili się od innych przedstawicieli swojej rasy. Bili szybsi i silniejsi od ludzi, ale nie mieli skrzydeł. Nie posiadali też instynktu drapieżników, jedynie co jakiś czas potrzebowali świeżej krwi. Za to władali magią. Nie byli wojownikami, ale stanowili jedyną skuteczną broń w wojnie z czarodziejami.

Damien niespokojnie chodził po komnacie. Miał ochotę zamordować tego kretyna, którego szumnie nazywał swoim przyjacielem. Co on sobie w ogóle myślał?! Dlaczego wiecznie musiał pakować się w jakieś bezsensowne kłopoty?! Najbardziej bolało go to, że nie zawsze był w stanie go z nich wyciągnąć. Tak było i tym razem. Chłopak zacisnął pięści. Potem je rozluźnił. Przeczesał palcami wiecznie tworzące na głowie artystyczny nieład, jasne włosy, poprawił eleganckie ubranie i przejrzał się w dużym, stojącym lustrze. Z drugiej strony patrzyły na niego żywe, jasnoniebieskie oczy. Cóż, efekt był zadowalający. Przywdział na twarz leniwy, arogancki uśmiech. Nie miał zamiaru pokazywać komukolwiek, że się przejmuje. Chwycił z poręczy krzesła czarną marynarkę i niespiesznie wyszedł z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Gwiazdy świeciły jasno na nocnym niebie. Do ciasnego pomieszczenia przez niewielkie okienko wpadało białe światło najbliższego księżyca Dareshi. Jay leżał na brzuchu, na twardym materacu. Bolały go całe plecy. Zagryzał zęby, starając się nie ruszać skrzydłami, żeby nie drażnić jeszcze bardziej dotkliwie poranionej skóry. W końcu, zrezygnowany, złożone ułożył wzdłuż ciała. Zaskrzypiały drewniane drzwi. Uniósł głowę, żeby zobaczyć kto, nieproszony, wtargnął do jego pokoju. Położył ją z powrotem na wypełnionej pierzem poduszce, całą siłą woli powstrzymując się, żeby nie jęknąć. Damien, tylko jego mu tu brakowało. Słuchanie wykładu na temat nieodpowiedniego zachowania było teraz ostatnią rzeczą na jaką miał ochotę.

Smukły blondyn wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Zgrabnie przysiadł na blacie drewnianego stolika. Przeczesał palcami przydługie włosy, z konsternacją przyglądając się leżącemu na łóżku przyjacielowi. Chciał coś powiedzieć, ale w pewnym momencie jakby zmienił zdanie. Rozejrzał się po pokoju.

- Co to za zapach? – spytał zaciekawiony.

- Jaki zapach? – warknął zaskoczony Jay, który przygotowywał się już w duchu, na długi, zwyczajowy ochrzan.

- To od ciebie – mruknął zamyślony nad czymś Damien.

- Chcesz powiedzieć, że śmierdzę? – zadrwił leżący na brzuchu chłopak.

- Nie – westchnął blondyn. – To coś innego. Jest znajomy. Ładny. Z czymś mi się kojarzy.

Jay przypomniał sobie dziewczynę z lasu. To nią teraz pachniał. Dotykała go, kiedy niósł ją w powietrzu. W jego bursztynowych oczach zatańczyły iskierki złości. Idiotka! To wszystko jej wina! Gdyby mu wtedy nie pomogła... właściwie to nie był pewien czy mimo wszystko zostawiłby ją wtedy na pastwę polujących Illi'andin. Jeżeli miał być szczery przed samym sobą musiał przyznać, że i tak by ją stamtąd zabrał. W każdym razie nie było to coś o czym miałby ochotę rozmawiać z Damienem. Ani teraz, ani nigdy.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz – mruknął splatając pod głową ręce i przymykając swoje niezwykłe, bursztynowe oczy.

Rozdział V

Był piękny, słoneczny ranek. Emi z prawdziwą radością wymknęła się z zamku. Dusiła się w czterech ścianach. Potrzebowała kontaktu z naturą, pragnęła wolności, jaką dawał jej tylko las. Szła ścieżką wsłuchując się w wiosenny śpiew ptaków. Rozpoznawała tu niemal wszystkie gatunki. Całą swoją duszą kochała ich trele. Skręciła z wytyczonego, bezpiecznego szlaku, zagłębiając się w gęsty, liściasty las. To była droga na jej ukochaną polanę.

Zanim jeszcze wyszła z pomiędzy drzew, poczuła czyjąś obecność. Chwilę później zobaczyła znajomą sylwetkę, jej uwagę przyciągnęły czarne, potargane włosy. Chłopak stał bosymi stopami na miękkim mchu. Znów miał na sobie tylko spodnie. Najwyraźniej w ten sposób było wygodniej używać mu skrzydeł.

- Cześć – powiedział, jak gdyby nigdy nic, kiedy tylko weszła na niewielką, pokrytą dywanem z niebieskich, drobnych kwiatków, polanę.

Przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Co on tu robił? Chciała podziękować za to, że ją wtedy zabrał z lasu, ale słowa uwięzły jej w gardle, na myśl o tym, jak został za to ukarany. Bez słowa podeszła do niego. Spojrzał na nią odrobinę zakłopotany. Najwyraźniej nie tego się spodziewał. Ominęła go, stanęła za nim. Ze zgrozą spojrzała na jego poranione od chłosty plecy. Musiały sprawiać mu ból. Nie chciała, żeby cierpiał. Bez zastanowienia wyciągnęła rękę. Błyskawicznie odwrócił się ku niej. Złapał ją za nadgarstek.

- Nie! – odezwał się stanowczym głosem.

Zamrugała. Spojrzała na niego nie rozumiejąc. Przecież chciała go tylko uleczyć.

- Dlaczego? – zapytała cichym, lekko zirytowanym głosem.

- Złamałem zasady, spotkała mnie za to zasłużona kara – powiedział spokojnie. – Od początku wiedziałem co robię i byłem gotowy ponieść tego konsekwencje.

- Zasłużona?! – warknęła na niego. – Zwariowałeś?! Przecież nie zrobiłeś nic złego.

Przyjrzał jej się zaskoczony. Roześmiał się. Jej blade policzki zarumieniły się delikatnie. Zawstydzona odwróciła wzrok.

- Przepraszam – mruknął, z wyraźnym trudem powstrzymując śmiech. – Nie spodziewałem się, że ktoś się kiedyś tak przejmie moim losem - zakpił.

- Pozwól mi – poprosiła cicho, kiedy puścił jej rękę.

- Nie – odpowiedział łagodniej, ale ciągle stanowczym tonem. – Nie przejmuj się mną. To nie pierwszy raz.

Jay doskonale pamiętał swoje pierwsze przewinienie. Wówczas uleczył go Damien. Nauczyciele szybko zorientowali się, że tylko on mógł to zrobić. Chłopak wcale nie miał ochoty pamiętać, jak jego przyjaciel został za to ukarany. Illi'andin ze szlacheckich rodów nie karano chłostą. Mieli znacznie gorzej. Jay odgonił od siebie ponure wspomnienia. Przyrzekł sobie wtedy, że to nigdy więcej się nie powtórzy.

Emi wzruszyła ramionami. Nie była zadowolona, że nawet tego nie może zrobić, ale postanowiła odpuścić. Obeszła dookoła polanę. Wcześniej tego nie zauważyła, zbyt zaabsorbowana obecnością chłopaka, ale teraz wiedziała, że coś w tym miejscu było na niej nie tak.

- Nie mogę tu zostać – jęknęła. Teraz czuła to wyraźnie. Jej ukochaną polanę znaczyło znamię śmierci. – Jakieś stworzenie niedawno tutaj umarło.

Jay uśmiechnął się uśmiechem drapieżnika. Wzrok miał odrobinę rozmarzony.

- Aha – mruknął. – Wczoraj upolowaliśmy tutaj sarnę. – Podszedł do jednego z młodych, wpraszających się na polanę klonów. – Dokładnie tutaj, są jeszcze ślady krwi – pochwalił się nie zwracając uwagi na pobladłą twarz dziewczyny.

Emi z trudem przełknęła ślinę. Cofnęła się o krok.

- Przepraszam! – wyrzuciła z siebie, a potem odwróciła się na pięcie i pobiegła przez gęsty las.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay skonsternowany patrzył za znikającą między drzewami dziewczyną. Co on niby takiego powiedział?! Był dumny, ponieważ wczorajsze polowanie należało do naprawdę udanych. Może jednak nie powinien się chwalić? Wkurzony zacisnął pięści. Nie po to czekał tu na nią od kilku godzin, nie wiedząc właściwie czy w ogóle przyjdzie, żeby teraz tak po prostu mu zwiała. W ułamku sekundy przybrał postać szarego wilka i rzucił się w pogoń za dziewczyną.

Nie było to trudne. Już po kilku minutach, warcząc, zagrodził jej drogę. Zatrzymała się opadając na kolana. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła cicho płakać. Towarzysząca Jayowi złość w jednej chwili opadła. Poczuł zakłopotanie. Przybrał swoją ludzką postać. Ukucnął przy dziewczynie.

- Boisz się mnie? – spytał naprawdę zainteresowany jej odpowiedzią.

Przecząco pokręciła głową.

- Nie, to nie to – odpowiedziała poprzez łzy. – Wiem, że musisz polować. Po prostu... - przerwała nie wiedząc jak mu to wyjaśnić – nie potrafię być szczęśliwa w miejscu, w którym tak niedawno pojawiła się śmierć – dokończyła po chwili ciszy.

Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Westchnął. Wstał zwinnie.

- Jeżeli chcesz to pokażę ci inne, równie ładne – oznajmił spokojnie. – Nic tam ostatnio nie umierało, o ile się dobrze orientuję – dodał z ponurym uśmieszkiem.

To była propozycja. Był ciekaw czy dziewczyna przyjmie ją czy odrzuci. Fascynowała go coraz bardziej. I ten jej kuszący zapach... Emi podniosła na niego lśniące od łez oczy.

- Mógłbyś? – zapytała z nadzieją.

- Jasne – odpowiedział, gotowy do lotu, rozkładając skrzydła.

Przysunął się do dziewczyny, żeby ją unieść w powietrze. Nie była zbyt ciężka. Nie przeszkadzała mu w locie. Odsunęła się od niego.

- Możemy iść piechotą? – spytała nieśmiało.

- Nie podobało ci się latanie? – zapytał zawiedziony.

- Nie o to chodzi – uśmiechnęła się do niego delikatnie. – Jeżeli polecimy, to nie będę potem mogła tam sama trafić – wyjaśniła lekko zawstydzona. – Czy to bardzo daleko? Zawsze możemy wrócić powietrzem... - dodała niepewnie.

Jay uznał, że to całkiem logiczny powód. Wzruszył ramionami.

- Jakieś dwie godziny marszu – oznajmił. – Idziemy?

Emi skinęła głową. Z jej oczu zupełnie zniknęły już łzy. Wstała z pokrytej liśćmi ściółki i ruszyła raźnym krokiem, za prowadzącym przez las chłopakiem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Miejsce do którego zaprowadził ją czarnowłosy Illi'andin wyglądało jak z obrazka. Zachwycona Emi rozejrzała się dookoła. Polana była znacznie większa od tej, na której tak lubiła przebywać. Na skraju lasu rozpościerało się całkiem spore jeziorko, do którego skalnym wodospadem spływał chłodny, górski strumyk. Nad wodą pochylały się wiekowe, płaczące wierzby. Barwne, wiosenne kwiaty, zdobiły skąpaną w promieniach południowego słońca łąkę. Dziewczyna pisnęła z zachwytu. Jak mała dziewczynka rzuciła się w kierunku krystalicznie czystego jeziora. Po drodze zdjęła z nóg wysokie buty i podwinęła nogawki spodni. Woda była wyjątkowo ciepła, jak na tę porę roku.

Jay z rozbawieniem przyglądał się zachwytowi dziewczyny. Patrzył jak rozglądając się dookoła brodzi przy brzegu w sięgającej do kolan wodzie. Rozszerzył oczy ze zdumienia, kiedy wybiegła na brzeg i płynnym ruchem zsunęła z siebie spodnie, a potem delikatną, ciemnozieloną tunikę. W samej, śnieżnobiałej bieliźnie, weszła z powrotem do wody. Jej szczupła sylwetka i drobna postać, otoczona welonem z brązowych włosów, stanowiły całkiem przyjemny widok. Jay poczuł w środku nieprzyjemne ukłucie. Równie dobrze mógłby być częścią tego pieprzonego lasu, bo dokładnie tyle samo zwracała na niego uwagi. Ani trochę mu się to nie podobało, zwłaszcza, że uroczą sarenką z wielkimi oczami pewnie zainteresowałaby się bardziej. Zanim jednak w jego bursztynowych oczach zdążyły rozbłysnąć iskierki złości, Emi odwróciła się ku niemu. Pomachała mu ręką.

- Nie idziesz? – zawołała wesoło. – Uwielbiam pływać – oznajmiła zanurzając się w wodzie po samą szyję. Potem na chwilę zanurkowała, a kiedy się wynurzyła, włosy opadały na jej twarz i ramiona wilgotną kaskadą.

Jay wahał się krótką chwilę, a potem po prostu zrzucił z siebie spodnie i wszedł do wody w ślad za dziewczyną. Pływali przez dobrą godzinę. Emi z zachwytem przyglądała się co chłopak potrafi wyczyniać w wodzie dzięki skrzydłom. Unosiły go na tafli jeziora niczym tratwa, a złożone wcale nie przeszkadzały w szybkim pływaniu czy nurkowaniu.

W końcu, posiniała z zimna dziewczyna, stwierdziła, że najwyższy czas wyjść z wcale nie najcieplejszej wody. Wciągnęła na mokre ciało ubrania i usiadła na samym środku polany, żeby wysuszyć się w promieniach popołudniowego, wiosennego słońca. Jay włożył porzucone na trawie spodnie i usiadł przy niej. Jemu ani trochę nie było zimno. Ziewnął przeciągle, na brzuchu kładąc się w miękkiej trawie. Emi położyła się obok, z zainteresowaniem przyglądając się jego czarnym, opierzonym skrzydłom. Delikatnie dotknęła piór, przesuwając po nich palcami.

- Coś ci się w nich nie podoba? – mruknął zrezygnowany.

- Wręcz przeciwnie – odpowiedziała mu z leciutkim uśmiechem, błąkającym się na twarzy jak u porcelanowej lalki. – Uważam, że są wspaniałe. Tak bardzo zazdroszczę ci, że możesz latać, kiedy tylko zechcesz.

Jaya znowu zaskoczyło stwierdzenie dziewczyny. Nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc po prostu milczał. Potem przyszło mu do głowy zupełnie inne zagadnienie.

- Właściwie to nawet nie wiem jak masz na imię – przyznał rozbawiony. – Jestem Jay Wairudo – przedstawił się dla porządku.

- Emily Maria Morrington – przedstawiła się z promiennym uśmiechem dziewczyna – ale i tak od zawsze jestem Emi.

- W takim razie miło mi cię poznać Emi – oznajmił zadowolony, że wreszcie poznał jej imię.

Potem ziewnął przeciągle. Z bólu nie spał prawie przez całą noc. Przymknął oczy i nawet sam nie wiedząc kiedy, ogrzewany promieniami wiosennego słońca, odpłynął do krainy snów.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy Jay otworzył oczy. Obudził się wypoczęty, ale równocześnie upiornie głodny. Przeciągnął się i usiadł. Rozejrzał się po skąpanej w półmroku polanie. Zaczął przeklinać się w duchu za nieostrożność. Spanie w Anduriańskiej puszczy nie mogło być dobrym pomysłem, chyba, że ktoś chciał się nigdy więcej nie obudzić. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy ujrzał kucającą na skraju polany Emi. Dziewczyna drapała po brzuchu jakieś stworzenie. Mimo doskonałego wzroku, Jay dopiero po chwili zorientował się, że jest to olbrzymi pająk. Na początku jego umysł zwyczajnie nie przyjmował tego do wiadomości. Przeklął cicho. Momentalnie zmienił się w wilka i z groźnym warknięciem znalazł się tuż przy stworzeniu. Pająk był włochaty i czarny, dodatkowo swoją długością przewyższał wzrost dziewczyny, a Jay był przekonany, że jest to jedno z mniejszych stworzeń, które zwały ten las swoim domem. W odpowiedzi na warknięcie, pająk syknął wściekle. Wszystkie siedem par oczu zwróciły się w kierunku zagrożenia. Zanosiło się na walkę. Emi wstała z ziemi.

- Jay, proszę, przestań – obrzuciła wilka błagalnym spojrzeniem.

Bursztynowe oczy drapieżnika pociemniały. Przestać?! On miał przestać?! Przecież to nie on sprowadził podczas jej snu na polanę olbrzymiego pająka! Warknął jeszcze groźniej. Pająk zabulgotał, nastroszył się tak, że jego włochaty kadłub wyglądał teraz jak szczotka do czyszczenia butelek. Dziewczyna stanęła między nimi, tyłem do pająka. Potem uklęknęła między nimi, wyciągając dłoń, by dotknąć szarej sierści na pysku wilka.

- Okazu, idź już – poprosiła cicho, najwyraźniej zwracając się do pająka.

Czarna kula futra podniosła się na całą długość ośmiu cieniutkich nóg. Syknęła niezadowolona. Emi obróciła głowę i spojrzała na niego. Pająk obrzucił ją ostatnim, jakby tęsknym spojrzeniem i zniknął między drzewami, zupełnie tak, jakby rozpłynął się w powietrzu. Dziewczyna z powrotem utkwiła wzrok karmelowych oczu w wilku. Na jej porcelanowej, bladej twarzy wydawały się naprawdę wielkie, a w tym momencie także mocno zatroskane.

- Gniewasz się na mnie za coś? – spytała łagodnie, przysuwając się bliżej wilka.

Jay odskoczył jak oparzony. Poczuł się głupio. Z przykrością zdał sobie sprawę, że spośród dwóch drapieżników, to on był tym mniej oswojonym od głupiego pająka. Poza tym ogarnęło go niezrozumiałe uczucie zazdrości. Chciał mieć Emi tylko i wyłącznie dla siebie. Nie zamierzał się z nikim dzielić. Nawet z pająkiem. Z powrotem przybrał ludzką postać.

- Nie – mruknął naburmuszony. – Po prostu jestem głodny.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Z płóciennej torby wyjęła zawiniątko. Usiadła na miękkiej trawie, sama otwierając drugie. Zaskoczony Jay niemal rzucił się na kanapkę. Uspokojony rozsiadł się wygodnie, tuż obok niej. Na niebie pojawił się już piąty z siedmiu księżyców. Chłopak westchnął. Zupełnie zaniedbał przygotowania do porannego treningu. Musiał poćwiczyć, jeżeli nie chciał na placu oberwać. Emi dostrzegła jego niepokój.

- Wracamy? – zapytała cicho.

Skinął głową. Skończyli jeść. Potem porwał ją w powietrze i zostawił tuż przed szkołą, na skraju lasu. Przez całą drogę zadowolony, ale jednocześnie lekko skonsternowany, obserwował jak bardzo dziewczyna zachwycona jest lotem. Kiedy postawił ją na ziemi, Emi uśmiechnęła się do niego promiennie. Wspięła się na palce, przytuliła się do niego leciutko. Stał niezdolny wykonać żadnego ruchu, gapiąc się na nią zaskoczony.

- Dobranoc – powiedziała wesoło, odwróciła się i pobiegła w kierunku białego pałacu i jego majaczących w księżycowym świetle, pokrytych niebieską dachówką, wież.

- Dobranoc – mruknął, wypuszczając długo wstrzymywane powietrze, ale dziewczyna już nie była w stanie go usłyszeć.

Rozdział VI

To był pierwszy rok, który Emi spędzała w szkole, więc wszystko było dla niej zupełnie nowe i niesamowite. Przyzwyczaiła się już do większości rzeczy, ale dalej czuła się w tym miejscu wyobcowana. Zawsze też było coś, co potrafiło ją zaskoczyć.

W szkole każdy ubierał się jak chciał, panowała w niej więc mieszanka mody praktycznie z całego świata. Były zarówno zgrzebne wełniane suknie, togi, jedwabie, różnobarwne chusty jak i zwykłe, bliskie śmiertelnikom jeansy czy mini spódniczki. Nikt tak naprawdę nie był w stanie się wyróżnić w kolorowym tłumie. Emi zazwyczaj wkładała to, w czym wygodnie było jej włóczyć się po lesie. Lubiła wyciągnięte swetry i długie tuniki w tonacjach brązu i zieleni. Właściwie nic specjalnego. Kiedy jednak rozpakowała przysłaną przez rodziców paczkę, wpadła w zachwyt jaki poczułaby każda dziewczyna w jej wieku. Mama wysłała jej przepiękną, liliową suknię, którą mogła założyć na bal z okazji Nocy Walpurgii oraz bardziej codzienną, jeansową spódniczkę podszytą warstwami białej koronki i niebieski, dobrany do kompletu sweterek. Emi po raz pierwszy od kiedy zaczęła uczęszczać do szkoły poczuła się jak dorastająca dziewczyna, a nie spłoszony potworek, który dopiero co wybiegł z lasu.

Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, zachwycona prezentem, włożyła nowe ubranie już następnego dnia rano. Jej pokój w zamku był niewielki, ale jasny i przytulny. Meble były w białym kolorze, zdobione malunkami kremowych kwiatów o przepięknych kielichach i jasnozielonych łodygach. Miała w nim łóżko, na którym trzymała całą piramidę mięciutkich poduszek, przestronną szafę, stolik z dwoma krzesłami i duże, wolnostojące lustro. Teraz przejrzała się w nim, z niesmakiem obserwując swoje potargane, brązowe włosy. Zaśmiała się sama z siebie. No tak, dzikim zwierzętom jej wygląd ani odrobinę nie przeszkadzał, dlatego tak rzadko do tego lustra zaglądała. Nic dziwnego, że wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę. Starannie rozczesała włosy drewnianą szczotką. Na boku zrobiła prościutki przedziałek. Nie spodobało jej się, więc z powrotem zaczesała je do tyłu. Teraz jednak znowu opadały na oczy i ramiona. Wyjęła z szuflady białą opaskę, którą dostała od Andre na szesnaste urodziny. Rzadko kiedy ją nosiła, ale do spódniczki i sweterka pasowała wręcz idealnie. Poza tym jej brat się ucieszy... o ile oczywiście w ogóle zauważy... Całości dopełniły białe rajstopy i wysokie, zamszowe buty. Emi z radosnym błyskiem w karmelowych oczach stwierdziła, że sama swojego odbicia nie poznaje w tym dużym, niezbyt często używanym lustrze.

Ładnie ubrana i starannie uczesana, w świetnym humorze zeszła na śniadanie. Jak zwykle przyszła jako jedna z ostatnich. Po cichu zajęła swoje miejsce obok Andre. Brat spojrzał na nią szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Potem uśmiechnął się z przekąsem.

- Nareszcie wyglądasz jak człowiek – stwierdził zadowolony.

- Dzięki – burknęła Emi, wiedząc, że lepszego komplementu i tak nie mogła od niego usłyszeć.

Przy śniadaniu jak zwykle dyrektorka, Hanna Rosenberg, monotonnym głosem zaczęła czytać ogłoszenia. Była to sroga, starsza kobieta, przywodząca na myśl jedynie pannę Minchin z „Małej Księżniczki" Francesa Burnetta. Emi czuła do niej niejaką nić sympatii. Kobieta należała do osób surowych, ale sprawiedliwych. W każdym sporze zawsze była gotowa wysłuchać obydwu stron. W pewnym momencie jej monotonny głos ożywił się odrobinę.

- Jak zapewne wszyscy doskonale wiecie, za trzy tygodnie odbędzie się bal z okazji Nocy Walpurgii, święta złych duchów i wszystkich magicznych mocy. Doskonale wiemy, że magia tego święta to jedynie zabobon – napomknęła na wszelki wypadek srogim głosem – ale, tak jak przystało czarodziejskim rasom, będziemy kultywować starożytną tradycję i mam nadzieję, dobrze się przy tym bawić. Dzisiaj z tej okazji, dziewczęta z najmłodszych klas będą miały zajęcia łączone z uczniami z Czarnej Wieży – Emi zaczęła uważniej słuchać. Poczuła się jak głupiutka dziewczynka, mając irracjonalną nadzieję, na wspólną lekcję z Jayem. Miała olbrzymią ochotę na to, by znów go zobaczyć. – Illi'andin z arystokratycznych rodów będą wam towarzyszyć w nauce tańca – dziewczyna poczuła, że uchodzi z niej powietrze jak z pękniętego balonika. Sama nie wiedziała dlaczego poczuła taki zawód. Niewiele wiedziała o rasie demonów, jednego była jednak zupełnie pewna, Jay był wojownikiem, nie arystokratą. – Mam nadzieję dziewczynki, że będzie to dla was ciekawe doświadczenie i będziecie się dobrze dzisiaj bawiły – zakończyła ogłoszenia pani dyrektor.

W sali rozległy się coraz głośniejsze szepty. Mimo odwiecznej nienawiści, czarodziejki zachłannie patrzyły na przystojnych, wysportowanych chłopców Illi'andin, zwłaszcza tych, którzy nie mieli skrzydeł, przez co wyglądali zupełnie jak ludzie. Teraz, w nowej epoce, stanowili naprawdę łakome kąski. Nie jedna marzyła o romantycznej miłości czy choćby balu spędzonym w ramionach księcia demonów. Illi'andin nie posiadali własnych kobiet. Od wieków mieli umowę zawartą z driadami. Wspólnie płodzili dzieci, w lesie nimf zostawały wszystkie dziewczynki, a oni do siebie zabierali chłopców. To była dobra umowa, jednak nie wystarczająca. Driad na świecie było coraz mniej, ponieważ umierały tak, jak przestawały istnieć, brutalnie wyniszczane przez ludzi, ich drzewa.

Emi poczuła na ramieniu rękę brata. Spojrzała pytająco w karmelowe oczy Andre.

- Będziesz na siebie uważała siostrzyczko? – poprosił.

Dziewczynę złościło, że ciągle traktuje ją jak małe dziecko, nie potrafiła mu jednak mieć tego za złe. W końcu od zawsze się o nią troszczył. Zmusiła się do pogodnego uśmiechu.

- Pewnie, że będę – odpowiedziała wstając od długiego stołu i własnego, niedojedzonego śniadania. Zupełnie straciła apetyt. – Idę się przejść – rzuciła cicho i nie niepokojona przez nikogo, wyszła z jadalnej sali.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ranek był pogodny i ciepły. Emi przed zajęciami chciała się chociaż trochę przewietrzyć. Kiedy wyszła z zamku, wbrew sobie, wiedziała już dokąd pójdzie. Po kilkunastu minutach spaceru siedziała już na szerokim, otaczającym chwilowo pustą arenę murze. Zaskoczona zdała sobie sprawę, że wcale nie jest sama przy placu ćwiczeń. Przy szerokim murze zaczęły pojawiać się dziewczęta w różnym wieku. Otoczyły arenę wianuszkiem, co chwilę zerkając w dół. Chichotały i rozmawiały ze sobą zadowolone, pełnymi przejęcia i zachwytu głosami. Emi zauważyła z ciągle rosnącym zdumieniem, że w pewnym oddaleniu od czarodziejek stoją nawet pracujące w pałacu służące, tak samo niecierpliwie i z przejęciem zerkając na plac ćwiczebny.

Po chwili na placu pojawili się Illi'andin. Dziewczyna z rozbawieniem zdała sobie sprawę, jak chłopcy udają, że nic nie robią sobie z obecności zachwyconych obserwatorek, jednocześnie popisując się przed nimi jak tylko mogli. Tak niewiele różnili się od dzieci czarodziei! Emi obserwowała ich równie uważnie, co pozostałe dziewczęta, jednak ona wypatrywała konkretnego celu. Czarodziejki rozpływały się nad ich gibkimi i smukłymi, ale w pełni wyćwiczonymi ciałami. Chłopcy byli nadzy od pasa w górę, co wzbudzało tylko jeszcze większy zachwyt. Opaleni byli równą, powstałą po długotrwałych ćwiczeniach na powietrzu, opalenizną. Zauważyła, że jedynie nieliczni młodzi wojownicy mają skrzydła, a do tego żadne nie przypominały skrzydeł Jaya. Wszystkie były pokryte błoną, jak u nietoperzy, a kolor miały nie czarny, a szary lub błotniście brązowy. Większość Illi'andin wyglądała po prostu jak ludzie. Dobrali się w pary i pod okiem złowrogo wyglądającego wojownika, z podłużną blizną na policzku, rozpoczęli ćwiczenia. Dopiero wtedy zauważyła Jaya. Stał razem z czterema innymi chłopakami o czarnych jak noc, pokrytych piórami skrzydłach. Nie przyłączyli się do ćwiczeń.

Dopiero po dłuższej chwili, do stojącej samotnie grupy podszedł odziany na czarno mężczyzna. Wówczas i oni zaczęli trening. Emi nie była w stanie dostrzec ich ruchów. Były zbyt szybkie, zamazywały się przed jej oczami. Po rozgrzewce dostali broń. Nie ćwiczebną, jak pozostali, a prawdziwą, ostrą stal. Dziewczyna obserwowała trening z zapartym tchem. To było coś niesamowitego. Wyglądało jak prawdziwa walka, taka na śmierć i życie. Unosili się w powietrzu, robili salta i uniki. W pewnym, burzliwym momencie Emi zdała sobie sprawę, że przestała oddychać. Zachłannie zaczerpnęła powietrza. Walczący na arenie Jay odwrócił głowę, spojrzał na nią. Ich oczy na chwilę się spotkały. Jego przeciwnik natychmiast wykorzystał chwilę nieuwagi. Powalił chłopaka na ziemię. Jay z warknięciem poderwał się na nogi, ale wyraźnie nie potrafił się skupić na toczonej zawzięcie walce. Co jakiś czas zerkał w kierunku dziewczyny, za każdym razem obrywając za to bezlitośnie.

Emi zdała sobie sprawę, że otaczające ją dziewczęta zaczynają się zbierać. Spojrzała na słońce. Nawet nie zauważyła kiedy minęły dwie, dzielące śniadanie od zajęć godziny. Z żalem oderwała wzrok od kocich, pełnych gracji ruchów Jaya. Walka Illi'andin wyglądała jak taniec. Dziewczyna, z zachwytem, uświadomiła sobie, ze była prawdziwą sztuką. Niechętnie wstała, zsuwając się z muru i w ślad za innymi, powlekła się w kierunku szkolnych sal.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, Emi zawsze udawało się spóźniać. Nie robiła tego specjalnie, tak po prostu wychodziło, samo z siebie. Teraz, kiedy dotarła wreszcie na korytarz prowadzący ku wielkiej sali, na zajęcia z savoir vivre, oczywiście również była spóźniona. Zaskoczona stanęła w przejściu. Po obu stronach korytarza, pod ścianami ściskały się dziewczęta. Przez środek przejścia natomiast rozciągała się pulsująca błękitną poświatą bariera magiczna. Jak niby ona miała przecisnąć się przez ten tłum do wielkiej sali?! Zadanie zakrawało na niewykonalne. Czego one tu wszystkie chcą?!

Kiedy zaczęła się przepychać pomiędzy warczącymi na nią czarodziejkami, odpowiedź przyszła sama. W ogrodzonym magiczną barierą przejściu pojawili się Illi'andin. Siedmioro młodych chłopaków i starszy, poważnie wyglądający, ale pełen gracji i dostojeństwa nauczyciel. Szli spokojnie, nie rozglądając się ma boki. Na ich twarzach malowała się obojętność. Emi wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami, jak reszta dziewczyn. Oni byli po prostu cudowni! Równie dobrze mogliby być aniołami, o dziwo brakowało im tylko skrzydeł. Mieli na sobie białe, idealnie skrojone mundurki, z drogiego materiału. Większość musiała być mniej więcej w wieku jej brata, ale dwóch było też wyraźnie młodszych. Nie można było jednak w żadnym razie powiedzieć, żeby wyglądali smarkato.

Emi oderwała od nich wzrok. Rozejrzała się po twarzach oczarowanych dziewcząt. Wyglądało to tak, jakby tylko ona była w stanie zignorować ich urok. Miała jednak ważniejsze rzeczy na głowie, musiała w jakiś sposób dotrzeć do wielkiej sali. Zdawała sobie sprawę, że wcale nie będzie to łatwe. Bariera, która dzieliła korytarz na trzy części była jak szklana tafla akwarium, zupełnie nie do przebycia. Zaczęła przepychać się dalej, tworząc w ten sposób harmider i nieprzyjemne zamieszanie. Stojące do tej pory w miarę spokojnie dziewczyny, zaczęły się nawzajem popychać. Emi została przyciśnięta do niebieskiej poświaty bariery, jednak zamiast się na niej zatrzymać, poczuła jakby przechodziła pod strumieniem wody. Popchnięta przez którąś z czarodziejek, upadła na kamienną posadzkę na środku korytarza, tuż za przechodzącymi środkiem Illi'andin. Zaczęła przeklinać w duchu. W oczach stanęły jej łzy. Teraz już na pewno będzie pośmiewiskiem całej szkoły. Bariera najwyraźniej miała ją przepuścić, pewnie dlatego, że powinna być już dawno w wielkiej sali.

Idący na samym końcu chłopak zatrzymał się. Odwrócił w jej stronę. Na jego obojętnej do tej pory twarzy pojawił się blady uśmiech. Świetnie, tylko tego jeszcze mi brakowało, pomyślała Emi, żeby dodatkowo oni się ze mnie nabijali. Zdziwiła się, kiedy podszedł do niej, podając jej rękę. Zaczerwieniła się wściekle, ale pozwoliła mu pomóc sobie wstać. Poczuła na plecach żar zazdrosnych spojrzeń. Usłyszała ciche westchnienia. Chłopak zachowywał się jakby świat za barierą nie istniał, postanowiła więc, że zrobi dokładnie to samo.

- Dziękuję – odezwała się cicho, walcząc ze sobą, żeby nie wlepić w niego cielęcego wzroku.

Był po prostu idealny. O głowę wyższy od niej, smukły i odrobinę blady, ale to tylko dodawało mu uroku. Złote kosmyki niesfornie opadały mu na czoło. Duże, niebieskie oczy miał okolone ciemnymi rzęsami. Wiedziała, że bez trudu, mogłaby utonąć w ich głębi.

- Masz teraz z nami zajęcia? – spytał kiedy stanęła przy nim. Jego tenor był miękki i aksamitny. Brzmiał jak pieszczota. Chwilę zajęło zanim dotarł do niej sens jego słów. Onieśmielona skinęła głową. – Nazywam się Damien Nataniel Hayazaki – przedstawił się ponownie podając jej dłoń.

- Emily Maria Morrington – odpowiedziała mechanicznie dziewczyna.

- Miło mi cię poznać, Emily – obdarzył dziewczynę najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziała.

Kolana się pod nią ugięły, z trudem utrzymała się na nogach. Zagryzła zęby, nie miała zamiaru na oczach wszystkich zamienić się w galaretę. W miarę spokojna, poszła u jego boku, znikając z pola widzenia rozczarowanych czarodziejek, w wielkiej, balowej sali.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że w sali było ich tylko dwanaście. Ona i jej koleżanki z pierwszego roku. Kiedy tylko weszli do środka podeszła do nich, stając przy fortepianie w rogu olbrzymiej komnaty. Wszystkie wyglądały na bardzo podekscytowane. Zauważyła, że to same czarodziejki, ze starych, szanowanych rodów. Nie było wśród nich żadnych dziewcząt półkrwi. Ukłuło ją nieprzyjemne dotknięcie niesprawiedliwości. Więc te zajęcia miały być poczytywane jako swoistego rodzaju zaszczyt. No cóż, rozejrzała się po twarzach koleżanek, one na pewno tak to traktowały.

Lekcję prowadziła pani dyrektor we własnej osobie. Przez chwilę rozmawiała przyciszonym głosem z nauczycielem Illi'andin. Emi rozbawiło, że obydwoje mają iście greckie, orle nosy, podczas gdy jednak twarzy mężczyzny dodawało to dostojeństwa i uroku, u starszej, eleganckiej kobiety, wyglądało to po prostu srogo. Nie dziwiła się, że wszyscy się jej naprawdę bali.

Dziewczyny szturchały się nawzajem, cicho komentując stojących naprzeciwko chłopaków. Obojętność na ich twarzach zastąpiły aroganckie uśmiechy. Patrzyli na nie z góry, jakby były czymś gorszym. Emi była przekonana, że czarodziejki w ogóle nie zdają sobie sprawy z tych nieprzyjemnych spojrzeń. Mimowolnie spojrzała w kierunku Damiena. Zauważył jej wzrok. Uśmiechnął się do niej leniwie. Wyglądał na mocno znudzonego, ale w jego oczach pojawiły się psotne iskierki. Za to właśnie go polubiła.

Po chwili narady między nauczycielami rozpoczęły się zajęcia.

- Nazywam się Hanna Rosenberg – przedstawiła się pani dyrektor na użytek Illi'andin - jestem zwierzchniczką Białego Pałacu, a to – wskazała dostojnego mężczyznę, w średnim wieku – Robert Del'rante, nauczyciel manier i tańca z Czarnej Wieży. Dzisiejsze zajęcia będą wyjątkowe, ponieważ przygotowujemy się na bal, który stanowi połączenie dwóch kultur. Proszę, dobierzcie się w pary, będziemy ćwiczyć Wiedeńskiego Walca. Ponieważ chłopców jest mniej, dwie pary będą czysto damskie, a prowadziły będziecie na zmianę. Jest was nieparzysta liczba, więc jedna z dziewcząt tańczyła będzie ze mną. Ruszajcie się, szybko, nie mamy czasu – ponagliła nauczycielka zaskoczoną młodzież.

Emi poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, była przekonana, że to właśnie jej przypadnie taniec z dyrektorką. Illi'andin przez chwilę rozmawiali między sobą, a potem z kocimi uśmiechami podeszli wybierać dziewczyny. Zdziwiła się, kiedy Damien podszedł bezpośrednio do niej.

- Zatańczysz? – spytał uprzejmie.

Skinęła głową, ponieważ nie była pewna własnego głosu. Rozpoczęły się zajęcia, a Emi nic nie widziała wokół siebie. Umiała tańczyć, ale z pewnością nie tak jak on. Prowadził jednak tak genialnie, że niemal płynęła w jego ramionach. Cały świat wokół nich przestał istnieć. Nie słyszała surowego głosu pani Hanny i cichych, ale stanowczych porad pana Roberta. Była tylko ona i tańczący z nią Damien. Wszystko działo się jak we śnie. Dwie godziny zajęć upłynęły zbyt szybko. Chłopak pożegnał się z nią grzecznie i odszedł razem z resztą swojej grupy. Przez cały dzień nie potrafiła skupić się na niczym innym. W umyśle widziała jedynie niebieskie, roziskrzone oczy Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy skończyły się wreszcie zajęcia, słońce zbliżało się już ku zachodowi. Na niebie, w równych odstępach czasu, pojawiały się kolejne, przezroczystobiałe księżyce. Emi z żalem stwierdziła, że jest już za późno na dłuższy spacer po puszczy, ale mimo to nie zrezygnowała zupełnie z wyjścia. Odeszła kawałek od szkoły, po czym niezauważona przez nikogo zagłębiła się w las. Przystanęła zaskoczona, kiedy już po kilku metrach, na wydeptanej ścieżce, zobaczyła Jaya. Niedbale opierał się o pień potężnego drzewa. I tym razem miał na sobie tylko spodnie. Wyglądało tak, jakby czekał tu właśnie na nią. Spojrzała na niego pytająco. Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle, kiedy w bursztynowych oczach ujrzała z trudem tłumioną wściekłość.

W jednej chwili chłopaka nie było już przy drzewie. Teraz znalazł się przy niej. Cofnęła się. Oparła plecami o pień drzewa. Nie miała jak się dalej wycofać. Jay podszedł do niej, brutalnie chwycił ją za ramiona. Pochylił się nad nią przysuwając twarz do jej twarzy. Był bardzo blisko, zdecydowanie zbyt blisko. Emi poczuła jak ogarnia ją panika. Wiedziała, że to duży błąd. W końcu był drapieżnikiem. Natychmiast odgoniła od siebie strach. Odważnie spojrzała mu w oczy. Czego on od niej chciał?!

- Czemu to zrobiłaś? – warknął, cedząc słowa przez zęby.

Zdała sobie sprawę, że on naprawdę stara się nad sobą panować. Nie chciała go drażnić, sytuacja powoli jednak zaczynała złościć także i ją, poza tym nie miała bladego pojęcia o co mu w ogóle chodzi.

- Zrobiłam co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie spuszczając wzroku z jego bursztynowych tęczówek i kocich źrenic.

- Dlaczego przyszłaś na trening? – syknął poirytowany.

Teraz już kompletnie zbił Emi z tropu.

- O co ci do diabła chodzi?! – spytała zagniewanym głosem. – Przecież nie tylko ja tam byłam! To jakaś zbrodnia?

- Dlaczego przyszłaś? – powtórzył pytanie cierpkim tonem.

Odepchnęła go od siebie. Odsunął się posłusznie, puszczając jej ramiona.

- Będę miała przez ciebie siniaki! – powiedziała pełnym pretensji głosem, rozcierając dłońmi obolałe miejsca. Wiedziała, że coś musi mu odpowiedzieć. Było jej głupio, ale nie zamierzała go okłamywać. - Chciałam cię zobaczyć – mruknęła, spuszczając wzrok. Jay jęknął, potem się roześmiał. Opadł na ziemię, opierając się o pień drzewa, pod którym stała. - No co? – zapytała poirytowana, siadając obok niego.

Od razu pożałowała swojego nieprzemyślanego działania. Cudownie! Już pierwszego dnia udało jej się pobrudzić swoją nową spódnice. Zdecydowała, że na dłuższy czas wróci z powrotem do spodni. Chłopak przestał się śmiać. Westchnął.

- Przepraszam – powiedział cicho. – Byłem przekonany, że zrobiłaś to specjalnie.

- Dalej nie wiem co takiego zrobiłam – mruknęła.

Spojrzał na nią.

- Ty naprawdę nie wiesz? - Przecząco pokręciła głową. Jay znów się śmiał. – Nieźle przez ciebie dzisiaj oberwałem – oznajmił poważniejąc. – Rozproszyłaś moją uwagę. Nie dość, że się tam pojawiłaś, to jeszcze ubrana w ten sposób... nie mogłem od ciebie oderwać wzroku. Proszę, nie przychodź więcej na treningi.

Emi nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Kompletnie ją tym, nazbyt szczerym, wyznaniem zaskoczył.

- Chcesz powiedzieć, że ci się podobam? – upewniła się zszokowana dziewczyna. – Wasz trening naprawdę był wspaniały – westchnęła cichutko.

Jay przyjrzał jej się uważnie. W jego miodowych oczach zatańczyły iskierki rozbawienia. Leniwym gestem objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. Emi przez chwilę walczyła z nieprzyjemnym uczuciem, że chłopak traktuje ją jak swoją własność. Miała ochotę uderzyć go w twarz. Potem jednak jakby się poddała. Nie chciała, żeby to spotkanie było ich ostatnim, Jay za bardzo ją fascynował. Zresztą, niewiele różnił się od innych niebezpiecznych stworzeń, które znała. W końcu i on był, działającym instynktownie, drapieżnikiem. Przysunęła się do niego, kładąc mu głowę na ramieniu. Uśmiechnął się do niej leniwie.

- Naprawdę nie lubię obrywać, dlatego zazwyczaj jestem najlepszy – powiedział, bez cienia arogancji w głosie. Jay się nie chwalił, on po prostu stwierdził fakt. – Więc proszę, nie przychodź tam więcej. Będziemy spotykać się tutaj, w lesie.

- Dobrze, nie przyjdę. Przykro mi, że przeze mnie oberwałeś – odpowiedziała cicho Emi, błądząc już jednak myślami zupełnie gdzie indziej.

Rozdział VII

Damien uśmiechnął się do siebie. Więc jednak dobrze kojarzył ten niezwykły zapach. Z żalem, przy pomocy magii, pozbył się go ze swojego ubrania i rąk. Nie to, żeby chciał coś ukrywać przed przyjacielem, ale skoro tamten mu nie powiedział... odwdzięczy mu się tym samym. Przeczesał palcami wilgotne po myciu, jasne włosy i skierował się prosto do pokoju rady nauczycielskiej.

Przystanął przed solidnej konstrukcji, dębowymi drzwiami, a potem wszedł nie fatygując się pukaniem. Wspólne pomieszczenie jak zwykle o tej porze było puste. Skierował się prosto do gabinetu swojego wychowawcy. Do tych drzwi także nie zapukał, po prostu, jak gdyby nigdy nic wszedł do środka.

Za szerokim biurkiem, na wygodnym fotelu siedział mężczyzna w średnim wieku. Miał haczykowaty nos i łasicowate oczy. Lata papierkowej pracy i zaniedbanie rutynowych ćwiczeń sprawiło, że jego budowa nie przypominała reszty Illi'andin. Niewielu było chętnych do współpracy z czarodziejami, więc tak naprawdę brano każdego, kto tylko się zgłosił. Oczywiście byli wielbiciele pokoju, jak Robert Del'rante czy Patrick Hayazaki, ojciec Damiena, ale nie było ich zbyt wielu. Jednak nie mogli sobie pozwolić na dalszą, wyniszczającą wojnę, a jakikolwiek rozejm, chwilowo gwarantowało jedynie istnienie Czarnej Wieży. Tak więc robili, to co było trzeba.

Mężczyzna mimowolnie wzdrygnął się na widok Damiena. Chłopak uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem. Rozsiadł się wygodnie na stojącym naprzeciwko biurka, wysokim krześle.

- Mam sprawę, James – powiedział beznamiętnym, niewyrażającym niczego tonem.

- O co chodzi? – spytał tamten niezbyt pewnie.

- Zmieniłem zdanie, chcę wziąć udział w wymianie uczniowskiej. Możesz dopisać mnie do listy – powiedział łaskawie.

Mężczyzna zrobił wielkie oczy. Patrzył niedowierzająco na Damiena. To było coś niezwykłego, wszyscy wiedzieli, jak bardzo chłopak nienawidzi ludzi. Poza tym zadanie było zbyt banalne, zdecydowanie za proste.

- Coś jeszcze? – wydukał James, nie porzucając nadziei, że może jednak nic więcej.

- Tak – potwierdził jego obawy Damien. – Nie chcę brać udziału w losowaniu. Chcę dostać konkretną osobę, Emily Morrington.

Oczy mężczyzny się zaszkliły, jego haczykowaty nos drgnął.

- To niewykonalne – powiedział niepewnie.

- Czy za mało ci się odwdzięczam za przysługi? – zapytał cichym, zwodniczo łagodnym tonem Damien. – Jestem pewien, że sobie poradzisz...

James spuścił wzrok. Wiedział jak niebezpieczne może okazać się drażnienie tego chłopaka. Nie miał zamiaru też tracić korzyści wynikających z ich małego układu.

- Zrobię co w mojej mocy – wychrypiał.

- Mam nadzieję – mruknął Damien, wstając z krzesła. – Do zobaczenia – powiedział niespiesznie otwierając drzwi i wychodząc z dusznego pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Oczy Andre płonęły z nieskrywanej złości. Poczerwieniał na twarzy. Ściskał ramię Emi tak mocno, że ta w końcu ugryzła go, żeby wreszcie ją puścił. Nawet na nią nie spojrzał.

- Nie zgadzam się! – powtórzył po raz kolejny. – Nie macie prawa!

Do tej pory dziewczyna nie sądziła, że ktoś w ogóle mógłby w ten sposób odezwać się do ich dyrektorki. Starszy brat w dalszym ciągu potrafił ją zaskakiwać. Kiedy ogłoszone listę uczniów, którzy mieli spędzić dwa tygodnie w Mrocznej Wieży, a wśród nazwisk znalazła się także Emi, Andre złapał ją za rękę i protestującą natychmiast przyciągnął do gabinetu pani Hanny. Kobieta spojrzała na niego chłodno.

- Rozumiem, że martwisz się o bezpieczeństwo siostry – powiedziała bezbarwnym głosem – zapewniam cię jednak, że nie ma o co. Będzie starannie pilnowana, jak pozostali uczniowie.

- Przecież nikt jej nie zgłaszał! – warknął Andre. – Dlaczego jest na tej cholernej liście?!

- Zgłosili ją twoi rodzicie, chłopcze – powiedziała zimno dyrektorka. – Takie było ich życzenie i nie masz prawa się mu przeciwstawiać.

- Rodzice? – wydukał zbity z tropu Andre.

- Jeżeli to wszystko – powiedziała oschle, wstając zza biurka i odprowadzając ich do drzwi – to może pójdziesz i pomożesz się siostrze spakować?

Pobladły na twarzy Andre pozwolił się niemal siłą wyprowadzić na korytarz. Emi spojrzała przepraszająco na srogą nauczycielkę. Zanim zamknęła za nimi drzwi, pani Hanna obdarzyła ją leciutkim, ledwo zauważalnym, pokrzepiającym uśmiechem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Z zamku Emi udało się wymknąć dopiero pod wieczór. Kochała Dareshię i jej niebo. Tej nocy nie było widać żadnych gwiazd, ponieważ zbyt jasne światło dawało, wreszcie widoczne, wszystkie siedem księżyców. Strach przed przebywaniem w Czarnej Wieży, złość brata, urok Damiena, to wszystko nie miało znaczenia, wobec tego cudownego, Dareshiańskiego nieba. Kiedy tylko zagłębiła się w las od razu spotkała czekającego na nią Jaya.

- Długo na mnie czekałeś? – spytała odrobinę zmieszana i zaskoczona.

- Od zachodu słońca – mruknął, jakby wstyd było mu się do tego przyznać.

- Jay! To przecież kilka godzin! – jęknęła Emi.

Wzruszył ramionami.

- Dzisiaj jest pierwszy dzień w roku, kiedy widać wszystkie księżyce. Miałem nadzieję, że przyjdziesz.

Dziewczyna nie mogła się nie uśmiechnąć. Poczuła radość z powodu, ze jemu też nie było to obojętne. Coraz bardziej upewniała się w przekonaniu, że wreszcie, pierwszy raz w życiu spotkała swoją bratnią duszę. Chłopak podszedł do niej, porwał ją w ramiona, a potem rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Emi instynktownie oplotła ramionami jego szyję. Uwielbiała latanie! Pod rozjaśnionym białą łuną niebem, było jak w bajce. Jay uśmiechnął się do niej.

- Dobrze, że przynajmniej włożyłaś spodnie – stwierdził rozbawiony.

- Gwarantuję ci, że już nigdy nie pokażę się przy tobie w spódnicy – oświadczyła lekko naburmuszona.

Wylądowali na swojej polanie, tuż nad jeziorem. Skąpana w srebrnobiałym świetle wyglądała przepięknie. Widok zaparł Emi dech w piersiach. Miała nadzieję, że zostaną tu przez całą noc. Naprawdę cieszyła się, że Jay na nią czekał, ponieważ sama nigdy nie zdecydowałaby się tak późno tu dotrzeć.

- Niech będzie – oznajmił wzruszając ramionami. – Na bal możesz iść w spodniach.

Rozłożył się wygodnie na wilgotnej od rosy trawie. Najwyraźniej w ogóle mu to nie przeszkadzało.

- Na bal idę w sukience – oznajmiła siadając obok niego – i nie idę tam z tobą – dodała stanowczym tonem.

Jay uniósł się na łokciu. Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Dlaczego? – zapytał prostolinijnie.

Emi miała ochotę go udusić.

- Po pierwsze, mnie nie zaprosiłeś... – warknęła na chłopaka.

- Świetnie, w takim razie teraz zapraszam - rozluźnił się odrobinę, przerywając dziewczynie w półsłowa.

- Po drugie, już jestem z kimś umówiona – dodała odrobinę ostrzej.

Nie była pewna czy taki argument w ogóle do niego dotrze. Miała rację. Bursztynowe oczy chłopaka pociemniały. Zatańczyły w nich iskierki złości.

- Więc powiedz mu, że zmieniłaś zdanie – rozkazał cicho.

- Nie – odpowiedziała stanowczo, patrząc mu w oczy.

- Dlaczego? – warknął na nią.

- Ciągle zadajesz to głupie pytanie – rozeźliła się dziewczyna. – Nie wiem jak u was to wygląda, ale ja nie łamię złożonych wcześniej obietnic! – oznajmiła szorstko.

Gniew Jaya jakby odpłynął. Chłopak rozłożył skrzydła, kładąc się na plecach. Smugi po razach, które otrzymał kilka dni wcześniej były już ledwo widoczne. Patrzył w niebo.

- Lubisz mnie? – zapytał.

Emi westchnęła. Rozmawiało się z nim jak z dzieckiem.

- Lubię – oznajmiła, wpatrując się w niego intensywnie – ale to nie znaczy, że stałam się przez to twoją własnością.

- Rozumiem – powiedział nad czymś zamyślony.

Dziewczyna nie była przekonana czy cokolwiek do niego dotarło. Postanowiła zmienić temat.

- Od jutra, przez dwa tygodnie, będę mieszkała w Czarnej Wieży – oznajmiła cichutko.

Jay gwałtownie usiadł. Jego twarz pobladła.

- Zwariowałaś?! – warknął na nią. – Dlaczego zapisałaś się do tego pieprzonego programu?! Gwarantuję, że nie będzie to dla ciebie ani miłe ani bezpieczne przeżycie!

Dziewczyna zamrugała. Nie spodziewała się tak ostrej reakcji. Tylko tego było jej potrzeba! I tak była już wystraszająco przestraszona tym faktem, a teraz jeszcze Jay...

- Nigdzie się nie zapisywałam – westchnęła odwracając wzrok. – Rodzice mnie zgłosili.

Chłopak przymknął oczy. Uspokoił się. Usiadł za nią, oplatając ją od tyłu ramionami. Wtuliła się w niego jak mała dziewczynka. Potrzebowała tego.

- W takim razie będę musiał cię pilnować – mruknął tuż przy jej uchu, wtulając policzek w jej potargane wiatrem, brązowe włosy.

Rozdział VIII

Z samego rana, jeszcze przed treningiem Jay odszukał swojego wychowawcę. Był to człowiek srogi, ale sprawiedliwy, a przede wszystkim, co liczyło się u Illi'andin najbardziej, był dobrym wojownikiem. Jego włosy posiwiały już ze starości, a on zdecydował się przekazywać zdobytą przez lata wiedzę młodszemu pokoleniu.

- Dlaczego tak późno, zdecydowałeś się dołączyć do programu? – zapytał spokojnie, kiedy Jay napadł go i oznajmił, że musi wziąć udział w wymianie uczniowskiej z czarodziejami.

- To dla mnie ważne – odpowiedział chłopak szczerze – ale nie mogę powiedzieć dlaczego.

Mężczyzna skinął głową, przyjmując słowa ucznia do wiadomości.

- Niewiele da się teraz zrobić – stwierdził. – Jeżeli chcesz, zapiszę cię na listę rezerwową.

- Dobre i to – mruknął niepocieszony chłopak. – Dziękuję – powiedział i odszedł, odprowadzany zmartwionym wzrokiem nauczyciela.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Koło południa, Emi wraz z grupą innych uczniów, o dziwo samych dziewcząt, pod czujnym okiem Roberta Del'rante, nauczyciela manier i tańca Illi'andin, udała się do Czarnej Wieży. Andre stał w bramie, ponieważ nie puszczono go dalej. Jego usta posiniały. Zaciskał dłonie w pięści tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Nie rozumiał, jak rodzice mogli jej to zrobić. Dlaczego?!

- Nie pozwolę im cię skrzywdzić siostrzyczko – wyszeptał sam do siebie.

Nie wiedział jeszcze co zrobi, ale był pewien, że jakoś mu się uda. Podszedł do niego Robert Lander, najlepszy przyjaciel Andre. Położył chłopakowi rękę na ramieniu. Jego rodzina była jedną z tych najbardziej nienawidzących Illi'andin. Nie chcieli pokoju. Gdyby nie mający znaczne wpływy dziadek, nigdy by tutaj nie trafił.

- Pamiętaj, że nie jesteś sam – powiedział cicho, głosem, w którym brzmiała wyraźna obietnica.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Czarna Wieża była równie przerażająca w środku co i na zewnątrz. Czarodziejki rozglądały się po niej ciekawie, spłoszonymi spojrzeniami. Nawet wiecznie rozgadana, przebojowa Klaudia, koleżanka z klasy Emi, wyglądała na przestraszoną. Dziewczęta wprowadzono do wielkiego, mrocznego holu i kazano im czekać. Po kilkunastu, ciągnących się w nieskończoność minutach, wrócił pan Del'rante. Prowadził ze sobą rząd ubranych w czerwone liberie służących. Nie byli to jednak ludzie, tak jak ci pracujący w Białym Pałacu. Istoty najbardziej przypominały chodzące na dwóch nogach jaszczurki, były niezbyt wysokie, o głowę niższe od Emi i miały zupełnie puste, czarne oczy. Większość dziewcząt cofnęła się od nich z obrzydzeniem.

- Teraz będę odczytywał nazwiska – odezwał się nauczyciel, przerywając nienaturalne milczenie. – Każda wyczytana osoba zostanie zaprowadzona do swojego tutejszego opiekuna. Mam nadzieję, że bez trudu zawrzecie nić porozumienia – powiedział zachęcająco, ale jego głos brzmiał tak, jakby sam szczerze w to wątpił.

Emi przełknęła ślinę. Coraz mniej jej się ta wymiana podobała. Była też niezmiernie ciekawa, co będzie, kiedy po balu, Illi'andin będą gościli u nich. Kiedy nadeszła jej kolej, wzięła swój wypakowany po brzegi plecak i poszła posłusznie w ślad za milczącym, jaszczurzym lokajem.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Służący zaprowadził Emi do okazałego, elegancko i gustownie urządzonego salonu. Nie zareagował kiedy podziękowała mu grzecznie. Rozejrzała się po nim zaciekawiona. Kiedy tylko lokaj wyszedł, zamykając za sobą drzwi, w pokoju pojawił się Damien. Emi zamrugała z niedowierzaniem. Jej serce zabiło jak oszalałe. Czy to właśnie z nim miała spędzić dwa tygodnie?

- Nie odpowiedzą ci – oznajmił łagodnie, przeczesując palcami jasne, nieco przydługie włosy. Uśmiechnął się zauważywszy jej pytające spojrzenie. – Służący, nie odpowiedzą. Są pod wpływem narkotyków, żeby nie stanowili zagrożenia. Wykonają każde polecenie, ale żyją w swoim własnym świecie.

Dziewczyna zadrżała. Coś takiego nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Teraz wydało jej się najbardziej chorą i okrutną rzeczą z jaką się w życiu spotkała. Damien jednak mówił o tym tak spokojnie... to była jego zwykła codzienność.

- Jak to się stało, że trafiłam akurat na ciebie? – spytała cicho, nie chcąc drążyć tematu jaszczuroludzi.

Chłopak uśmiechnął się czarująco, leniwym, aroganckim uśmiechem. Spojrzał na nią spod długim, czarnych rzęs.

- To proste – stwierdził podchodząc do niej bliżej. – Oszukiwałem.

Emi poczuła, że się rozpływa. Wszystko w niej chciało śpiewać. Nie była jednak głupią, zadufaną w sobie dziewczyną. Nie miała zamiaru przestać drążyć dalej.

- Dlaczego? – zapytała spokojnie.

- Nie pamiętasz mnie, prawda? – roześmiał się dźwięcznym, srebrzystym śmiechem.

Emi spojrzała na niego pytająco. Nie miała pojęcia o co mogło mu chodzić.

- Poznaliśmy się, na początku tygodnia... - stwierdziła wzruszając ramionami.

- Więc jednak nie pamiętasz – posmutniał odrobinę. – Spotkaliśmy się długo, długo wcześniej. Może to ci przypomni... - westchnął cicho.

Ciało Damiena zaczęło blaknąć i stawać się coraz bardziej przezroczyste, w tym samym miejscu w którym stał chłopak, pojawił się olbrzymich rozmiarów, śnieżnobiały kot. Jego futro zdobiły różnej wielkości, asymetryczne, czarne cętki. Spojrzał na nią mrużąc niebieskie, dziwne jak na kota oczy. Otworzył paszczę szczerząc kły. Wyglądał naprawdę groźnie. Emi pisnęła z zachwytu. Kiedyś, dawno temu, doskonale znała te oczy. Opadła na kolana, oplatając ramionami szyję ponad czterysta kilogramowej kociej masy mięśni i futra. Kot szturchnął ją nosem, odsuwając od siebie łagodnie, a potem na powrót przyjął swoją ludzką postać.

- Damien – szepnęła wpatrując się w chłopaka.

- Więc jednak pamiętasz? – mruknął cicho, siadając przy niej na podłodze.

Tym razem wyjątkowo nie obchodziło go czy pogniecie albo pobrudzi ubranie. To przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Przysunęła się do chłopaka, kładąc głowę na jego ramieniu. Przytulił ją czule.

- Jak mnie rozpoznałeś? – zapytała wzruszona. – Byliśmy jeszcze dziećmi... Czy ja się w ogóle nie zmieniłam? – westchnęła z lekką konsternacją.

- Nie za bardzo – stwierdził przypatrując się jej uważnie. – Chociaż gdybym cię zobaczył, nie miałbym pewności... ale ten zapach. Jego nigdy bym nie mógł zapomnieć. To nim przywabiasz do siebie wszystkie drapieżniki – mruknął z urazą.

Roześmiała się perliście. Spojrzała na niego rozbawionym wzrokiem. Przestał być tajemniczym nieznajomym. Całe napięcie, jakie czuła wcześniej w obecności Damiena, cały urok, który nad nią roztoczył w jednej, krótkiej chwili znikł. Teraz był po prostu przyjacielem z dzieciństwa, kimś, kogo całym sercem kochała. Doskonale pamiętała jak wszystkich śmiertelnie wystraszyła bawiąc się z „kotkiem". Miała pięć lat, kiedy rodzice zabrali ją na wyspę Andur. Tam oni i kilka innych, starożytnych rodzin, z wiekowymi tradycjami, pertraktowało z arystokracją Illi'andin. Ona i Damien byli jedynymi zabranymi na wyspę dziećmi. Mieszkali tam przez prawie cztery lata, bawiąc się razem mimo wyraźnego zakazu rodziców. Wspierali się nawzajem w trudnych chwilach i wspólnie utrzymywali swój sekret. Kiedy Emi wraz z rodzicami opuściła wyspę, nie spodziewała się, że go jeszcze kiedyś zobaczy. Teraz wszystkie cudowne, dziecięce wspomnienia wróciły. Wzruszona, tuliła się do niego, śmiejąc się poprzez łzy.

Rozdział IX

Zbliżał się wieczór. Jay czekał w lesie od kilku godzin. Targały nim coraz większe obawy. Od momentu, kiedy zabrał Emi z puszczy, żeby nie stała się „przypadkową" ofiarą polowania, wiedział, że dziewczyna należy do niego, a za czym idzie miał obowiązek ją chronić. Poza tym zdawał sobie boleśnie sprawę, że nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby coś jej się stało. Znali się zaledwie od dwóch tygodni, a on już wiedział, że jeżeli będzie trzeba, poświęci za nią życie. Nawet nie próbował zastanawiać się, jak do tego doszło. Po prostu działał instynktownie, jak zwykle zresztą.

Znudzony chodzeniem w kółko usiadł pod drzewem. Dlaczego się jej tu spodziewał? Przecież nie obiecywała, że przyjdzie... Zawsze jednak przychodziła. Każdego dnia spotykali się w tym właśnie miejscu. Jay westchnął smętnie. To była jej pierwsza noc w Czarnej Wieży, a on nawet nie miał pojęcia jak ją w ogóle odnaleźć, a co dopiero chronić przed innymi Illi'andin. Jego plan do tej pory był prosty. Weźmie udział w programie szkolnym, a potem po prostu wymieni się dziewczyną, która mu przypadnie na Emi. Był czarnoskrzydłym, był wojownikiem, był silniejszy od reszty chłopaków. Mógł więc dostać to czego chciał, bo takie właśnie prawa rządziły Illi'andin. Niewiele było w szkole osób, które mogłyby pokonać go w uczciwym pojedynku, nikt więc nie ośmieli się rzucić wyzwania. Żałował, że nie pomyślał wcześniej, żeby wziąć udział w tej piekielnej wymianie uczniów – najgłupszym pomyśle świata.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wieczorem, po przyjemnie spędzonym dniu na rozmowie z Damienem, Emi spakowała swoją płócienną torbę i stanęła przy drzwiach, zastanawiając się jak w ogóle ma stąd wyjść. Nie miała pojęcia jak poruszać się po Czarnej Wieży. Kiedy zrobiła krok w stronę korytarza, chłopak natychmiast zagrodził jej drogę.

- Gdzie idziesz? – spytał swoim miękkim, aksamitnym tenorem.

- Do lasu – odpowiedziała cichutko dziewczyna, spodziewała się różnego rodzaju protestów, zawsze tylko je słyszała. – Chodzę tam codziennie – dodała na wszelki wypadek.

Damien uśmiechnął się. Więc prawdopodobnie tak go poznała... To musiała być ciekawa historia, ale będzie musiał zdobyć się na trochę więcej cierpliwości, żeby usłyszeć ją ze szczegółami.

- Dzisiaj nie pójdziesz – powiedział delikatnie. – Przykro mi, ale dopóki mieszkasz w Czarnej Wieży, nie wolno ci wychodzić samej, a ja nie mogę ci towarzyszyć do lasu.

Emi spojrzała na niego błagalnie. Była przekonana, że w puszczy czeka na nią Jay. Potwornie zabolało, kiedy wyobraziła sobie zawód w bursztynowych oczach chłopaka.

- Damien, proszę... ja naprawdę muszę tam iść...

Chłopak, bez słowa, odciągnął ją od drzwi. Posadził dziewczynę na stylowej, bogato zdobionej, obitej ciemnozielonym materiałem kanapie. Całe pomieszczenie umeblowane było w starym, klasycznym stylu. Odebrał od niej torbę. Emi spojrzała na niego zaniepokojona.

- Posłuchaj mnie – powiedział siadając przy niej. – Tu wcale nie jest bezpiecznie. Wielu z nas nienawidzi ludzi – na przykład ja, dodał w myślach, bo Emi do gatunku ludzkiego zwyczajnie nie zaliczał, ona była kimś wyjątkowym, czymś zupełnie innym. – Mogą dla zabawy zrobić ci krzywdę. Rozumiesz to?

Emi rozumiała. Była przekonana, że tak samo właśnie zachowałby się jej brat w stosunku do Illi'andin. Niechętnie skinęła głową.

- Damien... - zaczęła, nie potrafiąc przestać niepokoić się o Jaya.

Chłopak nie pozwolił jej skończyć. Delikatnie odgarnął niesforne kosmyki z jej twarzy. Wziął ją za ręce.

- Emi – powiedział cicho, patrząc jej w oczy. – Chciałbym cię prosić o te dwa tygodnie. Spędź je po prostu ze mną, nie przejmując się niczym innym. Możesz to dla mnie zrobić? Obiecasz mi to?

Dziewczyna zapadła się głębiej w kanapę. Wiedziała, że jeżeli mu to obieca, będzie zmuszona dotrzymać słowa. Tylko, że... Niebieskie oczy Damiena patrzyły na nią z nieskrywaną nadzieją. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało go w jej życiu.

- Dobrze, obiecuję – westchnęła, mając nadzieję, że nie straci w ten sposób przyjaźni Jaya.

Damien uśmiechnął się czarującym uśmiechem, księcia z bajki. Przysunął się do niej bliżej. Spojrzał na nią tak, że na całym ciele poczuła przyjemne mrowienie. Czułym gestem dotknął jej twarzy. Pogłaskał policzek, potem zszedł samymi opuszkami palców niżej, dotykając szyi dziewczyny.

- W takim razie mam dwa tygodnie na to, żebyś zdążyła się we mnie zakochać – zamruczał uwodzicielsko, a jego uśmiech stał się leniwy i arogancki.

Emi z trudem przełknęła ślinę. Wcale nie była pewna, czy Damien żartuje.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Świtało, kiedy Jay zdecydował się wrócić do Czarnej Wieży. Nie mógł spóźnić się na trening, zbyt wiele by go to kosztowało. Przeklinał się za własną głupotę. Mógł przewidzieć, że nikt nie wypuści jej tak po prostu na zewnątrz, bo jakoś przez myśl mu nie przeszło, że Emi mogłaby sama z siebie nie przyjść. Po prostu nie dopuszczał takiej możliwości do swojego umysłu. Pospiesznie zjadł śniadanie i udał się prosto na skąpaną w promieniach słońca arenę.

Rozdział X

Piękny, skąpany w promieniach słońca poranek przeszedł w równie cudowne, wiosenne przedpołudnie. Damien jak zwykle miał długodystansowy plan, a jego początkiem były najbliższe dwa tygodnie. Siedział teraz w pokrytym ciemnozielonym aksamitem fotelu i z zainteresowaniem przyglądał się leżącej na brzuchu, na miękkim dywanie dziewczynie. Rysowała coś przy pomocy węgla drzewnego. Tak, Emi zdecydowanie była częścią jego planu. Przeczesał palcami jasne włosy. To był nawyk, którego nie potrafił się pozbyć, jego jedyna maniera. Przeciągnął się leniwie. Wstał i podszedł do niej. Zmusił się, żeby uklęknąć przy dziewczynie na podłodze, wszystko w nim krzyczało, że to poniżej jego godności. No cóż, na wszystko przyjdzie czas i rozkoszna, dziecinna Emi z pewnością odkryje istnienie stołu... Na razie nie zamierzał jej w żaden sposób ograniczać. Spojrzał na jej rysunek. Był naprawdę niezły, tylko, że... Twarz Damiena natychmiast zobojętniała, stając się bezwyrazową maską. Nieokazywanie uczuć wyćwiczył już w życiu do perfekcji. Złość w chłopaku mieszała się z dużą dozą dezaprobaty i zazdrości. Rysunek Emi przedstawiał szczerzącego kły wilka. Bardzo znajomego wilka. Damien miał ochotę porwać kartkę na kawałki. Jak daleko zaszedłeś, przyjacielu? – pomyślał zawistnie. Jeżeli będzie musiał stoczyć tą walkę, zrobi to bez wahania. I wygra. Damien nigdy nie przegrywał.

- Ładne – mruknął pochylając się nad ramieniem rysującej dziewczyny.

- Tak sądzisz? – zapytała z zapałem, a jej karmelowe oczy zaświeciły się ze szczęścia.

Usiadła uśmiechając się do niego. To było zbyt proste. Emi nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania. Chłopak przez chwilę tego pożałował, uwielbiał różnego rodzaju gry, ale w tym samym momencie sam siebie skarcił w duchu. Tym razem było inaczej. To nie miała być zabawa, a ona nie była kolejną z jego lalek.

- Aha – odpowiedział z przekonaniem, a potem przysunął się i oplótł dziewczynę od tyłu ramionami. Wtuliła się w niego ufnie, zupełnie jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Przez chwilę z przyjemnością wdychał jej nadzwyczajny zapach. Potem odezwał się, najmilszym, najbardziej kuszącym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć. – Tak sobie pomyślałem, że może poszlibyśmy razem na bal okazji Nocy Walpurgii... To byłoby całkiem niezłe uwiecznienie wspólnych dwóch tygodni.

Uśmiechnął się do niej czarującym, uwodzicielskim uśmiechem i czekał. Spojrzała na niego spłoszonym, sarnim wzrokiem. Jej oczy w jednej chwili posmutniały.

- Naprawdę bym chciała – westchnęła cichutko – ale nie mogę. Obiecałam już komuś innemu, że z nim pójdę.

Jay, ty skurwielu, zamorduję cię za krzyżowanie moich planów! – natychmiast przeszło przez myśl Damienowi. W tym momencie miał ochotę udusić przyjaciela. Jeżeli siedząca przy nim Emi była tą samą dziewczyną, którą kiedyś znał, to nie miał szans jej przekonać, żeby zmieniła zdanie. Nigdy, przenigdy nie złamałaby danego komuś słowa. Sam tego niejednokrotnie w przeszłości doświadczył. Trudno, to też będzie musiał w jakiś sposób przerobić na swoją korzyść.

- Rozumiem – odpowiedział, starannie ukrywając swoje rozgoryczenie. – Jakoś przeżyję ten cios w samo serce – uśmiechnął się do niej rozbrajająco.

Emi zachichotała. Oplotła ramionami jego szyję i delikatnie pocałowała chłopaka w policzek. Wstał, podnosząc ją ze sobą.

- Mogę ci to jakoś wynagrodzić? – spytała zupełnie szczerze.

- Jestem pewien, że coś się znajdzie – wymruczał.

Przerwało im pukanie do drzwi. Damien niechętnie otworzył. Odebrał od jaszczuro-człowieka starannie zapieczętowany list, po czym odprawił służącego. Otworzył go i przeleciał wzrokiem. Czego oni od niego chcą?! Dlaczego akurat teraz?! Zgniótł ozdobny papier w kulkę, położył na dłoni i wysunął przed siebie.

- Płoń – rozkazał stanowczo.

Zgnieciony list zapłonął w jednej chwili niebieskim płomieniem. Damien strzepnął z ręki resztki szarego popiołu. Emi patrzyła na niego zaskoczona.

- Jak to zrobiłeś? – spytała zaciekawiona. – Władasz żywiołami jak mój brat?

Chłopak roześmiał się. Magia Illi'andin najwyraźniej diametralnie różniła się od ludzkiej mocy.

- Potem ci to wytłumaczę – powiedział patrząc w oczy lekko poirytowanej jego lekceważeniem dziewczynie. – Teraz muszę iść, zajmij się czymś proszę. Niedługo wrócę.

Z żalem odwrócił się do niej plecami i wyszedł przez drewniane, solidnie zrobione drzwi.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien wyszedł z komnaty, Emi podniosła z dywanu swój szkicownik. Wyrwała rysunek wilka, złożyła kartkę na cztery części i schowała do podróżnej, płóciennej torby, którą natychmiast założyła na ramię. Wiedziała, że nie powinna chodzić samotnie po Czarnej Wieży, ale wieczorem miały być pierwsze integracyjne zajęcia i była pewna, że wtedy nie będzie miała już czasu. Poza tym teraz, kiedy Damien był czymś zajęty przynajmniej nie musiała łamać złożonej mu obietnicy. Taka okazja mogła się więcej nie powtórzyć. Ponownie otworzyła szkicownik, tym razem wyrywając ostatnią stronę. To była mapa Czarnej Wieży, którą Jay naszkicował jej na wszelki wypadek w lesie. Zaznaczył na niej, jego zdaniem, w miarę bezpieczne miejsca i różne ukryte przejścia. Budowla sama w sobie była istnym labiryntem. Plan był jednak na tyle dokładny, że Emi uznała, że trudno z nim będzie się zgubić, zwłaszcza, że pokój, w którym miała nadzieję zastać Jaya był tylko piętro niżej. Starannie składając szkic, nad którym chłopak pracował niemal całą noc, wepchnęła go do torby i wyszła z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay szedł korytarzem zaciskając pięści w bezsilnej złości. Mijał już drugi dzień, a on w dalszym ciągu nawet nie widział Emi. Znaczyło to, że musiała przebywać na siódmym piętrze, ponieważ wszystkie czarodziejki mieszkające na szóstym zdążył już sprawdzić. To wcale nie wróżyło dobrze, a jedyną osobą, która mogła mu pomóc był teraz Damien.

Chłopak zobaczył przy zakręcie korytarza jakąś szarpaninę. Trzech Illi'andin stało kręgiem nad czwartym. Nie było to honorowe, ale zdarzało się od czasu do czasu. Wzruszył ramionami, nie obchodziło go to. Stali ukryci w cieniu głębokiej wnęki, zaraz przy jednym z przejść. Byli na tyle daleko, że nawet nie musiał koło nich przechodzić. Szedł dalej, spokojnym krokiem, udając, że tamta czwórka to powietrze.

- No mała, zabawimy się trochę – usłyszał kpiący głos Jackoba, jednego ze skrzydlatych.

- Nie żałuj nam – roześmiał się drwiąco stojący obok niego, niższy o głowę Artur.

Jay zawahał się. Przystanął. Więc jego kumple dopadli jedną z czarodziejek. Los ludzi nie obchodził go w najmniejszym stopniu, byli po prostu zwierzyną. Nie pociągały go specjalnie zabawy „jedzeniem", ale nie miał też nic przeciwko. Jeżeli jednak była to koleżanka Emi... Nie chciał, żeby dziewczynie było smutno, kiedy tamtej coś się stanie, a zapowiadało się na to, że tak właśnie będzie. Realnie ocenił swoje szanse w starciu z Jackobem, Arturem i Davem. Tylko jeden z nich był skrzydlatym. To nie powinno być takie trudne. Zmrużył bursztynowe, kocie oczy, podchodząc bliżej grupy. Jeden z chłopaków chwycił ramię dziewczyny. Pisnęła. Jay w jednej chwili rozpoznał ten głos, teraz kiedy był wystarczająco blisko, doleciał go znajomy, rozkoszny zapach. W chłopaku obudziła się furia. W ułamku sekundy znalazł się pomiędzy Emi, a Illi'andin. Warknął ostrzegawczo. Koledzy spojrzeli na niego zszokowani.

- O co ci chodzi? – spytał zaskoczony, ale też zirytowany Jackob.

- Ona jest moja – syknął Jay. – Jeżeli któryś z was spróbuje jej dotknąć, zginie na miejscu.

Groźba była poważna. To nie miała być już zwykła walka na pięści. Chłopacy popatrzyli po sobie, nie byli pewni czy warto. Jackob wyraźnie chciał walczyć, ale Artur z Davem wycofali się po chwili namysłu. W pojedynkę nie miał najmniejszych szans. Obrzucił Jaya wściekłym spojrzeniem, a potem powoli, niechętnie oddalił się korytarzem.

Jay w jednej chwili ochłonął. Obiecał sobie, że policzy się z nimi później. Spojrzał na Emi. Dziewczyna drżała. Podszedł do niej. Natychmiast wpadła w jego ramiona. Przygarnął ją do siebie czułym gestem. Oplótł ją rękami, gładząc jej brązowe, jak zwykle potargane włosy. Zagryzł zęby. Niechętnie zauważył, że w długiej, granatowej tunice i obcisłych, czarnych spodniach wygląda prześlicznie. Przypominała trochę spłoszone, dzikie zwierzątko.

- Nic ci nie jest? – zapytał z troską.

Przecząco pokręciła głową, nie odsuwając się od niego ani na milimetr.

- Przestraszyli mnie tylko – powiedziała cichutko, jednak jej głos wyraźnie się załamał.

- Chodź – mruknął.

Zaprowadził dziewczynę do swojego pokoju, nie wypuszczając jej po drodze z ramion. Podniósł ją delikatnie i położył na wąskim łóżku, a potem sam przytulił się do niej. Przylgnęła do niego ufnie. Przestała drżeć. Jej oddech się uspokoił. Jay poczuł wyraźną ulgę.

- Czemu chodziłaś sama po Wieży? – zapytał z całej siły starając się nie warczeć na nią. – Mówiłem ci jakie to niebezpieczne.

- Szukałam cię – westchnęła, wtulając twarz w jego tors. – Nie mogłam przyjść do lasu, nie pozwolił mi – poskarżyła się cichutko.

Jay poczuł przyjemną, rozlewającą się po całym ciele błogość, kiedy dziewczyna dotknęła nagą skórą jego skóry. Jej ręka obejmowała jego plecy, głowa leżała na jego ramieniu, a twarz wtulała w odsłonięty tors. Chłopak nie chciał, żeby to się kiedykolwiek skończyło. Przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- I miał cholerną rację, nie pozwalając ci wyjść – warknął Jay, zastanawiając się, który z arystokratów jej przypadł.

Wiedział, że jeszcze bardziej od wojowników nienawidzą ludzi, że będą czarodziejkom uprzykrzać życie na każdym kroku, ale przynajmniej miał pewność, że żaden z nich otwarcie nie złamie zasad. Chwilowo przynajmniej fizycznie nic jej nie groziło.

- Udusisz mnie Jay! – jęknęła, a on zawstydzony poluźnił uścisk. - Nie chciałam, żebyś się martwił – wyszeptała smętnie.

Chłopak poczuł się, jakby ktoś smagnął go batem. Więc to ze względu na niego tak się narażała! Jednocześnie jakieś przyjemne ciepło rozlało się po całym jego wnętrzu.

- Głupol – mruknął, wtulając delikatnie policzek, w jej potargane, kasztanowe włosy.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien szedł przez Czarną Wieżę jak burza. Wszyscy schodzili z drogi na widok jego gradowej miny. Czuł strach, nie pamiętał kiedy ostatnio mu się to zdarzyło. Nie było go tylko przez godzinę, a ona w tym czasie zdążyła już zniknąć! To nie było bezpieczne, nie chciał nawet myśleć, co może się jej przydarzyć. Zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi na szóstym piętrze i bez pukania wszedł do środka. Tylko tutaj mógł szukać pomocy.

- Jay, potrzebuję... - zaczął, ale w jednej chwili zamilkł.

Zamknął za sobą drzwi i stanął jak wryty. Na łóżku Jaya leżała Emi, a jego przyjaciel tulił ją w swoich objęciach. Więc posunąłeś się aż tak daleko, przyjacielu? Zdecydowanie zbyt daleko! Cokolwiek łączyło do tej pory tą dwójkę, dla ich własnego dobra, jak najszybciej będzie musiało zniknąć. Maska obojętności i leniwy, arogancki uśmiech natychmiast wpłynęły na twarz Damiena. Wszedł głębiej do pomieszczenia. Oparł się o stojący pod ścianą stolik i czekał. Spojrzeli na niego zaskoczeni. Emi zaczerwieniła się uroczo, usiadła. Jay spojrzał z żalem na dziewczynę, która zwinnie wyplątała się z jego ramion.

- Damien, przepraszam, że wyszłam - zaczęła cicho – musiałam... - ale Jay nie pozwolił jej dokończyć zdania.

Gwałtownie zerwał się z łóżka. W jego bursztynowych oczach pojawiła się złość.

- Więc to ty jesteś jej opiekunem?! – warknął na przyjaciela. Brutalnie złapał go za poły eleganckiej koszuli. – Jak mogłeś puścić ją samą?! Odwaliło ci?! Wyobrażasz sobie co mogło się stać?!

Blondyn obrzucił swojego prześladowcę lodowatym spojrzeniem. Ogarnął go zimny gniew. Gdyby stał teraz przed nim ktokolwiek inny niż Jay, w ułamku sekundy pożegnałby się z życiem.

- Nigdy nie pozwoliłem jej wyjść – odezwał się chłodno. – Zostałem wezwany przed radę. Była tylko przez chwilę sama i od razu mi zwiała.

- Mogłeś pilnować jej lepiej – syknął Jay. – Jackob się właśnie do niej dobierał, kiedy ją znalazłem.

Damien drgnął, ale w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że w ogóle go słowa przyjaciela obeszły. Chciał cos powiedzieć, ale tym razem przerwała im Emi. Podeszła do nich. Swoimi drobnymi dłońmi odgięła, zaciśnięte kurczowo na eleganckiej koszuli, palce Jaya. Stanowczo odepchnęła chłopaka i stanęła między nimi. Damien patrzył na nią z pobladłą twarzą. Był przekonany, że żeby ją ochronić naprawdę będzie musiał skrzywdzić przyjaciela. Jay jednak posłusznie dał się odsunąć, zupełnie jak skarcony psiak.

- Przestańcie, obydwaj – poprosiła dziewczyna, w jej głosie była jednak moc i stanowczość. – To moja wina, przepraszam was, że musieliście się o mnie martwić. Damien, przepraszam, że wyszłam. Mówiłam ci, że muszę iść do lasu, ale nie dałeś mi dokończyć, nie pozwoliłeś powiedzieć dlaczego - westchnęła. - To była jedyna okazja, kiedy mogłam znaleźć Jaya. Chciałam go przeprosić za to, że mnie nie było no i bałam się, że będzie się o mnie martwił.

Damien w jednej chwili się opanował. Nie do końca był pewien co się tutaj dzieje, ale skoro Emi była bezpieczna, dalej toczyła się gra.

- Bałem się o ciebie, nie strasz mnie w ten sposób nigdy więcej – powiedział łagodnie, obejmując ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego ufnie.

Jay wytrzeszczył oczy. Warknął. Wtargnął między Emi, a Damiena, odpychając ich od siebie. Stanął zasłaniając sobą dziewczynę.

- Nie dotykaj jej – syknął.

Damien starał się powstrzymać cisnący mu się na usta uśmiech. Jay najwyraźniej nie miał bladego pojęcia jak się przy niej zachowywać. Na wszelki wypadek przygotował osłonę dla siebie i Emi. Nie zawiódł się na dziewczynie. Kopnęła chłopaka z całej siły w piszczel. W bursztynowych oczach Jaya mignęła złość. Damien nie mógł wyjść z podziwu, że jego przyjaciel mimo wszystko panuje nad sobą i nawet nie próbuje oddać dziewczynie.

- Nie jestem twoją lalką! – wrzasnęła na niego. – Nie będziesz mi mówił kogo mogę dotykać, a kogo nie! Pomogłeś mi, za co jestem ci bardzo wdzięczna, ale to nie czyni mnie twoją pieprzoną własnością!

Damien obserwował z rosnącym zdumieniem, jak gniew w oczach Jaya zamienia się w niezrozumienie, a potem rozgoryczenie i smutek. Skulił się w sobie, odsunął.

- Masz rację – powiedział cicho, spuszczając głowę.

Blondyn zagryzł zęby. Chciało mu się wyć. Dlaczego jego porywczy, impulsywny przyjaciel w ten sposób na nią reaguje?! Czemu zrobił jedyną rzecz, która mogła uratować tę sytuację?! Był dziki, drapieżny, jeżeli trzeba było, potrafił być okrutny i sadystyczny, a zachowywał się jak zbity psiak!

Cała złość zniknęła z twarzy Emi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podeszła do Jaya. Dotknęła dłonią jego policzka. Odgarnęła mu z twarzy, niesfornie opadające na oczy, kosmyki.

- Jay, przepraszam, ja nie chciałam... - szepnęła. – Po prostu strasznie nie lubię, kiedy ktoś mówi mi co mam robić. Nie gniewaj się na mnie, proszę.

Tym razem to Damiena roznosiło w środku. Stał jednak spokojnie, masochistycznie przyglądając się sprawiającej mu ból scenie. Bursztynowe oczy spojrzały na Emi ponuro. Chłopak odsunął od siebie jej rękę. Nie skomentował.

- Kiedy zdążyłeś zapisać się do programu? – zadał pytanie, zwracając się do Damiena, zupełnie jakby starał się zignorować obecność dziewczyny.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kwadrans później siedzieli w eleganckim salonie Damiena na siódmym piętrze Czarnej Wieży. Jay nosił w sobie jakieś bardzo nieprzyjemne, przykre uczucie. Nie był tylko do końca pewien co to takiego. Emi siedziała skulona w jednym z obitych zielonym aksamitem foteli, Damien usiadł naprzeciwko niej, a on sam rozwalił się wygodnie na kanapie. Nie był do końca przekonany, czy ta rozmowa ma szansę mu się spodobać. Poza tym wolałby być bliżej Emi, ale nie pozwalała mu na to własna duma.

- Znamy się z Emi od wczesnego dzieciństwa – kontynuował Damien – nie mogłem uwierzyć, kiedy poczułem na tobie jej zapach, ale ty oznajmiłeś mi, że to „nic takiego" – powiedział z wyrzutem. - W każdym razie, kiedy dowiedziałem się, że jej rodzice życzą sobie, żeby wzięła udział w wymianie, nie mogłem pozwolić, żeby trafiła do kogoś innego. Tyle. Teraz twoja kolej na opowiadanie – mruknął.

Jay stwierdził, że to go odrobinę uspokoiło. Dalej gniewał się na Emi, ale przynajmniej nie zżerała go już z taką siłą zazdrość, a nawet zaczął się cieszyć, że Damiena i Emi łączy jakaś nić przyjaźni, bo wspólnie będzie łatwiej ją chronić. Nieprzyjemnie brzmiały mu tylko w głowie słowa dziewczyny sprzed kilku dni, kiedy oznajmiła mu „już jestem z kimś umówiona" gdy oznajmił jej, że idą razem na szkolny bal. Teraz był pewien, że tym kimś jest właśnie Damien.

- Właściwie nie ma o czym – mruknął Jay. – Nie powiedziałem ci, że spotkałem Emi, bo wiem jak bardzo nienawidzisz ludzi.

Przez twarz Damiena przemknął gniew, chłopak jednak szybko się opanował. Dziewczyna pojrzała zaskoczona. Jay zdał sobie sprawę, że powiedział coś nie tak. Wyglądało na to, że przyjaciel z jakiegoś powodu ukrywał przed nią ten fakt.

- Wszyscy Illi'andin nienawidzą ludzi – odpowiedział na pytające spojrzenie Emi Damien. – Jedni bardziej, drudzy mniej, ale tak naprawdę niewielu myśli inaczej. Zresztą ludzie, a zwłaszcza czarodzieje, też nas nienawidzą. Opowiadaj dalej Jay – powiedział z naciskiem.

Chłopak nie wiedział, dlaczego Damien nie mówi Emi prawdy, nie miał jednak zamiaru narażać się na jego gniew, kontynuując tę dyskusję przy dziewczynie. Porozmawiają o tym później.

- Szukałem dobrego terenu do polowań, bawiłem się w kotka i myszkę, z grupą magów, byłem nieuważny i wpadłem w sidła. Nie chciałem stracić ręki więc w nich siedziałem, nie mogąc się przemienić – Jay opowiadał jakby zdawał suchą, wojskową relację. – Pojawiła się Emi, uwolniła mnie. Następnego dnia natknąłem się na tą idiotkę – w tym miejscu pierwszy raz w głosie chłopaka pojawiły się jakiekolwiek emocje - na wybranym na łowy obszarze. Zabrałem ją stamtąd. W sumie to wszystko.

Jay nie miał ochoty zdradzać przyjacielowi, ani nikomu innemu żadnych więcej szczegółów. Emi uśmiechnęła się nieśmiało.

- Skoro już to sobie wyjaśniliście, to może pójdziemy na zajęcia? – zapytała zwracając się do Damiena. – Ja zawsze się spóźniam, ale chyba nie wypada...

Jay przeklął, zerwał się z kanapy. Dla niego kara za spóźnienie byłaby przykra, o tym co czekałoby Damiena wolał nawet nie myśleć.

- To na co czekacie? – warknął na nich. – Odprowadzę was i odbiorę, tak na wszelki wypadek – mruknął patrząc ponuro na przyjaciela.

Chłopak wstał. Przeczesał palcami jasne włosy. Po raz pierwszy tego dnia obdarzył Jaya bladym uśmiechem wdzięczności. Doskonale zdawał sobie sprawę co go czeka za spóźnienie i nie był pewien czy jeżeli dostanie „karę" będzie w stanie zaopiekować się Emi. Od kiedy tylko obaj pojawili się w szkole, byli boleśnie uzależnieni od swojej bezwarunkowej przyjaźni.

Rozdział XI

Emi pierwszy raz od kiedy opuściła hol Czarnej Wieży miała okazję zobaczyć swoje koleżanki. Większość z nich wyglądała na mocno wystraszone. Potulnie słuchały swoich nowych opiekunów. Kilka jednak uśmiechało się promiennie, z dumą i nonszalancją. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że to te, które stoją obok chłopaków, z którymi mieli lekcję tańca. Arystokraci Illi'andin najwyraźniej traktowali je znacznie lepiej od wojowników. Emi była naprawdę wdzięczna losowi, że trafiła właśnie na opiekującego się nią Damiena.

Wspólne zajęcia okazały się wyjątkowo nudne. Słuchali sztandarowych przemówień nauczyciela na temat polityki i nowożytnej historii. Nie dowiedzieli się niczego nowego. Wyglądało to niemal tak, jakby opiekunowie chcieli sprawdzić, czy czarodziejki po dobie spędzonej w towarzystwie Illi'andin w dalszym ciągu żyją. Mężczyzna oschłym głosem zawiadomił ich, że następnego dnia po południu zaplanowana jest wycieczka do jednego z pobliskich miast, a potem kazał im się rozejść.

- Hayazaki, ty i twoja podopieczna zostajecie – rozkazał na koniec.

Emi niemal namacalnie mogła wyczuć niepokój Damiena, jego twarz była jednak nieprzeniknioną maską. Kiedy wszyscy wyszli, nauczyciel zwrócił się bezpośrednio do nich.

- Złamaliście regulamin, poniesiecie tego konsekwencje. Za takie wykroczenie karą jest zielony. Podejdźcie tu, obydwoje – rozkazał obojętnie.

Dziewczyna wstała, żeby wykonać polecenie nauczyciela, ale Damien zagrodził jej drogę.

- Żartujesz, prawda? – zwrócił się niegrzecznie do nauczyciela. – Ona nie jest jedną z nas! – oznajmił stanowczo. – Nasze prawo jej nie dotyczy.

- Teraz mieszka w Czarnej Wieży, więc jej także dotyczą nasze reguły – oznajmił sucho mężczyzna, był w średnim wieku i wyglądał raczej nijako niż dostojnie, jak większość Illi'andin. W jego oczach pojawił się błysk okrucieństwa. Najwyraźniej karanie uczniów sprawiało mu niekłamaną przyjemność.

- Emi wyjdź – powiedział cicho Damien. – Jay czeka na zewnątrz.

- Jak śmiesz! – zaczął mężczyzna, ale wystarczyło jedno spojrzenie w lodowato zimne oczy Damiena, żeby się zamknął. – Dobrze, niech dziewczyna wyjdzie – pozwolił niechętnie.

Przestraszona, nie rozumiejąca co właściwie przed chwilą się stało, Emi wyszła z sali, wpadając prosto w ramiona czekającego na zewnątrz Jaya.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Emi zniknęła za drzwiami, Damien posłusznie podszedł do biurka nauczyciela. Mężczyzna trząsł się z nieskrywanej złości. Z szuflady wyciągnął drewnianą skrzynkę. Z nienawiścią spojrzał na chłopaka.

- Za impertynencję twoja kara wzrosła do czerwonego – oznajmił uśmiechając się z satysfakcją.

Chłopak stał spokojnie, wpatrując się w niego chłodnym wzrokiem. Obojętność i znudzenie na jego twarzy przyprawiały mężczyznę o gęsią skórkę. Otworzył pudełko, w którym na aksamitnym materiale, rzędem leżały pojemniki z kolorowymi płynami. Wyjął ten z czerwonym. Z drugiej szuflady wyciągnął strzykawkę, napełnił ją kolorową cieczą, założył igłę. Damien ze stoickim spokojem podwinął rękaw koszuli i podał mu rękę. Próbował już wszystkich i czerwony wcale nie był z nich najgorszy. Kiedyś, gdy uleczył plecy Jaya po chłoście, za karę podali mu czarny. Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Nauczyciel z dużą wprawą wbił igłę w żyłę chłopaka. Damien czuł, jak płyn wsącza się w jego ciało paląc żyły żywym ogniem. Nie zmienił jednak obojętnego wyrazu twarzy. Nie zamierzał dawać temu mężczyźnie satysfakcji.

- Czy to już wszystko? – zapytał, kiedy tamten skończył.

Nauczyciel skinął głową, starannie zamykając drewnianą skrzynkę.

- Tak, możesz już odejść – powiedział niechętnie.

Damien odwrócił się i wyszedł, zaraz za drzwiami opierając się o zimną, kamienną ścianę. Bolało jak cholera, ale to nie to było karą. Pieczenie było jedynie efektem ubocznym. Wiedział, że czeka go naprawdę paskudna noc. Co gorsza, znaczyło to, że będzie musiał zostawić Emi sam na sam z Jayem, co ani odrobinę mu się nie uśmiechało.

Odetchnął głęboko i ruszył przed siebie korytarzem. Zaskoczony przystanął, kiedy za rogiem, w jednej z wnęk, wyłożonego surowym kamieniem, korytarza zobaczył czekających na niego przyjaciół. Emi natychmiast przypadła do niego, oplatając ramionami jego szyję. Dużo wysiłku woli kosztowało go, żeby się nie skrzywić. Całe jego ciało płonęło, dotyk dziewczyny sprawiał mu tylko dodatkowy ból. Przytulił ją do siebie delikatnie. Jay jednak wiedział. Podszedł i stanowczo odciągnął ją od przyjaciela.

- Czerwony – odpowiedział niechętnie Damien na pytające spojrzenie przyjaciela. – Mogę spać dzisiaj u ciebie? – spytał niemal błagalnie.

To było najlepsze co przychodziło mu w tym momencie do głowy. Nie był w stanie zbyt jasno myśleć.

- Zgoda, gdzie mam ją zabrać? – zapytał Jay.

- Do mnie – mruknął niechętnie Damien. – Nikt nie będzie wam przeszkadzał. Założyłem osłony.

Emi chciała coś powiedzieć, ale Jay jej na to nie pozwolił. Obrzucił przyjaciela współczującym spojrzeniem i pociągnął protestującą dziewczynę w stronę kamiennych schodów.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po kwadransie i zawziętej szarpaninie znaleźli się w rozległych komnatach Damiena. Dopiero kiedy zamknęły się za nimi solidne, drewniane drzwi, Jay zdecydował się puścić wkurzoną, wyrywającą się mu dziewczynę. Natychmiast się ku nim rzuciła. W ułamku sekundy zagrodził jej drogę.

- Możemy się tak bawić przez całą noc – westchnął znużony. – Tylko czy naprawdę musimy?

- Dlaczego nie chcesz mnie puścić do niego? – spytała łamiącym się głosem Emi.

Nie zdawała sobie do końca sprawy z tego co się dzieje, ale wiedziała, że jest to coś bardzo niedobrego.

- Nie widzisz, że on sobie tego nie życzył? – warknął na nią.

Dziewczyna odsunęła się od drzwi. Usiadła na dywanie pod kanapą. Skuliła się oplatając ramionami kolana. W jej oczach zalśniły łzy.

- Co mu jest? – szepnęła cicho.

Jay westchnął. Usiadł koło niej obejmując czarodziejkę ramieniem. Pozwoliła mu na to, potrzebowała tego. Wtuliła się w niego ufnie, jak mała dziewczynka. Chłopak wyraźnie zastanawiał się co i ile jej może powiedzieć.

- Illi'andin dzielą się na trzy klasy społeczne – zaczął. – Są senshi, skrzydlaci i arystokracja. Wszyscy jesteśmy wojownikami, ale każdy walczy inaczej. Ponieważ nasza szkoła, to coś jakby koszary, panuje tutaj surowa dyscyplina i za każde przewinienie są kary. Są one jednak zależne od klasy do której się należy. Senshi od zwykłych ludzi różnią się tylko swoją siłą i szybkością. Dla nich podstawową karą są dodatkowe ćwiczenia fizyczne, za naprawdę ciężkie wykroczenie karani są chłostą. Skrzydlaci są sprawniejsi w walce, nasze rany szybciej się goją, każdy z nas ma swoje zwierzę, którego postać potrafi przybierać. Cokolwiek wbrew regulaminowi byśmy nie zrobili, dostajemy razy. Arystokraci mają najgorzej. Nie dorównują nam siłą ani kondycją fizyczną, dopóki nie zmienią się w swoją drugą postać. Za to władają magią, są więc najbardziej niebezpieczni. Nauczyciele się ich boją, najczęściej boją się ich również właśni ojcowie, tak jak w przypadku Damiena – uśmiechnął się smutno. – W każdym razie dyscyplinarnie karani są za wszystko, co tylko znalazło się choćby odrobinę za wyznaczoną przez regulamin linią. Gdyby dostawali chłostę, ich obrażenia goiłyby się tak samo wolno, co u ludzi. Dlatego powstał inny system. Podają im narkotyki o różnych właściwościach. System działa o tyle dobrze, że żaden z nich nie popełni z własnej woli najmniejszego nawet wykroczenia. Musiałby być naprawdę zdesperowany.

Tak jak Damien dzisiaj, pomyślała Emi. Słuchała tego co mówił Jay z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami. Zwyczajnie nie mieściło jej się to w głowie.

- U nas, jeżeli ktoś coś przeskrobie, to zostaje po lekcjach – powiedziała cichutko.

Niewiele mijało się to z prawdą, ponieważ kary w Białym Pałacu polegały zazwyczaj na pomocy wyznaczonym nauczycielom w wolnym od zajęć czasie. Jay prychnął, z trudem powstrzymał się od śmiechu.

- Nie martw się, nic mu nie będzie – mruknął, a dziewczyna wtuliła się w niego jeszcze bardziej. – Rano będzie z nim już wszystko w porządku.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien dotarł do drzwi pokoju Jaya, w swoich żyłach czuł już tylko płynny ogień. Zdjął z siebie drażniące nadwrażliwą skórę ubranie. Z niemałym trudem położył się na twardym łóżku. Zwinął się w ciasny kłębek. Oddychał powoli, myśląc tylko o tym, żeby nie zasnąć. Wiedział, że wtedy będzie tylko jeszcze gorzej. W końcu jednak przegrał walkę z płynącym w jego żyłach narkotykiem i zapadł w krótki, niespokojny sen.

Czerwony płyn był wyciągiem z liści narumi, rzadkiej rośliny spotykanej jedynie w północnych lasach Dareshi, połączonym z jadem mirwińskich jaszczurek. Oprócz bólu który powodował, przywoływał także senne koszmary. Damien obudził się z zupełnie zaschniętym gardłem, nie miał jednak siły wstać, żeby napić się wody. Drżał na całym ciele. W przerażającym, nazbyt realnym śnie, wielokrotnie widział jak zabija Jaya. Ból powrócił. W swoich żyłach znów poczuł płynny ogień. Po kilku, wlokących się w nieskończoność minutach, ponownie zapadł z niespokojny sen.

Śnił mu się las. Skąpana w promieniach słońca polana. Emi uśmiechająca się do niego wdzięcznym, dziewczęcym uśmiechem. Zamek. Lecące nad wschodnią wieżą stado olbrzymich nietoperze. Ojciec, obserwujący z rozbawieniem jego reakcję na trzymany w rękach list. Zamknięta, niewielka skrzynia. Ciasnota. Brak powietrza. Strach. Jasna przestronna komnata. Emi, strach w jej oczach, gdy podchodzi do niej by wpuścić w jej żyły oszałamiający narkotyk. Więzienna cela. Jay patrzący przez kraty pełnym zawodu i nienawiści wzrokiem. Kamienny ołtarz. Zakrwawiony nóż w jego własnych rękach. Złożona ofiara. Różany ogród. Emi, ból i odraza w jej oczach. Strach i nienawiść.

Damien obudził się zlany zimnym potem. Zaczynało świtać. W swoich żyłach czuł już tylko lekkie pieczenie. Działanie narkotyku ustawało. Ze wstydem zauważył, że zmoczył łóżko. Przynajmniej nie krzyczał, tak jak inni...

Wstał, jeszcze odrobinę chwiejnie. Telepatycznie przywołał najbliższego służącego. Kazał mu posprzątać pokój. Sam zgarnął swoje wymięte ubranie z podłogi i wolnym krokiem, dochodząc do siebie, udał się do łaźni. Po ciepłej kąpieli, zupełnie już doszedł do siebie. W garderobie czekał na niego czysty, nowy strój. Doprowadził się do porządku, przeczesał palcami mokre włosy i niespiesznie ruszył do swoich komnat.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy Damien wszedł do sypialni, Jay i Emi jeszcze spali. Chłopak z trudem odgonił od siebie zimny gniew. To co ujrzał, sprawiało mu niemal fizyczny ból. Jego przyjaciel tulił dziewczynę w swoich ramionach. Wyglądali razem tak naturalnie... Damien po cichu wyszedł z pokoju. Nie zamierzał ich budzić. Zacisnął wargi, tak, że uformowały się w cienką linię. Jak najszybciej będzie musiał coś z tym zrobić. To co było między nimi zaszło już stanowczo zbyt daleko, mimo, że nigdy nie powinno mieć miejsca.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy słońce w całości pojawiło się na niebie, Jay popędził na trening. Damien siedział na kanapie wpatrując się w przestrzeń. Emi skuliła się przy nim, kładąc mu głowę na ramieniu. Jej bliskość wyrwała chłopaka z ponurej zadumy. Jak zwykle niespecjalnie dbała o swój wygląd i po wstaniu rano, wyglądała jak mały, nastroszony kociak. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu dziewczyna nie wytrzymała.

- Na pewno nic ci nie jest? – spytała cichutko, mimo zapewnień Jaya, wcale nie uważała, że wszystko jest w porządku.

Uśmiechnął się do niej odrobinę blado. Przytulił ją do siebie.

- Nie martw się o mnie, u nas to jest 'normalne' i wcale nie zdarza się rzadko – mruknął. – Zjedzmy śniadanie – zaproponował. – Czeka nas dzisiaj paskudna wycieczka.

Emi westchnęła. Zapewnienia Damiena także wcale jej nie uspokoiły. Skinęła jednak głową i razem przeszli do jadalni, w której już czekał suto zastawiony stół. Dziewczyna nie była w stanie prawie nic zjeść. Damien przyglądał się jej zaniepokojony.

- Nie jesteś głodna? – spytał.

- Nie mam ochoty – powiedziała cicho.

- W takim razie co byś zjadła? – uśmiechnął się kusząco.

Działanie narkotyków się ulotniło i znowu był zupełnie sobą.

- Na przykład maliny – westchnęła Emi, tak bardzo nie mogła doczekać się lata!

- Dobrze, niech będą maliny – stwierdził rozbawiony, a ona spojrzała na niego pytająco. Chłopak wysypał na talerz miskę płatków, a potem spojrzał na nie ponaglająco. - Rośnijcie – mruknął cicho, rozkazującym tonem.

Leżące na talerzu, owsiane płatki zaczęły się powiększać i puchnąć, powoli zmieniając się w ciemnoróżowe owoce. One po prostu stały się malinami! Kiedy Damien skończył, podsunął zszokowanej dziewczynie pełne owoców naczynie. Spróbowała. Smakowały zupełnie jak dojrzewające w letnim słońcu maliny. Zamrugała.

- Myślałam, że władasz ogniem – powiedziała oskarżycielskim tonem.

Roześmiał się dźwięcznie. Pokręcił głową.

- Nasza magia jest inna, mówiłem, że ci to później wytłumaczę. Jesteś czarodziejką – stwierdził. – Jaki jest twój talent?

Dziewczyna spuściła wzrok.

- Chwilowo żaden – mruknęła zasmucona. – Potrafię wiele rzeczy, ale niczego nie robię dobrze.

Zaskoczył ją błysk zainteresowania w oczach Damiena.

- Co na przykład możesz zrobić? – spytał starając się by jego głos brzmiał jak najbardziej obojętnie.

Emi wzruszyła ramionami.

- Kiedy przepowiadano nam talenty, dowiedziałam się tylko, że jestem czarodziejką natury, wieszczka nie powiedziała mi nic konkretnego. Umiem odrobinę leczyć, jeżeli naprawdę mi zależy, to moje roślinki szybko rosną no i porozumiewam się ze zwierzętami, co chyba jednak nie jest magią.

- I nie próbowałaś innych rzeczy? – zapytał ponaglająco chłopak.

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Nie miała pojęcia do czego on dąży.

- Niby po co miałam próbować? – spytała skonsternowana.

- Widzisz, my nie czerpiemy mocy z otoczenia, tak jak czarodzieje – powiedział uśmiechając się kapryśnie. – Nie mamy kontaktu z duchami, nie wykorzystujemy żywiołów, to co nazywacie czarami zależy po prostu od naszej siły woli.

Emi nie rozumiała. Od zawsze uczono ją czego innego. Wpatrywała się pytająco w Damiena. Chłopak wstał od stołu. W ten sposób jej niczego nie wytłumaczy. Wziął dziewczynę za rękę i zaprowadził do bawialni. Wskazał na jedną ze srebrnych, leżących na ciemnozielonej kanapie poduszek.

- Wznieś się – mruknął, a przedmiot po chwili już lewitował w powietrzu. Moment później podleciał i znalazł się w jego dłoniach. – Spróbujesz? – zaproponował z uśmiechem. – Musisz skupić się na tym co chcesz zrobić, pomyśleć o tym, a potem ukierunkować swoje pragnienie jakimś słowem. To nic trudnego. Dzięki temu nie jesteśmy ograniczeni, tak jak czarodzieje, do jednego źródła. Możemy zrobić wszystko, na co starczy nam sił.

- I naprawdę myślisz, że ja też tak potrafię? – spytała powątpiewająco.

- A co szkodzi ci spróbować? – uśmiechnął się do niej uroczo. – Najwyżej się nie uda i już. – Położył poduszkę na podłodze. – Podnieś ją – zaproponował.

Emi nie bardzo wierzyła w powodzenie takiej próby, nie chciała jednak sprawić patrzącemu wyczekująco chłopakowi przykrości. Spróbowała. Wyobraziła sobie latającą poduszkę. Z całego serca zapragnęła, żeby ta się ruszyła.

- Wznieś się – powiedziała surowym tonem do srebrnego przedmiotu.

To co stało się później przypominało tornado. Cały pokój zaczął wirować. W powietrzu zaczęły latać obite zielonym aksamitem fotele i kanapa. Z półek pospadały wszystkie książki i one też zaczęły unosić się w powietrzu, wirując w dzikim tańcu. To samo stało się ze stołem i krzesłami. Dywan uciekł spod ich stóp przewracając ich na podłogę. Damien rzucił się do przodu, zakrywając sobą leżącą dziewczynę. Postawił wokół nich najmocniejszą osłonę, na jaką go było stać.

- Emi, przestań! – krzyknął rozpaczliwie. – Proszę cię przestań!

Oszołomiona dziewczyna zamarła, przymknęła oczy, przestała oddychać. Przedmioty zaczęły spadać na podłogę, uderzając w rozciągniętą przez Damiena osłonę. Wszystko zwaliło się na bezładną kupę. Kiedy pokój się uspokoił chłopak wstał. Zaczął się śmiać. Emi była wyczerpana. Z trudem usiadła. Spojrzała na niego jak na wariata.

- No co? – spytała zirytowana.

Chłopak wskazał ręką na drewniany parkiet przed nimi.

- Ruszyło się wszystko – powiedział pomiędzy wybuchami niekontrolowanego śmiechu – tylko nie ta cholerna poduszka!

Rozdział XII

Drżąca ze strachu Ana siedziała na twardym, drewnianym krześle. To był jakiś koszmar. Do tej pory bardzo entuzjastycznie podchodziła do wymiany uczniowskiej z Illi'andin, ale teraz, kiedy znalazła się w Czarnej Wieży doskonale zrozumiała dlaczego ludzie tak bardzo ich nienawidzą. Serce stanęło jej na moment, kiedy pomyślała o tym co mogłoby się stać, gdyby nie jej talent. Chłopak, który miał się nią opiekować, najzwyczajniej w świecie próbował ją zgwałcić. Nie wiedział jednak, że panowała nad dźwiękami, nie spodziewał się ataku. Potworny hałas ogłuszył go, a ona zdołała uciec. Kiedy jednak zgłosiła całe zajście pilnującemu ich wychowawcy, ten wzruszył ramionami, wyznaczył chłopakowi karę, a ją odesłał do innego, z listy rezerwowej. Nie było mowy o powrocie do Białego Pałacu. Teraz siedziała w niewielkim, przypominającym celę w koszarach pokoiku, zastanawiając się nad tym, czy może być jeszcze gorzej. Wzdrygnęła się, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł wysoki chłopak. Jak oni wszyscy nie nosił koszulki, a jego tors zdobiły wyraźnie zarysowane pod opaloną skórą mięśnie. Z pleców chłopaka wyrastały ogromne, pokryte czarnymi piórami skrzydła. Przystanął zaskoczony jej widokiem.

- Co tu robisz?! – warknął, a w jego miodowych oczach zobaczyła gniew.

- Pan Del'rante mnie tu przysłał – odezwała się cicho. – Po pewnym „incydencie" – wstydziła się dokładnie opowiedzieć co się stało – zmienił mi opiekuna, a ty byłeś na liście rezerwowej.

Chłopak syknął. Podskoczyła na krześle, kiedy uderzył pięścią w kamienną ścianę. Spojrzał na nią z obrzydzeniem, jakby była jakimś ohydnym robakiem.

- Zostań tu – warknął, po czym trzaskając drzwiami wyszedł z pokoju.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay szedł szerokim, kamiennym korytarzem. Był wściekły, Na śmierć zapomniał o tej piekielnej liście rezerwowej. Teraz jeszcze nauczyciel powiedział mu, że nic się nie da zrobić. Zależało mu na tym, owszem, ale dopóki nie dowiedział się, że Emi bezpiecznie mieszka z Damienem. Był zły, ale wiedział, że to tylko i wyłącznie jego własna wina. Za głupotę się płaci. Miał nadzieję, że jego przyjaciel będzie potrafił coś na to poradzić. Nie zamierzał spędzić kolejnych dwóch tygodni na niańczeniu jakiejś głupiej dziewuchy, a potem jeszcze dwóch następnych w Białym Pałacu. Z rozmachem otworzył drzwi własnego pokoju. Dziewczyna siedziała tam gdzie ją zostawił. Spojrzała na niego spłoszonym, sarnim wzrokiem. W Jayu aż się zagotowało. Obudziły się jego łowieckie instynkty. Czuł jej strach. Miał ochotę rozszarpać jej gardło. Zamiast tego brutalnie chwycił ją za ramię i wypchnął z pokoju. Zaczęła protestować. Zignorował to. Chwilę później wspinali się już po prowadzących na siódme piętro schodach.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Drzwi, przez które wepchnął ją chłopak Illi'andin prowadziły do przestronnego, jasnego salonu. Rozejrzała się po nim oszołomiona. Na ciemnozielonej, pokrytej aksamitem kanapie siedziała czarodziejka, a obok niej elegancko ubrany blondyn. Obydwoje byli czymś bardzo rozbawieni. Ana musiała w duchu przyznać, że to najprzystojniejszy chłopak, jakiego w życiu widziała. Nie potrafiła odwrócić od niego wzroku. Blondyn przeczesał palcami ułożone w artystyczny nieład, jasne włosy. Spojrzał pytająco na nieproszonych gości. Oczy miał tak niesamowicie niebieskie, że serce Any aż podskoczyło w środku. Poczuła niesamowitą zazdrość, o dziewczynę, która tak beztrosko siedziała na kanapie tuż obok niego. Czemu jej samej coś takiego nie mogło się trafić? Nie, ona zawsze musiała mieć pecha. Czarnoskrzydły wypchnął ją na środek pokoju. Spojrzał spode łba na siedzącą na kanapie dwójkę.

- Zrób coś z tym – zażądał stanowczo.

Blondyn uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem. Miał znudzony wyraz twarzy, uważny obserwator mógł jednak zauważyć, że cała sytuacja go niezmiernie bawi.

- A kto to w ogóle jest? – zapytał.

- Czarodziejka, nie widać? – warknął jej ciemiężyciel.

Siedzący na kanapie chłopak zignorował jego gniewny ton.

- Co ona tu robi? – zapytał aksamitnie brzmiącym tenorem.

Czarnoskrzydły westchnął. Podszedł do siedzącej na kanapie pary. Usiadł obok brązowowłosej dziewczyny.

- To mój przydział – mruknął niechętnie. – Byłem na liście rezerwowej. Damien, możesz to jakoś załatwić? – spytał, ale tym razem w jego głosie brzmiała prośba.

Brunetka zerwała się z kanapy. Jej karmelowe oczy zalśniły złością. Obydwaj spojrzeli na nią pytająco.

- Czy wyście obydwaj powariowali? Mówicie o niej jakby była jakąś rzeczą! – wrzasnęła na nich. – Jay, skoro nie chciałeś brać w tym udziału, to po jakie licho zapisałeś się na tą listę?! – Ana niedowierzająco patrzyła jak czarnoskrzydły spuszcza głowę, odwracając od drobnej, dziewczęcej postaci wzrok. – Damien, ani się waż z tym czegokolwiek robić. Na własnej skórze przekonałam się, jak traktujecie czarodziejki! Z Jayem chociaż będzie bezpieczna. – Chłopak chciał zaprotestować, ale zignorowała go podchodząc do zaskoczonej Any. – Jestem Emi – przedstawiła się z przyjaznym uśmiechem, podając jej dłoń.

- Ana – odpowiedziała dziewczyna nieśmiało, uścisnąwszy jej dłoń.

Nie znała tej czarodziejki, więc prawdopodobnie była z młodszej, przybyłej w tym roku do Białego Pałacu, grupy. W każdym razie najwyraźniej dobrze się złożyło, że ją spotkała.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Złość Jaya ustąpiła miejsce niechęci i konsternacji. Dodatkowo co chwila, gdy tylko Emi znalazła się chociaż o centymetr bliżej Damiena niż jego, ogarniała go zazdrość z którą nie potrafił sobie poradzić. Dzień zapowiadał się paskudnie.

Kilka dzielących ich od wycieczki godzin spędzili wspólnie we czwórkę. Damien wyglądał na znudzonego, usiadł wygodnie w fotelu i zaczął czytać oprawioną w skórę książkę. Emi rozmawiała z Aną, która wyraźnie się ożywiła i przestała wyglądać jak zahukana sarenka. Śmiertelnie obrażony Jay wyciągnął się na kanapie, rozprostowując skrzydła i ignorując wszystkich dookoła. Przynajmniej dobre było to, że teraz jego też dotyczyły plany wycieczki do Morven, jednego z pobliskich miast Illi'andin, która nie koniecznie miała być dla czarodziejek bezpieczna.

Po południu zebrali się do wyjścia. Emi pogoniła ich półgodziny wcześniej, wiedząc już co czeka chłopaków za jakiekolwiek naruszenie surowej dyscypliny panującej w Czarnej Wieży. Jay spojrzał zaskoczony, kiedy wychodząc z komnat, Emi złapała go za rękę, swoją drobną dłonią.

- Jay, nie pozwól, żeby ktoś ją skrzywdził – poprosiła cicho.

Chciał na nią wrzasnąć, wygarnąć jej, że to nie leży w jego interesie. Zdał sobie sprawę, że nie potrafi jej odmówić, nie mógłby znieść zawodu w tych karmelowych oczach. W odpowiedzi więc tylko niechętnie skinął głową. Emi obdarzyła go promiennym uśmiechem i pociągnęła za sobą korytarzem, by dogonić znikających za rogiem Damiena i Anę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ku wielkiemu zdziwieniu i rozczarowaniu czarodziejek, miasto Illi'andin wyglądało aż nazbyt zwyczajnie. Pobielone domy, starannie kryte, równiutko ułożoną strzechą, stały rządkiem wzdłuż głównej ulicy. Sklepy przyciągały uwagę barwnymi wystawami. Drzewa i klomby kwiatów na skwerach wyglądały zachęcająco i dawały przyjemny cień. Jedyną cechą, która różniła Morven od ludzkich miast, była górująca nad osadą wieża garnizonu. Ulice były jednak puste, nikogo nie było na nich widać. Ana rozglądała się dookoła zaciekawiona. W pobliżu wesołej, roztrzepanej Emi, która święcie wierzyła w to, że w razie czego chłopcy Illi'andin je obronią, ona także przestała się bać. Jej serce zabiło jak oszalałe, kiedy zbliżył się do nich leniwie, arogancko uśmiechnięty Damien. Pozazdrościła nowo poznanej koleżance, że to właśnie ją od niechcenia, jak gdyby nigdy nic objął ramieniem.

- To na pokaz – mruknął cicho, ale tak, żeby obie mogły go usłyszeć. – Tak naprawdę większość Illi'andin całe życie mieszka w koszarach. Nie potrzebujemy żadnych miast. Arystokraci dla odmiany mają zamki – dodał uśmiechając się ponuro. – Oczywiście warowne – dodał ironicznie. – Żyjemy po to by walczyć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Popołudnie spędzili siedząc na trawie, ogrodzonego pastwiska i słuchając kolejnego propagandowego wykładu z historii ludzi i Illi'andin. Znudzona Emi rozglądała się dookoła. Obrażony na cały świat Jay siedział tuż przy jej boku milcząc, natomiast Damien cichym głosem tłumaczył coś zafascynowanej Anie. Po wysłuchaniu nauczyciela poszli obejrzeć garnizon, jednak tylko z zewnątrz. Uwagę dziewczyny przyciągnęły dwie areny, podobne w budowie do tej w szkole, jednak znacznie mniejsze. Na jednej z nich coś zaczęło się dziać. Zaciekawiona Emi podeszła do otaczającego ją muru. Trzech rozbawionych mężczyzn wyszło na środek piaszczystego placu, mieli ze sobą długie włócznie. Przez inne drzwi wypuszczono rozszalałego, ogromnego niedźwiedzia. Rozpoczęła się walka, a raczej z tego co zauważyła dziewczyna, rzeź. W oczach stanęły jej łzy, kiedy pierwszy brutalny cios dosięgnął oszołomione, rozdrażnione zwierzę. Illi'andin poruszali się niesamowicie szybko. Umysł Emi wypełniła gorycz i złość. To była rozrywka, nie walka. Jak oni mogli? Dziewczyna skupiła całą swoją wolę. Wyobraziła sobie, że niedźwiedź rośnie, że się przekształca. Po niecałej minucie oniemiali mężczyźni uciekali przed ogromnym, ziejącym ogniem jaszczurem.

Arenę otoczyła cała wycieczka. Ktoś coś krzyczał. Do dziewczyny nic nie docierało. Stała oszołomiona, wpatrując się w atakującego mężczyzn smoka. Nagle poczuła na ramieniu delikatny dotyk Damiena.

- Emi, przestań, proszę – wyszeptał tuż do jej ucha.

- Jak? – jęknęła, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego co robi.

- Wyobraź sobie, że to znowu niedźwiedź – poprosił.

Nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy wpatrywali się w smoka. Dziewczyna zaczęła błagać w myślach, żeby ten piekielny smok zniknął. Z całych sił zaczęła w myślach przemieniać go z powrotem w niedźwiedzia. Nie mogła uwierzyć, kiedy podziałało. Zlani potem mężczyźni uciekli z areny, na której zwierzę zostało zamknięte. Jak w pułapce.

- Oni go zabiją – wyszeptała ze łzami w oczach.

Damien przymknął oczy. Westchnął.

- Przenieś się – mruknął. Niedźwiedź jakby rozpłynął się w powietrzu. – Nic mu nie będzie – powiedział cicho do dziewczyny.

Mimo zażegnanego niebezpieczeństwa, poruszenie i harmider nie ustały. Przed grupą uczniów znaleźli się dwaj, pilnujący ich nauczyciele. Pojawił się także starszy, dostojnie wyglądający, czarnoskrzydły Illi'andin.

- Który to zrobił? – zapytał surowym, ale wyjątkowo spokojnym głosem. – Jeżeli będę musiał użyć serum prawdy, kara będzie po stokroć gorsza – dodał cicho.

Wśród uczniów zapanowało podniecenie. Podniesione szepty niosły się echem po pustym placu. Emi widziała, jak pobladły twarze wszystkich arystokratów. Tylko oni władali magią. Nikt nie spodziewał się, żeby była do tego zdolna którakolwiek z czarodziejek. Zadrżała. Damien stanął przednią. Hardo spojrzał w oczy czarnoskrzydłego.

- Ja – powiedział pewnie, a na jego twarz wpełzł leniwy, arogancki uśmiech.

- Jak się nazywasz? – zapytał mężczyzna.

- Damien Nataniel Hayazaki – odpowiedział bez cienia lęku chłopak.

- Miałeś w tym jakiś konkretny cel? – kontynuował czarnoskrzydły.

Wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Damiena. Zarówno Illi'andin jak i czarodziejki całą swoją uwagę skupiali właśnie na nim. Cała grupa patrzyła na chłopaka niedowierzająco, pełnymi trwogi spojrzeniami.

Damien przeczesał palcami złociste włosy. Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, nie spuszczając jednak wzroku z ciemnych oczu mężczyzny. Z jego twarzy nie schodził pewny siebie uśmiech.

- Nudziło mi się – odpowiedział hardo.

Nauczyciele wyglądali na mocno zaskoczonych. Czarnoskrzydły przez chwilę coś rozważał, jednak to Jay wykonał pierwszy ruch. Od początku, kiedy tylko Damien przyznał się do winy, zaciśnięte w pięści dłonie chłopaka drżały. W jego oczach malowała się złość. Teraz podszedł, by stanąć jedynie o krok od przyjaciela. Był od niego niemal o głowę wyższy i znacznie szerszy w ramionach. Ogarnięty furią wyglądał naprawdę groźnie.

- Ty idioto! – wrzasnął, chwytając Damiena za ramiona. – Co ci odwaliło?! Uważasz, że to świetny moment na popisywanie się?!

Blondyn nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał na Jaya. Czarnoskrzydły chłopak pchnął go na ziemię. Rzucił się na niego z pięściami. Natychmiast został odciągnięty przez stojących dookoła nich Illi'andin. Damien wstał, w dalszym ciągu go ignorując. Otrzepał starannie ubrudzoną piaskiem marynarkę. Wyczekująco spojrzał na mężczyznę, z którym wcześniej rozmawiał. Tamten też zignorował całe zajście.

- Srebrny – oznajmił stanowczo, a potem, nie powiedziawszy ani słowa więcej, oddalił się w kierunku garnizonu.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zamieszanie ucichło, ale wszyscy w dalszym ciągu wlepiali pełne podziwu, zalęknione spojrzenia w wyprostowaną, pełną wdzięku i arogancji sylwetkę Damiena. Kiedy tylko ruszyli w powrotną drogę do szkoły, Emi natychmiast przypadła do chłopaka. Wtuliła się w jego ramię.

- Ja...- zaczęła cichutko, właściwie nie wiedząc co chce powiedzieć, ani jakimi słowami mogłaby mu podziękować. Z całego serca też pragnęła go przeprosić.

- Cii – odezwał się do niej spokojnie. – To nie twoja wina – szepnął jakby czytając jej w myślach. – Możesz go uspokoić? – spytał wskazując głową idącego na końcu grupy, zaciskającego pięści Jaya.

- Spróbuję – mruknęła, wiedząc, że będzie to nie lada wyzwanie.

Niechętnie puściła rękę Damiena i poczekała aż wszyscy przejdą by zrównać krok z czarnoskrzydłym.

- Jay... - zaczęła cicho.

- Nie teraz! – warknął, nie patrząc na nią.

- Jay, proszę, posłuchaj mnie przez chwilę – powiedziała łagodnie.

Obrzucił ją wściekłym spojrzeniem bursztynowych oczu.

- Widziałaś co zrobił, zamierzasz go bronić? – zapytał rozdrażniony.

- Jay, to nie on to zrobił, tylko ja – szepnęła cichutko, zawstydzona, jak to miała w zwyczaju, zasłaniając twarz długimi włosami.

Twarz chłopaka z gniewnej zmieniła się w zaskoczoną. Potem śmiertelnie pobladł. Z trudem przełknął ślinę. Brutalnie chwycił jej ramię. Spojrzała na niego przestraszona.

- Nigdy więcej nie waż się powtórzyć tego na głos – warknął na nią, cedząc słowa przez zęby.

Popchnął ją przed siebie, ale zdążyła jeszcze zauważyć, jak cały drży. Gniew w jego oczach zastąpił strach, a ona wiedziała, że bał się właśnie o nią.

Rozdział XIII

Szli szerokim korytarzem Czarnej Wieży. Emi z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. Przez swoją bezmyślność i nieświadomość narobiła Damienowi kłopotów. Usłyszała, jak idący za nią Illi'andin rozmawiają przyciszonymi głosami. Byli mocno podnieceni.

- Jak zwykle nie brakuje mu tupetu i odwagi – stwierdził jeden, a dziewczyna była przekonana, że rozmawiają właśnie o Damienie.

- Ja bym to raczej nazwał głupotą – mruknął jeden z arystokratów. – Srebrny jest jak ogień w żyłach. Ma za zadanie tylko i wyłącznie sprawiać ból. Nigdy nie chciałbym na niego zasłużyć.

Emi przełknęła ślinę. Przyspieszyła kroku. Nie chciała słuchać tej rozmowy. Musiała coś zrobić! Nie miała tylko pojęcia co... Doszli na siódme piętro. Otworzyli drzwi komnat Damiena. Chłopacy rozmawiali o czymś cicho, wpuszczając do środka niczego nieświadomą Anę. Nikt w tym momencie nie zwracał na Emi uwagi. Dziewczyna postanowiła to wykorzystać. Znała już narysowany przez Jaya plan Czarnej Wieży na pamięć. Wycofała się po cichu i zniknęła za zakrętem korytarza. Udało jej się przemknąć bez zwracania czyjejkolwiek uwagi i już chwilę później stała pod drzwiami pokoju nauczycielskiego. Zapukała. Nikt nie odpowiedział. Zauważyła idącą korytarzem grupkę chłopaków Illi'andin. Doskonale pamiętała co stało się ostatnio. Niewiele myśląc otworzyła drzwi gabinetu i zniknęła w środku. Niewielki wypoczynkowy salon był pusty, ale na zachodniej ścianie znajdował się szereg prostych, drewnianych drzwi. Jedne z nich były otwarte. Za drewnianym, prostym biurkiem siedział mężczyzna o szpakowatym nosie i łasicowatych oczkach. Emi nieśmiało weszła do jego pokoju. Zaskoczony podniósł na nią wzrok.

- Czego tu szukasz? – warknął nieuprzejmie.

Dziewczyna wiedziała, że zbliża się wieczór. Uznała, że to dlatego w pokoju jest pusto. Na późną porę zrzuciła też nieuprzejmy ton mężczyzny.

- Ja chciałam porozmawiać o dzisiejszym „wypadku" w Morven – zaczęła cicho. – Damien Hayazaki tego nie zrobił...

Oczy siedzącego za biurkiem, szczupłego Illi'andin pociemniały.

- Jesteś podopieczną arystokraty? – spytał złowieszczo. Zdezorientowana Emi skinęła głową. Co to niby miało do rzeczy? – Wiesz jaka kara grozi za kłamstwo? – zapytał z wrednym uśmieszkiem na ustach.

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. O co mu chodziło? Czy z nimi w ogóle dało się normalnie porozmawiać? Emi spodziewała się raczej rozmowy zbliżonej do tej, jaką mogłaby odbyć z dyrektorką Białego Pałacu. Teraz była zupełnie zbita z tropu.

- Podejdź tu – rozkazał, a ona posłuchała. Wyciągnął ampułkę z niebieskim płynem, napełnił nią strzykawkę. – Skoro mieszkacie u nas, powinny was dotyczyć takie same prawa jak uczniów Illi'andin. Za kłamstwo karą jest niebieski – oznajmił gwałtownie wstając zza biurka i przytrzymując jej rękę.

Dziewczyna szarpnęła się gwałtownie, nie zdążyła jednak się w porę odsunąć. Błyskawicznie podwinął jej rękaw i z prawą wbił igłę w żyłę pod zgięciem łokcia. Emi pisnęła. Gwałtownie otworzyły się drzwi do pokoju nauczycielskiego. Damien, z ogniem w błękitnych oczach, wszedł do pomieszczenia. Wyglądał jak sama śmierć.

- Tnij – rozkazał lodowato zimnym głosem.

Ręce mężczyzny, który trzymał Emi opadły na podłogę, równiutko oddzielone od ciała. Trysnęła krew. Dziewczyna krzyknęła. Po jej żyłach krążyła błękitna substancja. Poczuła przeraźliwy chłód. Osunęła się na podłogę drżąc. Okaleczony nauczyciel darł się w niebogłosy, ona jednak nie słyszała. Jedyne z czego zdawała sobie sprawę, to przenikający ją do szpiku kości chłód. W końcu mężczyzna stracił przytomność. Emi poczuła na sobie czyjś dotyk. Z trudem otworzyła oczy.

- Jay – szepnęła.

Chłopak wziął ją na ręce. Przytulił do siebie. Damien skinął mu głową i razem wyszli na korytarz. Dziewczyna czuła bijące od Jaya ciepło. Na całym ciele, wszędzie tam, gdzie jej nie dotykał, czuła przeraźliwe, wręcz namacalne zimno. Zamknęła oczy, wtulając się jak najbardziej potrafiła, w dające ciepło, przynoszące ukojenie ciało chłopaka.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Przez korytarze Czarnej Wieży szli jak burza. Nikt nie śmiał ich zatrzymać. Niedługo później znaleźli się w rozległych komnatach Damiena. Blondyn obrzucił wrogim spojrzeniem skuloną w fotelu Anę.

- Jeżeli spróbujesz przejść przez te drzwi – wskazał na wyjście z pokoju – moja osłona cię zabije. Jeżeli przez tamte – wskazał na sypialnie, w której zniknął niosący Emi na rękach czarnoskrzydły – prawdopodobnie zrobi to Jay. Tak więc na twoim miejscu bym się stąd nie ruszał, ale zrobisz jak zechcesz – dodał ponuro.

Potem, ignorując przerażone spojrzenie Any, zniknął, w ślad za Jayem, za drzwiami sypialni. Zastał przyjaciela siedzącego na łóżku. Chłopak tulił do siebie drżącą, na wpół przytomną Emi.

- Rozbierz ją – rozkazał, sam zrzucając na podłogę elegancką marynarkę.

Potem zaczął rozpinać jedwabną koszulę.

- Zwariowałeś?! – warknął na niego Jay z obłędem w oczach.

Przygarnął do siebie dziewczynę jeszcze bardziej, jakby chciał ochronić ją przed całym światem.

- Sam też mógłbyś zdjąć spodnie – dodał ponuro Damien ignorując oburzenie przyjaciela. – Tak będzie lepiej.

Jay delikatnie ułożył Emi na pościeli. W jednej chwili znalazł się tuż przy blondynie. Odwrócił jednak od przyjaciela zagniewaną twarz, ponieważ leżąca na łóżku dziewczyna zaczęła gwałtownie drżeć. Spojrzał na nią bezradnym, pełnym bólu wzrokiem.

- Jak jej pomóc? – zapytał cicho.

- Dostała niebieski – mruknął niechętnie Damien. – Jej umysłowi wydaje się, że przez żyły płynie lód. Jedyne ciepło, jakie teraz do niej dotrze, to cudze. Jeżeli chcesz mi pomóc – dodał patrząc Jayowi w oczy – to ją rozbierz. Jeżeli nie, to wyjdź.

Chłopak niechętnie wykonał polecenie blondyna. Posadził sobie Emi na kolanach. Była jak lalka. Posłusznie poddawała się wszystkiemu co z nią robił. Delikatnie zdjął z niej tunikę, a potem getry, zostawiając dziewczynę w samej bieliźnie. Śladem Damiena zsunął z siebie spodnie, zostając tylko w bokserkach. Blondyn odsunął jedwabną kołdrę. Jay położył Emi na łóżku, a potem sam ułożył się obok niej. Drżała, ale natychmiast się do niego przysunęła, wtulając twarz w jego tors. Dawał jej ciepło. Otulił ją ramionami, z całej siły starając się nie reagować na dotyk jej ciała. Damien położył się, wtulając w plecy dziewczyny. Przykrył ich kołdrą. Emi przestała drżeć, dalej jednak nie otwierała oczu. Zaczęła regularnie oddychać. Po chwili zapadła w niespokojny sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Leżeli w ciemnej sypialni już od kilku godzin. Emi budziła się co jakiś czas, drżąc z narkotycznego zimna, a potem ponownie zasypiając. Damien z trudem odpędzał od siebie ogarniającą go senność. Wiedział, że nie może odpłynąć, bo wtedy otaczająca komnaty osłona po prostu zniknie, niczym rozwiana przez wiosenny wiatr. Spojrzał na przyjaciela. Ciemności dla Illi'andin nie stanowiły najmniejszego problemu, widzieli w nich równie dobrze jak w jasnym świetle dnia. Jay także nie spał. Zaniepokojony wpatrywał się w leżącą pomiędzy nimi Emi.

- Mów coś do mnie – poprosił cicho Damien.

Tym razem czarnoskrzydły nie protestował. Uśmiechnął się ponuro.

- Oberwie nam się za to – mruknął.

- Nie nam, tylko mi – westchnął blondyn. – Ty mnie chciałeś powstrzymać, zapamiętaj to sobie. – Jay chciał zaprotestować, ale Damien uciszył go niedbałym gestem. – Ktoś musi zostać, żeby pilnować Emi. Sam widzisz, że jeżeli tylko może w coś się wpakować, to to zrobi. Zawsze taka była – westchnął.

- Damien – odezwał się cicho czarnoskrzydły, nie chciał obudzić śpiącej dziewczyny – zawsze myślałem, że nienawidzisz ludzi... Dlaczego się nią opiekujesz? – zadał nurtujące go od dłuższego czasu pytanie.

- A ty? Co w niej widzisz? – zainteresował się blondyn. – W twoim świecie człowiek to ofiara, prawda? Obiekt polowań... Czym ona się różni?

Jay uśmiechnął się leniwie.

- Głównie zapachem – mruknął.

Przyjaciel spojrzał na niego niedowierzająco.

- Naprawdę tylko tyle?

- Mhm – przytaknął Jay. – Poza tym mi pomogła, mimo, że nie chciałem. Ona jest inna. Zresztą ja nic do ludzi nie mam. Ani mnie ziębią ani grzeją, jak zresztą cała reszta leśnych stworzeń. Nie są wrogami, dopóki nie zaczną atakować – spojrzał twardo na przyjaciela. - Teraz ty mi odpowiedz.

- Emi nie jest człowiekiem – oznajmił stanowczo Damien.

Czarnoskrzydły spojrzał na niego pytająco. Jego bursztynowe oczy zalśniły w skąpym, przedostającym się przez grubą kotarę, świetle siedmiu księżyców. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, ponieważ wtulona w jego ramiona dziewczyna zadrżała. Otworzyła oczy.

- Jay? – zapytała cichutko.

- Jestem przy tobie – mruknął łagodnie, wtulając twarz w jej rozczochrane, brązowe włosy.

Damien wstał. Dziewczyna odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, ale niewiele widziała w zalewającym sypialnię mroku.

- Zostańcie tutaj, przynajmniej do wschodu słońca – poprosił. – Idę załatwić „pewne sprawy" – westchnął wkładając na siebie pospiesznie, rozrzucone po podłodze ubranie i wychodząc z pokoju.

Kiedy Damien zamknął za sobą drzwi, Emi z powrotem odwróciła się do Jaya. Przylgnęła do niego całą sobą. W jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła cicho płakać. Chłopak mocniej otulił ją ramionami, czule przytulając do siebie. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu pozwolił jej się wypłakać.

Rozdział XIV

Chcąc nie chcąc, Jay zabrał Emi i Anę na poranne ćwiczenia. Bał się zostawić je same, a nie miał pojęcia, kiedy wróci Damien. Tego ranka naprawdę porządnie oberwał. Przeklinał się w duchu za własne słabości. Po nocy spędzonej tak blisko Emi, jego uwaga rozpraszała się jeszcze bardziej niż zwykle. Nie mógł oderwać wzroku od jej drobnej postaci. Boleśnie przypomniał sobie moment, kiedy powiedziała, że nie należy do niego. Poczuł jak ogarnia go ogromna fala zazdrości. Nawet na pieprzony bal szła nie z nim, tylko właśnie z Damienem. Tylko jak niby miał walczyć o dziewczynę z najlepszym przyjacielem?

Po treningu zjedli późne śniadanie w salonie Damiena. Coraz bardziej zaniepokojony Jay czekał na pojawienie się gospodarza. Chłopak wrócił jednak dopiero pod wieczór. Był dziwnie markotny i przygnębiony, za wszelką cenę starał się jednak to ukryć. Wyglądało na to, że robi dobrą minę do złej gry. Ana niczego nie zauważyła, ale Emi była tak samo zaniepokojona, co Jay. Po krótkiej, wspólnej rozmowie, Damien odciągnął czarnoskrzydłego na bok.

- Zabierz stąd Anę i zniknijcie na noc – zażyczył sobie na tyle cicho, żeby tylko przyjaciel mógł go usłyszeć.

W Jayu zagotowało się z zazdrości. Spojrzał na niego z wyrzutem. Więc jednak chodziło o Emi? Do tej pory łudził się, że to nieprawda i że łączy ich tylko przyjaźń, ale Damien na każdym kroku upewniał go, że jest inaczej.

- Każesz mi wyjść? – spytał buntowniczo.

- Jeżeli będę musiał – odpowiedział ponuro Damien, a jego twarz stała się nieprzeniknioną maską.

Dłonie Jaya same zacisnęły się w pięści. Odwrócił wzrok od przyjaciela. Na Emi też wolał nie patrzeć, bo nie był pewien co zrobi. Poszedł prosto ku drzwiom. Zaniepokojona Ana spojrzała na niego pytająco.

- Idziemy – warknął, ponieważ nie potrafił już panować nad swoją złością, i nie czekając na dziewczynę wyszedł z komnaty.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy tylko znalazł się we własnym pokoju, buntowniczo rzucił się na łóżko. Nie chciało mu się nawet zdejmować butów. Odwrócił się przodem do ściany. Ana stanęła przy drzwiach. Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu.

- Gdzie ja mam spać? – zapytała niepewnie.

Spojrzał na nią. Uśmiechnął się drwiąco. Przynajmniej na niej mógł rozładować swoją złość.

- Mam to gdzieś – prychnął wyraźnie akcentując słowa.

W oczach dziewczyny pojawił się strach. Jay poczuł jak Ana ponownie staje się zwierzyną. Wyglądała teraz jak przestraszona łania. Napawał się tym uczuciem do czasu, aż dziewczyna nie otworzyła drzwi.

- Gdzie idziesz? - spytał obcesowo.

Nie obchodziło go co się z nią stanie, ale przecież obiecał Emi... Nie chciał łamać danej jej obietnicy, nawet jeżeli ona wolała Damiena.

- Wracam na górę – oznajmiła, wyraźnie starając się, żeby jej głos stał się wyzywający, ale wyszedł jedynie drżący i odrobinę piskliwy.

Jay roześmiał się. Pokręcił głową. Spojrzał na nią z politowaniem.

- Nawet jeżeli nikt nie zaczepi cię po drodze, co zakrawałoby na cud, to i tak nie przejdziesz przez osłony Damiena. Zaplanował sobie dzisiaj „ciekawą" noc – mruknął cicho, a kiedy dotarły do niego własne słowa, poczuł w środku przeszywający ból i pustkę. Takie, jakich jeszcze nigdy nie poznał. Rzucił w nią poduszką, potem na podłogę powędrowała też kołdra. Ponownie odwrócił się do ściany. – Dobranoc – powiedział sucho i zamknął oczy, starając się nie myśleć co w tej chwili robią Damien i Emi. Całym sobą żałował, że nic nie może na tą sytuację poradzić.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi wstała z pokrytej zielonym aksamitem kanapy. Zamrugała. Podeszła do wpatrującego się w zamknięte drzwi Damiena.

- O co chodzi? – spytała cicho. – Dlaczego on poszedł? Co się stało?

- Nic – powiedział siląc się na obojętny ton. – Obiecałaś mi dwa tygodnie, pamiętasz? Jaya nie było w planach.

Chłopak usiadł na jednym z wysokich foteli. Przeczesał palcami jasne włosy.

- Damien, to nie jest... - zaczęła cicho, ale chłopak jej natychmiast przerwał.

- Bali się wymierzyć mi jakąkolwiek karę, rozumiesz? Oni się mnie bali – roześmiał się gorzko. – Wezwali mojego ojca. Zawarłem z nim pewien układ. Nie był ani trochę przyjemny. Emi, naprawdę cię teraz potrzebuję – szepnął błagalnie.

Dziewczyna podeszła do niego. Usiadła na dywanie, kładąc głowę na jego kolanach. Przymknął oczy, wplatając palce w jej rozwichrzone, brązowe włosy. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że są wiecznie rozczochrane. Tak, zdecydowanie wiele trzeba będzie w niej zmienić. Gdyby tylko potrafił trzymać Jaya przez jakiś czas z daleka... Da im jeszcze tę jedną noc, a resztę załatwi po balu...

- Damien, czemu tu jesteś? – zapytała cicho dziewczyna. – Sam mówisz, że się ciebie boją... a mnie wydaje się, że po prostu nienawidzisz tego miejsca. Dlaczego nie odejdziesz?

Leniwy uśmiech na twarzy chłopaka zmienił się w niechętny grymas.

- Nie domyślasz się? – spytał.

Emi podniosła głowę z jego kolan. Spojrzała na niego zaciekawiona.

- Nie – przyznała.

- Cała arystokracja Illi'andin, wszyscy jesteśmy posłuszni, nikt się nie buntuje, mimo, że każdy z nas prawdopodobnie mógłby znieść jakiś oddział z powierzchni ziemi – powiedział drwiąco. – Gdybym mógł już dawno zabiłbym swojego ojca – stwierdził zimno.

Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia. Nie mieściło jej się w głowie to o czym mówił Damien.

- Wcale tak nie myślisz – szepnęła.

Roześmiał się. W jego oczach w kolorze wiosennego nieba tańczyły jednak niebezpieczne płomienie.

- Narkotyki, Emi. Podają nam różne środki, od których jesteśmy uzależnieni. Tylko nasi ojcowie wiedzą co dostajemy – powiedział gorzko. – W ten sposób nie muszą czuć się przez nas zagrożeni, a my musimy ich słuchać. Prosty układ, nie sądzisz? – uśmiechnął się leniwie do zszokowanej dziewczyny. – Buntowałem się, uciekałem z domu, kilka razy zdarzyło się, że byłem na głodzie i uwierz mi, nigdy więcej nie chcę tego przeżywać. Dlatego właśnie robię wszystko co on mi każe.

Dziewczyna podniosła się z podłogi. Spojrzała na niego buntowniczo, a on zauważył, że w jej karmelowych oczach zalśniły łzy. Potem wcisnęła się do niego na fotel i przywarła do chłopaka całą sobą. Położyła mu głowę na ramieniu, oplatając rękoma jego szyję. Damien przymknął oczy. Odetchnął głęboko. Spodziewał się wszystkiego z jej strony, ale na pewno nie tego. Nie wymagał od niej współczucia, po prostu chciał, żeby zrozumiała. Wiedział, że dostał znacznie więcej niż to na co liczył.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi obudziła się wypoczęta. Leżała w jedwabnej pościeli wielkiego, wygodnego łoża Damiena. Usiadła przecierając oczy. Uśmiechnęła się do leżącego przy jej nogach, olbrzymiego śnieżnego kota. Drapieżnik przyglądał się jej uważnie. Przeciągnął się leniwie, ziewając. Przypomniała sobie jak wieczorem było jej zimno i jak ucieszyła się, kiedy przyszedł ją ogrzać. Jej pogodny uśmiech stał się jeszcze szerszy. Dotknęła sztywnej sierści na karku zwierzęcia. Pochyliła się by przytulić policzek do jego głowy. Mruknął usatysfakcjonowany. Kiedy się od niego odsunęła, płynnym ruchem zeskoczył z łóżka i zmienił postać. Jego eleganckie ubranie było w nienagannym stanie. Delikatnie przydługie włosy, układały się w artystyczny nieład. Jak zwykle wyglądał idealnie.

Za to Emi wyglądała jak niesforny kociak. Przeciągnęła się. Ziewnęła. Zsunęła się bosymi stopami na pokrywający całą podłogę, puchaty, drogi dywan. Damien skrzywił się nieznacznie, kiedy wyszła do łazienki, zupełnie omijając po drodze lustro. Tak, zdecydowanie musiał nad nią popracować, najpierw jednak chciał pozbyć się Jaya. Miał cichą nadzieję, że wystarczy zapach, który zostawił na niej dzisiejszej nocy. Jeżeli jednak nie, będzie musiał sięgnąć po znacznie bardziej radykalne środki.

Kiedy jednak wyszła z łazienki jeszcze bardziej potargana niż bezpośrednio po spaniu, zwyczajnie nie wytrzymał.

- Protestuję! – oznajmił.

- Przeciwko czemu? – zdziwiła się Emi.

- Jesteś dziewczyną, a wyglądasz gorzej niż Jay – mruknął.

Spojrzała na niego rozbawiona.

- Jakoś będziesz musiał z tym żyć – stwierdziła w ogóle nie wzruszona.

- Nie ma mowy – powiedział uśmiechając się leniwie. – Siadaj – rozkazał wskazując na stojące przy wysokim lustrze krzesło.

Zrezygnowana Emi posłusznie usiadła. Damien z jednej z szuflad zdobionej, dębowej komody wyciągnął szczotkę ze sztywnego włosia. Delikatnie zaczął rozczesywać włosy dziewczyny. W międzyczasie wysłał telepatyczne żądanie do jednego z jaszczuro-podobnych służących. Zamierzał postawić na swoim. Kiedy skończył, w salonie już czekały na czarodziejkę nowe ubrania. Zamiast ukochanych spodni Emi, były tam modne spódniczki i sukienki.

- Damien – jęknęła błagalnie.

Dla jego satysfakcji była w stanie znieść naprawdę wiele, ale nie wszystko.

- Myślałem, że masz ochotę na kolejne lekcje „naszej" magii – mruknął kusząco, szantażując dziewczynę – ale jeżeli nie...

Zamrugała. Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem.

- Jesteś podły! – stwierdziła. – Dlaczego akurat sukienki?!

- Bo mam taki kaprys – uśmiechnął się do niej czarująco.

Warknęła na niego, a potem, z ponurą miną, wzięła pierwszą lepszą kreację i zniknęła z nią w sypialni, żeby, ku wielkiemu zadowoleniu Damiena, niechętnie ją na siebie włożyć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jay stanął w drzwiach komnaty. Z trudem przełknął ślinę. Jego Emi, zwykle rozczochrana, wściekła kotka, tym razem wyglądała olśniewająco. Miała na sobie niebieską, długą suknię. Jej włosy były delikatnie spięte i jednocześnie puszczone tak, że spływały kaskadą po lewym ramieniu. Na jego widok uśmiechnęła się promiennie. Jej oczy zalśniły. Chłopak zapragnął ją do siebie przytulić, ale w tym momencie pojawił się Damien. Objął Emi ramieniem, wyzywająco patrząc na przyjaciela. Jay podszedł do nich, teraz naprawdę spięty. Wszystko w nim krzyczało. Z trudem zachowywał spokój.

- Mamy jakieś święto? – zapytał drwiącym tonem, walcząc z sobą, żeby nie powiedzieć dziewczynie jak ślicznie wygląda.

- I tak byś nie zauważył – mruknął Damien uśmiechając się arogancko.

Jay boleśnie zdał sobie sprawę, że wszystkie jego najgorsze obawy się jednak ziściły. Wszędzie dookoła dzikiego, kuszącego zapachu Emi unosił się słodkawy, intensywny zapach Damiena. Żeby był tak trwały, musieli spędzić w swoich objęciach przynajmniej całą noc. Jay zagryzł zęby z trudem powstrzymując się przed rzuceniem na przyjaciela z pięściami. „Nie jestem twoją lalką! Nie będziesz mi mówił kogo mogę dotykać, a kogo nie!" – przypomniał sobie raniące słowa dziewczyny. Jeżeli spędziła z Damienem noc, był to tylko i wyłącznie jej wybór. To zabolało Jaya jeszcze bardziej. Właściwie czemu miałaby chcieć właśnie jego? Nie był ani tak olśniewająco przystojny jak on, ani nie władał magią, nie był też księciem. Wybór był więc prosty, a on się tylko idiotycznie łudził. Zdał sobie sprawę, że jak głupi gapi się na dziewczynę. Gwałtownie odwrócił wzrok.

- Zostawiam wam Anę – mruknął ignorując kąśliwą uwagę przyjaciela. – Muszę trochę potrenować – rzucił pierwszą wymówkę jaka przyszła mu do głowy. Zobaczymy się później.

Odprowadzany zaskoczonym spojrzeniem Emi ruszył w kierunku drzwi. Na zewnątrz puścił się pędem przed siebie. Przystanął dopiero w swoim pokoju. Uderzył pięścią w ścianę. Pojawiła się krew. To nie miało znaczenia... a jednak, przynosiło chociaż złudną ulgę. Poczuł, że musi się na czymś wyżyć, bo inaczej te wszystkie, kotłujące się w nim uczucia, po prostu rozerwą go od środka. Całym wysiłkiem woli, skupił się na tym, żeby wyrzucić z umysłu obraz Emi, stojącej przed nim w błękitnej sukni. Jego Emi, w ramionach Damiena.

Rozdział XV

Wiosenne dni mijały niezwykle szybko. Emi robiła duże postępy w nauce korzystania z magicznego talentu, postanowili jednak z Damienem, że jej niezwykłe zdolności lepiej będzie zachować w tajemnicy, przynajmniej przez jakiś czas. Dziewczyna martwiła się o Jaya. Chłopak jak mógł, unikał ich towarzystwa. Zastanawiało ją na co mógł się tak bardzo obrazić. Nie była pewna czy zły jest na nią czy na Damiena. Naprawdę bardzo za nim tęskniła. Martwił ją także brak leśnych wycieczek. Zbyt długo przebywała z dala od swoich przyjaciół z puszczy. Za nimi także tęskniła. Najbardziej jednak niepokoiła ją zbliżająca się Noc Walpurgii, święto złych duchów i ofiara, którą musiała złożyć. Wiedziała, że będzie potrzebowała wszystkich swoich sił, żeby się na to zdobyć. Nie mogła jednak postąpić inaczej.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Przez cały tydzień Jay zwyczajnie nie wiedział co ze sobą zrobić. Trenował znacznie intensywniej niż zwykle, a pod wieczór zmęczony padał na łóżko. Te krótkie chwile w których widział Emi, sprawiały mu niemal fizyczny ból. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek może mu się coś takiego przydarzyć. Do tego cierpiał z powodu zbliżającego się balu. Wiedział, że będzie musiał na niego iść. Dla Illi'andin to był po prostu kolejny obowiązek, nie forma rozrywki. Nie wiedział jak spojrzy Damienowi w oczy.

Rano na treningu wpadł na prosty pomysł. Uznał, że dzięki niemu poczuje się choć odrobinę lepiej. Arenę jak zwykle obserwował zza wysokiego muru tłum czarodziejek. Uśmiechnął się szelmowsko. Podszedł do Any, którą zostawił na trybunach. Spojrzała na niego zaskoczona. Zazwyczaj, poza wydawaniem prostych poleceń, w ogóle się do niej nie odzywał.

- Widzisz tą blondynkę? – zapytał wskazując kierunek głową. Ana skinęła głową, nie będąc pewna do czego chłopak dąży. – Wiesz jak ma na imię? – uśmiechnął się do niej kocim uśmiechem.

- To Kathrin – stwierdziła obojętnie przecząc iskierkom zazdrości, które zatańczyły w jej brązowych oczach.

- Dzięki – mruknął Jay i nie czekając na odpowiedź wzbił się w powietrze.

Stojące za murem dziewczyny zamarły, na widok podlatującego do nich, czarnoskrzydłego Illi'andin. Chłopak poczuł dziwną satysfakcję, kiedy zauważył jak zachłannie wlepiają wzrok w jego wyćwiczone, opalone ciało. Podleciał bezpośrednio do upatrzonej wcześniej blondynki. Była naprawdę ładna. Nie bała się. Patrzyła na niego z zainteresowaniem, spod długich czarnych rzęs.

- Hej – zaczął uśmiechając się leniwie – masz na imię Kathrin, prawda?

Stojące wokół niej czarodziejki wstrzymały powietrze. Zazdrośnie zerkały na koleżankę. W napięciu czekały na rozwój sytuacji.

- Tak – odpowiedziała dziewczyna, trzepocząc rzęsami. – A ty?

- Jestem Jay – przedstawił się uprzejmie. – Chciałem zapytać, Kathrin, czy poszłabyś ze mną na bal?

- Z miłą chęcią – odpowiedziała zaintrygowana dziewczyna uśmiechając się do niego uroczo.

- Doskonale – stwierdził – w takim razie jesteśmy umówieni. Do zobaczenia przed balem Kathrin.

Obdarzył ja na pożegnanie szelmowskim uśmiechem, a potem pikując wrócił na dół. Oddalając się słyszał jeszcze podniecone szepty i porady jak dziewczyna powinna spławić Terrego, z którym już wcześniej była umówiona.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Minęły dwa tygodnie po których Emi, z żalem musiała wrócić do Białego Pałacu. Pocieszała ją tylko myśl, że znowu całe dnie będzie mogła spędzać w Anduriańskiej Puszczy, a za trzy dni, Damien przez dwa tygodnie będzie mieszkał u niej. Żałowała tylko, że nie zobaczy chłopaka na balu z okazji Nocy Walpurgii, tłumaczył jednak, że właśnie wtedy będzie coś załatwiał w domu. Jakąś niezwykle dla niego ważną sprawę. Emi nie naciskała więcej.

Andre czekał na nią tuż na granicy terenu pomiędzy Czarną Wieżą, a Białym Pałacem. Zdziwiło ją, że był sam. Przyzwyczaiła się, że zawsze towarzyszą mu kumple lub wianuszek wiernych fanek. Niespokojnie chodził w miejscu. Kiedy się pojawiła, w pierwszej chwili spojrzał na nią jakby zobaczył ducha, szybko jednak się otrząsnął i wziął ją w ramiona.

- Martwiłem się o ciebie – westchnął tuląc do siebie siostrę.

Uniósł ją w powietrze, okręcił dookoła. Był naprawdę szczęśliwi, że ją widzi, a przede wszystkim, że jest cała i zdrowa. Uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Nie było tak źle – oznajmiła.

Przyjrzał jej się uważniej. Miała na sobie zieloną, idealnie skrojoną sukienkę, a jej zwykle niesforne włosy, teraz były gładko uczesane i to w taki sposób, że jej twarz z dziecięcej, stała się kobieca, a duże, karmelowe oczy, zamiast nadawać dziewczynie spłoszony wygląd, kusząco przyciągały uwagę.

- Wyglądasz inaczej - mruknął.

- To dlatego, że nie podobały mu się moje spodnie – westchnęła cierpiętniczo. – Nie mówmy o tym, dobrze?

- Mu? – spytał brat, starając się nie zabrzmieć groźnie.

- Nigdy nie zgadniesz, kogo dostałam w przydziale – uśmiechnęła się do niego, wiedząc, że jak mu powie, to wtedy dopiero Andre naprawdę się zdenerwuje.

Czasami lubiła podrażnić brata, zwłaszcza kiedy jej zdaniem zachowywał się bez sensu. Cała jej rodzina naprawdę bała się o ich kochaną Emi spędzającą długie godziny w towarzystwie „kotka".

- Mów – rozkazał ponuro.

- Mieszkałam z Damianem Hayazaki – jej uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny. – Niewiele się przez te kilka lat zmienił.

Twarz Andre stała się kredowo biała. Nie tego spodziewała się Emi.

- Nie – szepnął chłopak, odsuwając ją delikatnie od siebie. Spojrzał jej w oczy. – Nie!

Przyciągnął ją z powrotem i szczelnie zamknął w swoich ramionach.

- Andre, przestań! Udusisz mnie – pisnęła Emi, ale on nie zwracał na to uwagi.

Przytulał ją do siebie, jakby to miało ochronić jego młodszą siostrę, przed całym, okrutnym światem.

Rozdział XVI

Bal z okazji Nocy Walpurgii był w szkole wielkim wydarzeniem. Cały Biały Pałac był na tą okazję uroczyście przystrojony. Dziewczęta chwaliły się przed sobą nawzajem przepięknymi sukniami i nawet wszyscy chłopcy wyglądali wyjątkowo wytwornie. Emi jeszcze raz obróciła się dookoła własnej osi, patrząc jak wiruje jej śliczna, liliowa sukienka. Za wszelką cenę starała się odgonić od siebie myśli o tym, co będzie musiała zrobić tej nocy. Przynajmniej do tego czasu postanowiła się dobrze bawić. Kiedy wyszła, przed drzwiami jej pokoju czekał zdenerwowany Jasper z bukietem margaretek. Emi obdarzyła go promiennym uśmiechem. Wdzięcznie przyjęła kwiaty i wzięła chłopaka pod ramię. Wesoło pomachała do obejmującego w pasie ładną blondynkę brata. Andre odwzajemnił jej uśmiech, zadowolony, że jego mała siostrzyczka nie idzie na bal sama.

W Sali balowej było prawie tylu samo Illi'andin co i ludzi. Prawie każdy z nich był w parze z jakąś czarodziejką. Emi słyszała nieprzyjemne szepty czarodziejów na temat tego, że zabierają im dziewczyny. Nauczyciele, zarówno ci z Białego Pałacu jak i z Czarnej Wieży, bardzo spięci pilnowali wielkiego pomieszczenia. Na takim mieszanym, integracyjnym balu, mogło wydarzyć się niemal wszystko.

Emi postanowiła się niczym nie przejmować. Miała ochotę potańczyć, Jasper był jednak wyjątkowo niezdarnym partnerem, szybko więc z tego zrezygnowała. Nie chcąc urazić chłopaka, usiadła razem z nim pod ścianą. Rozmawiali w pogodnej atmosferze.

Po pewnym czasie dziewczyna wstała, żeby przynieść im coś do picia. Wolała nie wyobrażać sobie co mogłoby się wydarzyć, gdyby to Jasper miał iść po napoje. Nie miała zamiaru się z niego naśmiewać, ale nie zaprzeczała też faktom, że był jaki był i nie pokładała w jego grację i wyczucie równowagi zbyt wielkiego zaufania.

Kiedy odchodziła od stołu jej wzrok przyciągnęły czarne skrzydła. Rozpoznała wysoką, wytrenowaną sylwetkę Jaya. Chłopak miał na sobie czarną koszulę, szytą tak, żeby miała wycięcia na skrzydła. Emi uznała, że wygląda to naprawdę interesująco. Przyglądała mu się uważnie, nie odrywając od niego wzroku. Dopiero po chwili zorientowała się, że Jay rozmawia z bardzo ładną, złotowłosą dziewczyną. Śmiała się perliście, najwyraźniej z czegoś, co chłopak przed chwilą powiedział. Emi poczuła jak coś ściska ją w środku. Blondynka wzięła Jaya za rękę i poprowadziła na parkiet, dumnie pusząc się przed patrzącymi zazdrośnie koleżankami. Emi zauważyła, że wszystkie czarodziejki, które przyszły na bal z którymś z chłopców Illi'andin przyciągają takie właśnie spojrzenia. Tylko dlaczego ona sama też czuła się tak cholernie zazdrosna?

Wróciła do Jaspera z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. Czego ona się niby spodziewała? Sama odmówiła mu pójścia na bal.. Miał nie przyjść wcale czy może przyjść sam? Tylko dlaczego czuła się tak cholernie paskudnie? A na dodatek dalej nie wiedziała za co właściwie Jay się na nią gniewa. Starała się wrócić do radosnego nastroju, ale rozmowa jakoś nie bardzo się kleiła. W pewnym momencie podszedł do nich jeden z Illi'andin. Uśmiechnął się arogancko. Bez pytania chwycił Emi za rękę i postawił na nogi. Spojrzała na niego wściekłym wzrokiem i zamarła. Pamiętała spojrzenie szarych oczu i ostrzyżone tuż przy skórze włosy. Kojarzyła pokryte błoną, brązowe skrzydła.

- Cieszę się, że znowu cię widzę - powiedział zadowolonym głosem, w którym brzmiała jednak wyraźna groźba. – Tym razem nikt nam nie przerwie – zapowiedział.

- Puść mnie! – syknęła wściekle.

- O nie – odpowiedział spokojnie. – Najpierw ze mną zatańczysz, a potem zobaczymy co dalej... - w kącikach jego ust pojawił się drwiący uśmieszek.

Emi spróbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno. Był zdecydowanie silniejszy. Stanął za nią obejmując dziewczynę ramionami.

- Puszczaj! – niemal wrzasnęła przestraszona Emi, mimo, że bardzo nie chciała zwracać na siebie uwagi.

- Jeżeli jeszcze raz krzykniesz – powiedział cicho, tuż przy jej uchu – to skręcę twojemu koledze kark – oznajmił wskazując na pobladłego, wpatrującego się w nich przerażonym wzrokiem Jaspera.

Dziewczyna przełknęła ślinę. Nie miała pojęcia co może zrobić. Chłopak Illi'andin stanowczo wypchnął ją na parkiet. Przysunął się do niej. Jego ręce znalazły się na talii dziewczyny, zaczęły schodzić niżej. Emi spojrzała jak kredowobiały na twarzy Jasper wymyka się z sali. Błagała w duchu, żeby się przynajmniej po drodze nie przewrócił.

- Czemu to robisz? – spytała Emi, patrząc na skrzydlatego z rozpaczą.

- Mieszkałaś u nas dwa tygodnie i jeszcze nie nauczyłaś się, że robimy to na co mamy ochotę? – roześmiał się. – Jesteśmy silniejsi, takie nasze prawo.

Emi poczuła jego dotyk. Nad strachem zapanowała wściekłość. Z całej siły ugryzła natarczywego chłopaka. Nie zamierzała być tą słabszą. Odsunął się od niej gwałtownie.

- Ty mała! – warknął. – Ja ci pokażę!

- Co pokażesz, Jackob? – spytał Jay, pojawiając się jakby znikąd i stając pomiędzy nimi.

- Nie twoja sprawa! – warknął tamten. – Odpierdol się!

- Chcesz się ze mną zmierzyć? – spytał drwiąco czarnoskrzydły.

Ostrzyżony na jeża chłopak syknął. Spojrzał wyzywająco na Jaya.

- Zamierzasz bić się o dziewczynę? – spytał niedowierzająco.

- Jeżeli będę musiał... - odpowiedział Jay wzruszając ramionami. – Zresztą każdy powód jest dobry – oznajmił z leniwym, aroganckim uśmiechem.

Jackob nie odpowiedział. Obrzucił chłopaka nienawistnym spojrzeniem i zniknął w tłumie. Jay wziął Emi za rękę i zaskoczoną pociągnął za sobą w stronę rozległego tarasu, który kończył się prowadzącymi do ogrodów schodami. Zaprowadził ją w pusty, zaciemniony róg.

- Gdzie Damien?! – warknął na nią. – Powinien się tobą opiekować!

- Damien? – spojrzała na niego zaskoczona.

- Przecież to z nim przyszłaś, prawda? – zapytał coraz bardziej rozeźlony.

Emi pokręciła głową.

- Mówiłam ci, że już z kimś idę – westchnęła. – Uznałeś, że cię okłamałam?

- Jeżeli nie z nim, to z kim? – Jay wyglądał na naprawdę zaskoczonego.

- Zaprosił mnie kolega z klasy – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Co w tym złego? Jeżeli chodzi o Damiena, to też mnie zapraszał i jemu także odmówiłam. W rezultacie w ogóle nie przyszedł. Powiedział, że ma jakieś sprawy do załatwienia w domu.

Chłopak patrzył na nią niedowierzająco. W jego bursztynowych oczach czaiła się dziwna niepewność.

- Myślałem, że jesteś z Damienem – mruknął skonsternowany. – To znaczy, że jesteście parą.

Emi zamrugała. Teraz to ona wyglądała na zagubioną. Czy to było to o co Jay się na nią gniewał?

- Skąd taki wniosek? – zapytała oszołomiona.

- Spędziłaś z nim noc – powiedział odwracając wzrok. – Czułem na tobie jego zapach. Wszędzie go czułem...

Dziewczyna nie zrozumiała.

- I co w tym złego? O ile pamiętam z tobą też spędziłam i to nie jedną - mruknęła. – Było mi zimno, Damien przyszedł mnie ogrzać... Pod postacią kota – dodała na wszelki wypadek – często tak sypialiśmy w dzieciństwie.

Jay ze złości zacisnął pięści, przeklinając się w duchu za to jak łatwo dał się oszukać. Tyle niepotrzebnie zmarnowanego czasu... Jednocześnie jakaś niesamowita ulga i lekkość rozlały się po całym wnętrzu chłopaka.

- Więc ty i Damien, nie jesteście... - zaczął.

- Nie! – oznajmiła stanowczo dziewczyna. – Jest moim przyjacielem, to wszystko – powiedziała pewnie. Za plecami Jaya zobaczyła czerwoną sukienkę, mignęły jej złote loki. Dziewczyna, z którą przyszedł tutaj czarnoskrzydły, najwyraźniej szukała go niespokojnie. – Jay... dziękuję, że go ode mnie odgoniłeś – powiedziała cicho. – Teraz już sobie poradzę, idź do swojej partnerki, na pewno się niecierpliwi.

Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Przez chwilę jakby zastanawiał się czego ona od niego wymaga. Potem na jego twarzy pojawił się leniwy, arogancki uśmieszek, który cechował większość dumnych chłopców Illi'andin.

- Mam ją gdzieś – mruknął przyciągając Emi bliżej do siebie.

Dziewczyna wstrzymała oddech, a potem jej serce załomotało jak szalone. Jay oplótł ją ramionami, pochylił się, a potem po prostu ją pocałował. Przymknęła oczy. Otoczyła rękami jego szyję. Wplotła palce w lekko przydługie, rozwichrzone, czarne włosy. Chłopak całował delikatnie, ale stanowczo. Jego usta rozchyliły się, jakby pragnąc coraz więcej. Emi czuła, że się rozpływa. Tak bardzo tego chciała! Tyle czasu o tym śniła! Jej marzenia spełniły się w dniu, kiedy poznała Jaya, ale teraz... teraz było po prostu idealnie! Od początku wiedziała, że chłopak jest jej bratnią duszą. To był jej pierwszy w życiu pocałunek i była szczęśliwa, że całuje się właśnie z nim. Całym swoim szesnastoletnim, dziewczęcym sercem, wiedziała, że go kocha.

W końcu Jay odsunął się od niej odrobinę, przestając całować. Emi spojrzała na niego z żalem. Wcale nie chciała, żeby przerwał! Zamierzała coś powiedzieć, ale podeszła do nich dziewczyna w czerwonej sukni. Obrzuciła przytuloną parę oburzonym spojrzeniem. Jay na wszelki wypadek stanął tak, by zasłonić sobą Emi. Uśmiechnął się arogancko.

- Co to ma być?! – wydarła się blondynka.

- Cześć Kathrin – powiedział leniwym głosem. – Znudziłaś mi się – oznajmił spokojnie – więc znalazłem sobie „ciekawsze" zajęcie.

Twarz dziewczyny przybrała barwę jej sukni. Drżała z wściekłości.

- Ale ona... - zaczęła obrzucając Emi pogardliwym spojrzeniem – dlaczego z nią?!

Kathrin uznała, że to poniżej jej godności, nie dość, że traci swoją randkę to jeszcze na rzecz jakiejś szarej myszy. Potem przyjrzała się uważniej czarodziejce, którą zasłaniał sobą Jay. Znała ją jako cichutką siostrę przystojnego Andre, ale wyraźnie coś się w dziewczynie zmieniło. Było niemal nieuchwytne, ale jednak w niej tkwiło. Nie była jakąś niesamowitą pięknością, za to przyciągała wzrok nietypową urodą, wielkimi karmelowymi oczami i jeszcze czymś innym, czymś zupełnie niezwykłym.

- Ładniej od ciebie pachnie – stwierdził Jay z rozbawionym błyskiem w oczach, po czym odwrócił się do blondynki plecami, uznając rozmowę za skończoną.

Dziewczyna wydała z siebie wściekłe, nieprzystojące damie warknięcie. Rzuciła się na chłopaka z pięściami. Zwinne złapał ją za ręce. Odepchnął od siebie. Zawirowała czerwona suknia. Kathrin straciła równowagę i klapnęła pupą na kremowe kafelki tarasu.

- Robisz z siebie pośmiewisko – oznajmił spokojnie Jay. – Miej trochę godności – dodał rozbawiony.

Wziął Emi za rękę i, omijając dużym łukiem purpurową na twarzy blondynkę, pociągnął za sobą w stronę pałacowego ogrodu.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zatrzymali się dopiero pod rozłożystym drzewem, którego obsypane białymi kwiatkami gałęzie sięgały niemal ziemi. Słońca na niego już dawno nie było, ale nawet Emi doskonale widziała w jasnej poświacie siedmiu księżyców. Jay zbliżył się do Emi, na powrót chcąc ją przytulić. Spojrzał w pełne tłumionej wściekłości oczy dziewczyny. Zamarł zaskoczony. Nie tego się w nich spodziewał.

- Dlaczego ją tak potraktowałeś?! – warknęła na niego. – Co ona ci zrobiła?!

Jay zamrugał.

- Nie lubię jej – powiedział cicho – to wszystko.

- Więc po co ją zapraszałeś? – spytała z trudem panując na swoim rozgniewanym głosem.

- Jest ładna, a ja potrzebowałem akurat ładnej dziewczyny – mruknął chłopak nie patrząc na Emi. – Byłem przekonany, że przyjdziesz z Damienem, a to cholernie bolało – westchnął.

- To nie daje ci prawda do takiego traktowania...

- Emi – przerwał jej – miałem tej dziewuchy serdecznie dość. Powinna trafić na Jackoba, byłby nią zachwycony. Nawet nie wiesz ilu sprośnych propozycji się dzisiaj nasłuchałem. Gdybym był miły, w życiu by się ode mnie nie odczepiła. A ja naprawdę chciałbym być tylko z tobą...

Dziewczyna westchnęła. Czuła jaką trudność sprawia Jayowi mówienie o tym. Nie sądziła jednak, że kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że ona i Damien... zwłaszcza, że Damien był... no cóż Jay najwyraźniej tego nie wiedział i nie od niej się dowie. Przemknęło jej przez myśl, że na początku, dopóki nie wiedziała kim jest rzeczywiście ją fizycznie pociągał. To nie miało jednak znaczenia, bo wiedziała, że jak przystojny by nie był i tak nie poczułaby do niego niczego więcej. Na pewno nie mogłaby o nim myśleć, w ten sam sposób w jaki myślała o Jayu. Damien był przyjacielem. Kochała go jak brata i, mimo różnych żartów, do których wymiany dochodziło między nimi, była pewna, że chłopak czuje do niej dokładnie to samo.

- Nie zachowuj się tak więcej – poprosiła podchodząc do niego bliżej. – Wiesz co? – zapytała. – Miałam dzisiaj straszną ochotę zatańczyć i ani razu mi się nie udało.

Przytuliła się do chłopaka. Oplótł ją ramionami. Byli zdecydowanie bliżej siebie niż pozwalały na to zasady kurtuazji, ale odeszli na tyle daleko, żeby nikogo w pobliżu nie było. Od strony Białego Pałacu dolatywały ciche dźwięki, wolnej, przyjemnej dla ucha, muzyki. Emi kołysała się w tańcu, wtulona całą swoją postacią w Jaya. Zamknęła oczy rozkoszując się jego bliskością. Przytulił ją mocniej. Zdawało jej się, że płynie. W pewnej chwili zorientowała się, że unoszą się w powietrzu. Wtuliła twarz w jego ramię. Niedotykanie stopami ziemi było naprawdę cudownym uczuciem.

- Emi... - odezwał się cicho, czule całując jej włosy. Wydawał się być odrobinę zaniepokojony. – Czy tym razem też muszę o coś pytać? To znaczy, nie chciałbym, żeby wyszło tak jak z tym balem... Nie do końca znam wasze zasady...

Dziewczyna nie potrafiła się nie roześmiać. Jej oczy zalśniły. Wspięła się na palce całując go w usta. Obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- Nie, Jay – powiedziała łagodnie – tym razem nie musisz.

- Więc to znaczy, że jednak chcesz być trochę moja? – dalej drążył temat, wyraźnie się upewniając.

- Myślę, że będziemy musieli odbyć dłuższą rozmowę na temat zwyczajów naszych ras – mruknęła rozbawiona – ale chwilowo możemy przyjąć, że bardzo chcę.

- To dobrze – westchnął uspokojony.

W oświetlającym ich srebrnym świetle księżyców odpłynęli w upojny, powolny taniec, rozkoszując się nawzajem swoją bliskością. Ta noc, ta chwila, to wszystko było tylko dla nich. Cały świat przestał istnieć, czas stanął w miejscu, istnieli tylko oni. Zaklęta w tańcu para i jasne światło księżyców.

Rozdział XVII

Emi zupełnie straciła poczucie czasu. Tak dobrze czuła się w ramionach Jaya! Niemal przegapiła północ, a musiała wszystko załatwić zanim zacznie świtać. Niechętnie uwolniła się z objęć chłopaka i odrobinę odsunęła od niego. Spojrzał na nią pytająco. Wcale nie chciał jej puszczać.

- Jay, muszę iść – powiedziała cicho. – Zobaczymy się jutro?

Chłopak nie zamierzał tak łatwo dać się zbyć.

- Dokąd idziesz? – zapytał.

- Muszę coś załatwić – westchnęła smętnie i od razu poczuła, że smutny ton był jej poważnym błędem.

W oczach czarnoskrzydłego pojawił się niepokój.

- Świetnie, cokolwiek by to nie było idę z tobą – warknął nieprzyjaźnie.

- Ale Jay... - zaczęła i przerwała widząc jego stanowczą, zaciętą twarz. – Nie jestem pewna czy chcesz przy tym być - mruknęła.

- Przekonajmy się – powiedział wojowniczo.

- Spotkamy się tam gdzie zwykle, dobrze? – zaproponowała Emi. - Potrzebuję z pałacu kilku rzeczy.

Jay tylko skinął głową. Nie skomentował. Dziewczyna pobiegła z powrotem w stronę balowej sali, by po chwili zniknąć w tłumie barwnych, tańczących par.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Noc była naprawdę piękna. Upojny zapach lasu unosił się w ciepłym, wiosennym powietrzu. Było na tyle ciemno, że Emi widziała jedynie drogę przed sobą i smukłe sylwetki najbliższych drzew. Trzymała za rękę idącego tuż obok niej Jaya, to pomagało, chociaż trochę. Dodawało jej otuchy. Bała się jednak, że po tym, co chłopak zobaczy, nie będzie jej już więcej chciał. Była pewna, że w jego bursztynowych oczach pojawi się gorycz i obrzydzenie. Nie miała jednak zamiaru go okłamywać. To była jego decyzja. Między innymi dlatego bez większych protestów zgodziła się, żeby z nią poszedł. Był zresztą dzieckiem lasu, tak jak i ona. To dotyczyło także i jego.

- Wytłumaczysz mi wreszcie co tu robimy? – zapytał skonsternowany Jay.

Emi westchnęła. Nie była pewna ile powinna mu powiedzieć. Lepiej niech sam zobaczy.

- Jak pewnie wiesz, mamy Noc Walpurgii. To czas złych duchów. Święto Nordyckiej Bogini śmierci Hel – mówiąc dziewczyna uparcie wpatrywała się w ziemię. – Czarodzieje nie wierzą w moc tej nocy, ale ona jest prawdziwa – stwierdziła z przekonaniem. – Widziałam na to namacalne dowody – wzdrygnęła się. – Złe duchy co roku porywają dusze dzieci, więżąc je poza czasem. Trzeba im złożyć ofiarę, żeby od tego odstąpiły. Dzięki mocy Hel, jeżeli zechce pomóc śmiertelnym duszom, jest szansa, że wyswobodzą te, które już mają.

Dopiero teraz Emi spojrzała na idącego obok niej chłopaka. Zaskoczyło ją to, że się z niej nie śmieje. On zupełnie poważnie myślał nad tym, co powiedziała.

- Jaka to ofiara? – spytał rzeczowo.

Dziewczyna wzdrygnęła się mimowolnie.

- Zobaczysz – mruknęła niechętnie, a Jay jedynie skinął głową.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Dotarli na jedną z niewielkich, osłoniętych gęstą ścianą lasu, polan. Jay był zaniepokojony smutkiem w głosie i oczach Emi. Miał nadzieję, że nie wymyśliła nic specjalnie głupiego. Z trudem wmówił sobie, że powinien jej zaufać. Udało mu się to tylko dlatego, iż wiedział, że jeżeli będzie się działo coś złego, on będzie w pobliżu, żeby ją obronić.

- Zostań tutaj i nie wychodź na polanę, choćby nie wiem co – poprosiła cicho dziewczyna.

Jay niechętnie posłuchał. Stanął oparty o gruby pień drzewa, rosnącego tuż przy obrębie polany. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać. Emi, już bez balowej sukni, ubrana w swoją ukochaną, zieloną tunikę i obcisłe, brązowe spodnie, usiadła na usianej leśnymi, wiosennymi kwiatami trawie. Na kolanach położyła swoją szmacianą torbę. Jay zwalczył w sobie potrzebę, żeby do niej podejść, przytulić ją do siebie. W biały świetle księżyca wyglądała zupełnie jak nimfa leśna, dzika i niedostępna.

Dziewczyna nie robiła nic konkretnego, ale wyczuł w niej wyraźną zmianę. Jej zapach z kuszącego i drapieżnego stał się słodki i delikatny. Dalej uwodził, ale w zupełnie inny sposób. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Potem, na skąpaną w delikatnym, księżycowym świetle polanę, powoli, nieśmiało wyszła młodziutka sarna. Jay ani drgnął. Przyglądał się zaintrygowany. Łania podeszła do dziewczyny, trącając ją nosem. Emi w milczeniu, łagodnie dotknęła jej pyska.

Nagle chłopak poczuł się jak we śnie. Cały świat zaczął się rozpływać, wszystko widział jakby przez gęstą mgłę. Jego łagodna, niewinna Emi, płynnym ruchem wyciągnęła z torby myśliwski nóż. Potem, z zimną krwią, ufnie trącającemu ją nosem zwierzęciu wbiła w krtań jego ostrze. Z tętnicy szyjnej trysnęła krew. Dziewczyna chciała zabić, a wyraźnie nie miała pojęcia jak się do tego zabrać. Usłyszał jak cicho wymawia jakieś słowa w nieznanym mu języku. Cała jej drobna postać umazana była w ciemnej, tętniczej krwi. Jeszcze przed chwilą elegancko upięte włosy, teraz opadały niesfornie wyślizgując się ze spinki, zasłaniając dziewczynie większość twarzy. Jay zobaczył w jej karmelowych oczach łzy. Chciał podejść, ale zdał sobie sprawę, że nie może się nawet poruszyć. Co tam się do cholery działo? Młoda sarna leżała przed dziewczyną, wijąc się w ostatnich, konwulsyjnych drgawkach. Emi wyjęła z torby jakieś naczynie. Przyłożyła je do otwartej rany na ciele zwierzęcia. Napełniło się krwią. Uniosła je do ust i po wyszeptaniu kilku słów zaczęła pić. Krew, czerwoną strugą spływała jej po brodzie. Składała ofiarę leśnym duchom, a sama była jednym z nich.

Jay próbował się szarpać w niewidzialnych więzach, ale nic z tego. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Powiał silny wiatr. Na zamglonej polanie pojawiły się jakieś cienie. Otoczyły dziewczynę ciasnym kręgiem. Powiał od nich nieprzyjemny, przenikliwy chłód. Chłopak zauważył też coś innego. W cieniu drzew, po drugiej stronie polany, kryły się niewielkie postacie. Były zamglone i przezroczyste. Jay wiedział kim są. To duchy dzieci, o których mówiła Emi. Bystry wzrok Illi'andin pozwolił mu, mimo panującej w lesie ciemności, zobaczyć wszystko ze szczegółami. To wcale nie był przyjemny widok. Dzieci, wszystkie co do jednego, nosiły ślady przeróżnych obrażeń. Od wbitych w ich serca noży po sine pręgi od szubienicy. One nie umarły same. Wszystkie, z premedytacją, zostały oddane w ofierze złym duchom.

Porywy wiatru ustały. Polanę rozświetliło jasne, srebrzyste światło niewiadomego pochodzenia. Otaczające Emi postacie zawyły. Dzieci pojedynczo lub parami wychodziły spomiędzy drzew. Kiedy tylko ich niewielkie, zmasakrowane, eteryczne ciała dotknęły światła, rozpływały się w srebrzystą mgłę i odlatywały ku niebu.

Jay nie wiedział ile czasu minęło, ale jemu wydawało się, że upłynęła cała wieczność. W końcu otaczające dziewczynę cienie zaczęły się rozpływać, a po chwili Emi na polanie została sama, z martwą sarną u swych stóp. Chłopak zobaczył rozpacz w jej karmelowych oczach, ściekające po bladych policzkach łzy. Przypomniał sobie, jak nie mogła przebywać w miejscu, w którym wyczuwała śmierć. Jak wiele, to co zrobiła, musiało ją kosztować?

Uwolniony z magicznych więzów natychmiast rzucił się ku dziewczynie. Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem. Uklęknął przy niej. Otoczył ją ramionami. Dopiero wtedy się rozpłakała. Całował jej włosy, policzki po których spływały słone łzy, nie zwracając uwagi na to, że brudzi się krwią martwego zwierzęcia. Tuliła się do niego, jak mała dziewczynka. Jej ciało drżało. Całym sobą pragnął coś dla niej zrobić, nie miał tylko pojęcia co.

Przez to, że myślał tylko o Emi, stracił swoją zwyczajową czujność. Płonące w mroku oczy, zobaczył dopiero, kiedy były tuż przy nich. To był olbrzymi pająk! Dziewczyna w jego ramionach nawet nie drgnęła więc i on się nie poruszył. Do pająka dołączył drapieżny, drzewny kot. Po chwili pojawiły się też niedźwiedź i lis. Nie atakowały, nie wykonywały żadnych agresywnych ruchów. Wpatrywały się w martwą, leżącą na polanie sarnę. Zwierząt przychodziło coraz więcej, aż w końcu cała polana zapełniła się drapieżnymi stworzeniami, które w żadnym wypadku nie powinny ze sobą koegzystować. Lis podszedł do martwej sarny i zaczął ostrymi zębami wydzierać kawałki mięsa, nie zjadał ich jednak, tylko porzucał na trawie. Po kolei podchodziły do nich inne drapieżniki. Jay zrozumiał. W ten sposób ofiara dziewczyny nie szła na marne. Niechętnie wypuścił ją z objęć, a sam przemienił się w wilka. On też chciał wziąć w tej ceremonii udział. Drapieżne stworzenia zjadały, każdy swoją porcję mięsa, a potem odchodziły w mrok. Na koniec na polanie zostali jedynie Emi, wielki szary wilk i olbrzymi pają.

Włochaty stwór podszedł do dziewczyny, a ona delikatnie dotknęła jego skłębionego futra.

- Dziękuję – wyszeptała cicho, a potem i on się oddalił, zabierając ze sobą to co zostało z martwej sarny.

Jay na powrót przybrał swoją ludzką postać. Podniósł czarodziejkę z trawy delikatnie tuląc w ramionach i wzbił się w powietrze. Wylądował nad ich wspólnym, leśnym jeziorem. Posadził dziewczynę na trawie. Zdjął z siebie zakrwawione ubranie, a potem ją zaczął rozbierać. Nie protestowała. Patrzyła przed siebie, jakby nic nie widziała, jakby nic jej już dłużej nie obchodziło. Jay zaniósł ja do ciepłej wody i obmył z krwi. Przylgnęła do niego mocno, wtulając twarz w jego ramię.

- Już po wszystkim, wystarczy tego rozpaczania – mruknął.

Dziewczyna podniosła na niego swoje karmelowe, lśniące od łez, pełne smutku oczy.

- Gdybym chociaż wiedziała, czy mi się udało – szepnęła cicho.

Jaya zamurowało. Był tam i widział co się działo. Jak ona mogła pomyśleć, że nie wyszło? Czyżby...

- Emi – powiedział łagodnie – nie widziałaś otaczających cię duchów?

Dziewczyna zamrugała.

- Jakich duchów? – spytała zaintrygowana.

- Co się według ciebie wydarzyło na polanie? – zaczął dociekać patrząc jej w oczy.

- Przywabiłam do siebie sarnę – powiedziała niechętnie, chciała spuścić wzrok, ale on jej na to nie pozwolił. – Potem ją zabiłam i odprawiłam rytuał. A potem pojawiłeś się ty i moi przyjaciele. No i zabrałeś mnie tutaj. To wszystko.

- W takim razie nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cała reszta imprezy cię ominęła – mruknął tuląc ją do siebie czule.

Zabrał ją z wody. Posadził na trawie, otulając najpierw swoją, w miarę czystą koszulą, a potem silnymi ramionami. Oparła się o jego tors, zamykając oczy.

- Opowiesz mi? – poprosiła.

- Dookoła ciebie było pełno cieni – powiedział cicho – otaczały cię, a ja nie mogłem się nawet poruszyć. Potem pojawiły się duchy dzieci i jasne, zalewające całą polanę światło. One szły do tego światła, a potem rozpływały się we mgle i ulatywały ku niebu – Jay postanowił, że oszczędzi jej nieprzyjemnych szczegółów. - To było coś niesamowitego, Emi.

Dziewczyna spojrzała na niego zaniepokojona. Nie była pewna, jak zachowałaby się, gdyby ona sama to wszystko mogła dostrzec.

- Więc udało mi się zrobić, to co trzeba – wyszeptała, uśmiechając się smutno. – Jay, nauczysz mnie zabijać? – poprosiła cicho.

Chłopak zakrztusił się własną śliną. To było coś, czego nigdy nie spodziewał się od niej usłyszeć.

- Od zabijania masz mnie – warknął.

Pokręciła głową.

- Nie, nie rozumiesz – powiedziała drżącym głosem. – Gdybym wiedziała jak się do tego zabrać, nie musiałabym jej dzisiaj zadawać tyle bólu - szepnęła. – Jay, błagam... Jeżeli jeszcze kiedykolwiek będę musiała coś takiego zrobić, to wolę być przygotowana. Pokażesz mi jak to się robi? Proszę...

Czarnoskrzydły westchnął. Na twarz przywołał leniwy, arogancki uśmiech.

- Nauczę cię – powiedział spokojnie – ale jeżeli jeszcze raz czegoś takiego spróbujesz, to osobiście przyłożę ci w tyłek - zagroził. – Od zabijania masz mnie – powtórzył stanowczo.

Uśmiechnęła się do niego. Pocałowała go delikatnie. Położył się na trawie, tuląc ją w swoich ramionach. Po krótkiej chwili jej oddech zwolnił, stał się rytmiczny i spokojny. Usnęła w jego objęciach. Jay jeszcze długo wpatrywał się w śpiącą przy nim dziewczynę wdychając jej cudowny, upojny zapach. Spanie w Anduriańskiej Puszczy nie było dobrym pomysłem, a on, za jej bezpieczeństwo był gotowy zapłacić każdą cenę. W końcu jednak i jego po ciężkim dniu, zmorzył lekki, ale pokrzepiający sen.

Rozdział XVIII

Obudzili się dopiero koło południa. Niechętnie rozstali się na skraju lasu, wiedząc, że spotkają się za kilka godzin, na wymianie międzyszkolnej, tym razem, w Białym Pałacu. Emi miała szczerą nadzieję, że ich nauczyciele zaplanowali coś ciekawszego od historycznej propagandy. Nie lubiła się nudzić.

Jeszcze zanim zdążyła wejść do siebie do pokoju, w korytarzu dopadł ją Andre. Chwycił ją mocno za ramiona, stanowczo zatrzymując w miejscu. W jego karmelowych oczach aż gotowało się z wściekłości, zobaczyła w nich jednak też strach i to kazało jej milczeć.

- Gdzieś ty była?! – warknął na nią obrzucając ją od góry do dołu wrogim spojrzeniem.

Miała na sobie ciasne, brązowe, pobrudzone krwią spodnie i czarną, za dużą na nią koszulę Jaya. Nie miała pojęcia jak wytłumaczy to bratu.

- W lesie – mruknęła cicho.

- Przez całą noc?! – spytał niedowierzająco wściekłym głosem.

- Tak – odpowiedziała szeptem.

- Z kim?! – syknął na nią.

- To bez znaczenia – westchnęła.

Wiedziała, że cokolwiek mu powie i tak będzie miała kłopoty, nie miała jednak zamiaru narobić problemów także Jayowi. Andre zazgrzytał zębami.

- W trakcie balu przybiegł do mnie panicznie przerażony Jasper, mówiąc, że groził ci jeden z tych psów! Potem zniknęłaś. Nigdzie nie mogłem cię znaleźć! Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałem – krzyczał chłopak. – A ty mi teraz mówisz, że „to bez znaczenia"?!

- Przepraszam – szepnęła, spuszczając wzrok. Nawet nie pomyślała o tym, że może zaniepokoić brata. – Rzeczywiście przyczepił się do mnie jeden chłopak Illi'andin, ale mój przyjaciel go odgonił. Potem musiałam załatwić pewną sprawę – westchnęła.

- W puszczy?! – wydarł się na nią.

- Andre, uspokój się – poprosiła. – Nie rób przedstawienia dla całej szkoły...

Syknął wściekle, ale posłuchał. Zaprowadził ją do jej pokoju, nie odstępując siostry na krok. Stanął przy drzwiach, podczas gdy ona zaczęła przebierać swoje rzeczy w poszukiwaniu czystego ubrania.

- Nie wiem co robiłaś i nie chcę wiedzieć – powiedział siląc się na obojętny ton. – Ale nigdy więcej nie pójdziesz już do tego pieprzonego lasu, a po zakończeniu wymiany, nigdy nie będziesz miała już kontaktu z żadnym, przeklętym Illi'andin i ja tego dopilnuję.

Wojna z bratem, tylko tego mi brakowało, pomyślała Emi. Nie miała jednak pojęcia w jaki sposób przekonać go do swoich racji, a z wycieczek do puszczy i kontaktu z Jayem i Damienem, na pewno nie zamierzała zrezygnować.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Tym razem Jay także nałożył koszulę. Nie chciał, żeby Emi zobaczyła ślady po razach, które dostał za to, że nie przyszedł na trening. Był pewien, że dziewczyna zacznie się o to obwiniać. Stał razem z Damienem i grupą innych Illi'andin w jednej z sal Białego Pałacu, słuchając przemówienia pani dyrektor. W pomieszczeniu, poza Aną, nie było żadnej innej dziewczyny, która towarzyszyła w Czarnej Wieży któremuś z wojowników Illi'andin. Jay doskonale wiedział dlaczego. Zastąpiły je nowe, niczego nieświadome czarodziejki. Tu dalej trwała, mniejsza, ale równie okrutna wojna.

Kiedy pani Rosenberg, starsza, surowo wyglądająca kobieta, o lekko szpiczastym nosie, skończyła przemówienie, Emi podeszła do nich z radosnym uśmiechem. Miała na sobie kraciastą mini spódniczkę i czarny, opięty top. Jak, od kiedy tylko wszedł do sali, nie mógł oderwać od niej wzroku. Teraz, zawstydzony, zdał sobie sprawę, że po prostu się na nią gapi. Dla niego, po prostu mogły nie istnieć żadne inne dziewczyny.

- Damien, czy teraz jesteś usatysfakcjonowany moim strojem? – spytała rozbawiona, na powitanie.

Blondyn przyjrzał się jej uważnie. Uśmiechnął się drwiąco.

- Mnie się podoba, ale myślę, że powinien być odrobinę mniej wyzywający, bo Jay zaraz będzie zbierał szczękę z podłogi – mruknął mściwie.

Czarnoskrzydły zagotował się w środku, ale wiedział, że jego przyjaciel mówił prawdę. Do tego czuł piekielną zazdrość, że to nie dla niego tak się ubrała. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo dyrektorka rozesłała ich do pokoi i chcąc nie chcąc, zupełnie nieszczęśliwy, powędrował za Aną.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pokój Emi był niewielki, ale bardzo przytulny. Białe meble były pomalowane w niebieskie kwiaty, a łóżko przykryte podobnie zdobioną narzutą. Pod jedną ze ścian stała szafa i duże lustro, pod drugą natomiast zgrabne biureczko i wygodne krzesło z wysokim oparciem. Nie były to przestronne, bogate komnaty Damiena, ale Emi bardzo lubiła swój maleńki pokój. Usiadła na łóżku tuż obok chłopaka, obdarzając go promiennym uśmiechem.

- Przywiozłem coś dla ciebie – mruknął uśmiechając się do niej leniwie.

Odgarnął dziewczynie włosy i delikatnie zapiął na jej szyi cieniutki łańcuszek z misternie wykonanym wisiorkiem w kształcie liścia. Emi przyjrzała się pięknemu przedmiotowi. Jej oczy zalśniły.

- Damien, jest śliczny – szepnęła wzruszona. – Dziękuję.

Położyła chłopakowi głowę na ramieniu, tuląc się do niego. Blondyn wplótł palce w jej włosy, przyciągnął do siebie dziewczynę i delikatnie pocałował. Odskoczyła od niego gwałtownie, szeroko otwierając z przerażenia oczy.

- Wiedziałem, że to nie będzie takie proste – westchnął, kładąc się bokiem na łóżku.

Głowę oparł na łokciu, przyglądał się skulonej postaci Emi.

- Damien, ja nie mogę... - zaczęła cicho - poza tym, przecież ty...

- Dla ciebie zrobię wyjątek – mruknął wpatrując się w nią uważnie. – Nie kochasz mnie? – spytał.

- Jesteś moim przyjacielem – jęknęła. – Kocham cię jak brata. Nic więcej nas nie łączy... Jay... Damien, on jest... - zdziwiła się jak trudno jej to powiedzieć. - To jego...

Gwałtownie usiadł. Przyciągnął ją do siebie. Położył rękę na jej ustach.

- Nic więcej już nie mów – rozkazał stanowczo. – Próbowałem, za wszelką cenę próbowałem – szepnął gorączkowo, tuląc ją do siebie. – Naprawdę, uwierz mi, ja też kocham Jaya, ale nic nie jestem w stanie na to poradzić! – w jego głosie pojawiła się nutka bólu i wściekłości.

Zabrał rękę z twarzy zdumionej dziewczyny. Wyjął z kieszeni złożoną starannie kartkę. Podał jej. Nosiła na sobie ślady wielokrotnego czytania. Odsunął się od niej i położył oparty na łokciu, obserwując ją uważnie. Jego twarz stała się obojętną maską, ale w oczach miał niemalże nieuchwytny, tajemniczy smutek.

Emi rozłożyła kartkę. Już po pierwszej linijce rozpoznała charakterystyczne pismo własnego ojca. Wyraz zdumienia na jej twarz zastąpiły ciekawość i konsternacja. Z każdą przeczytaną linijką jej oczy powiększały się coraz bardziej. Nie rozumiała. To był układ, pomiędzy jej rodzicami, a ojcem Damiena. Traktat pokojowy miał wiele warunków, a to o czym oni pisali, było właśnie jednym z nich. Emi spojrzała zszokowana na blondyna. List wypadł jej z ręki.

- Nie! – wyszeptała.

- Wiem, mnie też się to nie podoba – mruknął przewracając się na plecy. – Miałem nadzieję, że się we mnie zakochasz, wtedy nigdy nie musiałabyś o tym wiedzieć.

- Damien, ale jak? Dlaczego? – spytała niepewnie, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.

- Chodź do mnie – westchnął, a ona położyła się przy nim. Objął ją ramieniem. – Widzisz, to bardzo proste... Niezbyt obiecująca, młoda czarodziejka, kompletnie bez talentu. – Jego słowa sprawiły jej przykrość. Spojrzała w jego głębokie, niebieskie oczy. – Nie patrz tak na mnie – mruknął – mówię ci jak oni to widzą, tylko my wiemy, że jest inaczej – uśmiechnął się do niej smutno. – W każdym razie niepotrzebna nikomu do niczego córka i nieposłuszny, krnąbrny syn, nad którym nie da się zapanować. Wymyślili idealny sposób, żeby się nas pozbyć, a na dodatek staliśmy się dzięki temu „przydatni".

- Na kiedy zaplanowali nasz ślub? – zapytała cichutko, tuląc się do niego mocniej.

- Ma odbyć się pod koniec lata – odpowiedział niechętnie.

- Doskonale, więc mamy przynajmniej cztery miesiące, żeby cos z tym zrobić – odezwała się buntowniczo.

Rozdział XIX

Damien był zły, ponieważ Emi nie rozumiała. Nie miała pojęcia jak wielką krzywdę robi Jayowi. Zbyt dobrze znał swojego przyjaciela. Gdyby dziewczyna po prostu go olała, nie byłoby z nim tak źle, ale jeżeli dowie się, że Emi zwyczajnie nie ma wyjścia i sama jest nieszczęśliwa... Damien nawet nie chciał myśleć o tym, jak będzie czuł się Jay. Nie zamierzał, po prostu nie mógł tego tak zostawić, nawet jeżeli Emi będzie miała go za to znienawidzić.

Chłopak podszedł do okna, przeciągnął się leniwie. Dziwnie było mieszkać w pałacu, w którym nie ma służby i wszystko trzeba robić samemu. Jeszcze bardziej niezwykłą rzeczą był fakt, że miał jeść we wspólnej jadalni, razem ze wszystkimi. Uśmiechnął się wyglądając na zewnątrz. Mimo zmiany otoczenia, Illi'andin nie porzucili swoich treningów. Walczyli teraz na placu, obserwowani przez stadko zachwyconych czarodziejek. Nie zdziwił się wcale, że to Jay wydaje rozkazy. Wychwycił też niechętne spojrzenia stojących pod zadaszoną częścią placu magów. Dla nich ciągle byli wrogami. Damien wiedział, że to, tak naprawdę jedyne słuszne podejście, zdawał sobie też jednak sprawę, że sojusz był i jest konieczny, dla obu ras.

Usiadł na łóżku, przy ciągle śpiącej Emi. Jej brązowe włosy rozsypały się po błękitnej poduszce, do której się przytulała. Wyglądała uroczo, jak mały, roztrzepany kociak. Mimo wszystko cieszył się, że to właśnie na nią wypadło. Nie był wcale pewien, jak długo inna dziewczyna pożyłaby w jego obecności. Gdyby tylko nie Jay... Czarodziejka otworzyła oczy. Uśmiechnęła się do niego na powitanie. Naprawdę lubił ten jej dziecięcy, promienny uśmiech.

- Wyspałaś się? – zapytał uprzejmie, starając się by jego wypracowany głos brzmiał jednocześnie niedbale i uwodzicielsko.

- Aha – mruknęła przeciągając się i siadając. Zerknęła za okno. Spostrzegła trening Illi'andin. – Skoro nie chce, żebym była przy ich ćwiczeniach, to po jakie licho robi je pod moim oknem – westchnęła rozbrajająco.

- Zero konsekwencji – roześmiał się Damien. – Czemu Jay nie chciał, żebyś oglądała treningi?

- Stwierdził, że go rozpraszam – powiedziała skonsternowanym tonem dziewczyna, zawstydzona spuszczając wzrok. – Podobno przeze mnie obrywa...

Blondyn przełknął ślinę. Poczuł palącą zazdrość. Szybko przywołał na twarz wyuczony, leniwy, arogancki uśmiech.

- Czasem należało by mu się lanie – odpowiedział wesoło.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pierwsze śniadanie Illi'andin w Białym Pałacu było wielkim wydarzeniem. Przyciągali uwagę całej szkoły. Emi zauważyła, że niektórzy czarodzieje patrzą na chłopaków z nieskrywaną nienawiścią. Jednym z nich był jej starszy brat Andre. W pewnym momencie napotkał wzrok Damiena. Zdziwiła się, gdy jego harde, odważne spojrzenie, natychmiast uciekło w inną stronę, jakby się czymś spłoszył. Blondyn uśmiechnął się z satysfakcją. Emi nie miała pojęcia, co jest pomiędzy nim, a jej bratem, ale miała zamiar się tego jak najszybciej dowiedzieć.

Dziewczyna siedziała jak na szpilkach. Tego ranka, tak naprawdę, czekała tylko na jedną osobę, a jego jak na złość nie było. W końcu pojawił się w sali jadalnej, kłócąc się o coś zażarcie z Aną. Emi, dużym wysiłkiem woli, odgoniła od siebie uczucie zazdrości. Bolało ją, że to właśnie Ana, a nie ona sama, spędzi z nim w Białym Pałacu, każdą wolną chwilę. Jay usiadł koło niej uśmiechając się szelmowsko. Miała ochotę go pocałować. Wiedziała, że nie może. Nie tutaj, nie na oczach brata. Poczuła przyjemny dreszcz, kiedy ich ramiona na chwilę się zetknęły. Tak bardzo potrzebowała jego bliskości! Szczerze liczyła na to, że uda im się wspólnie wymknąć do lasu. Chciała, choć przez chwilę, być sam na sam z Jayem.

- Jay, czemu nie chcesz się zgodzić? – zapytała płaczliwie, siedząca naprzeciwko Ana.

- Bo to bez sensu! – warknął na nią. – Nie i już!

- Na co nie chcesz się zgodzić? – zainteresowała się Emi.

- Ta idiotka wymyśliła, że będziemy trenować razem z „chętnymi" czarodziejami, pokazując im naszą sztukę walki – syknął wściekle.

- Wcale nie ja to wymyśliłam! – oznajmiła zdenerwowanym głosem Ana. – To chłopaki o to poprosili!

- Czemu uważasz, że to głupie, Jay? – zapytała cicho Emi.

Jego twardy wzrok odrobinę złagodniał, kiedy spojrzał na nią.

- Są za słabi, dostaną niezłego łupnia, a nam się za to oberwie - mruknął. – Poza tym nie powinno się zdradzać swoich technik przed wrogiem.

Ana spojrzała na niego zmieszana. Najwyraźniej ona nie usłyszała od niego takiego rzeczowego i prostego wyjaśnienia. Emi wzruszyła ramionami.

- W takim razie uprzedźcie ich na co się piszą – uśmiechnęła się do niego – i zróbcie to za zgodą któregoś z nauczycieli. W najgorszym wypadku to wy będziecie mieli rozrywkę.

Jay zazgrzytał zębami. Obrzucił teraz i ją wściekłym wzrokiem.

- Pomyślę nad tym – mruknął niezadowolony, że nie przyjęła jego strony.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po śniadaniu rozpoczęły się zajęcia. Znacznie ciekawsze niż te w Czarnej Wieży. Opowiadali sobie nawzajem o swoich zwyczajach i kulturze, pokazywali co potrafią, a potem Illi'andin zwyczajnie uczestniczyli w zajęciach czarodziei. Po południu Emi wymknęła się do lasu. Jay już tam czekał. Uśmiechnął się do niej na powitanie, a ona po prostu wpadła mu w ramiona. Natychmiast ją od siebie odsunął. Spojrzała na niego pytająco.

- Nie lubię, kiedy tak pachniesz – powiedział cierpko.

- Jak? – nie zrozumiała dziewczyna.

- Nim – odpowiedział prosto. – Nawet nie wiesz jak jestem piekielnie zazdrosny – westchnął, przyciągając ją do siebie z powrotem.

Rozłożył czarne jak noc skrzydła i wzbił się w powietrze, tuląc dziewczynę w swoich ramionach. Po cudownym, jak na gust Emi, zdecydowanie zbyt krótkim, locie, znaleźli się na swojej polanie. Kiedy tylko ich stopy stanęły na miękkiej trawie, dziewczyna oplotła ramionami szyję Jaya. Pocałowała go w usta. Zachłannie odwzajemnił jej pocałunek. Zaborczym gestem przyciągnął czarodziejkę bliżej. Nie potrafili się od siebie oderwać. Nie chcieli. Przez krótką chwilę, wbrew temu, co ustalili z Damienem, Emi zamierzała mu o wszystkim powiedzieć. Jednak, kiedy tylko spojrzała w jego bursztynowe oczy, zmieniła zdanie. Załatwią to sami, nie ma potrzeby go niepokoić. Poza tym nie była pewna w jaki sposób mógłby zareagować.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre wpadł do pokoju swojej siostry jak oszalały. Był sam. Na wpół leżący na łóżku Damien obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Czarodziej spurpurowiał na twarzy. Jego karmelowe oczy płonęły.

- Gdzie ona jest?! – warknął.

Blondyn uśmiechnął się leniwym, aroganckim uśmiechem.

- Jeżeli mówisz o Emi, to nie mam pojęcia – mruknął zupełnie spokojnie.

Jego głos był aksamitny i miękki. Brzmiał jak pieszczota.

- Widziałem jak wychodziła z tym, z tym... - Andre trząsł się ze złości.

- Pewnie masz na myśli mojego przyjaciela – Damien specjalnie podkreślił ostatnie słowo – Jaya? W takim razie na pewno są w lesie – stwierdził obojętnie.

- W puszczy?! – karmelowe oczy Andre się rozszerzyły. – Czemu ona tam ciągle chodzi? – spytał wzdychając. – Czy nie wie jakie to niebezpieczne?!

Wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Usiadł przy biurku Emi. Pochylił głowę wpatrując się we własne dłonie.

- Nie martw się o nią – mruknął ciągle beznamiętnym głosem Damien, odkładając na pościel, grzbietem do góry, czytaną właśnie książkę. – Z Jayem jej tam nic nie grozi, nie sądzę, żeby w tym lesie był groźniejszy drapieżnik niż on.

- To też mnie niepokoi – westchnął cierpiętniczo Andre. – Czy nie mógłbyś jej...

- Nie – uciął stanowczo blondyn.

- Tak myślałem, ale warto było spróbować – mruknął Andre, nie podnosząc wzroku ze swoich kolan. – Jesteś pewien tego swojego „przyjaciela"? – zapytał z obrzydzeniem niemal wypluwając ostatnie słowo.

Damien prychnął. Z trudem powstrzymał się od gorzkiego śmiechu.

- Jestem – oznajmił tylko w odpowiedzi.

Dopiero teraz Andre podniósł wzrok. Wstał. Spojrzał pełnymi bólu oczami na podpartego na łokciu chłopaka.

- Więc mam nadzieję, że się nie mylisz – powiedział sucho, odrobinę łamiącym się głosem, a potem gwałtownie otwierając drzwi, wyszedł z pokoju

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Pływali w jeziorze, tulili się do siebie, rozmawiali. Do późnej nocy leżeli na trawie wpatrując się w gwiazdy. Jay był absolutnie szczęśliwy. Niczego więcej w życiu nie potrzebował. Żałował, że nie mogą na stałe zamieszkać w lesie. Tylko on i Emi. Ta dziewczyna była spełnieniem jego marzeń. Jedyną osobą, poza Damienem, która znaczyła coś więcej dla chłopaka. Nie tylko ją kochał, ale czuł także, że łączy ich jakaś niesamowita, tajemnicza więź.

Odwrócił się na bok, podpierając głowę na łokciu. Czuł nieodpartą potrzebę popatrzenia na Emi. Wolał ją właśnie taką, w wybrudzonej trawą tunice, z potarganymi przez wiatr włosami. Nie lubił kiedy stroiła się dla Damiena. Wydawało mu się wtedy, że przyjaciel chce z niej zrobić bezwolną lalkę. Nigdy nie mógłby na to pozwolić. On sam chciał ją po prostu taką, jaka była. Teraz wyglądała na zamyśloną.

- Jay... - zaczęła nieśmiało – tak się zastanawiam... nie wiesz skąd można wziąć próbkę narkotyków które podają Damienowi?

Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.

- Po co ci to? – spytał ostro.

- Jestem w tym dobra – szepnęła nie patrząc na niego. – Gdybym znała skład, może mogłabym jakoś zneutralizować ich działanie... W pałacowej szklarni, mamy sadzonki wszystkich ciekawych roślin z Dareshii i wiele więcej...

- Dobrze, przyniosę ci – oznajmił poważnie, odprężając się lekko. – W każdym razie warto spróbować – uśmiechnął się do niej łagodnie.

Spojrzała z czułością w jego bursztynowe oczy. Była pewna, że już zawsze będzie mogła na niego liczyć. Chłopak przygarnął ją do siebie, wtulając twarz w jej ciemnobrązowe włosy, a ona zasnęła, czując się zupełnie spokojna i bezpieczna, w jego ramionach.

Rozdział XX

Damiena coraz bardziej irytowało to, że Emi z Jayem każdego wieczora znikają w lesie. Do tego chłopak, jego zdaniem, zachowywał się jak wierny psiak. Chodził za czarodziejką dosłownie wszędzie, a na dodatek bez gadania spełniał jej życzenia. Z niesmakiem spojrzał na odbywający się na palcu trening. Illi'andin ćwiczący ramię w ramię z kilkoma odważniejszymi czarodziejami. To nie było normalne. Jeszcze bardziej zaskoczyło go to, że w całym tym żenującym przedstawieniu bierze udział Andre. Tego nigdy by się nie spodziewał.

Emi podeszła do okna przy którym stał. Damien przybrał na twarz zwyczajową maskę, ukrywając swoją irytację. Objął dziewczynę ramieniem. Trudno, będzie ją sobie musiał wychować. Na samą myśl uśmiechnął się pod nosem. Był pewien, że Emi może stać się idealna.

- Idziemy popatrzeć na dwór? – zapytał aksamitnym, kuszącym głosem.

- Obiecałam mu, pamiętasz? – obrzuciła go nieszczęśliwym spojrzeniem dziewczyna.

- Aha, ale to na oficjalnych treningach... ten tutaj zdecydowanie do takich nie należy – mruknął. – Nie chcesz zobaczyć co wyczynia twój brat? – spytał wskazując biegającą razem z innymi sylwetkę.

Emi bardzo chciała. W końcu dała się namówić Damienowi i razem wyszli na zamkowy plac, który teraz służył Illi'andin za miejsce do ćwiczeń.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Trening był bardzo forsowny, zarówno Illi'andin jak i czarodzieje dawali z siebie wszystko, ponieważ jedni chcieli popisać się przed drugimi. Andre należał do wysportowanych osób, ale nie mógł się równać, z codziennie trenującymi chłopakami Illi'andin. Zaciekle jednak walczył o swoją pozycję. Kątem oka zauważył swoją siostrę. Zazgrzytał zębami. Jak zwykle była w towarzystwie Damiena. Obejmował ją. Chciało mu się wyć. Czarnoskrzydły z którym walczył, też się na nich zagapił. Więc to był on... Andre postanowił wykorzystać swoją szansę, by choć raz drasnąć ćwiczebną bronią znacznie lepszego przeciwnika. Zdziwił się, jak łatwo mu się to udało. Illi'andin warknął. Ponownie skupił całą uwagę na swoim przeciwniku, nie dając już się więcej podejść.

Po forsownym treningu udali się na śniadanie. Andre bolały wszystkie mięśnie. Uznał, że ćwiczenia to okropnie zły pomysł, ale teraz już nie mógł się z nich wycofać. Był na to zbyt dumny. Poza tym nie zamierzał ośmieszyć się w oczach swojej siostry... i przede wszystkim w oczach Damiena.

Po drodze spotkał Roberta. Chłopak był tak samo zmarnowany jak on, miał jednak znacznie lepszy humor. Dołączyli do nich jeszcze trzej koledzy, którzy nie brali udziały w treningu. Zaczęli radośnie zachwalać odwagę przyjaciół. Nagle Andre przystanął, jak wmurowany w ziemię. Na korytarzu, samotnie, pod jedną ze ścian stał Damien. Blondyn nie zwracał na nich uwagi. Uporczywie wpatrywał się w okno. Robert trącił przyjaciela w ramię.

- Świetna okazja, żeby pokazać kto tu rządzi – mruknął z paskudnym uśmieszkiem.

Koledzy roześmieli się. Podeszli do samotnie stojącego przy oknie chłopaka Illi'andin. Dopiero wtedy odwrócił się. Spojrzał na nich obojętnie.

- Czego chcecie? – zapytał znudzony.

Andre dobrze znał tę wystudiowaną minę. Zbyt dobrze. W błękitnym oczach Damiena czaił się jednak niepokój. Zdawał sobie sprawę, że chłopak, jak dobry by w swojej sztuce nie był, z całą piątką nie ma najmniejszych szans.

- Oh, mamy zamiar się zabawić – oznajmił zadowolony z siebie Robert.

Blondyn przeczesał palcami przydługie włosy. Popatrzył na nich zimnym, niechętnym wzrokiem, który na chwilę dłużej zatrzymał się na karmelowych oczach Andre. Potem nagle wykonał ruch, zaczął wypowiadać słowa. Nie był jednak wojownikiem. Brakowało mu szybkości i siły walczących Illi'andin. Wyższy od niego i masywniejszy Robert przygniótł go do ściany. Zatkał mu dłonią usta. Dookoła chłopaka zaczęły pojawiać się czarne cienie, domena czarodzieja nocy. Reszta chłopaków podeszła bliżej. Na ich twarzach gościły drwiące, zadowolone z siebie uśmiechy. Andre wreszcie zdołał się poruszyć. Zacisnął pięści.

- Zostawcie go – powiedział rozkazującym głosem – jestem zmęczony i głodny. Idziemy na śniadanie.

- Wymiękasz? – zadrwił Robert. – Jeszcze nawet dobrze nie zaczęliśmy.

Skinął głową. Jeden ze stojących obok chłopaków kopnął trzymanego przez niego Damiena kolanem w brzuch. Blondyn zgiął się w pół. Robert przytrzymał go brutalnie nie pozwalając mu upaść. Nagle między nimi stanęła ściana ognia. Robert, chcąc nie chcąc, puścił chłopaka. Syknął z bólu odskakując. Ogien ogarnął Damiena, ale najwyraźniej go nie parzył. Koledzy spojrzeli niedowierzająco na Andre. Karmelowe oczy płonęły. Nie spojrzał na nich. Nie spojrzał też na blondyna. Odwrócił się i zaczął iść korytarzem.

- Ruszcie się – rzucił zza pleców. – Powiedziałem, że jestem głodny.

Zaskoczeni, nie mogąc uwierzyć w to co się stało, ruszyli za Andre w stronę jadalni. Dopiero kiedy zniknęli za rogiem, trawiący korytarz, magiczny ogień, zgasł.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien oparł się plecami o zimną ścianę, osuwając na podłogę. Z trudem oddychał. Bolał go brzuch, jego ciało nie przywykło do przemocy fizycznej. Do tego zdziwiło go zachowanie Andre. Po tym co mu zrobił... kto mógłby się spodziewać... Po dłuższej chwili wstał. Wyjrzał przez okno. Jaya i Emi już tam nie było. Zacisnął wargi w wąską, białą linię, na samo wspomnienie o tym, jak się obściskiwali, schowani w cieniu rozłożystego orzecha. Stracił cały apetyt. Powoli, z dumnie uniesioną głową, wrócił do pokoju. Położył się na łóżku dziewczyny. W powietrzu, jego własny zapach mieszał się z zapachem Emi i Jaya. Była to dziwna, pobudzająca zmysły mieszanka. Westchnął. Dłużej już nie mógł czekać. Musiał zrobić coś, żeby to wszystko się skończyło i wiedział, że zrobi to dzisiaj.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ana z ponurą miną wracała z zajęć. Co ta dziewczyna w sobie takiego ma? Dlaczego wszyscy się tak bardzo nią interesują? Proste brązowe włosy miała zawsze w nieładzie, karmelowe oczy były zbyt duże, a jej twarz była niemal twarzą dziecka. Dlaczego ona? Ana całą sobą nienawidziła Emi. Była o nią tak cholernie zazdrosna! Jednocześnie miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo przecież dziewczyna nigdy nic złego jej nie zrobiła, a wręcz przeciwnie, mimo, że trochę dziwna, zawsze była dla niej miła i pomocna. Teraz, kolejny wieczór z rzędu, zniknęła zaraz po zajęciach, w towarzystwie Jaya. Chłopak był w nią zapatrzony jakby była gwiazdą. Dla Any, to że ją tak traktował, było nie do zniesienia. No i jeszcze Damien... Cudowny, przystojny, o głębokich niebieskich oczach i jasnych, układających się w coś, co można było określić jedynie mianem artystycznego nieładu, włosach. On także wydawał się biegać za Emi. Może nie aż tak jawnie i w nachalny sposób, jak Jay, ale jednak... Czy ta dziewczyna nie mogła między nimi wybrać?! Musiała mieć ich obu?

- Cześć – usłyszała tuż za plecami, miękki, aksamitny tenor. Ten głos... w jej głowie rozbrzmiewał jak najczulsza pieszczota. – Jesteś zajęta? – spytał delikatnie.

- Nie, czemu pytasz? – nawet gdyby była, nigdy w życiu by się do tego nie przyznała, nie w takiej chwili.

Ana nie była jakąś niesamowitą pięknością, ale niczego jej nie brakowało. Głęboko też wierzyła we własną urodę i osobowość. Uważała się za niepowtarzalną i wyjątkową. Dziwne więc było dla niej, kiedy jakiś chłopak uparcie jej nie chciał, a nie w momencie kiedy wyraził zainteresowanie. Podszedł bliżej. Niewinnym gestem dotknął jej ramienia. Przez całe ciało dziewczyny przeszedł przyjemny dreszcz. Poczuła jak jej oddech przyspiesza.

- Nudzę się – mruknął uśmiechając się do niej kusząco. – Może spędzimy trochę czasu razem?

Dziewczyna zatrzepotała długimi rzęsami, oszołomiona jego uwodzicielskim uśmiechem. Niedbale objął ją ramieniem.

- Chodźmy do mojego pokoju – zaproponowała odrobinę zbyt szybko, bojąc się, że to tylko sen i, że zaraz się z niego obudzi.

On jednak najwyraźniej tego nie zauważył, albo udawał, że nie widzi.

- Prowadź – mruknął.

Wydawał się być z jej propozycji naprawdę zadowolony. Przeszli długim korytarzem Białego Pałacu, do sypialni czarodziejek. Ana otworzyła pomalowane na biało drzwi i zaprosiła chłopaka do środka. Usiadł na gładko zaścielonym łóżku. Przeczesał palcami jasne włosy. Spojrzał na nią uśmiechając się leniwie. Dziewczyna pragnęła zatonąć w tych głębokich, niebieskich oczach.

- Na co masz ochotę? – zapytała błagając w duchu o jakiś genialny pomysł, ostatnim czego chciała, to okazać się nudną.

- Jeszcze nie wiem – mruknął. – Może koło mnie usiądziesz? – zaproponował.

Ana posłuchała. Jej serce biło jak oszalałe. Delikatnie odgarnął z policzka włosy dziewczyny. Przysunęła się do niego bliżej. Jego twarz znalazła się przy jej twarzy, usta przy jego ustach. Pocałował ją, a ona poczuła, że się rozpływa. Nigdy jeszcze nie przeżyła niczego tak cudownego! Delikatnie zaczął zsuwać z jej ramion obcisłą bluzeczkę. Nie protestowała. Chciała, żeby ją rozebrał. Pragnęła być jego. Dalej nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Całował ją delikatnie i leniwie. Usiadła mu na kolanach. Ramionami oplotła szyję chłopaka. Tak! Wszystko w niej chciało śpiewać. Położył ją na łóżku, na idealnie wygładzonej, fiołkowej narzucie. Pochylił się nad nią i znów zaczął całować. Dłońmi sięgnęła do jego eleganckiej koszuli. Zaczęła rozpinać guziki. Podniósł się odrobinę, powoli od niej odsunął. Nie potrafiła powstrzymać cichego jęknięcia. Wracaj tutaj! – miała ochotę wykrzyczeć rozkazująco.

- To chcesz dzisiaj robić? – spytał przyglądając się jej uważnie.

- Tak – powiedziała, a zabrzmiało to natarczywie, błagalnie.

- Ja chyba mam inne plany – mruknął uśmiechając się arogancko. – Giń – rozkazał cicho, wyobrażając sobie w myślach, jak czyjeś silne ręce, bez trudu przetrącają kark bezbronnej dziewczyny.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien z niechęcią pochylił się nad ciałem martwej czarodziejki. Rozerwał zsuniętą z jej ramiona bluzkę. Potem zabrał się za resztę ubrania, dokańczając dzieła zniszczenia. Przy pomocy magii usunął z komnaty swój specyficzny zapach. Skorzystał z przylegającej do pokoju łazienki, żeby starannie umyć ręce. Dotykanie tej dziewczyny napawało go obrzydzeniem, starał się jednak wmówić sobie, że było naprawdę konieczne. Jeszcze tylko kilka drobnych szczegółów i może spokojnie czekać na efekty swojego przedsięwzięcia. Póki co, wszystko szło zgodnie z planem.

Rozdział XXI

W powietrzu czuć było zbliżające się lato. Poranek zapowiadał piękny, ciepły dzień. Emi uśmiechnięta wracała z lasu. Chwilami było tak cudownie! Żałowała, że niedługo miną te dwa tygodnie, które chłopcy Illi'andin spędzali w Białym Pałacu. Jay popędził wcześniej, bo nie mógł znieść widoku „swojej dziewczyny" bawiącej się z wielkim, włochatym pająkiem, jakby był małym psiakiem. Czarnoskrzydły dotrzymał danej jej obietnicy i kilka dni wcześniej, wykradł z Czarnej Wieży podawane w ramach kary narkotyki. Emi męczyła się po zajęciach, w tajemnicy przed wszystkimi rozpracowując ich skład. Po jednej z lekcji zielarstwa, przyłapała ją Annani, starsza, przygarbiona nauczycielka, o łagodnych oczach dobrej babci. Zamiast przegonić natrętną dziewczynę zaproponowała jej pomoc. Teraz praca szła znacznie szybciej i czarodziejka była pewna, że sobie z nią poradzi.

Na dzielących Czarną Wieżę i Biały Pałac błoniach panowało straszne zamieszanie. Emi przystanęła zaskoczona. Nie miała pojęcia co się dzieje. Czarodzieje rozmawiali przyciszonymi głosami. Illi'andin rzucali złowrogie spojrzenia w kierunku ludzi. Panowała złowieszcza, nieprzyjazna atmosfera. Dziewczyna wzrokiem odnalazła brata. Podeszła do niego szybkim krokiem. W pewnym jednak momencie zatrzymała się jak wmurowana. Andre rozmawiał z Damienem, a raczej wyglądało, że na niego wrzeszczał.

- To mogła być Emi! On mógł to zrobić mojej siostrze! – krzyczał patrząc oskarżycielsko na szczupłą sylwetkę arystokraty.

- Nie, nie mógł – odpowiedział spokojnie blondyn. – Emi nic nigdy z jego strony nie groziło.

- Skąd masz pewność?! – warknął Andre. – Najwyraźniej niewiele widziałeś na temat swojego „przyjaciela"! – wypluł ostatnie słowo. – Zgwałcił ją, zanim przetrącił jej kark! Rozumiesz to?! Zgwałcił ją!

- O co chodzi? – spytała Emi podchodząc do nich wolno.

Obydwaj spuścili wzrok. Patrzyli w ziemię. Żaden z nich nie chciał jej odpowiedzieć.

- Ana nie żyje – mruknął w końcu cicho Damien.

- Co?! – wykrzyknęła czarodziejka niedowierzająco. – Jak to?

- Zabił ją twój czarnoskrzydły, z którym włóczysz się po nocach – syknął na nią wściekłym głosem Andre.

Emi odsunęła się od niego. Pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć przerażającym, obłudnym słowom brata.

- Nie! – wyszeptała. – Damien, on nie mówi poważnie, prawda? – zwróciła się do blondyna, patrząc na niego błagalnie. - Co to za dziwna gra? Nie chcę brać w niej udziału!

- Emi – powiedział cicho chłopak, podchodząc do niej. Położył dłonie na jej ramionach. Patrzył jej w oczy. – Jedynym zapachem zarówno w pokoju jak i na jej ciele był zapach Jaya... Sama wiesz, jaki bywa porywczy, kiedy się zdenerwuje. Ciągle się o coś kłócili z Aną... Poza tym może czegoś potrzebował... Czegoś, czego nie chciałaś mu dać... Mógł się bać, że nie wytrzyma i zrobi ci krzywdę...

Dziewczyna spojrzała na niego lodowatym wzrokiem. Odsunęła się.

- Chyba sam nie wierzysz w to co mówisz – szepnęła. – Damien, on nie...

Andre znalazł się przy niej. Zmusił siostrę, żeby popatrzyła w jego stronę.

- Ten chłopak cię okłamywał, Emi, we wszystkim! – powiedział stanowczo. – Dodatkowo zabił niewinną dziewczynę, bo taki miał kaprys. Zostanie odpowiednio ukarany, zapomnij o nim. Tak będzie lepiej.

- Ukarany? – spytała niepewnie dziewczyna.

Damien także spojrzał pytająco na Andre. W świecie Illi'andin nie było kar za spowodowanie śmierci. Jedyne co mogło, co powinno, grozić Jayowi, to chłosta za nieposłuszeństwo.

- Hanna Rosenberg osobiście stawiła się w Czarnej Wieży, żądając sprawiedliwości. Ogłoszono, że publicznie dostanie 50 razów, a potem przez czterdzieści osiem godzin będzie dostawał narkotyk, taki sam jakim każą arystokrację – tu wymownie spojrzał na Damiena. – Kiedy będzie już po wszystkim, czarnoskrzydły nie zostanie dłużej w szkole, odeślą go na dalsze szkolenie, do jednego z odleglejszych garnizonów.

Blondyn zachwiał się na nogach. Przecząco pokręcił głową.

- To niemożliwe! – jęknął, jakby jego słowa mogły cokolwiek zmienić.

Emi wpatrywała się w brata rozszerzonymi ze zdumienia i strachu oczami. Nie Jay! Tylko nie Jay! To nie działo się naprawdę! To musiał być jakiś koszmarny, aż nazbyt realny sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre nie odstępował Emi na krok, w przeciwieństwie do Damiena, który po ich rozmowie, natychmiast gdzieś zniknął. Dla dziewczyny cały świat jakby przestał istnieć. Czy Jay naprawdę mógł to zrobić? Wszystkie dowody wskazywały na to, że tak... Ale dlaczego, przecież on... Nie wątpiła w to, że potrafiłby zabić człowieka, był jak każdy inny drapieżnik, do tej pory, szczerze jednak wierzyła, że nigdy nie mógłby zrobić tego bez powodu. Do tego, to co zrobiono z ciałem Any, przekraczało wszelkie granice.

Koło południa Emi poszła na arenę. Wyglądało na to, że na błonia wylała się tego dnia cała szkoła. Andre stanął za nią, gotowy walczyć z każdym kto śmiałby zaczepić jego siostrę. Obawiał się, że będą ją kojarzyć z czarnoskrzydłym, z mordercą i gwałcicielem. Dziewczyna stała przy murze, przypatrując się otępiała, jak Jaya wyprowadzają na plac. Chłopak stał spokojnie, jednak Emi dostrzegła, że ma zaciekły wyraz twarzy. Jego oczy płonęły, wargi zacisnął w wąską, białą linię. Coś go wyraźnie złościło. W pewnym momencie podniósł głowę, spojrzał na nią. Ich oczy się spotkały. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Jay wyrwał się strażnikom Illi'andin. Wzbił się w powietrze. W jednej chwili znalazł się przed nią. Stanął na ziemi. Złożył skrzydła. Emi spojrzała na niego przestraszonym wzrokiem. W oczach chłopaka była bezdenna rozpacz.

- Emi, nie zrobiłem tego – powiedział cicho, błagalnie. – Proszę, uwierz mi. Nic innego nie ma znaczenia, tylko to, żebyś ty mi uwierzyła.

- Jay... - zaczęła cicho, ale zasłonił ją sobą Andre.

Wyzywająco patrzył w bursztynowe oczy chłopaka.

- Odczep się od mojej siostry – wycedził słowa przez zęby.

Czarnoskrzydły nic więcej nie zdążył powiedzieć. Pochwycili go strażnicy. Poddał się bez żadnej walki. Emi bezradnie patrzyła jak zabierają go z powrotem na arenę, jak przywiązują do pręgierza. Jak wymierzają bolesne razy. Całą sobą zapragnęła znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Nie mogła zapomnieć nocy spędzonej w lesie. Tak jak każdej poprzedniej, spędzonej u boku Jaya.

Rozdział XXII

W pokoju panował półmrok. Zaszło już słońce, a on nie zamierzał się pofatygować, o to, żeby zapalić światło. Dlaczego był takim idiotą? Czemu nie wziął tego pod uwagę? Siedział skulony na podłodze, pod ścianą. Tym razem nie obchodziło go nawet to, że brudzi i gniecie ubranie. Jay... Co oni mu zrobią? To wszystko tylko i wyłącznie jego wina, a ten fakt przerażał go jeszcze bardziej.

Ktoś wszedł do pokoju. Damien nawet nie podniósł głowy, ale i tak wszędzie rozpoznałby ten kuszący, przyjemny zapach. Emi nic nie powiedziała. Podeszła do niego wolniutko. Usiadła przy chłopaku, kładąc mu głowę na ramieniu. Damien bez zastanowienia objął dziewczynę. W jej karmelowych oczach błyszczały łzy. Według planu, Jay miał zostać odwołany z Białego Pałacu i umieszczony na powrót w Czarnej Wieży, Emi miała go znienawidzić, a on sam planował ją pocieszać. W najgorszych nawet myślach, nie spodziewał się, że to dziewczyna, będzie musiała pocieszać jego.

- Damien, nic mu nie będzie, prawda? – spytała cichutko.

Zaskoczony podniósł wzrok. Nie spodziewał się, że ona martwi się o to samo co on. Nie takie były jego założenia. Teraz jednak nie potrafił nad sobą zapanować.

- Oni podali mu czarny, Emi! Czarny, rozumiesz? Chcą mu go podawać przed dwie doby! Wiesz co on robi? – dziewczyna przecząco pokręciła głową. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, karmelowymi oczami. – Dostałem go raz i nigdy więcej nie chcę! Sprawia, że ciało wszystko odczuwa tysiące razy bardziej – odpowiedział ponuro. - Zimno, gorąco, najlżejszy szept jest wtedy dla ciebie jak krzyk, a ból... Emi, po tych razach dzisiaj na placu, on tego zwyczajnie nie przeżyje!

Dziewczyna cała się trzęsła. Łzy spływały po jej bladych, porcelanowych policzkach. Spojrzała Damienowi w oczy.

- Musimy coś zrobić – oznajmiła gorączkowo. – Pomóż mi, proszę...

Blondyn roześmiał się gorzko odrzucając głowę do tyłu.

- Co niby mamy zrobić?! – warknął na nią, nie panując nad sobą. – Nawet jeżeli udałoby mi się go stamtąd zabrać, on umrze, jeżeli znajdzie się na zewnątrz. Narkotyk go zwyczajnie zabije! Nic się nie da zrobić! Po prostu nic, to już koniec, Emi.

Dziewczyna wstała. Drobne dłonie zacisnęła z całej siły w pięści, tak, że aż zbielały jej kłykcie. W karmelowych oczach płonął ogień.

- A co, gdyby nie działał? Zabrałbyś go stamtąd? – zapytała cicho, poważnym głosem.

- Gdybym widział jakąkolwiek szansę, spróbowałbym – oznajmił twardo Damien. – Nawet, gdyby znaczyło to, że sam przy tym zginę.

- Doskonale – powiedziała podchodząc do drzwi. – W takim razie spotkamy się za godzinę pod szkołą. Przygotuję antidotum – oznajmiła niemal wybiegając na korytarz.

Blondyn wpatrywał się w zamykające się za dziewczyną drzwi. Skąd? Jak? To co mówiła nie miało najmniejszego sensu, ale w zamarzniętym do tej pory sercu Damiena, pojawiła się cicha, rozpaczliwa nutka nadziei.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zbliżała się północ. Emi siedziała po środku, rozjaśnionej światłem księżyców polany, skupiając się na tym, żeby utrzymać magiczne połączenie pomiędzy sobą, a Damienem. Plan był prosty. Chłopak miał dotrzeć do Jaya, podać mu antidotum, a potem przetransportować go tutaj. Problem leżał w tym, że milion rzeczy mogło się nie udać. Emi nawet nie chciała myśleć o tym, co wtedy się stanie.

Powietrze zadrżało. Poczuła jak stworzony ich wspólnymi siłami portal uchyla się lekko. Chwilę później na trawie, kilka metrów przy niej, leżał nieprzytomny Jay. Obok czarnoskrzydłego klęczał na wpół przytomny ze zmęczenia Damien.

- Co się stało? – spytała zaniepokojona dziewczyna.

- Musiałem uleczyć jego plecy – mruknął. – To wyczerpało moje siły. Dobrze, że byłaś ze mną – westchnął.

Emi przysunęła się do leżącego na trawie Jaya. Położyła sobie jego głowę na kolanach. Delikatnie odgarnęła mu z czoła posklejane włosy. Nawet nie chciała myśleć, przez co musiał przejść czarnoskrzydły.

- Wszystko z nim w porządku? – zapytała cichutko Damiena.

- Nie wiem - westchnął blondyn podchodząc do nich. – Zobaczymy jak się obudzi. Nie mam tylko pojęcia co dalej – mruknął cicho. – Wiesz, że muszę tam wrócić...

Emi niechętnie skinęła głową. Nie odrywała wzroku od pobladłej, zmarnowanej twarzy Jaya.

- Wrócimy – powiedziała cichutko. – Obydwoje. Potem ułożymy jakiś plan.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien chodził niespokojnie w kółko, podczas gdy Emi siedziała na trawie, delikatnie głaszcząc włosy Jaya. Z nadzieją i trwogą czekali, aż chłopak się obudzi. W końcu, po prawie godzinie, otworzył bursztynowe oczy. Odbijało się w nich jasne światło księżyca, ale było tam coś jeszcze... coś przerażającego. Czarnoskrzydły jednym, płynnym ruchem zerwał się z ziemi. Ostrzegawczo warkną na wpatrującą się w niego dziewczynę. Emi ani drgnęła. Jay z niesamowitą prędkością znalazł się przy Damienie. Powalił go na trawę.

- Zwariowałeś?! – warknął na niego blondyn.

Czarnoskrzydły rzucił mu się do gardła. Chłopak z trudem trzymał go z daleka od siebie. Gdyby Jay myślał logicznie, Damien nie miałby z nim w fizycznej walce, najmniejszych nawet szans.

- Jay, przestań – jęknęła błagalnie Emi. Czarnoskrzydły odwrócił wzrok. Spojrzał na nią wrogo. – Chodź do mnie – poprosiła łagodnym tonem, wyciągając do niego ręce. Z ust chłopaka wydobył się zwierzęcy warkot. Patrzył to na nią to na Damiena. Wyraźnie się wahał. – Jay... - poprosiła cicho. Chłopak wstał, niechętnie, jak skarcony psiak, podszedł do niej. – Damien podejdź do linii drzew, tylko powoli – poprosiła cicho, tym samym łagodnym tonem. – To jego terytorium. On działa instynktownie.

Blondyn niechętnie posłuchał. Stanął na skraju lasu.

- Świetnie – mruknął Damien, obrzucając ponurym spojrzeniem Jaya, który przykucnął w gotowej do ataku pozycji, zasłaniając sobą Emi. – Dlaczego ty możesz tam być, a ja nie? – zapytał cierpkim tonem.

- Chyba uznał, że jesteś jego rywalem – odpowiedziała spokojnie dziewczyna. Spojrzała błagalnie na chłopaka. – Damien co się z nim dzieje? On nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest, czuję w nim tylko drapieżnika...

- Emi... - westchnął blondyn, pokręcił głową, odganiając od siebie ponure myśli – ten narkotyk... wydaje mi się, że jego umysł nie potrafił sobie poradzić z takim bólem...

Dziewczyna poruszyła się odrobinę. Czujne oczy Jaya natychmiast spojrzały na nią. Wyciągnęła rękę. Delikatnie dotknęła jego odsłoniętego ramienia. Potem pogładziła go po szorstkim policzku. Zamruczał. Przysunął się do niej bliżej.

- Musimy coś zrobić – szepnęła.

- Nie mam pojęcia co – powiedział Damien stanowczo, zagryzając zęby – ale coś wymyślę.

Emi skinęła głową. W jej oczach zalśniły łzy. Oplotła ramionami szyję Jaya, przytulając się do niego mocno. Zaskoczony wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem przygarnął do siebie opiekuńczym gestem.

- Wróć do mnie proszę – wyszeptała cichutko, załamującym się głosem. – Kocham cię Jay, nie możesz mnie tak zostawić. Błagam cię, wróć.

Rozdział XXIII

Damien szedł szybkim krokiem, szerokim korytarzem Białego Pałacu. Musiał tu wrócić. Potrzebował kolejnej dawki narkotyku i wiedział doskonale, że nie poradzi sobie bez następnych. Niechętnie zostawił Emi i Jaya samych w lesie. Piekielnie się o nich bał. O to, że jego przyjaciel może nieświadomie skrzywdzić dziewczynę, o to, że jakieś stworzenie może skrzywdzić jego, ale przede wszystkim obawiał się tropicieli, którzy z pewnością zostaną wysłani na poszukiwanie czarnoskrzydłego.

Ktoś zagrodził mu drogę. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył górującą nad sobą postać Andre. Brat Emi patrzył na niego wściekłym wzrokiem.

- On uciekł i nie uwierzę, że nie miałeś z tym nic wspólnego! – warknął. – Gdzie ona jest?! Gdzie moja siostra?! – pytał rozgniewanym głosem.

Damien próbował go zignorować, po prostu wymijając, Andre jednak nie dał się zbyć tak łatwo. Chwycił chłopaka za ramiona i popchnął go na ścianę. Blondyn syknął z bólu. Potem, na jego twarzy pojawił się leniwy, arogancki uśmiech.

- No dalej, pokaż na co cię stać – mruknął uwodzicielskim, aksamitnym głosem.

Andre odskoczył jak oparzony. Niechętnie, z obrzydzeniem i pogardą spojrzał na Damiena. Potem, jakby uszło z niego powietrze.

- Gdzie jest Emi? – zapytał cicho, niemal błagalnie. – Czy nic jej nie jest?

Illi'andin westchnął. Spojrzenie jego błękitnych oczu spotkało się z karmelowymi tęczówkami Andre.

- Nie tutaj – powiedział stanowczo. – Jeżeli chcesz porozmawiać, to chodźmy gdzieś indziej. W bardziej odosobnione miejsce - zaznaczył.

Brat Emi rozejrzał się po korytarzu. Byli na nim sami. Niechętnie skinął głową i ruszył w kierunku własnego pokoju, a Damien, z bardzo mieszanymi uczuciami powlókł się za nim.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien półleżał rozwalony na wygodnym, drewnianym łóżku. Znudzonym wzrokiem wodził za chodzącym niespokojnie, po własnym pokoju, Andre. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Przez spędzone z ojcem lata wyćwiczył to w sobie do perfekcji, w środku jednak wszystko się w nim kotłowało.

- Chcesz powiedzieć, że zostawiłeś moją siostrę sam na sam z mordercą?! – wrzasnął na niego Andre.

- On tego nie zrobił – powiedział cichym, spokojnym głosem Damien.

- Nie zabił jej? – syknął brunet. – Skąd masz pewność? Wszystkie dowody wskazują przeciwko niemu! To, że to twój „kochaś" raczej do mnie nie przemawia... Może mu się znudziłeś i chciał spróbować dziewczyny, tylko trochę go poniosło?

Damien prychnął rozbawiony. Do tej pory sam chciał, żeby Andre tak właśnie myślał, ale teraz, przytłoczył go czarny humor zaistniałej sytuacji. Zdecydował postawić wszystko na jedną kartę. Nie obchodziło go co myśli o nim Andre, poza tym był przekonany, że chłopak nigdy w życiu nie skrzywdzi swojej siostry.

- Jay to stuprocentowy hetero – oznajmił przypatrując się uważnie reakcji czarodzieja – który na domiar złego kocha twoją siostrę.

- Przecież mówiłeś, że jest twoim przyjacielem... - zawahał się Andre.

- Bo jest – odparł z prostotą Damien – ale nie koniecznie musi o mnie wszystko wiedzieć – westchnął.

- Tak czy inaczej to nie daje mu żadnego alibi! Co jeżeli skrzywdzi Emi? – zapytał czarodziej odwracając wzrok od blondyna.

Nerwowo splótł przed sobą ręce. Wyjrzał przez okno. Wyglądało na to, że robi wszystko, byleby tylko nie musieć patrzeć na wyciągniętego na jego łóżku Illi'andin.

- Nie skrzywdzi – powiedział uspokajająco Damien. – I to nie on zabił Anę.

- Skoro nie on, to kto?! – warknął Andre, gwałtownie odwracając się od okna.

Blondyn spojrzał mu prosto w oczy. Jego twarz była nieprzeniknioną maską. Po chwili milczenia, uśmiechnął się drapieżnym, aroganckim uśmiechem.

- Ja – oznajmił ze stoickim spokojem, nie spuszczając wzroku z karmelowych oczu Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Zaczynało świtać. Emi leżała na wilgotnym od rosy kocu. Tuż obok niej spał Jay. Czarnoskrzydły oddychał spokojnie i miarowo, ale dziewczyna była pewna, że zbudziłby się na nawet najcichszy, niepokojący odgłos. Obiecała Damienowi, że rankiem wróci do szkoły, ale nie chciała jeszcze wstawać. Poza tym nie była pewna, jak na jej odejście zareaguje Jay. Rozczesała palcami jego splątane, nieco przydługie włosy. Przytuliła się do pleców chłopaka. Była przekonana, że on wiedziałby co zrobić w tej sytuacji.

Spędziła dłuższą chwilę, po prostu wpatrując się w niego. Nie był taki cudownie, oszałamiająco przystojny jak Damien. Było w nim raczej coś dzikiego, groźnego, ale jednocześnie przyciągającego uwagę Emi. Pochyliła się nad nim. Dłonią musnęła policzek chłopaka. Pocałowała go delikatnie w usta. Otworzył oczy, spojrzał na nią. Czarodziejce przez chwilę wydawało się, że widzi błysk zrozumienia w bursztynowych oczach, ale potem czarnoskrzydły wstał, ziewnął leniwie odsuwając ją od siebie, rozłożył czarne jak noc skrzydła i wzbił się w powietrze zapewne, aby zapolować. Dziewczyna jeszcze przez chwilę siedziała na kocu, a potem, niechętnie ruszyła w kierunku szkoły, ufając, że czary których użył na Jayu, Damien nie pozwolą chłopakowi podążyć za nią.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre zakręciło się w głowie od zasłyszanych informacji. Śmierć czarodziejki, to, że ją zamordowano, nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ogarnął go jeszcze większy strach. Teraz nie bał się już tylko o Emi, ale także o to, co stanie się z Damienem, jeżeli o jego czynie dowie się ktokolwiek z zewnątrz. Całą duszą, wszystkimi myślami, pragnął nienawidzić Damiena i całym sobą zwyczajnie nie potrafił. Poczuł jak zalewa go fala złości.

- Idiota! Kretyn! – rzucił się na łóżko, potrząsając leżącym na nim chłopakiem. – Czemu to zrobiłeś?! Miałeś przynajmniej jakiś motyw czy była to po prostu kolejna z twoich chorych zabaw?!

- Przestań – rozkazał Damien, odsuwając się od niego. – Zabić Anę, tak, żeby wszyscy myśleli, że zrobił to Jay, wydawało mi się doskonałym pomysłem. W każdym razie najlepszym jaki przyszedł mi do głowy – oznajmił. – Jay miał zostać odwołany do Czarnej Wieży, Emi miała go znienawidzić, a Ana i tak była już martwa, ponieważ z tego co wiem, na wrzesień zaplanowano jej ślub z Jonathanem Brownem, a każdy wie, że to sadysta. Długo by charakteru tej dziewczyny nie wytrzymał. – Damien na chwilę przymknął oczy. – Nie przewidziałem tylko konsekwencji. Nie sądziłem, że w ten sposób go potraktują. Schrzaniłem sprawę, a sam problem w żaden sposób się nie rozwiązał.

Andre opadł na łóżko, wpatrując się w sufit. Wyglądał na zrezygnowanego.

- Skoro Jay to hetero, czemu aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby ich rozdzielić? – spytał niechętnie.

- Ponieważ miałem dosyć tej chorej sytuacji – mruknął Damien. – Nasi rodzice postanowili, że pod koniec lata mam wziąć ślub z Emily. Jay od zawsze miał zostać kapitanem straży w moim domu. Nie chciałem patrzeć jak z dnia na dzień coraz bardziej cierpi. On naprawdę ją kocha – westchnął cicho – a ja kocham jego – dodał prawie niedosłyszalnym szeptem.

- Ale jak to? – spytał niedowierzająco Andre. – Przecież twój ojciec wie o twojej orientacji... Jak mógł zaplanować twój ślub z Emi?

Damien popatrzył na niego delikatnie rozbawiony.

- Tym większą sprawiło mu to przyjemność – powiedział, jakby wyjaśniał oczywistą rzecz dziecku – a ja, jak zawsze, nie mam możliwości się nie zgodzić.

Rozdział XXIV

Kiedy Emi wracała do szkoły, zobaczyła jak las przeszukują po prostu całe oddziały. Widziała latających nad drzewami Illi'andin. Zadrżała. Błagała w myślach, żeby ich czary zadziałały. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, co zrobią z chłopakiem, jeżeli go znajdą. Wiedziała, że pomogłaby mu nawet, jeżeli to on zamordował Anę, chociaż szczerze nie chciała w to wierzyć. Gdyby Jay chciał fizycznych zbliżeń, tak jak mówił Damien, po prostu poderwałby sobie jakąś ślicznotkę, udowodnił już, że potrafi. Takie bezsensowne zabójstwo kompletnie nie miało sensu, nie pasowało do niego, za czym idzie, ktoś chciał go wrobić. Tylko dlaczego?

Dziewczyna przeszła przez lśniący bielą, kamienny most. Wróciła do szkoły, tak jak obiecała Damienowi, ale wiedziała, że nie zostanie tu długo. Musieli uciekać. Przebywanie w puszczy, tak blisko szkoły, było dla Jaya zbyt niebezpieczne. Rozumiała dlaczego Damien musi zostać. Wiedziała, że jeżeli go zmuszą, to prędzej czy później opowie co się z nią stało, jednak miała nadzieję, że ona i Jay, dotrą już w tym czasie wystarczająco daleko.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien podniósł wzrok znad czytanej książki, gdy tylko Emi weszła do pokoju. Jego leniwie wyciągnięta na łóżku postać stała się spięta i nerwowa.

- Co z nim? – zapytał bez zbędnych wstępów.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Wyspał się, a potem poleciał polować – mruknęła. – Zostawiłam go tam i wróciłam do pałacu. Martwię się – westchnęła siadając przy chłopaku.

Blondyn usiadł. Objął ją ramieniem.

- Wszystko będzie dobrze – powiedział, jakby starał się sam siebie o tym przekonać.

Emi uśmiechnęła się leciutko. W tym momencie nie pragnęła niczego innego, jak tylko wrócić do lasu, tam gdzie był Jay. Wiedziała, że nic nie będzie w porządku, dopóki go nie zobaczy.

- Damien, ja nie mogę tu zostać – powiedziała cicho. – On też nie może. Szukają go całe oddziały.

Chłopak skinął głową.

- Jay nie może, ale ty zostaniesz – powiedział chłodno. – Zabiorę go do zamku w Dorfen, mój ojciec się nim zajmie. Rada się na to zgodzi, ponieważ nie będzie miała wyjścia, a Jay dostanie narkotyki, tak na wszelki wypadek.

Karmelowe oczy Emi rozszerzyły się ze zdumienia i niedowierzania.

- Damien, ty chcesz mu zrobić to co oni zrobili tobie? – zapytała przerażona. – Chcesz go uwiązać jak psa na łańcuchu?

- Lepiej to, niż żeby go zabili – warknął rozeźlony jej słowami chłopak.

Emi wstała. Przecząco pokręciła głową.

- Sądzę, że Jay wolałby zginąć, niż się na to zgodzić – powiedziała odwracając się od Damiena i wybiegając z pokoju.

Chłopak z powrotem opadł na łóżku. Nikt nie powiedział, że życie będzie usłane różami i łatwe.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Kiedy tylko Damien opuścił jej pokój, Emi wróciła, żeby się spakować. Wrzuciła trochę rzeczy do płóciennego plecaka i przewiesiła przez ramię sztruksową torbę. Będzie musiało wystarczyć. Jeżeli nie mogła liczyć na Damiena, trudno, poradzi sobie sama. Jeszcze nigdy nie czuła tak wielkiej determinacji, jak w tym momencie.

Jeszcze w korytarzu dziewczynę zatrzymał Andre. Siłą zaciągnął ją do swojego pokoju. Zaskoczona spojrzała na siedzącego na łóżku brata, Damiena. Co on tu robił?

- Miałeś rację – przyznał niechętnie brunet, starannie zamykając za nimi drzwi. W jego karmelowych oczach było zniechęcenie i smutek. – Emi postanowiła nas bez słowa opuścić.

- Wcale nie bez słowa – zaprotestowała dziewczyna. – Napisałam do ciebie list – dodała usprawiedliwiająco.

Andre z trudem powstrzymał się przed warknięciem.

- Nigdzie nie idziesz – powiedział ostro, z całej siły ściskając jej ramiona. – Nie zamierzam stracić siostry przez jakiegoś przeklętego Illi'andin! Damien, możesz zdjąć rozciągnięte w lesie osłony – zwrócił się do siedzącego spokojnie, z ponurą miną, blondyna.

- Nie! – krzyknęła Emi rozpaczliwie. – Nie możesz mu tego zrobić!

Damien uśmiechnął się z przekąsem.

- Już ci mówiłem, jaki mam plan – mruknął. – Nic mu nie będzie.

Dziewczyna nie wierzyła. Jakkolwiek nie ułożyliby się z Damienem, Emi była przekonana, że go skrzywdzą, być może nawet zabiją, w imię swoich dziwnych, niepisanych zasad.

- Nie rób tego – poprosiła cicho. – Pozwól mi z nim odejść.

- I co potem? – zapytał wkurzony Andre. – Dokąd pójdziecie? Co zrobicie? Dareshia to dosyć mała planeta. Nie zdołacie się tu na dłużej ukryć.

Emi spojrzała na niego zaskoczona.

- Kto powiedział, że planuję tutaj zostać? Przez Anduriańską Puszczę dotrzemy do portali, a potem... potem rozpocznie się nowe życie.

Damien roześmiał się gorzko. Wstał i podszedł do dziewczyny. Teraz obydwaj nad nią stali.

- Zwariowałaś – skwitował jej pomysł.

Dziewczyna popatrzyła na nich skonsternowana. Przez dłuższą chwilę zatrzymała wzrok na Damienie, a potem zrozumiała. Wiedziała już co może, co potrafi zrobić.

- Chodź ze mną – zaproponowała patrząc mu w oczy.

Znów się roześmiał.

- Czy nie wytłumaczyłem ci dosyć jasno, co mnie tu trzyma? – zapytał. – Naprawdę uważasz, że nie próbowałem się od tego uwolnić? Nie jestem dość silny, żeby wytrzymać bycie na głodzie.

- Więc zawsze już będziesz więźniem swojego ojca? Niewolnikiem rady? – zapytała ostro. – Damien, zawsze byłeś sam – powiedziała cicho – próbowałeś, ale wtedy nikt cię nie wspierał. Teraz będziesz miał mnie i Jaya. Pomyśl o tym, błagam.

- Nie dam rady – odpowiedział jej gorzko Damien. – I nie masz racji, nie byłem sam. Przy wcześniejszych próbach był ze mną Andre.

Rozdział XXV

Mimo, że dzień był jasny i słoneczny, pod gęsto rosnącymi drzewami Anduriańskiej Puszczy panował półmrok. Szary wilk, z dumą, niósł w pysku, upolowaną przez siebie zdobycz. Była to niewielkich rozmiarów sarna. Na tylko stara, by nie być już koźlęciem, a jednocześnie na tyle młoda, by nie móc stać się jeszcze matką. To była dobra zdobycz. Skonsternowany przystanął tuż na krawędzi drzew. Polana, na której powinna czekać jego partnerka, była pusta. Rzucił sarnę na trawę. Rozejrzał się dookoła. Wyczuł jej słodki, kuszący zapach. Mimo to, dziewczyny już tutaj nie było. Zaniepokojony ruszył jej tropem. Po kilkunastu minutach, zaskoczony, wrócił w dokładnie to samo miejsce. Warknął wściekle, a potem spróbował jeszcze raz. Znowu to samo. Pusta, pełna uroku, polana. Po kilkunastu kolejnych podejściach, przybrał swoją ludzką postać. Rozłożył czarne, jak noc, pokryte piórami skrzydła i wzbił się w powietrze.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi leżała we własnym łóżku, wtulając twarz w błękitną poduszkę. Spakowany plecak stał oparty o ścianę. Po policzkach dziewczyny spływały słone łzy. Damien zdjął magiczne osłony, więc to, kiedy znajdą Jaya, było jedynie kwestią czasu. Przez cały dzień pilnowali jej na zmianę z Andre, więc ona sama nic nie była w stanie zrobić. Schwytają go, a potem na zawsze stanie się ich niewolnikiem. Była przekonana, że tak naprawdę, Jay wybrałby raczej śmierć. I całkiem możliwe, że dostanie taki właśnie wybór. Jej brat siedział przy biurku, czytając książkę i coś z niej zawzięcie przepisując. Emi zaczęła się zastanawiać, który z nich będzie dla niej łatwiejszym przeciwnikiem, Damien czy Andre. Jedno wiedziała na pewno – musiała stąd jakoś uciec. Nie zostawi Jaya samego, nawet jeżeli to on zamordował Anę. W pewnym momencie poczuła coś, jakby silniejszy podmuch wiatru. Duże, wychodzące na dziedziniec okno, się uchyliło, a nieprzytomny Andre osunął się na podłogę. Szeroko otwartymi, karmelowymi oczami, wpatrywała się w stojącego nad jej bratem Jaya. Czarnoskrzydły w rękach miał myśliwski nóż. Uklęknął przy nieprzytomnym chłopaku, odwracając go tak, by łatwiej było poderżnąć mu gardło.

- Nie! – wyrwało się z ust przerażonej dziewczyny, kiedy rzuciła się w stronę klęczącego Jaya. – Proszę, nie – jęknęła błagalnie, kiedy spojrzał na nią zaskoczonym wzrokiem.

Chwyciła go za rękę i odciągnęła na bok. Warknął na nią, ale z ulgą przyjęła, że pozwolił jej na to. Podniosła z podłogi swój spakowany plecak. Ledwo zdążyła zarzucić go na plecy, kiedy Jay porwał ją w ramiona i wyskakując przez okno, wzbili się w powietrze. Wylądował dopiero na ich wspólnej polanie. Postawił dziewczynę na ziemi. Nie miała pojęcia, jakim cudem nie zauważyli ich żadni, przeszukujący teren Illi'andin, jakoś się jednak udało i była z tego powodu niezmiernie szczęśliwa. Wtuliła się na powrót, w odsłonięty tors Jaya, a on niezbyt pewnie, objął ją ramionami.

- Jak dobrze, że nic ci nie jest – wyszeptała, z trudem powstrzymując łzy ulgi. Rozejrzała się po polanie. – Nie możemy tu zostać, musimy uciekać. Oni chcą cię złapać i uwięzić – odezwała się gorączkowo.

Jay najwyraźniej zrozumiał, ponieważ warknął gardłowo, a potem rozprostował, czarne jak noc, pokryte sztywnymi piórami, skrzydła.

- Nie, nie w ten sposób – zaprotestowała dziewczyna. – Tak będzie znacznie łatwiej nas wypatrzyć. Pójdziemy piechotą – powiedziała stanowczo i biorąc Jaya za rękę, zagłębiła się w gęstwinę Anduriańskiej puszczy.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Mimo, że nie było to najlepsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie, szli przez całą noc. Emi nie bała się niczego co żyło w lesie, bała się natomiast polujących na Jaya Illi'andin. Chłopak przez cały czas szedł spięty, gotowy odeprzeć jakikolwiek atak. Dziewczyna wyraźnie czuła jego napięte mięśnie. Widziała też, że jego ręka bez przerwy błądzi przy pochwie od myśliwskiego noża. Wzdrygnęła się na myśl, że bez wahania gotowy był, z zimną krwią, zamordować jej nieprzytomnego brata. Może naprawdę mógł zabić Anę? Próbowała odegnać od siebie mroczne myśli, ale zmęczenie i strach, robiły swoje, rozbudzając od środka jej umysł. Nie! Powiedziała sobie stanowczo, mógłby, ale tego nie zrobił! Zatrzymali się dopiero, kiedy nie była w stanie już dalej iść. Nigdy jeszcze nie odchodziła aż tak daleko, więc nie znała tej części puszczy. Wiedziała, że od tej pory, będzie musiała zawierzyć swojemu i Jaya instynktowi. Kiedy tylko opadła pod rozłożystym drzewem, na miękki mech, chłopak przybrał postać wilka. Natychmiast się poderwała. Szedł polować.

- Jay, nie – zatrzymała go pełnym prośby głosem. – Zabrałam ze sobą jedzenie, zostań ze mną, proszę.

Odetchnęła z ulgą, kiedy posłuchał. Przemienił się z powrotem i usiadł przy niej na trawie. Bez wahania przyjął od niej jedną z wyjętych z plecaka kanapek. Zjedli w milczeniu. Przysunęła się do niego, zwijając się przy nim w jak najciaśniejszy kłębek. Przymknęła oczy. Poczuła jak chłopak układa się na mchu, tuż za jej plecami. Niczego w tej chwili tak bardzo nie pragnęła, jak tego, żeby wrócił. Chciała, żeby znowu był sobą.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien otworzył drzwi i zamarł. Na podłodze w pokoju leżał nieprzytomny Andre. Emi nigdzie nie było. Przez chwilę nie mógł uwierzyć w to co widzi, ale kiedy szok minął, natychmiast wyczuł w komnacie specyficzny zapach Jaya. Na chwilę przymknął oczy. To nie wyglądało dobrze. Jeżeli Illi'andin znajdą ich razem, po prostu ją zabiją. Uklęknął przy chłopaku. Nie miał czasu na subtelności. Skupił się na odnalezieniu umysłu Andre, a potem siłą woli, brutalnie go przebudził. Karmelowe oczy otworzyły się, chłopak cicho jęknął. Z trudem usiadł.

- Co się stało? – zapytał ciągle odrobinę nieprzytomny.

- Był tu Jay, zabrał Emi i uciekli – wyjaśnił gorzko Damien. – To nie wróży nic dobrego.

Andre zaczął przeklinać, na czym świat stoi. Gwałtownie wstał. Zakręciło mu się w głowie, ale chwycił oparcie krzesła. Jego karmelowe oczy, w których mogłaby zatonąć żeńska połowa szkoły, rozbłysły. Pojawiły się w nich groźne iskierki.

- W takim razie musimy ją znaleźć – oznajmił stanowczo.

Damien nie potrafił się nie uśmiechnąć. Był pewien, że to właśnie ten ogień płonął kilka lat wcześniej w Andre.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Po trzech dniach mozolnej, uciążliwej wędrówki, nareszcie osiągnęli cel. Przez całą drogę Jay działał czysto instynktownie, a Emi wyczuwała w nim jedynie drapieżnika, jakby coś bardzo głęboko w umyśle zakopało jego własne „ja". Opiekował się nią, był blisko, ale to nie był do końca on. Tak bardzo pragnęła, żeby do niej wrócił! Teraz, kiedy wreszcie dotarli do jaskini, w której znajdowały się magiczne portale, zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób będzie mogła mu pomóc. Wiedziała, że po prostu musi coś z tym zrobić. Kiedy tylko minęli linię drzew, wychodząc na porośniętą trawą i purpurową koniczyną polanę, Jay zatrzymał się w miejscu. Warknął ostrzegawczo, ale było już za późno. Dookoła nich pojawili się uzbrojeni w miecze i topory Illi'andin. To była zasadzka, a oni nieświadomie w nią wpadli.

- Zabić dziewczynę! Chłopaka wziąć żywcem! – czarnoskrzydły mężczyzna po czterdziestce wydał rozkaz, a składający się z siedmiu, skrzydlatych Illi'andin oddział, z wyjętą, gotową do ataku bronią, ruszył w ich stronę.

Jay warknął. Zasłonił sobą Emi, mimo, że kompletnie nie miał z nimi szans. Coś ścisnęło ją w środku. Była przekonana, że chłopak będzie walczył i zginie tu razem z nią. Nie mogła do tego dopuścić. Skupiła się i całą siłą woli wyobraziła sobie otaczającą ich mydlaną bańkę, taką, której w żaden sposób nie da się przebić.

- Tarcza – wyszeptała rozciągając w myślach przezroczystą materię.

Zaskoczeni żołnierze odbili się od niewidzialnej bariery. Jay spojrzał na nich zdezorientowany. Emi uśmiechała się przez chwilę, a potem zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie swojej tarczy w żaden sposób poruszyć. Byli w pułapce. Illi'andin spróbowali się przebić jeszcze kilka razy, a potem zrezygnowani stanęli w gotowości bojowej. Po jakimś kwadransie dziewczyna poczuła, że szybko się męczy. Usiadła na trawie, a Jay przykucnął tuż przy niej. Wyraźnie już oswoił się z nową sytuacją. Czuła, że po prostu w ten sposób odwleka własną śmierć. Musiała coś wymyślić i to naprawdę szybko.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Biały tygrys obserwował z krzaków znudzony, ale ciągle czujny i gotowy do ataku oddział brązowoskrzydłych Illi'andin. Cieszył się, że tyle czasu poświęcili na rozwijanie magicznego talentu Emi. Tylko dzięki niemu jeszcze żyła. Gdyby nie to, byłoby już za późno. Wycofał się po cichu, wracając do miejsca, w którym zostawił zaniepokojonego Andre. Przyjął swoją ludzką postać.

- Nic im nie jest, zdolna dziewczyna – stwierdził. – Rozciągnęła nad sobą i Jayem tarczę. Żołnierze nie mogą się przez nią przebić.

Brat Emi spojrzał na niego niedowierzająco.

- Ona? Tarczę? Przecież ona nie ma żadnego talentu...

- Ma większy niż myślisz – uśmiechnął się Damien. – Nie udawaj, przecież świetnie wiesz kim był jej ojciec.

- Wiem – syknął Andre z nienawiścią w głosie. – Był potworem, który zgwałcił moją matkę. Emi to jednak nie dotyczy. Ona nie jest nim!

- W każdym razie to po nim odziedziczyła naszą magię. Jest naprawdę silna – mruknął z uznaniem – tylko jeszcze nie do końca potrafi nad tym panować. Zresztą sam zobaczysz, teraz nie mamy czasu na omawianie tego, co twoja siostra potrafi zrobić.

Andre tylko skinął głową, nie komentując. Obydwoje, skradając się, podeszli do linii drzew. Doskonale zdawali sobie sprawę, że nie mają szans z całym oddziałem. Jedyną nadzieją, było odwrócenie ich uwagi i szybka ucieczka, ku znajdującym się w jaskini portalom. W pewnym momencie całą trawę ogarnął ogień, rozdmuchiwany przez coraz silniejszy wiatr. Wojownicy wznieśli się w powietrze. Na to tylko czekał Andre. Rozpętał się istny huragan. Damien, pod postacią białego tygrysa, podkradł się tuż pod otaczającą Emi i Jaya przezroczystą bańkę. Otaczające go płomienie w żaden sposób nie robiły mu krzywdy. Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, Jay zawarczał groźnie. Damien przybrał swoją ludzką postać.

- Nie mamy czasu – powiedział cicho – uspokój go, błagam! Jedyna szansa, że wyjdziemy z tego żywi, to portale.

Emi skinęła głową. Bańka pękła, a ona chwyciła Jaya za rękę i zaczęli biec. Damien dotrzymywał im kroku. Przed samą jaskinią dołączył do nich Andre. Wojownicy wylądowali tuż za ich plecami. Wejście do groty ogarnęły płomienie. Doskonale zdawali sobie sprawę, że nie powstrzymają ich na długo. Illi'andin popełnili podstawowy błąd i nie doceniając przeciwnika, nie zabrali ze sobą żadnego czarodzieja. Wiedzieli, że tak naprawdę, tylko dzięki temu udało im się przeżyć. Teraz stali w oświetlonej dziwnym, różnobarwnym światłem grocie a przed nimi znajdowało się siedem, emanujących kolorowym blaskiem portali.

- Który? – spytał rzeczowo Damien, zwracając się do Emi.

- Nie mam pojęcia – jęknęła dziewczyna.

- Szybciej! – ponaglił ich Andre – zaraz tu będą!

Damien przewrócił oczami i skoczył w pierwszy z brzegu, a cała trójka podążyła za nim.

Rozdział XXVI

Miejsce w którym się znaleźli, wyglądało jak Raj na Ziemi. Otoczona zielonymi wzgórzami dolina tętniła życiem. Na wschodzie widać było barwną tęczę. Kolorowe kwiaty bujnie porastały zieloną trawę. Krzewy owocowały setkami przeróżnych jagód, a drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Emi westchnęła z zachwytu.

- Jak tu pięknie! – odezwała się zauroczona.

- I pewnie równie niebezpiecznie – zdusił jej entuzjazm brat.

Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i postąpiła kilka kroków do przodu. Jay warknął. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. Spojrzała na niego zaskoczona, a w tym samym momencie, z bujnej trawy wyłoniły się jakieś stworzenia. Chowały się tam, zupełnie niewidoczne dla ich oczu. Bestie były olbrzymie, włochate, o nieco krowich pyskach. To nie były jednak zwierzęta, o czym świadczyły zgrabnie przycięte kawałki ubrań i pozaplatane na długiej sierści warkoczyki. Mieli też broń i teraz, w ich kierunku zwracały się złowrogo długie włócznie.

- Jak śmiecie bezcześcić naszą ziemię? – odezwał się gromkim głosem, w zrozumiałych dla nich języku, jeden z nich.

Wyglądał na starszego, ponieważ jego zwierzęca twarz była przyprószona siwizną. Skórzana toga, którą miał na sobie, przywodziła na myśl rzeźnicki fartuch. W dłoniach, zamiast drzewca włóczni, trzymał gruby, naznaczony sękami, kij. Emi poczuła, jak wszystkie mięśnie ciągle trzymającego ją Jaya, napinają się do walki. Do przodu wystąpił jednak Andre.

- Nazywam się Andre Lucas Morrington, wraz z siostrą i dwójką przyjaciół przechodziliśmy przez portale i trafiliśmy tutaj przypadkiem – wyjaśnił pewnym głosem.

Tamten lekko zmrużył zamglone oczy. Po chwili, jakby namysłu, skinął głową.

- Jeżeli nie macie nic na sumieniu, przejdźcie granicę kręgu – odezwał się stanowczo, wskazując porośnięty barwnymi kwiatami i niewielkimi, kolorowymi grzybkami obszar, w którego centrum stali. – Pojedynczo. Inaczej magia was zabije.

Andre wzruszył ramionami, powtarzając wcześniejszy gest swojej siostry, a potem ruszył w kierunku postaci, które rozstąpiły się, robiąc mu przejście. Kiedy stanął między nimi, owłosione bestie opuściły broń.

- Witaj w naszej krainie, Andre Lucasie Morringtonie, teraz jesteś naszym gościem, nie wrogiem – odezwał się jeden z wojowników.

- Idź Jay – szepnęła cicho Emi, wiedząc, że i tak nie mają dużego wyboru, a nie wyczuwała wrogości od tych stworzeń, co dziwniejsze nawet, zdawała sobie sprawę, że są roślinożerne.

Popchnęła go leciutko w kierunku Andre. Warknął na nią, ale posłuchał i po chwili stał już obok jej brata. Damien przewrócił oczami i ruszył w ślad za nim. Minął granicę grzybów, a potem rozpłynął się w powietrzu. Jakby go nigdy tam nie było. Emi przerażonym wzrokiem spojrzała w smutne, zamglone oczy bestii z drewnianą laską, na zaskoczone oblicze Andre, a potem rzuciła się do miejsca, w którym zniknął Damien, by sama nigdy nie pojawić się po drugiej stronie.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien rozejrzał się, a potem zaczął przeklinać. No cóż, tego właśnie przecież mógł się spodziewać. Zdawał sobie sprawę, że powinien o tym wiedzieć. To było w zakresie teorii, którą mu od dziecka wpajano. Gdyby tylko przykładał do niej odrobinę większą wagę... Cholerni szamani i ich magiczne kręgi! Wzdrygnął się na myśl o przypominających krowy na dwóch nogach, owłosionych bestiach. Zabił z zimną krwią niewinną istotę i to go tutaj ściągnęło, samego, z dala od przyjaciół. Stał na twardej, zabarwionej czerwienią skale, a dookoła niego rozciągało się zamglone pustkowie. Ani jedna roślina nie przebijała się przez twardy grunt. Nie żyło tu żadne zwierzę, a on sam, również pojawił się w tym miejscu, by go zabiło. Nagle, pojawiając się znikąd, upadł przy nim jakiś kształt.

- Co do cholery?! – zapytał ni to siebie, ni to dziwnego pustkowia, a potem rozpoznał Emi. Natychmiast przypadł do dziewczyny, pomagając jej wstać. – Co ty tu robisz? – szepnął niedowierzająco.

Dziewczyna pozbierała się z ziemi i rozejrzała dookoła, ignorując jego pytanie.

- Gdzie my jesteśmy? – zadała swoje własne.

- Pojęcia nie mam – przyznał niechętnie, z nienawiścią patrząc na czerwone, płaskie skały i niemal w tej samej barwie niebo.

- Dlaczego nas rozdzielili? – spytała ponownie.

Damien przecząco pokręcił głową.

- To nie oni, to magia ich krainy - westchnął. Potem spojrzał na nią z zainteresowaniem. – Ja wiem czemu tu jestem, ale dlaczego ty się ze mną w tym miejscu znalazłaś? Żeby krąg cię nie przepuścił, trzeba kogoś z zimną krwią zabić.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Jednym, szybkim ruchem, Jay rzucił się ku miejscu, w którym zniknęła Emi. Zdezorientowany uchwycił tylko powietrze. Andre, z pobladłą twarzą wpatrywał się w przestrzeń. Nieświadomie sprawił, że na jego wyciągniętych dłoniach pojawiły się płomienie.

- Co zrobiliście z moją siostrą? – spytał oskarżycielsko odzianego w skórę szamana.

- My nic – odpowiedział mu smutnym głosem olbrzymich rozmiarów stwór – to magiczny krąg – wskazał na otaczające trawę grzyby – przepuszcza tylko istoty niewinne, które nie mają na sumieniu cudzej śmierci.

- Emi nie skrzywdziłaby nawet muchy! – oznajmił Andre wściekłym głosem. – Gdzie ona jest?!

- W miejscu, z którego nikt jeszcze nie wrócił, żeby móc o nim opowiedzieć – odparł ze szczerym żalem i współczuciem tamten.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Włóczyli się już od kilku godzin po skalistym, zabarwionym na czerwono, pustkowiu. Nie znaleźli nic, ani śladu czegokolwiek, dzięki czemu mogliby się z tego miejsca wydostać. Kiedy zaszło krwiste, niesamowite słońce, a niebo pociemniało, przybierając jeszcze groźniejszą barwę, powietrze ogarnął nieprzyjemny chłód.

- Co robimy? – zapytała zrezygnowana Emi.

- Nie mam pojęcia – przyznał szczerze Damien, rozważając czy powiedzieć dziewczynie, co w tym momencie bardziej go dręczy od faktu, że znaleźli się w jakiejś dziwnej, magicznej pułapce. Ostatecznie jednak zrezygnował. – Może odpoczniemy przez chwilę? – spytał siląc się na obojętny ton. – Przybiorę swoją drugą postać, to będzie wygodniej i cieplej – westchnął.

Emi przez chwilę patrzyła na niego, jakby rozważając propozycję chłopaka, a potem po prostu skinęła głową, zbyt zmęczona, by odpowiadać. Postać Damiena zaczęła się rozmywać i przez krótki moment, w tym samym miejscu znaleźli się jasnowłosy młodzieniec i olbrzymi, biały tygrys. Później drapieżny kot podszedł do dziewczyny, w milczeniu układając się tuż przy jej nogach. Emi usiadła, opierając się plecami o śnieżnobiałą sierść. Zamknęła oczy, by niedługo potem zapaść w nieprzyjemny, przerywany sen.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To nie było normalne. Przecież on jest, on jest! Andre zabrakło nie tylko słów, ale i myśli. Siedział na niskim, drewnianym zydlu, ze stoickim spokojem przyglądając się wściekle warczącemu, chodzącemu w tę i z powrotem, po ciasnej chacie, Jayowi.

- Naprawdę aż tak cię to obchodzi? – zapytał z zainteresowaniem.

Wściekły wzrok czarnoskrzydłego po raz pierwszy zatrzymał się bezpośrednio na nim. Około godziny wcześniej, szamani z plemienia Quem di Dilligunt, tytułujący siebie „Wybrańcami Bogów", zirytowani przemieszanym z ognistą furią, paniczny strachem chłopaka lli'andin sprawili, że Jay odzyskał swoją pamięć i zmysły. To jednak było poważnym błędem z ich strony. Rozszalały chłopak, zamiast się uspokoić, odzyskawszy swoje ja, wpadł tylko w jeszcze większą furię, niszcząc wszystko co spotkał na swojej drodze. Żeby go uspokoić, siły musieli połączyć wszyscy szamani, wojownicy i magowie, z tak naprawdę, pokojowo nastawionego plemienia. Teraz siedzieli tu, zamknięci i zapieczętowani magią, w drewnianej chacie, czekając na decyzję starszyzny tych pokrytych sierścią, o twarzach przypominających krowie, istot.

- A ciebie nie? – syknął wściekle Jay. – Rozumiem, że możesz nas nienawidzić, ale to przecież twoja siostra! Jak możesz być taki spokojny?!

Bursztynowe oczy błyszczały gniewnie. Obydwaj wiedzieli, że do walki między nimi jak dotąd nie doszło tylko z jednego, prostego powodu – Emi.

- Wcale nie jestem spokojny – przyznał niemal obojętnie Andre. – Po prostu uważam, że siedząc tutaj, w żaden sposób im nie pomożemy.

- Im? – zadrwił Jay, ale nie zdążył nic więcej odpowiedzieć, ponieważ drewniane, niezbyt wysokie drzwi, otworzyły się z wielkim hukiem, wpuszczając do pomieszczenia świeże, pachnące trawą powietrze.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien czuł, jak całe jego wnętrze płonie. Wpatrywał się uporczywie we wtuloną w jego śnieżną sierść dziewczynę. Nadal spała. Może to i lepiej... Teraz był pewien, że jeszcze trochę, może kilka godzin, a może nawet cały dzień, ale prędzej czy później zdradziłby swoich przyjaciół, byleby zaspokoić ten upiorny, palący wnętrzności głód. Co za ironia losu. Teraz, jak wielkie nie byłoby jego pragnienie, i tak nie miał pojęcia jak się stąd wydostać by móc je zaspokoić. Emi otworzyła karmelowe oczy. Przeciągnęła się. Ziewnęła.

- Hej – przywitała się leciutko uśmiechając. – Mamy jakiś plan? – spytała ufnie. Odsunęła się od Damiena, a chłopak na powrót przybrał swoją ludzką postać. Zaniepokojona spojrzała w jego pobladłe oblicze. – Coś się stało? – spytała.

- Nic – mruknął odwracając wzrok. – Chodźmy – rzucił pierwszy lepszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, by odwrócić uwagę dziewczyny.

Wstał z ziemi, a Emi niechętnie podążyła za jego przykładem. Szli przed siebie w milczeniu przez prawie godzinę. Damien czuł jak trawi go gorączka. Ignorował zmartwione, pytające spojrzenia dziewczyny. Zdawał sobie sprawę, że przyznanie się do tego co mu jest, oznaczało klęskę. To by było tak, jakby się poddał. Palące, czerwone promienie słońca, zaczęły rozmazywać się przed jego oczami. Zamiast twardych skał, zaczął widzieć jedynie zamglone światło. To co czuł, było nie do wytrzymania. Wiedział, że zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, byleby tylko zaspokoić ten okropny, rozrywający go na strzępy od środka, głód. Musiał iść, po prostu iść przed siebie. W końcu nie wytrzymał. Potknął się o jeden z leżących na szkarłatnym piasku, luźny odłamek skały. Przewrócił się i już nie miał siły wstać. Zwinął się na boku w pozycji embrionalnej, walcząc z samym sobą, by z bezsilności, nie zrobić krzywdy, towarzyszącej mu Emi.

Rozdział XXVII

Jaskinia zalana była złowieszczym, zielonkawym światłem, a do tego te oczy... Były wszędzie. Płonęły w mroku obłędnym szkarłatem. Damien zaczął zastanawiać się czy umarł i znalazł się w otchłani. Ale nie, coś było nie tak. Pragnienie i ból sprawiały, że nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pojęcia gdzie jest, ani jak właściwie się w tym miejscu znalazł.

- Zjedzzzzmy go, na pewno będzie sssssmaczny – usłyszał chłodny, syczący głos.

- Ani się waż! – warknął na niego młodszy, niemal dziecięcy głosik. – To ja ich znalazłem i są moi!

- Taak? – zadrwił jeszcze inny. – A co z nimi zrobisz?

Teraz dopiero w bladym, zielonym świetle, Damien zauważył leżące na skałach, zbielałe kości. Zmrużył oczy, z nadzieją, że zobaczy należące do tajemniczych głosów postacie, w dalszym ciągu widział jednak tylko płonący szkarłat. Nigdzie, w zasięgu wzroku, nie było również Emi.

- Ona ładnie pachnie – przyznał ten brzmiący najmłodziej, jakby nieco zawstydzony.

- Dosssssskonale, niech więcccc tutajjjj zosssssstanie. A jjjjjego mmmożemy zjjjjeść – odpowiedział syczący, stanowczo, jakby właśnie rozwiązał cały problem.

- Kiedy ona nie chce – mruknął niechętnie jego rozmówca.

Dwaj pozostali warknęli na niego nieprzyjaźnie, ale w tym momencie do nozdrzy Damiena dotarł kuszący, przyjemny zapach. Więc jednak tu była, pomyślał z uczuciem ulgi. W takim razie Jay go nie zabije, przyszło mu bez składnie do głowy, a potem ponownie stracił przytomność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi przykucnęła przy leżącym bezwładnie, na dnie groty, chłopaku. Palcami przeczesała jego jasne włosy. Łagodnie dotknęła czoła by stwierdzić, że ma gorączkę.

- Co się stało twojemu towarzyszowi? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem olbrzymi, włochaty pająk, podchodząc odrobinę bliżej.

Dziewczyna westchnęła. Jakby bezwiednie zmierzwiła czarne, matowe i rozkudłane futro, porastające osadzony na ośmiu, długich nogach korpus.

- Sądzę, że to substancje, które zażywał tak z nim robią – wyjaśniła smutno. – Teraz, kiedy mu ich brakuje, jego organizm domaga się więcej.

Pająk spojrzał na nią zagadkowo.

- Po tym jak wpuściłem mu swój jad, nie powinien niczego czuć – stwierdził. – A jednak on nawet się budzi. Co z nim nie tak?

- Nnnnawet nnnie nnnadaje ssssssię do jjjjedzenia – syknął z mroku jaskini obrażony głos. – Mmmmoże, gddddyby udało ssssię oczyśccccić mu krew... - rozmarzył się na moment.

Emi gwałtownie wstała. Spojrzała w ciemność. Jej karmelowe oczy spotkały się z wielkimi, błyszczącymi, szafirowymi ślepiami.

- Mógłbyś to zrobić? – zapytała z nadzieją.

- Nnnnie! – warknął stanowczo głos. – Wwwwasza mmmowa mnie mm męczy – syknął. – Mammmm dddość!

Odwrócił się, a dziewczyna w nikłym, zielonym blasku, ujrzała długi, pokryty łuskami ogon. Potem na kamiennej posadzce zadudniły głuche kroki, wielkich łap. Emi nie zastanawiając się ani chwili, pobiegła za nim. Dogoniła go dopiero, po trzech zakrętach, wysokiego korytarza, z którego ściany porastał fosforyzujący, wydzielający zielone światło mech.

- Zaczekaj, proszę! – spróbowała dotknąć olbrzymiego ogona, ale on zniknął w ciemnościach.

Pobiegła znowu. Po chwili, za kolejnym zakrętem, oślepiło ja zbyt jasne, zabarwione czerwienią światło. Wybiegła na zawieszoną kilkaset metrów nad rozpadliną, skalną półkę. Nie spodziewając się tego i nie widząc krawędzi, zbyt późno zdała sobie sprawę, gdzie się znajduje. Nie zdążyła wyhamować. Strach ścisnął jej gardło. Zamknęła oczy, szykując się na niosący śmierć upadek. Poczuła na nadgarstku silny uścisk, a potem ktoś wciągnął ją z powrotem. Uniosła powieki, by spojrzeć prosto w rozgniewane, szafirowe oczy. Trzymająca ją dłoń boleśnie zaciskała się na jej ręce.

- Powiedziałem nie! – warknął wściekle wysoki, ciemnowłosy chłopak.

- Proszę... - szepnęła błagalnie Emi, próbując zignorować ból.

Wreszcie ją puścił. Z brutalną siłą odepchnął w głąb jaskini.

- Tutaj nie trafia się przypadkiem – syknął. – Nie znaleźliście się w tym miejscu bez przyczyny, więc nie widzę powodu, żeby wam pomagać – oznajmił drwiącym tonem.

- Więc dlaczego ty tu jesteś? – spytała ponownie podchodząc do niego. – Hikaru, proszę...

Roześmiał się. Tym razem już nie większe od jej własnych, szafirowe oczy zalśniły. Błysnęły w nich psotne iskierki.

- Zbyt wiele tego, żebym miał wymieniać – oznajmił z zadowoleniem. – Poza tym to nie ja jestem tutaj uwięziony, tylko wy jesteście.

Emi spojrzała na niego pytająco, nie rozumiejąc. Spędzili niemal dwa dni bezładnie włócząc się po skalistej, pustej krainie. Nie było tu kompletnie niczego. Dopiero potem odnalazły ich pająki. Dziewczyna była przekonana, że gdyby nie doświadczenie z jej przyjacielem, Okazu, już dawno by nie żyła. Poza tym te stworzenia były zupełnie inne. Potrafiły rozmawiać, znały ludzki język. To nie były tylko zwierzęta. Poznała też mieszkającego z nimi Hikaru. Musiała przyznać, że olbrzymi, pokryty czarną, pochłaniającą światło łuską, smok, wywarł na niej piorunujące wrażenie. Z pewnością jednak diametralnie inne od tego, jakiego się spodziewał.

- Chcesz powiedzieć, że wiesz jak stąd wyjść? – upewniła się wpatrując się w niego intensywnie.

- Oczywiście, że tak – uśmiechnął się przekornie chłopak.

- Pomóż mojemu przyjacielowi – poprosiła, ponownie zmieniając temat.

Chłopak odwrócił się do niej plecami i usiadł na samym brzegu skalnej półki, spuszczając nogi, tak, że obute w wysokie, skórzane buty stopy, zwisały beztrosko nad przepaścią.

- Niby dlaczego bym miał? – zapytał nie patrząc na nią.

- A dlaczego nie? – spytała, stając tuż za jego plecami.

Starała się mówić spokojnie, ale Hikaru irytował ją coraz bardziej. Nie potrafiła rozgryźć jego motywów, więc nie miała pojęcia, jak mogłaby go przekonać. Wiedziała tylko jedno, nie poradzą sobie bez jego pomocy.

- Nudzę się – oznajmił rozbrajająco. – Jeżeli stąd odejdziecie, na pewno nie zrobi się ciekawiej. A w ten sposób twój przyjaciel umrze, a ty zostaniesz ze mną.

- Zostanę z tobą – powzięła decyzję Emi – zrobię, co będziesz chciał, tylko najpierw nam pomóż.

Hikaru się odwrócił. Jego szafirowe oczy rozbłysły. Dziewczyna słyszała o jego gatunku przeróżne opowieści. Fakty zgadzały się lub nie, jedno jednak pozostawało niezmienne. Umowa ze smokiem nigdy nie wróżyła niczego dobrego.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Damien otworzył oczy. Wpatrywały się w niego czerwone ślepia, należące do... Chłopak gwałtownie usiadł, co przypłacił zawrotem głowy. Całym sobą nienawidził pająków, a to co nad nim stało, było olbrzymie! Monstrualne! Stworzenie fuknęło, szczerząc swoje ostre, jadowe kły. Mimo palącego go wewnątrz głodu, Illi'andin zaczął zbierać w sobie całą dostępną mu jeszcze magię.

-- Fukkura, przestań straszyć mojego przyjaciela – Damien usłyszał ganiący głos Emi.

Pająk posłusznie, jakby odrobinę zawstydzony, wycofał się, żeby przepuścić dziewczynę. Emi przykucnęła, odgarniając mu z czoła jasne włosy, ale on kompletnie nie zwracał już na nią uwagi. Wpatrywał się niedowierzająco, w to co było za nią. Wiedział, że to nie możliwe i musi mieć spowodowane głodem narkotykowym halucynacje. Za plecami dziewczyny stał z założonymi rękoma i ze znudzonym wyrazem twarzy, najprawdziwszy w świecie smok. Mimo, że przybrał ludzką postać, szafirowe, długowieczne oczy mówiły same za siebie. Damien nie wiedział czy śmiać się czy płakać, a był już taki pewien, że nie może przydarzyć się im nic gorszego... Ciemnowłosy chłopak podszedł do niego bliżej. Ubrany był praktycznie, w skórzany, myśliwski strój. Włosy, dla wygody, ścięte miał niemal przy samej skórze. Był wysoki i szczupły, a cerę miał porcelanowo wręcz bladą, prawie tak jak Emi. Damien mimowolnie zaczął zastanawiać się, jak wyglądał w swojej prawdziwej postaci. Chłopak podszedł jeszcze bliżej. Ukucnął przy Emi. Położył dłoń, na jej, dotykającej Damiena dłoni.

- To cię będzie drogo kosztować – mruknął z satysfakcją, a potem Damien nie usłyszał już niczego więcej, ponieważ ponownie odpłynął w ciemność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ból, który czuł, był nieporównywalny z niczym innym. Całe jego ciało, każda nawet najdrobniejsza komórka, paliły. Przestał oddychać, przestał mieć możliwość oddychania. Gdyby nie ten piekielny, płomienny ból, byłby pewien, że umarł. Świat przestał istnieć, a potem w jednym momencie wszystko wróciło. Puls, oddech, własne ciało. Damien był pewny, że ktoś go ukarał, każąc mu dalej żyć.

- Coś ty mu do cholery zrobił?! – wrzasnęła histerycznie, pełnym pretensji głosem Emi.

Hikaru roześmiał się podłym śmiechem.

- To czego sobie życzyłaś – odpowiedział rozbawiony. – Teraz jest czysty, zupełnie jakby nigdy niczego nie zażywał. Na chwilę zabrałem mu krew i wymieniłem na nową – sprostował.

Karmelowe oczy rozszerzyły się ze zdumienia i zgrozy.

- Przecież to powinno go zabić - westchnęła.

- Istniała taka możliwość – przyznał lekkim tonem. – Przecież nie twierdziłem, że potrafię to zrobić, tylko, że może mi się udać.

- Ty draniu! – warknęła na niego Emi, rzucając się na chłopaka z pięściami.

Brutalnie chwycił jej ręce, łapiąc je w nadgarstkach i unieruchamiając. Znowu się śmiał.

- Udało się, więc o co ci chodzi? – zapytał odrobinę poważniejąc. Syknęła, próbując się wyrwać z jego uścisku. – Jesteś coraz zabawniejsza – zamruczał.

Powietrze między nimi przecięła błękitna błyskawica. Zaskoczony Hikaru odskoczył od dziewczyny. Szafirowe oczy zapłonęły gniewem, kiedy zorientował się skąd przyszedł ten nagły atak. Jednym susem przyskoczył do chwiejnie wstającego z podłogi Damiena.

- Nie, Hikaru! Obiecałeś! – zaprotestowała Emi.

Chłopak cofnął się. Zasyczał.

- Jeżeli jeszcze raz się wtrąci, to przyrzekam, że go zabiję – warknął do dziewczyny, a potem nie odwracając się za siebie, opuścił grotę.

Rozdział XXVIII

Andre już od pierwszej minuty nienawidził tego lasu. Teraz, kiedy musiał czołgać się na brzuchu, pod nisko zwisającymi gałęziami młodych świerków, nie cierpiał go jeszcze bardziej. Czuł się jak w koszmarze. Do tego nie mógł znieść towarzystwa tego przeklętego Illi'andin. Ba! Nie tolerowałby go nawet, gdyby tamten był człowiekiem, bo w zupełności wystarczyłby sam fakt, że jest chłopakiem jego młodszej siostry, z czym Andre naprawdę nie potrafił się pogodzić. No i jeszcze pozostawała kwestia Damiena... Nieprzyjemne uczucie zazdrości pojawiło się w myślach chłopaka, uczucie, które ze wszystkich sił próbował w sobie zgasić. Leżący obok, na ściółce leśnej Jay, klepnął go w ramię, nakazując milczenie. Dopiero po chwili Andre usłyszał ciche kroki wprawnych łowców. Uciekli przy pomocy wywołanego magią żywiołów zamieszania, ale najwyraźniej po rozróbie, którą urządził im Illi'andin, plemię istot o krowich pyskach nie zamierzało odpuścić. Mimo, że patrzyli na siebie nawzajem z wrogością i nienawiścią, byli sprzymierzeńcami, łączył ich jeden, wspólny cel – odnaleźć Emi i Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

W jaskini było chłodno, a zielonkawa poświata mchu, zaczynała przyprawiać o mdłości. Dziewczyna była bardzo blada i marzyła teraz tylko o tym, żeby znów zobaczyć księżyc i słońce. Zniechęcona usiadła na przygotowanym dla niej przez Fukkurę, miękkim sienniku. Damien wpatrywał się w nią intensywnie, jakby chciał przejrzeć dziewczynę na wylot.

- Umowa Emi, jaką zawarłaś z nim umowę?

- To bez znaczenia – odpowiedziała cicho, uciekając przed jego wzrokiem.

- To ma znaczenie! Piekielnie duże znaczenie! – warknął na nią. – On jest pieprzonym smokiem, a ty stałaś się jego zabawką!

Brązowe, lekko rozczochrane włosy zakrywały teraz Emi niemal całą twarz. Obdarzyła przyjaciela bladym uśmiechem.

- Gdyby nam nie pomógł, to byś tu umarł – stwierdziła stanowczo. – Nie miałam wyboru.

- I tak jestem już martwy – powiedział ze złością. – Jay mnie zabije, kiedy się o tym dowie!

W końcu przestał chodzić w kółko i usiadł obok niej na ułożonym z miękkiego, suchego mchu, sienniku. Emi przytuliła się do niego, oplatając się jego ramieniem.

- On nam pomoże się stąd wydostać – mruknęła cicho. – Obiecał.

- Och, w to nie wątpię... Tylko za jaką cenę... - westchnął zbolałym głosem Damien.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Czujny, niespokojny sen, przyniósł Jayowi niewiele odpoczynku. Tak bardzo tęsknił za Emi! Nie mógł znieść myśli, że coś mogło jej się stać. Do tego ten sen... Chłopak wzdrygnął się mimowolnie. Jego Emi, jego roztrzepana kotka, w objęciach kogoś zupełnie innego. Stała, opierając się plecami, o szczupłego, wysokiego chłopaka o szafirowych oczach, a on oplatał ją swoimi ramionami. Ta wizja była dla Jaya zwyczajnie nie do zniesienia. Jednak w jego śnie było coś jeszcze. Jakby wiadomość. Srebrna, ulotna poświata i szmaragdowe jezioro. Chłopak usiadł, otrząsając się z resztek nieprzyjemnego snu. Andre, który pełnił ostatnią wartę, obdarzył go niechętnym spojrzeniem. Jay spochmurniał jeszcze bardziej.

- Śniła mi się Emi – mruknął zdawkowo.

Andre zamrugał. Teraz jego spojrzenie było naprawdę zaniepokojone.

- Mi też – przyznał. – Była tam moja siostra i jakiś nieznajomy. Odniosłem wrażenie, że chcą, żebyśmy odnaleźli jezioro.

Jay z trudem powstrzymał warknięcie. Więc jednak jego wizja była realna, a koszmar stawał się rzeczywistością. To jednak w tej chwili nie miało znaczenia. Najpierw musiał ją odnaleźć i upewnić się, że jest bezpieczna.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała, ufnie oparta plecami o Hikaru. Teraz odsunęła się od niego, wpatrując się w intensywnie szafirowe oczy chłopaka. Damien nie miał racji. Może i Hikaru był smokiem, ale na pewno nie zamierzał jej oszukać. Nie znała jego pobudek, jednak jak do tej pory, zrobił znacznie więcej niż jej obiecał. Mimo, że bardzo irytowało ją zachowanie chłopaka, powoli zaczynała mu ufać.

- Myślisz, że zadziałało? – spytała z nadzieją.

Skinął głową, z lekko rozbawionym wyrazem twarzy.

- O tak, możesz być tego pewna.

- Więc zabierzesz nas do nich?

Ponownie przytaknął.

- Jeżeli tylko twoim przyjaciołom uda się dotrzeć do jeziora, to i my tam będziemy – oznajmił z kąśliwym uśmiechem, błąkającym się w kącikach ust. – Później zastanowimy się, co zrobić z wami dalej.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Ten lot był niesamowity! Zupełnie inny niż w objęciach Jaya. Szczelnie otulona skórzaną, myśliwską kurtką Emi, siedziała na pokrytym czarnymi łuskami grzbiecie. Tuż za nią, z pobladłą, niemal zieloną twarzą, znajdował się Damien. Chłopak kurczowo obejmował ją w pasie i widać było po nim, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Rozmiary Hikaru, pod postacią smoka były ogromne, a do tego był wspaniały, dostojny i piękny. Czarne, lśniące łuski, masa wyrobionych mięśni i olbrzymi, pełen niebezpiecznych zębów pysk. Zarówno Emi, jaki Damien zdawali sobie sprawę, że smok byłby w stanie zabić ich jednym machnięciem ogromnego ogona, kiedy jednak ujrzeli go na tle czerwonego nieba, żadne z nich nie mogło oderwać od jego postaci wzroku. Szafirowe oczy hipnotyzowały, porywając w swoją kuszącą głębię. Dziewczyna widziała jego sylwetkę już wcześniej, ale w mętnym, wydzielanym przez mech, zielonym świetle, nie była aż tak imponująca jak na zewnątrz. Teraz, swojego zachwytu, nie potrafiłaby opisać zwykłymi słowami. Ten lot, to, że ich ze sobą zabrał, zdaniem Emi było po prostu cudowne. Pragnęła rozkoszować się każdą, wspaniałą chwilą. Po prawie trzech godzinach, wreszcie dotarli do celu, a był nim niewielki, czarny punkt, unoszący się wysoko pod czerwonym niebem – jedyne wyjście z tej pustynnej krainy. Dziewczyna zadrżała, dopiero teraz zdała sobie sprawę, że gdyby nie pomoc pająków i Hikaru, prawdopodobnie nigdy by stamtąd nie wyszli.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Szmaragdowe jezioro, na którego brzegu się znaleźli, było naprawdę piękne. Woda w nim była tak przejrzysta, że bez trudu można było ujrzeć piaszczyste dno. Jaya jednak nie interesował wspaniały widok, ani ten, ani żaden inny. Właściwie niewiele go teraz interesowało. Stał, z całej siły zaciskając pięści i z trudem panując nad własnym gniewem. Mimo, że zarówno on jak i Andre, w jakiś tajemniczy sposób, podświadomie wiedzieli, którędy iść, to trafienie nad jezioro, wcale nie okazało się rzeczą łatwą. Co chwila musieli wymijać stworzone przez istoty z krowimi pyskami patrole, które zostały wysłane zapewne po to, by w ich poszukiwaniu przeczesać las. W końcu jednak dotarli. Byli tutaj, a teraz... nie, to nie mogło dziać się naprawdę! Czarnoskrzydły z zaciętym wyrazem twarzy wpatrywał się w dziejącą się nad jeziorem, sielankową scenę. Emi, w czymś białym, co pod wpływem wody zrobiło się niemal przezroczyste, z piskiem uciekała przed ochlapującym ją wodą, wysokim chłopakiem. Tym samym, którego widział w swoim śnie. Rozciągnięty na trawie Damien przyglądał im się z nieco rozbawionym wyrazem twarzy. Lekko zdyszany Andre, któremu wreszcie udało się dogonić gnającego niczym wicher Jaya, wypadł na polanę. On również przystanął nieco zaskoczony, ale już po chwili otrząsnął się i zaczął wołać imię swojej siostry. Rozchichotana dziewczyna podniosła głowę, a kiedy ich tylko zobaczyła, natychmiast zaczęła biec w ich stronę, brodząc po kostki w szmaragdowej wodzie. Wpadła z impetem w wyciągnięte ramiona brata, a Andre przytulił ją do siebie opiekuńczo.

- Nic ci nie jest? – zapytał jej na wszelki wypadek.

Emi przecząco pokręciła głową, wyplatając się z jego uścisku. Teraz stanęła naprzeciwko Jaya, który w tym momencie nie był zdolny zrobić ani jednego kroku. Wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć, ale wtedy za jej plecami pojawił się Damien, wraz z nieznajomym. Chłopak stanął tuż za nią, a wtedy Jay instynktownie się cofnął. Emi opuściła dłoń. Miała zmartwiony wyraz twarzy.

- To Hikaru – przedstawiła swojego towarzysza, nie dodając niczego więcej. – Poznaj mojego brata Andre i przyjaciela Jaya.

Chłopak skinął im na powitanie głową, jakby pozostając w bezpiecznej odległości, wciąż za plecami Emi. Słowo „przyjaciel" zabolało Jaya do żywego. Było jak zimny prysznic. Do tej pory był przekonany, że są kimś więcej niż przyjaciółmi, kimś znacznie więcej. Wściekłość i zazdrość mieszały się w jego umyśle w jedno, próbując wydostać się rwącą, niebezpieczną rzeką. Chciał coś powiedzieć, ale zobaczył panikę w oczach Damiena. Zbyt długo i zbyt dobrze znał swojego przyjaciela, żeby zignorować tak wyraźny sygnał, więc z trudem się powstrzymał, zmuszając do milczenia.

- Czy to już wszyscy? – zapytał Hikaru, jakby się upewniając.

- Tak – odpowiedziała mu spokojnie Emi.

- Doskonale – mruknął w odpowiedzi, a jego przystojną twarz ozdobił szelmowski uśmieszek. – W takim razie wynośmy się stąd.

Potem cała ziemia zawirowała, uciekając Jayowi spod stóp. Uderzył go silny pęd powietrza. Zaniepokojony rzucił się w kierunku Emi, ale dziewczyny już tam nie było. Właściwie, to nie było tutaj niczego. Miejsce, w którym się znalazł, unosiło się, w zabarwionej fioletowymi cieniami, pustce.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Unosili się w powietrzu, a jednocześnie stali na twardym gruncie. Hikaru usiadł po turecku, w zabarwionym fioletowymi cieniami powietrzu. Emi spojrzała po zaniepokojonych twarzach przyjaciół, a potem wzruszyła ramionami i śladem chłopaka usiadła, podkulając pod siebie nogi i oplatając je ramionami. Nie miała pojęcia co to za miejsce, ale była pewna jednego – jest tutaj bezpiecznie, inaczej Hikaru by go przecież nie wybrał. Niepokoiła się tylko o to, co stało się z Jayem, ale cieszyło ją, że najwyraźniej był już sobą, szkoda tylko, że z jakiejś przyczyny bardzo niezadowolonym sobą. Damien niechętnie dołączył do nich, a w ślad za nim podążyli nieco zdezorientowani Andre i Jay, z czego ten pierwszy, bez ustanku wodził zaniepokojonym spojrzeniem karmelowych oczu za Damienem.

- Gdzie my jesteśmy? – zapytał chłodno brat Emi.

- W miejscu poza czasem – wzruszył ramionami najwyraźniej świetnie się bawiący Hikaru.

- Czemu tu jesteśmy? – drążył dalej ostrym głosem Andre.

- Ponieważ nas tu przeniosłem – uśmiechnął się leniwie smok.

- Dlaczego... - zaczął znowu czarodziej, a jego karmelowe oczy błyszczały z irytacji i niepokoju.

- Przestańcie! – przerwała im Emi. – Jesteśmy tutaj, ponieważ Hikaru chce nam pomóc. Przedstawiłam mu naszą sytuację.

- Niby dlaczego miałby chcieć nam pomagać? – zainteresował się Jay, starannie omijając Emi wzrokiem.

Coś było nie tak, a ona nie miała pojęcia z jakiego powodu, ani co z tym zrobić. Błagalnie spojrzała na Jaya, który zupełnie ją zignorował.

- Bo mu się nudziło – wtrącił się do rozmowy ponurym głosem Damien.

- Co się w ogóle z wami działo? Gdzie byliście? Po waszym zniknięciu Jay rozpętał prawdziwe piekło i do tej pory nas ścigają ci krowio-ludzie – zaznaczył pełnym pretensji tonem Andre. – Bardzo też chciałbym się dowiedzieć, kogo zabiła z zimną krwią moja siostra, żeby się tam znaleźć, o ile to co słyszeliśmy było prawdą – mruknął pełnym nagany głosem starszego brata.

Emi skuliła się jeszcze bardziej, a brązowe, lekko rozczochrane i przybrudzone włosy, zasłoniły jej niemal całą twarz. Wpatrywała się teraz w tańczące w pustce, fioletowe cienie.

- Wolałabym o tym nie mówić – szepnęła błagalnie.

Hikaru przyglądał im się z zainteresowaniem. Jego spojrzenie leniwie wodziło po ich twarzach, w kącikach ust chłopaka pojawił się ironiczny, drwiący uśmiech.

- Obserwowanie was było ciekawe... z początku... ale teraz robicie się już nudni – stwierdził rozbawiony – dlatego pozwólcie, że wyjaśnię wam kilka spraw. Magia nie jest doskonała – zaczął, wyciągając przed siebie nogi i podpierając się rękami o nieistniejące podłoże. – Czasami traktuje rzeczy zbyt dosłownie i nawet takie spłoszone, pełne dobrych intencji coś, jak twoja siostra, obrywa – zwrócił się do Andre.

- Hej! – zaprotestowała Emi.

Chłopak roześmiał się, a ona doskonale wiedziała, jak bardzo polubił ją irytować.

- No co? Czyżbym nie miał racji? – zwrócił się do niej w dalszym ciągu rozbawiony. – Nie zabiłaś w dobrej intencji? Szkarłatna pustynia to miejsce zesłania dla wszelkiej maści przestępców i czarnych charakterów, nie znalazłaś się tam bez powodu.

- Więc czemu magia mnie również tam nie zabrała? – warknął Jay, jakby stając w obronie dziewczyny. – Poluję niemal od zawsze, zabijam, a to ona, z powodu zabicia głupiej sarny, się tam znalazła! Dlaczego nie ja?!

Hikaru przewrócił oczami, spojrzał na Jaya jakby był małym dzieckiem, a raczej, konkretniej rzecz ujmując, kłopotliwym, przygłupim smarkaczem.

- To proste. Jesteś Illi'andin. Polujesz, żeby przeżyć. Nie robisz tego dla zabawy. Nigdy, nikogo, ani niczego nie zabiłeś bez powodu, z zimną krwią – wyjaśnił cierpliwie. – Ona musiała to zrobić.

- Miała powód – oznajmił ostro czarnoskrzydły. – Uratowała setki niewinnych dusz, poświęcając za nie jedno życie!

Coraz bardziej zainteresowani Andre i Damien spojrzeli na niego zaskoczeni, przenosząc swoje spojrzenia na bladą twarz Emi.

- Nikt nie powiedział, że magia będzie sprawiedliwa – stwierdził pojednawczym głosem Hikaru. – Co do niego natomiast – wskazał podbródkiem w kierunku Damiena – to zwykły morderca i gdyby Emi mnie tak ślicznie nie prosiła – uśmiechnął się pełnym samozadowolenia uśmiechem do dziewczyny – w życiu bym mu nie pomógł. W każdym razie – kontynuował ignorując to, że zarówno spojrzenie Emi, jak i Jaya, pytająco zwróciło się w kierunku Damiena i tylko Andre, z całej siły, starał się odwrócić wzrok – nie jesteśmy tu po to, żeby opowiadać sobie mrożące krew w żyłach historie. Obiecałem, że wam pomogę i zamierzam dotrzymać słowa. Nie będzie to jednak zabawa w ucieczkę i ukrywanie się przed światem po wszeczasy – stwierdził szczerząc białe zęby w uśmiechu. – Mam pewien plan.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Andre zerwał się z miejsca. Plan nieznajomego był czystym wariactwem i pod żadnym pozorem nie mógł być brany pod uwagę! Ani teraz, ani nigdy.

- To niedorzeczne! – oznajmił rozgniewany. – Tracimy czas – dodał ostro.

- Usiądź – mruknął uspakajająco Damien. – Właściwie, moim zdaniem to mogłoby się udać. Mimo, że sam pomysł jest dość szalony, to zawiera w sobie nieco logiki.

- Logiki? – burknął Andre. – Niby gdzie?! On proponuje frontalny atak i podporządkowanie sobie całej szkoły! – wykrzyknął.

- Widzisz jakiś inny sposób, na to, żebyśmy mogli tam wrócić? – spytał ponuro Damien. – Bo ja nie. Zresztą mamy pewną przewagę i asa w rękawie – uśmiechnął się gorzko.

- Róbcie co chcecie, ja zabieram moją siostrę i wracam do szkoły – zagroził chłopak.

- Nie pozwolę ci na to – odezwał się chłodnym głosem, milczący do tej pory Jay. – Zabiją ją, jeżeli się tam pojawi.

Damien poruszył się. Spojrzał prosto w karmelowe oczy Andre.

- Nie zastanowiło cię, dlaczego jeszcze nie jestem na głodzie narkotykowym? – spytał prosto z mostu. Chłopak spojrzał na niego zaskoczony, jakby do tej pory nie przyszło mu to do głowy. Damien uśmiechnął się ponuro. – Hikaru znalazł sposób, żeby oczyścić moją krew – wyjaśnił. – Jeżeli zgodzi się pomóc arystokratom, będziemy mieli ośmiu silnych sprzymierzeńców. Nie wydaje mi się też, żeby innym podobał się obecny stan rzeczy. Jestem pewien, że z przyjemnością się zbuntują.

- A co z czarodziejami? – spytał nieco mniej pewnie brat Emi.

- W tym już będzie twoja rola – uśmiechnął się odrobinę mniej ponuro Damien. – Hikaru – zwrócił się do rozpartego wygodnie, w pełnej fioletowych cieni pustce, smoka – pokaż mu, co ich przekona.

Rozdział XXIX

Jeffrey niespokojnym krokiem chodził po bogato zdobionym pokoju. Jego nienaganne zwykle ubranie było teraz wygniecione i nieco brudne, a jasne pukle włosów, zamiast układać się w drobne loki, sterczały na wszystkie strony. To przez tego cholernego głupca teraz cierpiał. Konsekwencje ucieczki Damiena Hayazaki ponosili oni wszyscy. Gdyby tylko potrafił udzielić odpowiedzi na zadawane mu pytania... Zrobiłby to bez najmniejszego wahania! Ale jak miał zdradzić coś, czego zwyczajnie nie wiedział?! Nagle odwrócił się w stronę wielkiego, zajmującego niemal całą ścianę okna. Katem oka dostrzegł prześlizgujący się za grubą zasłoną cień. Wstrzymując powietrze, zaczął zbierać w sobie magię. Wystarczyłoby jedno jego słowo... Nie zdążył. Coś gwałtownie spadło na niego, przewracając go na ziemię i przygniatając jego twarz do grubego, jasnego dywanu. Potem ucisk zelżał, jakby napastnik nagle gwałtownie stracił na wadze. Jeffrey z trudem odwrócił głowę. Zamrugał niedowierzająco.

- Damien? – zapytał zaskoczony.

- Teraz będziesz milczał i posłuchasz co mam do powiedzenia – wyjaśnił siedzący na nim chłopak, szczerząc w uśmiechu białe zęby. Potem jego błękitne oczy rozbłysły. – Jeżeli jednak w międzyczasie odezwiesz się chociaż słowem... - zamruczał, z premedytacją pokazując Jeffreyowi niedwuznaczny gest.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To było czyste szaleństwo, a oni to doskonale rozumieli. Rozumieli i... godzili się na to! Tylko właściwie jaki mieli wybór? Lepsza była wieczna niewola czy śmierć? Plan, który przedstawił im Damien Hayazaki dawał to, czego w życiu potrzebowali najbardziej – nadzieję, nawet jeżeli miałoby to oznaczać współpracowanie z ludźmi. Zresztą magowie wcale nie byli w lepszej sytuacji. Ich siostry, przyjaciółki, dziewczyny, wszystkie one były zagrożone poprzez nieprzemyślane działanie sojuszu. Zmuszanie młodych czarodziejek do zaplanowanych przez rodziny małżeństw z chłopcami Ili'andin było wystarczającym powodem do buntu. Było cienką nicią, która mogła zmusić ich do współpracy. Teraz, na skraju lasu, na polanie nad jeziorem, pojawili się wszyscy, bez wyjątku. Stała tu cała ósemka, uczęszczających do szkoły w czarnej wieży, arystokratów Illi'andin. Z nienawiścią i rezygnacją obserwowali stojącego w blasku trzech księżyców Damiena, ale w ich spojrzeniach było jednocześnie coś innego. Na wymęczonych tygodniami podawania serum prawdy i różnych innych narkotyków twarzach, malowała się nadzieja.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wykończony Hikaru opadł na trawę. Nie chciał, żeby którekolwiek z nich wiedziało, jak wiele własnej siły kosztowało go oczyszczenie krwi arystokratów. Czuł się wśród nich dziwnie nie na miejscu i to co miało być rozrywką, zmieniało się w niechętny przymus. W powietrzu zaczął się unosić przyjemny, lekki zapach. Nawet nie musiał podnosić głowy, żeby wiedzieć, kto znalazł się w pobliżu.

- Ilu z nich przeżyło? – spytała siadając na trawie.

- Pięciu – odpowiedział smok – a to i tak nieźle. Mieli szczęście.

Dziewczyna skinęła głową, co bardziej wyczuł niż zobaczył. Wiedział też, że jest smutna, ale zdeterminowana. Poczuł ukłucie dziwnej przykrości, na myśl, że za chwilę zgasi cały jej zapał.

- Wracam do domu – oznajmił siadając.

Emi spojrzała na niego zdezorientowana. Zamrugała, przez co jej duże, karmelowe oczy stały się jeszcze większe.

- Nie możesz! Przecież obiecałeś! – wyjaśniła niczym ufne, małe dziecko.

Chłopak zawahał się przez chwilę.

- Najpierw zabiorę was tam, dokąd będziecie chcieli – oznajmił niezbyt chętnie. – I nie martw się, skoro to ja rezygnuję, nasza umowa jest nieważna.

Dziewczyna gwałtownie zerwała się z trawy.

- To ty rozpocząłeś naszą wojnę, ale z tobą, czy bez ciebie – odezwała się gorączkowo – my ją dokończymy!

Potem odwróciła się i po prostu uciekła, znikając między drzewami, niczym rusałka. Hikaru z westchnieniem opadł na trawę. To, co kłębiło się w jego wnętrzu, to było coś zupełnie nowego. Innego, niż znał do tej pory. Na dodatek wcale, a wcale mu się nie podobało.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Drogi Pamiętniku, tego dnia rozpętała się wielka bitwa. Magowie walczyli ramię w ramię z Illi'andin. Nie chcieliśmy takiego losu, nikt nie chciał, ale każde z nas rozumiało, że nie mamy innego wyjścia. Naszym założeniem było pokojowe przeprowadzenie do portali wszystkich tych, którzy nie popierali naszych idei. To jednak się nie udało. Nauczyciele z czarnej wieży wezwali na pomoc garnizon z Morven. Umierali zarówno czarodzieje, jak i Illi'andin, a ja drżałam ze strachu o życie najbliższych. Wszystko wskazywało na to, że przegramy, a oni, mściwie pozabijają nas wszystkich. Wtedy jednak okazało się, że Hikaru został. Do tej pory zadaję sobie pytanie, co nim kierowało. Ze smokiem nawet wojownicy Illi'andin nie mieli szans. Szalę zwycięstwa na naszą stronę ostatecznie przechyliły leśne zwierzęta, które tłumnie zebrały się na skraju Anduriańskiej Puszczy, by nas wspomóc. Ostatecznie wszyscy nauczyciele i niechętni nam uczniowie Białego Pałacu, zostali wygnani z Dareshii, a prowadzące do zewnętrznego świata portale, zostały zniszczone. Żaden Illi'andin nie odważył się opuścić niewielkiej planety. Dla nich nie było odwrotu. Każdego z nich czekałaby śmierć.

Siedząca, pod rozłożystym dębem, Emi podniosła głowę znad trzymanego na kolanach zeszytu. Spojrzała w bursztynowe oczy stojącego nad nią Jaya.

- Uspokoili się? – spytała posępnie, z góry przewidując odpowiedź.

Chłopak prychnął.

- Nie ma na to najmniejszych szans. Illi'andin i ludzie zawarli sojusz. Łączy nas wspólny wróg, ale nie ta dwójka – mruknął cierpiętniczo. – Damien i Andre prędzej się pozabijają niż którykolwiek z nich odpuści.

- Doskonale – Emi przewróciła oczami. – W takim razie ja walnę w łeb mojego głupiego brata, a ty zajmiesz się Damienem.

Jay uśmiechnął się do dziewczyny, ale jego uśmiech natychmiast zrzedł, bo właśnie tuż przy nim, spomiędzy drzew, wysunęła się szczupła sylwetka Hikaru. Smok zupełnie zignorował chłopaka.

- Skoro już po wszystkim, to się zbieramy – oznajmił rozkazującym tonem, zwracając się do Emi. – Chcę wracać do domu.

Dziewczyna przepraszająco spojrzała na Jaya, a potem powoli wstała ze swojego miejsca pod drzewem. Obietnica to obietnica, a ona wiedziała, jak niebezpiecznym by było nie dotrzymanie swojej. W końcu Hikaru wywiązał się ze swojej części umowy, został i im pomógł. Czarne skrzydła Jaya rozpostarły się w niemym proteście.

- Zbieramy? Idziesz z nim? – spytał zaskoczony i rozczarowany.

Emi spuściła głowę, tak, że długie, brązowe włosy, zasłoniły kurtyną jej twarz i karmelowe oczy.

- Taką mieliśmy umowę – przyznała cicho.

- Więc ty i on nie... - zaczął Jay, którego umysł jakby się przebudził ze snu i otępienia, a uczucia i nadzieja wydostały się spod gęstej, zasnuwającej je mgły. Jakoś dopiero teraz do niego dotarło, że to przecież jego Emi i ona nigdy by...

Stojący podpierając się pod boki Hikaru, ziewnął przeciągle. Wyglądał na mocno znudzonego.

- Chciałem, żebyś tak myślał – wyjaśnił spokojnie – to ułatwiało sprawę. No cóż, może w ten sposób będzie zabawniej. Emi, zabieraj swoje rzeczy i idziemy – zwrócił się rozkazująco do dziewczyny.

Jay bez chwili wahania chwycił miecz, który bez przerwy nosił w pochwie, przy pasie, od czasu rozpoczęcia się walk.

- Przestań! Odłóż to! – zażądała dziewczyna, ale on kompletnie nie zwrócił na nią uwagi.

Hikaru roześmiał się, bez trudu unikając pierwszego, szybkiego ciosu. Potem się przemienił. Olbrzymie, czarne cielsko smoka, ledwo mieściło się na polanie, między pojedynczymi drzewami.

- Nie! Przestańcie! – ponownie zaprotestowała dziewczyna.

Wielki, twardy, ciemny ogon powalił ją na ziemię. Czarnoskrzydły wzbił się w powietrze, próbując zaatakować z wysokości, ale zaraz za nim wzleciał ku niebu, coraz mniej rozbawiony, a bardziej wkurzony smok.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To co rozpętało się w powietrzu, było niesamowite. Przyglądająca się z trawy Emi, widziała na niebie tylko czarne, zamazane smugi. Nie mogła zrozumieć jakim cudem, olbrzymich rozmiarów smok, potrafił poruszać się z taką prędkością?! Po chwili otępiałego zaskoczenia, jej umysł zaczął pracować aż nazbyt sprawnie. Wielką falą zaczęła zalewać ją panika. Jay! Przecież Hikaru go zabije! Może i czarnoskrzydły był wojownikiem, ale ze smokiem z pewnością nie miał szans.

„Damien! Damien!" – zaczęła rozpaczliwie wołać w myślach, próbując odnaleźć wyblakłą nić połączenia, które kiedyś, gdy wspólnie ratowali Jaya, pomiędzy nimi powstało.

O dziwo zadziałało, bo już po chwili, na niewielką polanę, wpadł śnieżnobiały tygrys. Przybrał swoją ludzką postać, bez zbędnych pytań, sam orientując się w sytuacji.

- Cholera! Czy oni powariowali?! – zapytał z ciągle uniesioną ku niebu głową.

- Hikaru jakoś wpłynął na umysł Jaya i Jay się wkurzył – wyjaśniła pokrótce Emi, również nie odrywając wzroku od toczącej się w górze bitwy. – Do tego nie chciał pozwolić, żebym z nim poszła – dodała nieco ciszej.

- Musimy to przerwać, on go zabije – zdecydował zupełnie już spokojnym głosem, zrezygnowany Damien.

Chłopak podszedł ku podnoszącej się z trawy dziewczynie. Spojrzała na niego pytająco.

- Jak chcesz to zrobić?

Wzruszył ramionami.

- Nie mam jeszcze do końca pojęcia, ale potrzebny nam drugi smok... - wytłumaczył niezbyt jasno. – Pomożesz mi?

Emi skinęła głową.

- Co mam robić?

- Pożycz mi swoją magię, sam nie dam rady – mruknął. – Tak jak robiliśmy to już wcześniej.

Dziewczyna bez zastanowienia wsunęła drobną dłoń w jego rękę.

- W takim razie zaczynajmy.

Damien splótł swoje palce z jej palcami, a potem cały świat jakby zwolnił. Tocząca się w przerażającym tempie walka, była teraz bitwą dwóch ślimaków. Emi wyraźnie widziała płynne ruchy Jaya i zakończone niepowodzeniem próby Hikaru, żeby czarnoskrzydłego czymkolwiek uderzyć. Jay również nie trafiał, ale dziewczynę przerażała różnica w konsekwencjach tego, co jeden może zrobić drugiemu. Gdyby to smok uderzył czarnoskrzydłego, zapewne po prostu by go zabił, natomiast trafienie Jaya, nawet zaostrzonym, połyskującym w słońcu mieczem, mogłoby co najwyżej jeszcze bardziej Hikaru wkurzyć. Nagle coś zaczęło się zmieniać. Sylwetka Jaya rosła. Zmieniał się w obarczonego czarnymi skrzydłami wilka. Emi czuła, jak Damien wysysa z niej całą moc i energię.

- Co robisz? – spytała zaniepokojona.

- Zaufaj mi, to najlepsze co jestem w stanie wymyśleć – odezwał się z wysiłkiem. – Gdybyśmy zmienili go w smoka, nie miałby pojęcia, jak w tej postaci walczyć.

Ogromnych rozmiarów zwierzę rosło coraz bardziej, wkrótce już dorównując rozmiarami zdumionemu, czarnemu smokowi. Jay wyjątkowo szybko odnalazł się w nowej, dziwacznej sytuacji. Nie miał co prawda miecza, ale dysponował teraz pazurami i rzędem ostrych zębów. Błyskawicznym ruchem rzucił się do szyi smoka. Hikaru syknął wściekle i sparował atak, odrzucając zwierzę do tyłu, na jego odsłoniętej w tym miejscu skórze, pojawiła się jednak ciemna krew. Dalej toczyła się zacięta walka. Szala zwycięstwa tym razem zaczęła przechylać się na stronę Jaya. Wilk kąsał w każde, możliwe, nie pokryte sztywnymi łuskami miejsce, w błyskawicznym tempie odskakując za każdym razem do tyłu. Smok, nie przyzwyczajony do walki z równym przeciwnikiem, broczył krwią z coraz większej ilości niewielkich ran i skaleczeń. W końcu, wycieńczony, opadł na ziemię. Jay przygotował się do skoku, wyraźnie planując zakończyć tą walkę śmiercią przeciwnika. Emi przymknęła oczy, z wysiłkiem utrzymując się na nogach.

- Jay, nie zabijaj go! – wrzasnęła resztkami sił. – Jeżeli go zabijesz, nigdy w życiu się już do ciebie nie odezwę! – dodała pierwszy argument, który przyszedł jej do głowy.

Wilk warknął nieprzyjaźnie, ale ustąpił. Stanął nad przeciwnikiem, jeżąc sierść i czekał. Pierwszy swoją ludzką postać przybrał Hikaru, dopiero potem zrobił to on sam. Emi osunęła się na trawę, Damien, z pobladłą twarzą oparł się o drzewo. To kosztowało ich zbyt wiele. Smok usiadł, podtrzymując się na rękach. Jego twarz była teraz pełną wściekłości maską.

- Jak śmiesz się wtrącać? – syknął rozeźlony bezpośrednio do Damiena. – Mam takie samo prawo zabijać jak ty!

- Nie moich przyjaciół – odpowiedział mu z trudem blondyn.

- Taaak? – zadrwił Hikaru. – To może opowiedz im o dziewczynie, którą zamordowałeś z zimną krwią? Bo ona chyba była ich przyjaciółką – odezwał się z podłą satysfakcją w głosie. – Z twojego umysłu wyczytałem nawet jej imię. Nazywała się Ana – rzucił z czającym się w spojrzeniu okrucieństwem, wpatrując się bezpośrednio, w błękitne oczy Damiena.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

To było dziwne uczucie, taka pustka, kiedy wie się, że się przegrało. Damien ze stoickim spokojem obserwował pytające, niedowierzające twarze Emi i Jaya.

- Zabiłeś ją? – z ust dziewczyny padło cichutkie, nieuniknione pytanie. Damien poczuł się teraz bardziej zmęczony niż kiedykolwiek dotąd. Niechętnie skinął głową. – Dlaczego? – nie mogła zrozumieć Emi.

To jednak nie miało znaczenia, jej żal, jej łzy w oczach, nie mogły konkurować ze wściekłym spojrzeniem Jaya.

- Ty padalcu! – warknął czarnoskrzydły. – Przez cały ten czas miałem cię za przyjaciela, a ty... ty chciałeś mojej śmierci!

- Nie, to nie tak... – spróbował bez przekonania Damien, ale nigdy nie dane było mu dokończyć.

Szary wilk o bursztynowych oczach, rzucił się na niego, przygważdżając blondyna do ziemi. Damien nie zamierzał się bronić, bo to wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Leżał rozciągnięty pod drzewem, na trawie i czekał na zbliżającą się śmierć. Nagle wilk zaskowyczał. Stanął w płomieniach. Sturlał się z chłopaka i zaczął tarzać w trawie.

- Andre, przestań! Przestań! – krzyczała już Emi, do wyłaniającego się z lasu brata.

Ogień zgasł, a wilk zerwał się z trawy wściekle warcząc. Hikaru, mimo, że brudny i podrapany, a na twarzy jeszcze bledszy niż zwykle, wyraźnie bawił się zaistniałą sytuacją.

- On nie chciał skrzywdzić Jaya – wyjaśnił Andre, patrząc tylko na swoją siostrę. – Wymyślił po prostu durny sposób na to, żeby go chronić.

- Bo przecież on tak baaaardzooo go kocha – dodał rozbawionym głosem smok. – No cóż, pech chciał, że czarnoskrzydły woli dziewczyny – roześmiał się mrużąc szmaragdowe oczy.

Jay przybrał swoją ludzką postać i gapił się jak ogłuszony na przyjaciela. Kiedy tamten spojrzał mu w oczy, wzdrygnął się mimowolnie. Damien poczuł jak wszystko w nim drży. Na twarz starał się przybrać wyćwiczoną przez lata, obojętną maskę, ale zwyczajnie nie potrafił. Zaczął żałować, że Jay nie rzucił mu się od razu do gardła, bo gdyby to zrobił, on teraz byłby martwy, a oprócz śmierci, pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Emi, odrobinę chwiejnie wstając z trawy, podeszła do czarnoskrzydłego, wplatając mu się pod ramię. Jay natychmiast zignorował całe otoczenie, po prostu przytulając ją do siebie, jakby wszystko inne nie istniało. Damien nie potrafił tego dłużej wytrzymać. Przybrał postać białego tygrysa i nie zwracając na nic więcej uwagi, popędził przez las.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Znajdowali się w jednej z nieużywanych, pałacowych komnat. Jay niespokojnie chodził po pokoju. Emi skonsternowana wpatrywała się w niego już od dłuższego czasu.

- Przestań wreszcie – zażądała, nie mogąc już dłużej wytrzymać.

Chłopak zatrzymał się, spojrzał na nią, a potem jakby opadł z sił.

- Nienawidzę go – oznajmił. – Nienawidzę!

- Wcale nie – stwierdziła dziewczyna podchodząc do niego bliżej. Przytulił ją mocno do siebie. – Jest twoim przyjacielem – wyjaśniła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się martwił, kiedy dowiedział się, w jaki sposób cię ukarano. Chyba spodziewał się, że zabijając Anę i zrzucając na ciebie odpowiedzialność za jej morderstwo, po prostu nas rozdzieli.

- Dlaczego w ogóle chciał to zrobić? – bursztynowe oczy Jaya płonęły.

Emi spuściła wzrok.

- Nasi rodzice zaplanowali nasz ślub – mruknęła cichutko. – Wszystko wskazywało na to, że w żaden sposób nie damy rady go uniknąć.

Jay warknął nieprzyjaźnie.

- Widziałem, że jest zazdrosny, ale przez cały czas myślałem, że ten skurwiel zakochany jest w tobie!

Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.

- We mnie? – nie mogła powstrzymać się od leciutkiego uśmiechu. – To ty nie wiedziałeś, że Damien jest gejem?

- Nie miałem pojęcia – przyznał szczerze Jay.

Westchnęła, a on przytulił ją do siebie jeszcze mocniej.

- Co nie zmienia faktu, że i tak nie potrafię mu tego wybaczyć.

- Ja też nie – niechętnie przytaknął jej Jay.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Robert Lander, do tej pory najlepszy przyjaciel Andre, nienawidził teraz czarodzieja z całego serca. Och, udawał, że jest zadowolony z przebiegu wydarzeń, bo co innego mu pozostawało? Wielka bitwa, współpraca z Illi'andin, przejęcie szkoły. Tylko dlaczego, skoro po swojej stronie mięli smoka, nie pozabijali od razu tych wszystkich przeklętych szumowin? No tak, Andre wytłumaczył mu ich szansę, tą samą, którą wraz z Damienem Hayazakim przedstawił przed Illi'andin. Jego mała, spłoszona siostrzyczka – najchętniej wyplułby to słowo – wcale nie była człowiekiem. I mimo, że jej matką była czarodziejką, zgwałconą przez jedną z tych bestii, ona sama pozostawała w jakiś sposób, żeńską wersją arystokratów Illi'andin. Najzabawniejsze było to, że teraz wszyscy o tym wiedzieli – wszyscy, tylko nie ona sama. Teraz, kiedy zobaczył przeklętą dziewuchę, kiedy samotnie zmierzała w kierunku lasu, bez zastanowienia postanowił udać się za nią, w nadziei, że znajdzie jakiś sposób, żeby się jej pozbyć, raz na zawszę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi stała nad krawędzią głębokiego, skalistego wąwozu, w którym spalono wszystkie ciała, składając hołd umarłym. Zastanawiała się czy było to lepsze od praw, jakimi rządził się sojusz. Zmuszanie młodych dziewcząt do małżeństw, z rozbestwionymi, pozwalającymi sobie na wszystko chłopakami, nie było niczym dobrym, tak samo jak narkotyki, które podawano Illi'andin, ale czy równoważyło tą całą śmierć? Nie potrafiła jednak tak szczerze, do końca żałować, bo dzięki bitwie, dzięki zdobyciu szkoły, właśnie dzięki tej całej śmierci, żył Jay. Był tutaj i nikt, nigdy więcej, nie zabroni im bycia razem. W pewnym momencie coś poruszyło się między szarymi cieniami drzew. Dziewczyna odwróciła się zaskoczona, w samą porę, by zobaczyć błysk stali. Poczuła jak chłód rozlewa się po całym jej ciele, kiedy w jej brzuch wbił się wąski sztylet.

- Giń suko! – usłyszała znajomy, ale tym razem pełen nienawiści, głos Roberta.

Chłopak jednak nie zdążył wyciągnąć sztyletu, żeby pchnąć jeszcze raz, bo w tym właśnie momencie, rzucił się w jego kierunku, olbrzymi, biały cień. Tygrys przewrócił czarodzieja na trawę, a potem obaj stoczyli się z krawędzi wąwozu. Emi poczuła jak odpływa. Ból był nie do zniesienia. Osunęła się na trawę, by po chwili stracić przytomność.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

- Nic jej nie będzie? – spanikowanym głosem dopytywał się Andre.

- Zamknij się, albo wyjdź – usłyszała ostry głos czarnoskrzydłego.

Z trudem uniosła powieki. Poczuła szorstką rękę Jaya, która łagodnym gestem odgarnęła jej włosy ze spoconego czoła. Zobaczyła ulgę w jego bursztynowych oczach.

- Jay... – wyszeptała cicho, a potem nagle coś sobie przypomniała. – Damien, co z Damienem? Gdyby nie on, pewnie już bym nie żyła...

Czarnoskrzydły skrzywił się odrobinę, ale nic nie odpowiedział. Andre podszedł i usiadł po drugiej stronie siostry.

- Razem z Robertem wpadł do wąwozu – wyjaśnił. – Prawdopodobnie by się zabił, gdyby nie twój smok. Otworzył jakiś portal, do którego obydwaj wpadli. Potem sam w niego zanurkował i wrócił razem z Damienem. Roberta więcej nie widzieliśmy. I dobrze, bo inaczej sam bym go zabił – powiedział poważnym głosem.

- O ile zdążyłbyś zrobić to przede mną - warknął ponuro Jay.

- Więc gdzie oni są teraz? – spytała odsłaniając kołdrę i patrząc na swój zupełnie zdrowy, nawet nie zadraśnięty brzuch.

Jay i Andre wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia, jakby bali się reakcji dziewczyny. Po dłuższej chwili milczenia odezwał się jej brat.

- Hikaru odpoczywa w twoim pokoju. Wyleczenie twojej rany mocno go wyczerpało – wyjaśnił.

- A Damien? – nie zamierzała przestać się dopytywać.

- Damiena nie ma – oznajmił twardo Jay. – Zostawił list.

- List? – nie zrozumiała dziewczyna.

- Uznał, że lepiej będzie, jeżeli na jakiś czas się usunie – wyjaśnił niechętnie Andre.

- Uciekł jak tchórz – sprecyzował czarnoskrzydły.

Andre zmierzył go nieprzyjemnym wzrokiem, ale to przemilczał. Nagle Emi coś jeszcze przyszło do głowy.

- Dlaczego Robert próbował mnie zabić? Co by mu to dało? – spytała niespokojnie.

Znowu odpowiedziało jej ponure milczenie. Tym razem przerwał je Jay.

- Ponieważ jesteś jedną z nas – odezwał się patrząc jej w oczy. – Jesteś Illi'andin.

Stwierdzenie to wydało się Emi tak absurdalne, że miała ochotę parsknąć śmiechem. Oni się jednak nie śmiali. Mówili całkiem poważnie. A potem było już tylko gorzej. Andre opowiedział siostrze historię, jak jeden z arystokratów zgwałcił jej matkę. Opowiedział też o tym, jak dla dobra sojuszu, zatuszowano całą sprawę. Dziewczyna tak mocno zacisnęła usta, że stały się teraz wąską, białą linią.

- Wiedziałeś o tym? – spytała Andre. – Obydwaj wiedzieliście?

Jej brat przecząco pokręcił głową.

- Ja wiedziałem, ale Jay dowiedział się dopiero dzisiaj, ponieważ Damien wspomniał o tym w liście.

- Czy moglibyście wyjść? – poprosiła, nie zwracając uwagi na to, że znajdowali się w pokoju Andre. – Chciałabym zostać sama.

Niechętnie skinęli głowami.

- Kocham cię – szepnął na pożegnanie Jay, pochylając się i całując skroń dziewczyny. -

Nie obchodzi mnie kim jesteś. Kimkolwiek byś nie była, ja i tak zawsze będę cię kochał.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Wypchany plecak ciążył Andre coraz bardziej. Ciążyło mu również to, że stąd odchodzi. Po cichu i ukradkiem, jak włamywacz.

- Znajdziesz go? – podskoczył zaskoczony, na dźwięk znajomego głosu.

Odwrócił się, by stanąć twarzą twarz, z opartym o pień drzewa Jayem.

- Nie wiem ile zajmie mi to czasu, ale znajdę, a potem wrócimy tutaj. Razem.

Czarnoskrzydły skinął głową. Uśmiechnął się ponuro.

- Mam nadzieję, że szybko go przekonasz. Jest moim przyjacielem. Cokolwiek by myślał czy zrobił. Poza tym uratował Emi. To dzięki niemu żyje. Przekonaj go, żeby wrócił.

- Przekonam – oświadczył Andre, któremu zrobiło się trochę lepiej. – Powiedz jej, że ją kocham.

- Przekażę – mruknął czarnoskrzydły.

Potem, kiedy nie było już nic do powiedzenia, Andre odwrócił się i odszedł, a Jay stał jeszcze chwilę, wpatrując się w jego, oddalającą się, samotną sylwetkę.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Emi leżała na trawie, wtulając się w ramiona Jaya. Milczeli, skupieni na własnych myślach. W końcu dziewczyna nie wytrzymała. Oparła się na łokciu, pochylając nad chłopakiem, by miękko pocałować go w usta.

- Co teraz będzie się działo? – spytała.

- Nic – oznajmił. – My zachowany swoje treningi, a wy powinniście zachować lekcje magii. Jeżeli chcemy dalej walczyć o swoje, mogą się nam wkrótce przydać.

- Czy myślisz, że kiedyś ludzie oswoją się z Illi'andin? Będziemy potrafili żyć w pokoju?

Jay spojrzał jej prosto w oczy.

- Jeżeli kiedykolwiek się to uda, to jestem pewien, że stanie się to w tej właśnie szkole.

Dziewczyna westchnęła. Z powrotem opadła na trawę.

- Kocham cię – mruknęła cicho, wtulając się mocno w jego ramię.

- No widzisz? – wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, jego bursztynowe oczy błyszczały. – Jeżeli nam się udało, to czemu miałoby się nie udać innym?

- Jay! – powiedziała z nutką nagany w głosie.

Roześmiał się.

- Ja też cię kocham – przyznał, wiedząc, że to właśnie taką odpowiedź pragnęła usłyszeć.

~ ♠ ~ ♠ ~ ♠ ~

Leżał w białej pościeli, wpatrując się w ozdobione niebieskimi kwiatami, drewniane meble i zastanawiał się co on właściwie tu robi? Bitwa się zakończyła, a oni wygrali, na Dareshii nie został już ani jeden dorosły czarodziej czy Illi'andin. Wszyscy ci, którzy złożyli broń, zostali pokojowo przeprowadzeni przez portale. Reszta po prostu zginęła, a ich ciała spalono w leśnym wąwozie. Co prawda w szkole na nowo utworzyły się dwa obozy – czarna wieża dla Illi'andin i biały pałac dla czarodziejów, a młodzi ludzie podchodzili do siebie nawzajem jak pies do jeża, ale wyraźnie widać było wzajemny podziw obu stron, dla wykazanej podczas bitwy odwagi i nieśmiałe próby kontaktów, zwłaszcza między czarodziejkami, a chłopakami Illi'andin. Z pewnością go już nie potrzebowali, więc dlaczego tu jeszcze był? Hikaru przeciągnął się, a potem syknął z bólu. Pierwszy raz w życiu odczuwał negatywne skutki walki i wyczerpania leczeniem. Zazwyczaj po prostu nikt nie miał z nim szans, a pomagać nie miał komu, bo nie litował się nad innymi. Więc co się zmieniło? Może to, że tak naprawdę nie chciał tego sukinsyna zabić... może bał się ujrzeć nienawiść w karmelowych oczach... a może... Jego rozważania przerwał hałas otwierających się drzwi.

- Cześć – Emi wśliznęła się do środka i usiadła obok niego na łóżku. W dłoniach trzymała parujący kubek. – Przyniosłam ci kakao – uśmiechnęła się łagodnie – pamiętam twój rozmarzony wyraz twarzy, kiedy wspominałeś o słodyczach – wyjaśniła.

Smok usiadł, dziwiąc się w jakim stopniu może kogoś boleć jego własne ciało. Pieprzony wilk! Czemu dał mu się tak pogryźć?

- Dzięki – mruknął, zastanawiając się czy w ogóle powinien coś powiedzieć.

Dziewczyna podciągnęła nogi, opierając się tuż przy nim o ścianę, w końcu to było jej własne łóżko...

- Namieszałeś – westchnęła zasmucona.

- Wiem – przyznał czując się dziwnie skonsternowany.

Nie tego się po niej spodziewał. Powinna powiedzieć, że go nienawidzi, robić mu wyrzuty, rzucić się na niego z pięściami czy cokolwiek takiego, ale nie. Ona siedziała tutaj, wpatrując się w swoje kolana i czekała na jego wyjaśnienia. Wyjaśnienia, których nie było. Chciał ją zabrać na czerwoną planetę, albo gdziekolwiek indziej, w końcu była mu to winna. Nienawidziłaby go, a on by się dobrze bawił, robiąc jej na złość. Coś go jednak powstrzymywało i na to „coś" był bardziej wkurzony niż na całą tą głupią planetę, czarodziejów, rasę Illi'andin i samego siebie.

- Co teraz zrobisz? – zapytała.

- Będę tak samo nieznośny jak do tej pory – odpowiedział szczerze.

Coś w nim drgnęło, kiedy obdarzyła go promiennym uśmiechem.

- To znaczy, że z nami zostajesz?

Mimo, że wcześniej nie miał jasno sprecyzowanych planów, to teraz wiedział, że tak. Przecież tych głupich dzieciaków trzeba było pilnować, bo inaczej gotowi pozabijać się nawzajem. Nie będąc pewnym własnego głosu, po prostu skinął głową. Emi pisnęła. Oplotła ramionami jego szyję, delikatnie pocałowała go w policzek. Potem jednak odsunęła się gwałtownie.

- Obiecaj, że nawet nie spróbujesz zabić któregokolwiek z moich przyjaciół – zażądała.

Smok prychnął, ale ponownie skinął głowa.

- Obiecuję – westchnął, zastanawiając się, jak teraz będzie wyglądało jego nowe, ciekawsze życie.

The End

Słowniczek:

Wairudo – dziki

Hayazaki – wczesny kwiat

Senshi – żołnierz

Hikaru – zbyt jasny

Fukkura – puszek

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 06 styczeń 2014 08:47

Beta

„Beta" Rachel Cohn wpisuje się w nurt książek dla starszej młodzieży zahaczających o science-fiction, a jednocześnie wplatających w fabułę obowiązkowy wątek miłosny – czyli tak zwanego young adult. Tym razem elementem wziętym z fantastyki naukowej są klony. Wydawałoby się, że na ten temat już nic nowego napisać nie można i raczej do tego typu powieści ciężko mieć wysokie oczekiwania. Sięgając po nią szuka się raczej dobrej, niegłupiej rozrywki na jeden czy dwa wieczory.

Wyspa Dominium to dom najbogatszych rodzin, które mogą sobie pozwolić na wynajem ziemi. To także miejsce, w którym powietrze jest gęstsze, a ludzie wolą odpoczywać niż pracować. Z tego powodu jako służących używają... klonów. Są one unikalne dla wyspy, jednakże wzbudzają wielkie kontrowersje, a nawet aktywne sprzeciwy. Jedną z nich jest Elizja, nowszy model, w którym wszystko wydaje się być takie idealne. Z biegiem czasu okazuje się, że aż nadto...

Porównawszy powyższy opis fabuły z tym dystrybutora odkryjecie, że któryś z nich jest mylący. Ten z okładki sugeruje, że „Beta" to kolejne romansidło z klonami w tle. Tak naprawdę wątek miłosny rozpoczyna się dopiero w połowie książki. Autorka o wiele większą wagę przykłada do ukazania inności Elizji, jej początkowo beztroskiego życia, w które ostrożnie wplata poważniejsze elementy. Szkoda, że nie potrafiła wykorzystać potencjału swojego pomysłu do końca. Druga część powieści sprawia wrażenie, jakby pisarka została zmuszona, aby jednak spełnić zachcianki kobiecej części docelowej grupy odbiorców i umieścić w książce mdły romans bez polotu.

Chociaż pomysł na wykorzystanie klonów w powieści young adult Rachel Cohn miała dobry, ostatecznie książka w swojej wymowie jest naiwna. Sprowadza wszystko do zakochanych nastolatków, chociaż aż prosi się rozwinąć wątki bardziej poważne, które porusza, takie jak: uzależnienia, posłuszeństwo, wolność, czy chociażby moralność w stosunku do klonów. Stanowczo za mało tu także opisów świata poza Dominium. Wiemy tylko, że parę miast zostało zalanych, na Kontynencie budowane są nowoczesne metropolie, ale czy to w ogóle dzieje się na Ziemi? Nie dostajemy żadnych wskazówek.

Autorka opanowała sztukę pisania o niczym. Nie znaczy to, że powieści nie czyta się przyjemnie. Co to, to nie, ale nie jest to jednak lektura, którą zapamiętamy na dłużej. Rachel Cohn nie całkowicie spełniła pokładane w niej nadzieje. Ciężko stwierdzić, co zawodzi tutaj bardziej – część młodzieżowa, czy ta ambitniejsza, czerpiąca z dość ciężkiego gatunku jakim jest science-fiction. Damskiej części starszej młodzieży mimo wszystko powinno się spodobać, bo utrzymuje poziom konkurencyjnych tytułów. Otwarte zakończenie daje nadzieję, że wszystkie mankamenty zostaną choć trochę poprawione w przyszłości, na co na pewno będą liczyć ci, którzy oczekiwali po „Becie" czegoś więcej.

Dział: Książki
niedziela, 05 październik 2014 15:44

Marek Ścieszek - Wena

Kiedy poprzedniego wieczoru literat kładł się spać, nie przypuszczał, że następny dzień przyniesie mu niespodziankę. W ogóle niespecjalnie się nad czymkolwiek zastanawiał. Ostatnie miesiące przetrwał niczym w transie, obojętny na otaczającą go rzeczywistość. Jadł bo musiał. Pracował, by mieć co jeść. Przeważnie, kiedy nie pracował – spał. Kiedy nie spał – pił albo wlepiał obojętne spojrzenie w telewizor. Do komputera nawet już nie podchodził. Nie miał po co.
Tego ranka obudził go hałas, jakby tuzin diabłów waliło niestrudzenie chochlami w miedziane kotły. Ktoś pukał do drzwi. Literat zwlókł się niechętnie z łóżka.
– Nie dadzą się nawet człowiekowi wyspać – mruknął.
Łomot nie ustawał. Literat przekręcił klucz w zamku i uchylił drzwi. Ktoś stojący po drugiej stronie otworzył je i nieszczęsny autor wielu opowieści grozy, stanął oko w oko z osobą, której się najmniej spodziewał.
– No, na co tak wytrzeszczasz gały? – usłyszał głos, o którym już zdążył zapomnieć. – Nie zaprosisz mnie do środka?
Literat zamknął usta, które chwilę wcześniej otworzył w bezgranicznym zdumieniu.
– Wena – zauważył inteligentnie.
– Wena, wena – odparła stojąca za progiem piękność, po czym bezceremonialnie weszła do mieszkania, potrącając gospodarza. W środku rozejrzała się, taksując spojrzeniem rozrzucone wokół puszki, brudne skarpety i mnóstwo innego, wydającego niezbyt miły aromat śmiecia. Zmarszczyła śliczny nosek i wydęła usteczka. – Niezły burdel.
Literat poczerwieniał, podrapał się w potylicę.
– Tak nagle mnie zostawiłaś – wychrypiał. – Bez żadnego wyjaśnienia. Zostałem sam. Cierpiałem – zakończył z wyrzutem.
Wena nie odpowiedziała, nie przestając się rozglądać. Wzruszyła tylko ramionami na znak, że nie chce o tym mówić. Widocznie miała powód, doszedł do jedynego słusznego wniosku literat i zamknął drzwi.
– Napijesz się czegoś? – zapytał zakłopotany. – Może kawy? Albo...
Wena zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
– Posprzątaj tu trochę. Ogarnij się bo wyglądasz, jakbyś ostatnie dwa lata przespał w psiej budzie. Wykąp się, ogol. A potem do pracy.
– Ale ja mam urlop. Dwa tygodnie wolnego.
Spojrzała na niego i westchnęła, wywracając z politowaniem białkami oczu.
– Do pisania, miły – powiedziała to powoli, dokładnie akcentując słowa, tak aby zrozumiał. – Do pisania.
Skinął głową. Nie chciał jej mówić, że od ponad dwóch lat, czyli od momentu kiedy go opuściła, nie dokończył żadnej opowieści. Że choć kilkanaście zaczął, z każdą utykał już po kilku zdaniach. To w końcu wena, uznał rozsądnie. Pewnie o wszystkim wie.

*
Za oknem szczekał pies.
– Dlaczego mnie opuściłaś?
Wena stała obok regału z książkami, wodząc palcem po przetartych grzbietach, poruszając ustami jakby odczytywała tytuły. Na dźwięk głosu siedzącego przy komputerze literata uśmiechnęła się, nie tracąc zainteresowania książkami.
– Jesteś strasznie monotematyczny – powiedziała cicho. – Zauważyłeś? Połowa z twoich książek to Stephen King albo Graham Masterton a pięć szóstych to horrory. Potrafisz myśleć o czymś innym?
– Dlaczego mnie opuściłaś? – powtórzył.
– A jak sądzisz?
– Nie pytaj mnie, co sądzę. – Słowa literata zabrzmiały cokolwiek sentencjonalnie. – Jestem tylko głupim facetem. Dlaczego mnie opuściłaś?
– Sam sobie odpowiedziałeś. Jesteś tylko głupim facetem. Nie rozumiałeś moich potrzeb. A ja nie jestem jakąś tam pierwszą z brzegu weną. Od czasu do czasu chciałam cię natchnąć czymś wzniosłym, ale tobie w głowie tylko krew, flaki i odcięte członki.
Literat posmutniał.
– Mogłaś mi powiedzieć, zamiast znikać bez słowa. Może wcale nie potrzebowałaś pretekstu? Chciałaś mnie opuścić, więc to uczyniłaś. Dlaczego po tak długim czasie wróciłaś do mnie? Aby ponownie dać mi nadzieję i opuścić po raz drugi? Lubisz zadawać cierpienie.
Wena odwróciła się od regału i powiodła spojrzeniem wzdłuż łączenia ścian i sufitu. Widok pajęczyn sprawił, że pokiwała z niedowierzaniem głową.
– Ty oczywiście od razu musiałeś zacząć pić. Zresztą, niepotrzebnie się emocjonujesz. Już cię nie zostawię.
– Tylko tak mówisz. Kiedy najmniej się tego będę spodziewał, znów zadasz mi ból.
– To też była jedna z przyczyn – zauważyła. – Łatwo wpadasz w gniew. W złości rozbijasz wszystko, co się da. Rzucasz przedmiotami. Jesteś wariat, wiesz?
Literat nie skomentował. Spojrzał na monitor komputera, poprawił się na obrotowym fotelu i podrapał się w świeżo ogolony, pachnący wodą kolońską podbródek. Wena podeszła doń powoli, pochyliła się, pogłaskała go pieszczotliwie zewnętrzną stroną dłoni po policzku.
– Pisz – zachęciła go łagodnie.
– Ale ten pies za oknem tak głośno szczeka – poskarżył się. – Dekoncentruje mnie.
– Dałam ci myśl oraz chęć, aby ją kontynuować. Przez dwa lata twój umysł był pusty a wyobraźnia wyjałowiona, więc pisz i nie gadaj głupot.
Literat pochylił się nad klawiaturą, dotknął klawiszy opuszkami palców. Stojąca tuż za nim wena uśmiechała się.
– Czujesz to, prawda? – szeptała mu do ucha. – To chęć pisania. Potrzeba tworzenia własnych opowieści, kreowania światów i zapełniania ich bohaterami. Kochasz to, mój miły. Ja ciebie nie opuściłam, tylko podarowałam ci czas, abyś zrozumiał czym jest tworzenie. Jaką daje satysfakcję. Postaraj się zasłużyć na to, kochany. Pisz.
– Ale ten pies...
– Pisz.
Literat potarł kciukami opuszki pozostałych palców, przygarbił się, zamyślony zamknął oczy. Naraz gwałtownie wyprostował się w fotelu. Zaskoczona wena ledwie zdążyła się uchylić.
– Co znowu? – warknęła zniecierpliwiona.
Literat odwrócił się razem z fotelem. Źrenice rozszerzało mu zdumienie.
– Jesteś kobietą – wykrzyknął.
– A kim miałabym być? Zawsze byłam kobietą.
– Wiesz, o czym mówię. Wtedy, przed dwoma laty, byłaś jedynie zjawiskiem, natchnieniem, stanem umysłu. Nie miałaś własnej postaci. Jak to się stało, że teraz ją masz?
– Zawsze ją miałam. Tylko ty jej nie zauważałeś. – Zaśmiała się. – Ciekawe, prawda? Jak sądzisz, nadaje się to na główny powód porzucenia cię? Byłam, ale mnie nie widziałeś. Dawałam ci to, co miałam w sobie najcenniejsze, ale ty nie potrafiłeś tego dostrzec. Byłeś niewdzięcznym ślepcem. Teraz zaś...
Zamilkła, poważniejąc.
– Co, teraz?
– Teraz jestem twoim wyobrażeniem Ideału. Tworzysz grozę, ale masz w sobie wewnętrzne piękno. Twoja wyobraźnia nadała mi postać. Jestem twoją osobistą personifikacją kobiecej urody. Jestem taką doskonałością, jaką ty widzisz.
Zaczerwieniony, oddychający głęboko przez usta, jak gdyby nagle zaczęło brakować mu tchu, literat jął wodzić spojrzeniem wzdłuż kształtnej sylwetki weny. W jego oczach narastał niemy zachwyt. Rzeczywiście, wena była doskonała. Jej idealna postać, zaokrąglona tam gdzie należy, jej pociągła, blada twarzyczka, lekko uchylone małe usta, ciemne oczy, czarne, sięgające poniżej ramion włosy oczarowały go.
– Jesteś tylko pięknym złudzeniem – wyszeptał.
– Jedynie wtedy, kiedy ty tak uznasz. Mimo to stoję tu przed tobą. Możesz mnie dotknąć, jeśli nie wierzysz. Jeśli chcesz, możesz nawet nadać mi imię.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie ośmieliłbym się. Jesteś nieziemsko piękna, nie potrafiłbym wymyślić odpowiedniego imienia. Takiego, które mogłoby w pełni określić twoją urodę. Choć pewnie takie istnieją.
W jej ślicznych źrenicach pojawiły się błyski.
– Nigdy mnie nie widziałeś, a jednak, kiedy się pojawiłam po długiej rozłące, rozpoznałeś natychmiast. Wiesz, o czym to świadczy?
Milczał, czekając aż powie, co chciał usłyszeć.
– Jesteśmy jednością – rozbrzmiał jej melodyjny głos. – Ty i ja. Jesteśmy niczym wątek i osnowa. Istniejemy tylko dla siebie. Dopełniamy się nawzajem.
Nie wiedział co odpowiedzieć. Skutek tego był taki, że padły najbardziej oklepane, banalne słowa, na jakie mógł się zdobyć zakochany mężczyzna.
– Kocham cię.
– Ja też cię kocham. Pisz.
– Nie mogę.
– Po to właśnie tu jestem, abyś mógł. Pisz, kochany.
– Pies mnie rozprasza.
Błyski znikły. Wena zacisnęła usta w wąską bladą kreskę. Zaczęła głośno oddychać.
– Jesteś zła? – Literat wyraźnie się zaniepokoił.
Nie odpowiedziała. Szybko wrócił do klawiatury. W jego głowie wirowały gromady słów, niczym ćmy wokół ulicznej latarni. Należało dobrać je w grupy, nadać im sens. Sprawić, że się do siebie dopasują, że zaczną się formować w zdania a te staną się historią. Literat zaczął naciskać klawisze. Wprost z jego umysłu, przelewana na ekran monitora, poczęła się rodzić nowa opowieść. Początkowo niespiesznie, z wyczuciem, by już po kilkunastu zdaniach gnać z zawrotną prędkością na podobieństwo rozpędzonej lokomotywy.
Na środku pokoju tańczyła wena. Wirując z zamkniętymi oczyma i wzniesionymi ku górze ramionami, zwiewna niczym motyl. Nieziemsko piękna. Nuciła melodię tak doskonałą, że wena nie potrzebowała do niej tekstu. Jak pod wpływem czarów, mimo pozbywania się z rozgorączkowanego umysłu literata setek słów, pojawiały się wciąż nowe. Napełniały jego głowę, tańczyły w jej wnętrzu w tym samym rytmie, w którym wirowała wena.

*
Coś się zaczęło dziać. Palce literata utraciły płynność ruchów. Na ekranie monitora coraz częściej pojawiały się niechciane litery, a nawet słowa, złośliwe niczym chochliki. Naruszony został rytm. Tylko wena tańczyła dalej, jak gdyby nigdy nic.
Literat zerwał się na równe nogi, podbiegł do okna i pociągnął za firanę. Rozległ się trzask dartego materiału, skrzyp otwieranego na oścież okna oraz wściekły krzyk człowieka wyprowadzonego z równowagi. Na parapecie stała pusta doniczka z wyszczerbionym obrzeżem. Literat rzucił nią przez okno, blady z wściekłości. Nie trafił. Ujadanie psa rozbrzmiewało nadal, urągliwe, niestrudzone, jak gdyby nawet głośniejsze.
– Durne bydlę – wysapał literat, odwracając się w stronę pomieszczenia i zamilkł jak uderzony obuchem. W pokoju nie było nikogo. Jedynie kursor na ekranie monitora migał do niego łobuzersko. – Weno?
Odpowiedziała mu cisza.
Słaniając się na nogach, z oczyma szklącymi się od łez, zbliżył się do komputera, pochylony odczytał to, co udało mu się napisać do tej pory. Skrzywił się na widok bełkotu, który zawstydziłby początkującego grafomana.
Na trzeciej od góry półce, za książkami ukryta była butelka z bursztynowym płynem. Literat podszedł do regału, zaczął odrzucać książki na boki, aż jego oczom ukazało się szkło, zachęcająco błyszczące w świetle monitora. Ujął je w dłoń, uwolnił od nakrętki i przyłożył do ust. Pił łapczywie. Kiedy opróżnił butelkę, rzucił nią z całej siły. Szkło rozprysło się z trzaskiem na ścianie. Literat, ze zwierzęcym warkotem, dobywającym się z gardła, zrzucił monitor na podłogę po czym jął deptać resztki kolorowego plastyku.
Za oknem uparcie szczekał pies.

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 21 lipiec 2014 10:12

Marcin Mortka - Wieczór przed egzekucją

Drzwi tawerny uchyliły się i do środka wtargnął lodowaty powiew.

– A szlag by cię... – odwrócił się stary Gunwhale z gniewnym grymasem, ale nie dokończył.

Starczyło bowiem rzucić okiem na przybysza, by wiedzieć, że dość już wycierpiał i nie zasłużył sobie na obelgi. W świetle nielicznych łuczyw i świec widać było, jak drżącymi z zimna dłońmi usiłuje ściągnąć przemoczony płaszcz, a w miejscu, gdzie stoi, tworzy się kałuża. Jego twarz przesłaniało szerokie rondo kapelusza, również ociekające wodą, lecz Gunwhale i tak nie miał w zwyczaju gapić się na ludzi.

– Pewnie całą drogę pieszo z Plymouth przeszedł – burknął Timbers.

Gunwhale spojrzał na starego cieślę okrętowego spode łba.

– Twoja sprawa, Timbers? – burknął. – Od kiedy interesują cię sprawy innych?

Każdy, kto regularnie przesiadywał w „Bows", starej karczmie leżącej kilka mil za Plymouth, dobrze wiedział, że nie wypada zbyt bacznie przyglądać się goszczącym tu ludziom. Wielu z nich było uczciwymi marynarzami ze statków wielorybniczych bądź którejś z Kompanii, chcącymi w spokoju pogadać ze znajomkami, ale zdarzali się przemytnicy, korsarze, dezerterzy i inni charakternicy, niechętnie stąpający w świetle dziennym po bruku Plymouth. Wielu z nich wykazywało osobliwą alergię na nazbyt długie bądź nazbyt badawcze spojrzenia.

Cieśla odsłonił pieńki zgniłych zębów, jakby miał zamiar warknąć jakąś ripostę, ale się powstrzymał. Przez chwilę przyglądał się przybyszowi, który zatrzymał się przy kominku, gdzie grzało się już kilku innych przemokniętych nieszczęśników, a potem ujął kufel i opróżnił go do dna.

– Gadał mi jeden znajomek, że osądzili już Doggsa – burknął. – Jutro z rana rozstrzelać go mają. Zarzutów było co niemiara.

– No, to się szybko uwinęli – uśmiechnął się sardonicznie Gunwhale i zaczął ubijać tytoń w fajce. – Nie wiem, czy jest coś, co wychodzi admiralicji lepiej od sądów wojennych. Co, kumotrzy?

Timbers wydął wargi, jakby Gunwhale powiedział najbardziej oczywistą rzecz pod słońcem, śpiący na blacie ławy Pike zachrapał głośnie, tylko młody Swifty wpatrywał się w starego żeglarza wielkimi oczami.

– M-m-mówisz o k-k-k...k-kapitanie Doggsie? – wyjąkał. – T-t-tym z „Venus"?

– Tymże samym.

Gunwhale pokiwał głową i rozpalił fajkę. Kłęby dymu zakryły na moment pomarszczoną twarz starego żeglarza.

– No i doigrał się, czarci syn. Dostał za swoje.

– Mmmówią, że ok-k-k...okrutnik był.

Swifty pochwycił za kufel i przytulił go do piersi, jakby ze strachem.

– Bo tak też było.

***

Na śródokręciu, pomostach i pokładzie rufowym HMS „Venus" zapanowała martwa cisza. Słowa Regulaminu Wojennego odczytanego przed chwilą grobowym głosem już dawno uleciały wraz z wiatrem i marynarze fregaty myśleli tylko o wyroku wydanym przed chwilą przez kapitana. Z niezdrową fascynacją przyglądali się, jak pomocnicy bosmana wloką szlochającego, jęczącego cicho Grieavesa i przywiązują go do gretingu, a sam bosman, pan Monroe, z namaszczeniem wyciąga kota o dziewięciu ogonach z rypsowego worka.

– Zasłużył sobie, padalec – bąknął ktoś z wachty sterburty.

– Za samą źle podwiązaną reję powinien dziesięć uderzeń zaliczyć – mruknął jego kolega. – A do tego jeszcze chlanie i bójka z Matthewsem.

– I wbił marszpikel w burtę.

– Cisza na pokładzie! – krzyknął wysokim głosem pierwszy oficer Hutchinson.

Marynarze posłusznie umilkli. Niektórzy pobledli, inni przygryzali wargi lub kręcili z niedowierzaniem głowami, jeszcze inni szeptali modlitwy, ale wszyscy co do jednego wpatrywali się w bosmana. Monroe zaś westchnął ciężko i machnął w powietrzu batem. Kot o dziewięciu ogonach – bawełniany sznur przemyślnie rozpleciony na dziewięć cieńszych – przeciął ze świstem powietrze i spadł na plecy skazańca.

Wrzask uderzył pod szare, skłębione chmury.

Bosman oblizał wargi, wziął zamach i uderzył znów, z całej siły. Na plecach Grieavesa wykwitła pajęczyna krwawych kresek, gęstsza z każdym uderzeniem. Monroe tłukł jak oszalały, tłum marynarzy wzdragał się, w oddali krzyczały przerażone mewy.

Nikt nawet nie spojrzał na kamienną twarz kapitana Doggsa.

***

Timbers zajrzał w głąb kufla, jakby nie mógł się nadziwić, że ten nadal jest pusty, a kiedy znów spojrzał na Gunwhale'a, jego małe, załzawione oczka zalśniły złością.

– Czarci syn! – parsknął. – Gówno wiesz, a mielesz ozorem kiej prorok. Brakuje tylko, byś łapskami zaczął machać! Nie słuchaj tego piernika, Swifty!

– A co? – Gunwhale zacisnął pięści, aż zachrzęściły. – Ty niby wiesz lepiej?

– A żebyś wiedział! – Timbers skrzyżował ramiona na piersi. – Tenże sam znajomek, co mi o skazaniu Doggsa powiedział, służy na „Venus" w podwachcie bezanu. I prawdę zna, bo wszystko widział na własne oczy. A ty, Swifty – wycelował paluchem w młodziana, który wpatrywał się szeroko otwartymi oczami to w jednego, to w drugiego marynarza – nie słuchaj gadaniny starych bab. Cokolwiek ci powiedzą, spytaj się: „Jakże to?".

– Jakże to? – powtórzył Swifty.

– Nie na głos! – zżymał się stary cieśla. – W duchu się spytaj, przygłupie. Zresztą, nieważne. Było inaczej, Gunwhale.

– Chcesz powiedzieć, że nie zaćwiczono Grieavesa z jego winy?

– Nie.

***

Drzwi do kajuty kapitańskiej skrzypnęły cicho. Doggs ostrożnie uniósł pióro i wsunął je do kałamarza, a potem spojrzał na nowo przybyłego.

– Za pańskim pozwoleniem – bąknął bosman Monroe. – Życzył pan sobie mnie widzieć.

Doggs nie odpowiedział. Rozparł się wygodniej na fotelu i przekrzywił lekko głowę, niczym wilk przyglądający się ofierze. Szczupłe dłonie o wąskich palcach splótł na blacie biurka. Nic, absolutnie nic w jego postawie i zachowaniu nie wskazywało na przeżywane emocje, w przeciwieństwie do bosmana, który przeciągającą się ciszę znosił z każdą chwilą coraz gorzej.

– Kawał z was chłopa, bosmanie – wycedził w końcu kapitan.

– Dz-z... Dziękuję – bąknął Monroe, nie wiedząc, jak zareagować na nieoczekiwane słowa Doggsa.

– Mało brakowało, a byście Grieavesa na paski rozwłóczyli – ciągnął dowódca jadowitym głosem. – Pokłóceni jesteście, panie Monroe? Bluźnił wam? Matce waszej urągał? Na żonę się połasił?

– N-n-nie – wyjąkał pobladły Monroe.

– No to czegoście chłopaka jak szkapę oćwiczyli?

Doggs wsparł się o blat biurka, jakby chciał poderwać się i skoczyć na bosmana.

– W blokadzie pływamy – kontynuował – ludzi brak w załodze, a wy dobrego marynarza...

– Marszpikel wbił! I z Matthewsem...

– Toteż wymierzyłem karę, Monroe! Stosowną! Dziesięć uderzeń, po których miał sobie pokrzyczeć, przemyśleć sprawę i zerwać się z rana na pański pieprzony gwizdek! Co wam przyszło do głowy, by go tak chłostać? Mało brakowało, a byście mu serce batem wydarli! Co was, do cholery, opętało, Monroe?

Kapitan aż drżał z tłumionej z trudem wściekłości, a mimo to mówił coraz ciszej, jakby był świadom, że nad jego głową, na pokładzie rufowym czuwają sternik, oficer wachtowy, przynajmniej jeden midszypmen i podoficer nawigacyjny, zwykłych członków załogi nie licząc. Monroe zaś wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy.

– Kazali mnie! – wyszlochał.

– Kto? – sapnął dowódca. – Kto wam kazał?

Wyszeptana odpowiedź zlała się w jedno z krzykiem na pokładzie:

– Żagiel na horyzoncie!

***

– Otóż to – pokiwał siwym łbem Gunwhale. – Takiś, kurwa, mądry, Timbers, tyle żeś świata zwiedził, z tyloma mądrymi ludźmi żeś gadał, a dalej widzisz to, co chcesz widzieć i wiesz to, co chcesz wiedzieć.

– Co znowu wygadujesz?

Cieśla zmarszczył krzaczaste brwi. Swifty patrzył to na jednego, to na drugiego, a jego oczy, choć zdawało się to niemożliwe, nadal stawały się coraz większe.

– Wszyscy wiedzą, co to był za żagiel, Timbers – wycedził Gunwhale. – A właściwie nie żagiel, tylko żagle. Slup „Antilope" uzbrojony w czternaście dział i bryg „Mistral" z dziesięcioma. Wszyscy to wiedzą, ba, w „Gazette" nawet o tym pisali.

– Proszę, w „Gazette" pisali – prychnął Timbers. – I kto to mówi? Stary Gunwhale, który ledwie nazwę własnej krypy umie przesylabizować! I tak dobrze, że wiesz, od której zacząć.

– Możesz sobie drwić – upierał się Gunwhale, całkiem zapomniawszy o wygasłej już fajce. – Pół Anglii gada o tym żałosnym starciu. Na litość boską, takie pryzy przepuścić...

***

Rufę „Mistrala" spowiły dymy prochowe, natychmiast rozegnane ostrym, morskim wichrem. Odpalony z rozpaczą pocisk chybił haniebnie – plusnął w fale kilkanaście sążni przed dziobnicą „Venus", podobnie jak kilka wcześniejszych. Bryg znakomicie żeglował półwiatrem, rozpiąwszy imponującą jak na tak mały okręt piramidę żagli, ale nie był w stanie umknąć dumnej fregacie ryjącej jego niewielki kilwater.

Huknęła dziobowa pościgówka. Kula wybiła dziurę w fokmarslu francuskiego brygu, na dziobie i śródokręciu poniosły się wiwaty. Doggs jednakże nie zaszczycił uciekiniera ani jednym spojrzeniem. Przyjrzał się uważnie żaglom i zbadał napięcie sztagu.

– Dwa rumby w prawo – rzucił.

– Aye, sir, dwa rumby w prawo! – zawołał podoficer nawigacyjny.

„Venus", której bukszpryt mierzył dokładnie w rufę „Mistrala", zaczęła odpadać, nie tracąc przy tym prędkości. Kapitan podniósł do oka lunetę i śledził coraz dalszy „Antilope".

– Panie Hutchinson, proszę poinstruować kanonierów, by załadowali działa kartaczami i łańcuchami – powiedział bez emocji. – Niech celują w żagle i w takielunek.

– Tak jest, sir.

Upłynęło pięć minut. Fregata z hukiem cięła fale, wyprzedzając „Mistrala". Jej burta znalazła się niemalże na wysokości burty francuskiego okręciku, na którego pokładzie zapanowało zamieszanie.

– Prawa burta gotowa, sir.

– Ognia – rzekł Doggs spokojnie, jakby wznosił toast.

– Ognia!

Furty działowe otwarły się z suchym trzaskiem, z ciemności pokładu działowego wyjrzały paszcze armat. Jako pierwsza wypaliła dziobowa pościgówka, a potem strzelały kolejne armaty, spowijając pokład kłębami gryzącego dymu prochowego. Łańcuchy masakrowały płótno żaglowe, cięły takielunek, wstrząsały rejami, szlachtowały każdego marynarza, który odważył się wyjrzeć z kryjówki. Gdy dym się rozwiał, oczom żeglarzy z „Venus" ukazała się opuszczająca się powoli bandera napoleońskiej Francji.

Na pokładzie rozległy się wiwaty.

– Czy zechce pan wydać polecenie opuszczenia łodzi? – spytał nerwowo Hutchinson, przełykając ślinę.

– Nie – odparł Doggs – nie zechcę. Kurs południowo-południowy zachód! – dodał i znów wycelował lunetę w znikający na horyzoncie slup.

***

– Bo ty korsarz jesteś i w Royal Navy nigdy nie pływałeś – pokręcił łbem Timbers. – Czy ty myślisz, że chłopakom admirała wolno się za pryzami uganiać, do cholery? Doggs zmiótł brygowi takielunek i rzucił się w pościg za slupem, okrętem większym i groźniejszym, a wszystko po to, by Bonniemu kolejny ząbek wybić! Czemu tak trudno ci to zrozumieć?

– Ano trudno – Gunwhale wyszczerzył pożółkłe zęby – bo wbrew temu, co gadasz, służyłem w Navy. I to całe dwa lata, zanim udało mi się zwiać z „Resolution". Dobrze wiem, że admiralskie chłopaki w dupie mają służbę dla kraju, a za pryzami uganiają się równie ochoczo jak my. Tym bardziej, że muszą się potem z owym admirałem podzielić zyskiem!

– Tedy co suponujesz? – Wydął wargi Timbers. – Nie dość, że okrutnik, to jeszcze tchórz? Bo się bał fregatę na bryg poprowadzić? Ech, bredzisz, Gunwhale, bredzisz. Ejże, Bobby, nalej nam jeszcze po kufelku!

– Pan gospodarz mówili, co by wam nie dolewać, póki za poprzednie nie zapłacicie – powiedział cicho Bobby, ciemnooki chłopak o jasnych, kręcących się włosach, dziwnie niepasujący do zatęchłej, ciemnej izby pełnej zakazanych gąb.

– Widziałeś skąpiradło? – Timbers uniósł brwi. – Pomyśleć, że ambrozję z Buckingham cichcem wyniesioną serwuje, a to przecież zwykłe piwo i to jeszcze psimi szczynami chrzczone. Hej, zaraz! – spojrzał baczniej na chłopaka. – Może i mi się co nieco w starym łbie poprzestawiało, Bobby, ale czy ty aby nie służyłeś na „Venus"?

– Tak – bąknął chłopak, oblewając się rumieńcem.

– Tedy rzeknij nam coś o kapitanie Doggsie. Okrutnik on czy nie?

***

Peter Doggs nie przepadał za zamkniętymi pomieszczeniami, a zwłaszcza takimi, które cuchnęły niedomytą krwią, strachem i cierpieniem. Mimo to wszedł do szpitalika, skinął doktorowi Abramsowi, który na jego widok niezgrabnie podniósł się z koi, i podszedł do Grieavesa. Leżący na brzuchu marynarz był przytomny, lecz jego oczy błyszczały gorączką.

– Co słychać, Grieaves? – zapytał cicho kapitan.

Jego wzrok przesuwał się po zakrwawionych bandażach pokrywających całe plecy żeglarza.

– Nic takiego, sir – wyszeptał tamten. – Oberwało się i tyle. Marynarska dola.

– Warto było?

– Warto. – W oczach marynarza błysnęła stal.

– Warto? – zdziwił się kapitan. – O ile dobrze pamiętam, zebrałeś w skórę za źle podwiązaną reję i bijatykę z Matthewsem.

– Matthews sam spieprzył robotę, sir, a potem powiedział wachtowemu, że to moja sprawka. Słyszał to Tommy z ekipy pana bosmana, no i mi powiedział, bo powinowaci jesteśmy. Skułem więc Matthewsowi mordę, ale...

– Aleś się nie domyślił, że coś więcej jest na rzeczy.

– A jest? – udał zdziwienie marynarz, choć twarz wykrzywił mu spazm bólu.

– Rzeknij no mi, Grieaves – kapitan przybliżył swą twarz i zniżył głos do szeptu – czyście kiedyś zadarli z porucznikiem Hutchinsonem?

***

– I co żeś jeszcze wyczytał w „Gazette", Gunwhale? – zapytał szyderczo Timbers po tym, jak Bobby przyniósł im nowe kufle. – Że kapitan Doggs zadkiem swoim frymarczył? Że się w kobiece fatałaszki przebierał?

– Stul pysk – warknął stary korsarz. – Ile Bobby pływał na „Venus", co? Dwa miesiące? Trzy? Dobrze sobie Doggsa zapamiętał? W porządku, może i Doggs w istocie ma dobre serce. Jedno w końcu drugiemu nie przeczy.

Timbers już chciał zapytać, co właściwie czemu nie przeczy, gdy Pike niespodziewanie poderwał głowę z blatu stołu i wyrzucił z siebie kilka bełkotliwych słów po kornijsku, spoglądając przy tym na swoich kamratów z przerażeniem. Swifty odsunął się od niego gwałtownie, mało z ławy nie zleciał.

– Spokojnie, Pike, spokojne – powiedział Gunwhale pojednawczym tonem i podsunął kompanowi kufel z piwem. – Łyknij sobie, to dojdziesz do siebie.

– I mów po angielsku, na litość boską – dorzucił Timbers. – Nikt już tu twej czarciej mowy nie rozumie.

Pike złapał za kufel i przez chwilę pił łapczywie, a potem otarł usta rękawem i stwierdził:

– Gadają, że Doggs z diabłem miał pakt... Że Złemu służy.

Gunwhale uzmysłowił sobie, że w „Bows" niespodziewanie zapadła cisza. Ludzie morza zgromadzeni przy sąsiednich stołach oraz przy kominku wpatrywali się teraz w nich z mieszaniną fascynacji i przestrachu.

– Gówno tam – powiedział powoli stary korsarz, nabijając fajkę drżącymi nie wiedzieć czemu dłońmi. – Czterdzieści i osiem lat po morzach pływam, a nigdym nie spotkał takiego kapitana, co to by się z Szatanem zwąchał. Chyba, że ów Szatan gadałby po francusku.

***

Kula z pościgówki „Venus" wpadła do wody dobrych kilkadziesiąt sążni za rufą „Antilope". Slup odpowiedział równie niecelnym strzałem i w chwilę później zniknął za wysoką, poszarpaną skałą. Nawigator Spencer stojący tuż obok Doggsa zaklął bezsilnie i pokręcił głową.

Kapitan z trudem utrzymywał spokój. Jednak choć wpatrywał się w skałę z nienawiścią, kolejną komendę wypowiedział głosem opanowanym, niemalże beztroskim.

– Cała załoga do zwrotu przez dziób! Panie Spencer, kurs północno-wschodni. Panie Monroe, czy zakończy pan wreszcie zakładanie nowego fokmarsla, czy mam może panu pomóc osobiście?

– Panie kapitanie – pierwszy oficer, w przeciwieństwie do swego dowódcy, w sztuce panowania nad sobą miał jeszcze wiele do zrobienia. Jego głos drżał, a na bladych policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce. – Czy to oznacza, że wracamy na pełne morze?

– Nigdy nie wątpiłem w pański talent nawigacyjny, panie Hutchinson.

– Czy potrafi mi pan wytłumaczyć powody, dla których rezygnuje pan z pogoni za łatwym pryzem? Czy w ogóle istnieją jakieś powody poza pańskim brakiem...

– No, proszę, panie Hutchinson – zachęcił go Doggs pozornie łagodnym głosem, choć jego oczy były zimne jak stal. – Niech pan dokończy. Czego mi brakuje?

– „Venus" żegluje półwiatrem o wiele lepiej od tego slupa! – wykrztusił pierwszy oficer. – Wystarczyłby kwadrans, a...

– A znaleźlibyśmy się w sytuacji bez wyjścia – przerwał mu ostro kapitan. – Wystarczyłby rzut oka na mapę tego wybrzeża, a wiedziałby pan, że ta skała wyznacza wejście do bardzo wąskiego kanału La Rapelle prowadzącego do przystani o tej samej nazwie, strzeżonej przez fort o tej samej nazwie. Doprawdy, nie posądzam Francuzów o życzliwość, ale wygląda na to, że urządzili to wszystko tak, by łatwiej było owo miejsce zapamiętać.

Mówił coraz głośniej, jakby chciał, by jego słowa dotarły do jak największej liczby ludzi. Marynarze i podoficerowie na pokładzie rufowym zaś desperacko udawali, że niczego nie słyszą.

– W ciągu kwadransa, który raczył pan wymienić, zapewne dogonilibyśmy „Antilope" – ciągnął Doggs. – Następnie jednakże musielibyśmy się odwołać do pańskich magicznych zdolności, Hutchinson, bo nikt nie jest w stanie zawrócić fregaty w tak wąskim kanale, zwłaszcza przy tym wietrze i przy ogniu z fortu. Czy chciałby pan o coś zapytać, Hutchinson?

– Nie, sir.

– Dobrze. Panie Spencer, po zakończeniu zwrotu proszę wziąć kurs na „Mistrala".

***

Ktoś podszedł do czwórki weteranów, klepnął wystraszonego Swifty'ego w plecy i usadowił się obok Timbersa, który usłużnie usunął się, stukając drewnianą nogą. Obcy wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na stole z cichym stuknięciem. W świetle świecy widzieli krwistoczerwony kolor wina.

– Dajcie sobie spokój z tymi szczynami – powiedział cicho. – Napijcie się czegoś lepszego.

– To zaszczyt, drogi panie – odezwał się Gunwhale, który jako pierwszy odzyskał rezon. – Wińsko zapewne zacne. Jednakże nie wydaje mi się, byśmy się poznali.

Nie była to do końca prawda. Wiedział już, że mają przed sobą przemoczonego nieznajomego, który wszedł do karczmy na chwilę przed tym, jak rozpoczęli rozmowę na temat Doggsa. Zdążył się już nieco osuszyć, ale włosy miał poskręcane od wilgoci, a dłonie nadal mu drżały.

– Mam na imię Peter – rzekł – co powinno na razie wystarczyć. Zaciekawiła mnie wasza rozmowa, chłopaki, i postanowiłem się przysiąść. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu.

Urzeczeni czerwoną zawartością, żeglarze bynajmniej nie oponowali. Przybysz sprawnie odkorkował butelkę i gestem przywołał Bobby'ego.

– Chłopcze, bądź taki dobry i przynieś kilka szklaneczek – rzucił cichym głosem. – Albo poczekaj, pójdę z tobą. Muszę zamienić kilka słów z gospodarzem.

Załapał rumieniącego się chłopaka za ramię i powlókł go do lady, szepcząc mu coś do ucha. Gdy wrócił, był niemalże rozpromieniony.

– A więc dobrze – rzekł, nalewając wino. – Panie Gunwhale, prawiliście, jakoby kapitan Doggs zgadał się z Francuzami.

– No, a jak to inaczej wyjaśnić? – wzruszył ramionami stary korsarz. – Doggs najpierw wypuścił z rąk „Mistrala", a potem pozwolił uciec „Antilope". Nic dziwnego, że stanie przed sądem, jak nie zdradę, to przynajmniej za nieudolność.

– Jestem pewien, że ktoś zarzucił Doggsowi to samo – uśmiechnął się nieprzyjemnie nieznajomy. – I poznał prawdę.

***

– Martwię się o was, Hutchinson – rzekł wolno Doggs.

Byli sami w wielkiej kajucie kapitańskiej „Venus". Dowódca siedział za biurkiem, wbijając wzrok w stojącego przed nim pierwszego oficera, który na przemian bladł i czerwieniał.

– Nie rozumiem, sir – wykrztusił.

– O, właśnie z tego powodu się o was martwię. Wy niczego nie rozumiecie, Hutchinson, a już tym bardziej życia na morzu. Morze, jak widzisz – wskazał dłonią fale za szerokimi oknami rufowymi – to żywioł absolutnie obojętny. Człowiek jest tu tylko gościem i może zdziałać tylko tyle, na ile morze mu pozwoli.

– Jeśli chcecie, kapitanie, wytłumaczyć tym swą nieudolność...

– Kolejną rzeczą, której ni cholery nie pojmujecie, Hutchinson, jest wojna. Jako dowódca Royal Navy mam za zadanie niszczyć żeglugę wroga najlepiej, jak potrafię. Dlatego też postanowiłem spróbować zniszczyć zarówno „Mistrala", jak i „Antilope". Unieruchomiłem pierwszy okręt z zamiarem zajęcia go później, a potem pognałem za drugim. Nadążacie?

Łagodny ton Doggsa stał w sprzeczności z jego lodowatym spojrzeniem. Hutchinson zaś aż wił się z wściekłości, którą tłumił z największym trudem.

– Ale i tak go nie dogoniliście! – parsknął. – Czemu więc nie...

– Nie dogoniliśmy „Antilope" tylko dlatego, że nagły podmuch wiatru wydarł fokmarsel z liklin. Fokmarsel to ten żagiel na pierwszym maszcie. Slup idealnie wykorzystał chwilę i odskoczył na dobrą milę. Bez wątpienia jego przewaga była wyższa, gdybyśmy zatrzymali się, by spuścić na wodę łodzie i zająć „Mistrala". Wracamy tu, zechce pan zauważyć, Hutchinson, do zagadnienia morza jako materii obojętnej.

– Wracamy tu do kwestii pana jako oficera niekompetentnego i impertynenckiego – warknął młodzieniec. – Gdyby zgodził się pan spuścić łodzie na burtę, udałoby się zająć chociaż „Mistrala". A tak nie mamy ani slupa, ani brygu, za to ścigają nas dwie francuskie fregaty, które w tym czasie przyszły brygowi na pomoc!

Jego drżący palec wskazał dwa żagle na horyzoncie, doskonale widoczne przez okno rufowe.

– To ci los! – Doggs udał zadumę. – Bo kolejną rzeczą, której pan nie rozumie, jest to, że nasz wróg ma czelność pływać swobodnie po morzu, a także pojawiać się w miejscach, których z nami nie uzgadniał.

– Pańska impertynencja, Doggs, nie ma granic!

– Zgadza się. Mierzyć się z nią może jedynie pańska chciwość, Hutchinson. Doskonale wiem, o co panu chodzi – oczy Doggsa zwęziły się do dwóch szparek. – Gdybyś pan zszedł z załogą abordażową do łodzi i zajął „Mistrala", a potem dopłynął na nim do Anglii – co byłoby dość realne, pod warunkiem, że zostawiłby pan dowodzenie majtkom – zostałby pan automatycznie mianowany dowódcą jednostki nieklasyfikowanej. Po niespełna roku stażu porucznika! A tymczasem pański dowódca, któremu jak na złość zachciało się walczyć o kraj i króla, bezczelnie zniweczył pańskie plany.

– Jest pan parszywym kłamcą! – Głos Hutchinsona się załamał. – I na jedno może pan liczyć. Gdy dotrzemy do Anglii, oskarżę pana o brak kompetencji, zdradę i zachowanie niegodne dżentelmena oraz oficera Royal Navy. Zostanie pan postawiony przed sądem wojennym, a z uwagi na fakt, iż mam rozległe kontakty w parlamencie i admiralicji, wyroku może być pan pewien.

– Aha – rzekł po chwili Doggs. – I jak rozumiem, nic pana od tej decyzji nie odwiedzie?

– Nie – uśmiechnął się mściwie pierwszy oficer.

– Rozumiem i pochwalam – stwierdził Doggs.

A potem wstał i z całej siły rąbnął Hutchinsona pięścią w twarz.

***

– A skąd te wasze rewelacje, panie Peter? – spytał Gunwhale, lecz wyborny smak wina natychmiast zmazał podejrzliwość z jego oblicza.

– Ludzie zaczynają gadać – Tamten wzruszył ramionami. – Ponoć Doggs nawet nie starał się zachować ciszy, a sami dobrze wiecie, że wszelkie rozmowy w kajucie kapitańskiej dobrze słychać z pokładu rufowego. Zresztą, grzmotnął tego młodego nie raz, a kilkakrotnie. Głuchy by usłyszał, tyle że ludzie z początku bali się gadać.

– I wcale się nie dziwię – mruknął Timbers. – Wydaje mi się, że to jadowita żmija, ów Hutchinson. Oby go szlag trafił!

– Trudno się nie zgodzić – uśmiechnął się ponuro nieznajomy, ale w jego oku pojawił się nieznany, złowrogi błysk. – Zresztą, skoro już tak sobie miło gawędzimy, przyszło mi do głowy, by zaproponować wam pewną robotę.

Rozejrzał się po karczmie, w której na nowo zapanował gwar. Nikt już nie zwracał na nich uwagi.

– Sęk w tym, dobry panie, że my już mamy przydział – rzekł Timbers. – Czekamy, aż kapitan Worst wyrychtuje „Ladybird". A co do innej roboty... Zważcie, panie, że mnie Fortuna zabrała nogę, Gunwhale'owi ramię, Pike zdążył zgłupieć do szczętu, a Swifty jeszcze nie dał rady zmądrzeć.

– Nadacie się idealnie, tym bardziej, że dużo od was nie chcę. A kto wzgardzi dwoma gwineami na łebka?

– Trzema – odruchowo rzekł Gunwhale.

– Trzema. Posłuchajcie tedy. Niedługo przybędzie tu pewien oficer marynarki. Zapewne nie będzie nosił munduru, ale poznacie, że to oficer.

– Werbować będzie? – Swifty otworzył szeroko oczy.

Pike zabełkotał coś po kornijsku.

– Z pressgangiem przybędzie? Do Navy werbować?

– Nie. A w każdym razie jeszcze nie. Będzie szukał Bobby'ego.

– Bobby'ego?

– Tak, tego chłopaka, co wam szczyny dolewa. Będzie pytał tu i ówdzie, oszczędźcie mu więc trudu i powiedzcie, że Bobby siedzi w pokoju numer trzy.

– Czy chłopak rzeczywiście tam będzie?

– Tak, ale razem ze mną. Gdy oficer się tam uda, ruszcie za nim. Na pewno nie będzie sam i będę wam wdzięczny, jeśli to zmienicie. Poczekajcie, aż ze środka dobiegnie łomot i do dzieła.

– I to wszystko? – spytał Gunwhale z pirackim błyskiem w oku.

– Prawie – odparł Peter. – Przynajmniej dla was, panie Gunwhale – dodał, patrząc na jego hak.

***

Najpierw rozległo się ciche, niemalże dyskretne stukanie, a potem drgnęła klamka.

– Bobby? – spytał zachrypniętym głosem Hutchinson, wkradając się do pokoju. – Bobby, jesteś tu?

W świetle samotnej świecy widać było, że chłopak trzęsie się jak osika. Patrzył na przybysza szeroko otwartymi oczami i szczękał zębami tak mocno, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Jego wzrok co chwila umykał w bok do kąta za drzwiami, ale Hutchinson nawet tego nie zauważył. Oblizał wargi i cicho zamknął za sobą drzwi.

– Niepotrzebnie uciekałeś z „Venus", chłopcze. Powinieneś był się domyślić, że cię znajdę – wyszeptał.

Zaskrzypiała podłoga, gdy podchodził coraz bliżej.

– Przecież ci obiecywałem.

Po policzkach chłopca płynęły łzy. Hutchinson ściągnął rękawiczkę i pogładził go po posklejanych włosach.

– Źle cię tu traktują, co? – szeptał chrapliwie. – Brudny jesteś, spocony, ubrany w jakieś szmaty. Zabiorę cię stąd do miejsca, gdzie będziesz żył jak królewicz. Być może nawet wybaczę ci, że ode mnie uciekłeś.

Ciszę przerwał szczęk odciąganego kurka pistoletu.

– On nie uciekł – powiedział cicho Doggs, który wygodnie siedział na zydelku za drzwiami i mierzył w Hutchinsona z pistoletu. – Spójrz tylko na niego, Hutchinson. Jest przerażony tak bardzo, że dezercja w ogóle nie przyszłaby mu do głowy. To Grieaves go namówił, jego wuj, jak się okazało. Ba, namówił! Niemalże siłą z „Venus" ściągnął, gdy zawitaliśmy do Plymouth.

– Co ty tu robisz? – Hutchinson pobladł jak trup. – Przecież jutro masz stanąć przed plutonem egzekucyjnym!

– Ano mam. – Doggs pokiwał głową. – I stanę. Jednakże szkoda by było, bym wcześniej nie załatwił kilku spraw. Sporo się na twój temat dowiedziałem od Grieavesa, potem wyciągnąłem kilka własnych wniosków i postanowiłem, że zaaranżuję to spotkanie.

– Zaaranżuję?

– A jak myślisz, kto wysłał do ciebie list z informacją, że Bobby pracuje w „Bows"? – Doggs skrzywił się paskudnie. – Opatrzność?

– A więc postanowiłeś zastawić na mnie pułapkę, tak? – Hutchinson opanował się już na tyle, by mówić z szyderstwem w głosie. – I ukarać mnie?

– Nie będę cię karał, Hutchinson. Tym zajmie się Bóg. Od wieków zajmuje się łajdakami, sodomitami i szubrawcami, będzie doskonale wiedział, co z tobą zrobić. Ja cię tylko chciałem do niego jak najszybciej posłać.

– Mam ludzi na zewnątrz! – Głos pierwszego oficera „Venus" zadrżał.

– Wiem. Gunwhale! Timbers! – ryknął Doggs, odłożył pistolet i rzucił się na Hutchinsona.

Bobby uskoczył z wrzaskiem w kąt. Krzesło, na którym przed chwilą siedział, pękło z trzaskiem, Hutchinson runął na podłogę, przygnieciony ciałem Doggsa. Chciał się poderwać, ale kapitan złapał go za szyję, ścisnął z całej siły i rąbnął kilkakrotnie potylicą o podłogę. Odpowiedziały mu łoskot i stłumione przekleństwa za drzwiami.

– Sodomito cholerny! – syczał. – Mydłku ty! Gnido skurwysyńska! Własnego dowódcę podpierdolić chciałeś, tak? Żeby takich chłopców jak Bobby już we własnej kajucie kapitańskiej obmacywać? Ty łajdaku!

Hutchinson zdołał zacisnąć dłonie na nadgarstkach Doggsa, zebrał wszystkie siły i zerwał uścisk, a potem wywinął się jak wąż i rzucił prosto do kąta, w którym leżał pistolet. Złapał go, obrócił się, nacisnął spust. Nie było wystrzału.

– Nienabity! – wyjaśnił Doggs.

Z rozpędu kopnął Hutchinsona w podbródek. Mężczyzna padł na ścianę.

– Bobby, otwórz okno – polecił mu kapitan, a sam złapał półprzytomnego pierwszego oficera pod ramię. – Wśród wielu rzeczy, których nie rozumiesz – dodał – jest potęga ludzkiej nienawiści.

I wypchnął Hutchinsona przez okno.

***

Deszcz ustał jakąś godzinę temu i kopanie wilgotnej ziemi przychodziło bez większej trudności. Mimo to zasapany Timbers spojrzał z niechęcią na coraz większy dół i splunął.

– Pierdolę – oznajmił. – Jużem się narobił. Starczy jak na trzy gwinee.

Ani Pike, ani Swifty, mokrzy od potu, zawzięci, nie zwrócili na niego uwagi, tak więc kuternoga wygramolił się z dołu i pokusztykał do Gunwhale'a oraz Petera, którzy stali kilka kroków dalej, tuż przy ciałach.

– Zauważył ktoś bijatykę, jak myślicie? – spytał przybysz.

Jego twarz zakrywał cień rzucany przez rondo kapelusza.

– W „Bows"? – Gunwhale udał zdziwienie i pyknął z fajki. – Gdybyście, panie, trupa na dół znieśli, to może ktoś by zauważył.

– Wtedy trzeba by powiedzieć, że to oficer z Navy – sapnął cieśla. – Ludzie momentalnie by oślepli. Mogę was o co spytać?

Przybysz ani razu nie okazał wobec nich wyższości, ale obaj starzy żeglarze instynktownie wyczuwali u niego autorytet przynależny ludziom wyższej rangi.

– Możecie.

– Czemu was Bobby po rękach całował, kiedyśmy wychodzili, panie?

– To długa historia. – Nieznajomy zasznurował usta. – Może Bobby wam ją kiedyś opowie. Zakopcie ich porządnie, chłopaki. Dziękuję za pomoc i do zobaczenia. Ja muszę już ruszać, do Plymouth kawał drogi pieszo.

– Chcecie do Plymouth pieszo dojść? – zdziwił się Timbers. – A na jaką cholerę? Nie lepiej wam się w „Bows" przespać i z rana ruszyć?

– Nie, nie mam czasu. O świcie mają mnie rozstrzelać. Głupio się spóźnić na własną egzekucję.

– Wyście kapitan Doggs? Peter Doggs? – wyjąkał zaskoczony Gunwhale, a Timbers jedynie rozdziawił usta.

Nieznajomy uśmiechnął się lekko, pozdrowił ich gestem i wyruszył w drogę.

Dział: Opowiadania