Rezultaty wyszukiwania dla: Kobiece
Marvel: Superbohaterki
Ostatnimi czasy ukazywanie kobiet w miejscach, które są uznawane za domenę mężczyzn, stało się dosłownie jednym z powszechnych trendów. Nic więc dziwnego, że i Marvel wtrącił kilka słów od siebie. Jak dobrze znacie komiksowe superbohaterki? Mimo że istnieją od zawsze, to nigdy dotąd nie było o nich tak głośno.
„Marvel: Superbohaterki” to ślicznie wydane, bogato ilustrowane kompendium wiedzy o kobietach w Universum Marvela. Tak naprawdę nie zawiera tylko i wyłącznie postaci z supermocami, ale po prostu wszystkie istotniejsze bohaterki, które pojawiają się w fabule komiksów (na przykład doskonale znaną czytelnikom Mary Jane). Postacie opisane są bardzo szczegółowo, niekiedy wręcz encyklopedycznie. Każdej z nich towarzyszy przynajmniej jedna doskonała ilustracja autorstwa Alice X. Zhang. Wszystko osadzone zostało w ładnie dopracowanej kompozycji graficznej.
Wydanie takiej książki to z pewnością ciekawy i godny uwagi pomysł. Projekt jest przemyślany, elegancki i przyciągający uwagę. Myślę jednak, że nie stanowi gratki dla fanów Mavela, a raczej swojego rodzaju pokaz kobiecej siły. W skrócie rzecz ujmując: publikacja płynie na fali feminizmu. Ogromnie cieszy mnie fakt, że ukazują się tego typu wydania, ale jednocześnie niepokoi mnie kierunek, w którym ta fala zmierza (przykładowo w stanie Nowy Jork kobieta może zdecydować o aborcji aż do chwili poczęcia dziecka). Może jednak mimo wszystko unikniemy scen rodem z „Seksmisji” i będziemy się po prostu cieszyć ładnie wydaną książką, która przedstawia nam bliżej sylwetki bohaterek Marvela.
Sama publikacja jest świetna, za to do twórców komiksów mam pewne „ale”. Co bardzo mi się nie podoba? Fakt, że większość superbohaterek z Universum Marvela to po prostu odbicia swoich męskich odpowiedników. Naprawdę rysownicy komiksów mogliby pokusić się o coś bardziej oryginalnego. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich historii, ale uważam, że ciekawych, damskich postaci jest w Marvelu zdecydowanie zbyt mało.
Wydanie książki jest zachwycające. Album ma format A4, twardą oprawę, a treść wydrukowana została na grubym, porządnym papierze. Ilustracje autorstwa Alice X. Zhang są prześliczne. Nieco odbiegają od tych komiksowych, ale jednocześnie bez trudu poznamy każdą postać. Z przyjemnością przeczytałabym jakąś powieść graficzną, stworzoną przez Alice X. Zhang. Z pewnością byłaby przepiękna.
Książkę „Marvel: Superbohaterki” szczególnie polecam wszystkim tym, którzy bohaterek Marvela jeszcze nie znają. Jeżeli imiona kobiet z uniwersum, które znasz, potrafisz zliczyć na palcach jednej ręki, koniecznie sięgnij po to kompendium. To bogate źródło wiedzy, które na dodatek zostało naprawdę pięknie wydane.
Onyx & Ivory
Marzycielki
Wciąż pozostaję pod władaniem czaru, który roztoczyła nade mną Jessie Burton swoimi powieściami „Muza” oraz „Miniaturzystka”. Z przyjemnością i zachwytem sięgnęłam więc po kolejny tytuł spod pióra Autorki: „Marzycielki”. Tym razem książka skierowana jest do nieco młodszych czytelników.
Tamtego dnia dziewczynki nauczyły się, że granica dzieląca rozsądek od szaleństwa jest doprawdy wyjątkowo cienka.
W Królestwie Kalii mieszka dwanaście wesołych i mądrych sióstr. Wszystkie dziewczynki są księżniczkami, a każda z nich posiada inny talent i zamiłowania. Pewnego dnia jednak w tragicznym wypadku ginie ich matka. Wówczas ojciec popada w szaleństwo i odbiera im wszystko, co te kochały, by ostatecznie pozbawić je nawet słonecznego światła i wolności. Dziewczynki są pewne, że zwiędną, niczym niepodlewane kwiaty. Wówczas jednak staje się coś cudownego. Odkrywają tajemne przejście do pełnego magii i tańca świata.
Tym razem Jessie Burton w swojej twórczości obrała nieco inny kierunek. Stworzyła mądrą i zabawną baśniową historię o kobiecej sile, determinacji i nadziei, którą dają marzenia. Bohaterki „Marzycielek” mogły się poddać już na samym początku, ale tego nie zrobiły. Najbarwniejszą postacią w książce jest Frida, najstarsza z sióstr, dookoła której obraca się cała akcja. To właśnie ona prowokuje siostry do przeciwstawienia się ojcu i jego radykalnym pomysłom. To ona ostatecznie zostaje ich bohaterką.
Myślę, że na świecie jest wciąż zbyt mało literatury, która podnosi na duchu i pomaga rozwinąć skrzydła. Takie właśnie tytuły kocham najbardziej i taką lekturę proponuje swoim czytelnikom Jessie Burton. Eleganckim językiem i w pięknym stylu opowiada nam o życiu pełnym marzeń, które gdy tylko pozwolimy sobie uwierzyć w nas samych, w końcu się kiedyś ziszczą.
Oczywiście taka ciekawa i wartościowa historia nie mogła zostać byle jak wydana, a Wydawnictwo Literackie i tym razem stanęło na wysokości zadania. Książka ma twardą oprawę i przyjemną szatę graficzną. Została wydrukowana na wysokiej jakości papierze, a tekst bogato zdobią kolorowe ilustracje. Tłumaczenie Łukasza Małeckiego jest znakomite.
Jeżeli szukasz niebanalnej, intrygującej baśni, którą przeczytasz wspólnie z coraz szybciej dorastającą córką, to „Marzycielki” zostały stworzone jakby specjalnie dla Ciebie. To ponadczasowa, mądra historia, w której Autorka w nienachalny sposób pokazuje siłę kobiet. Książkę z całego serca polecam zarówno dużym, jak i małym dziewczynkom. Jest naprawdę śliczna.
Marvel. Superbohaterki. 65 kobiet, które zmieniły losy wszechświata - zapowiedź
NADCHODZI CZAS SUPERBOHATEREK!
65 kobiet, które zmieniły losy wszechświata
Dzielne dziewczyny, kosmiczne babki, nieustraszone damy, brawurowe bohaterki. W lutym br. wydawnictwo Egmont przygotowało wielką gratkę dla wszystkich fanów Uniwersum Marvela, ale i każdej kobiety, która codziennie pokazuje swoje superbohaterstwo. Do księgarń trafiła bardzo kobieca książka - Marvel. Superbohaterki, przedstawiająca uniwersum osobowości, moce i legendarne historie niezliczonych superbohaterek od lat inspirujących całe pokolenia czytelników.
Biały Kruk
Jak to jest mieć rodzinną tajemnicę, która na zawsze odmieni nasze życie, zapędzając nas w zupełnie obcy, nieznany nam do tej pory świat? Taką właśnie historię przedstawia swoim czytelnikom bestsellerowa autorka „USA Today” J.L. Weil w swojej powieści dla młodzieży, noszącej tytuł „Biały kruk”.
Matka Piper i TJ’a zostaje zamordowana. Po tej tragedii ojciec rodzeństwa załamuje się i bez wahania korzysta z propozycji teściowej, która zaprosiła dzieci na wakacje do swojej rezydencji na tajemniczej wyspie u wybrzeży Nowej Anglii. Piper i TJ jednak nigdy nie mieli okazji poznać swojej babci i wyjazd jest dla nich zesłaniem i karą, a nie wybawieniem. Kiedy jednak Piper spotyka rodzeństwo Hunterów, przymusowe wakacje zaczynają być niezwykle ciekawe.
Powieść jest dobrze napisana, ale z początku historia w ogóle do mnie nie przemówiła. Nie potrafiłam się w nią wciągnąć. Myślę, że miało to wiele wspólnego z główną bohaterką, która zupełnie nie przypadła mi do gustu. Rozumiem, że w zamyśle autorki przeżyła tragedię, ale to nie usprawiedliwia jej niegrzecznego, niekiedy wręcz wulgarnego zachowania oraz zupełnej lekkomyślności. Piper to źle wychowana, zadufana w sobie pannica, a nie jak głosi zajawka o preferencjach pisarki „dziewczyna z ikrą”.
Druga połowa książki to zupełnie co innego. Wciąga czytelnika w wir wydarzeń i już nawet wzdychane do cudownego Zane nie jest takie uciążliwe. Gdy jednak ostatecznie dałam się porwać, to powieść po prostu się skończyła. Na szczęście jestem w posiadaniu drugiego tomu, po który sięgnę z prawdziwą przyjemnością, jak tylko skończę pisać notkę na temat pierwszego.
J.L. Weil wykreowała ciekawą fabułę i w cudowny sposób oddała klimat tajemniczej wyspy. Wątek fantasy okazuje się pewnym zaskoczeniem, dlatego nie będę zdradzała, kim są owiani cieniem bohaterowie. Podoba mi się styl pisarki i nie przeszkadza mi język, którym się posługuje (ona lub tłumaczka, bo z tym to tak do końca nigdy nie wiadomo). Nie jestem natomiast zadowolona z relacji Piper z babcią, bo dziewczyna, która ma zostać dziedziczką, zupełnie jej nie poznała. Tak naprawdę wszystkie tajemnice musi odkrywać sama (może dlatego, że była taka niemiła?) parokrotnie omalże nie przypłacając tego życiem.
Podsumowując - J.L. Weil miała świetny pomysł na fabułę powieści fantasy, jednak nie udało jej się dopracować paru wątków. Mimo to książkę czytałam z przyjemnością, a teraz, wciąż zaintrygowana, z miłą chęcią sięgnę po drugi tom. Polecam wszystkim miłośniczkom romansów paranormalnych i młodzieżowej fantastyki. Myślę, że bez trudu wciągnie ich lektura „Białego Kruka”, a z rozwoju akcji będą bardzo zadowolone.
Chorągiew Michała Archanioła
Powieść Adama Przechrzty pod tytułem „Chorągiew Michała Archanioła” pojawiała się wśród list „książek, które warto przeczytać” moich znajomych już od jakiegoś czasu. Kiedy więc nadarzyła się okazja samej przekonać się, jak dobra to książka, chętnie sięgnęłam po nowe, trzecie już wydanie.
Tradycyjnie zaczynam recenzję od strony graficznej, to znaczy okładki, i wypada tę tradycję podtrzymać. Chociaż tak właściwie trudno cokolwiek powiedzieć po samej okładce – jest utrzymana w duchu typowych okładek z wydawnictwa Fabryka Słów: superbohater – oczywiście, ludzki superbohater – na tle... czegoś. W tym przypadku czymś jest tytułowa chorągiew: czerwone płótno z Archaniołem Michałem i napisami w starocerkiewnosłowiańskim, wskazującymi na pewne elementy, które będzie dane nam spotkać w tekście. Można się po niej spodziewać wszystkiego.
Główny bohater, Janusz Korpacki, to historyk i cybernetyk, który wiedzie w miarę spokojne życie naukowca. Przynajmniej dopóki nie zdarza się „wielkie bum” – w jego przypadku to nietypowa prośba od przełożonego, uznanego profesora, którego zainteresowania naukowe znacząco wykraczają poza tradycyjną działalność akademicką. Janusz ma się zająć śledztwem w sprawie tajemniczej śmierci ucznia profesora Davidoffa. I chociaż śledztwo przebiega nadzwyczaj szybko i skutecznie, to szybko okazuje się, że było ono tylko preludium do prawdziwej intrygi. Janusz rusza w pogoń za ukradzioną Specnazowi chorągwią, która daje legendarną przewagę na polu walki. W sprawę oprócz rosyjskich służb angażują się naukowcy, kanadyjska dziennikarka, alchemicy i producenci noży, a nawet Cyganka, która obwieszcza bohaterowi jakże trudne do przewidzenia: „za tobą śmierć, przed tobą śmierć”. Tylko czy Janusza miałoby to przestraszyć?
W jednej z opinii o powieści Przechrzty przeczytałam, że tekst zainteresuje przede wszystkim rusofilów zakochanych w Specnazie. Dementuję. Zarówno Specnaz, jak i rosyjskie wojsko, są tu przedstawieni jako prości ludzie głęboko zafascynowani wszechstronnością Korpackiego, i ten wątek spełni oczekiwania tych czytelników, którzy po cichu (albo całkiem głośno) marzą o wielkiej polskości. Oto polski naukowiec podbija rosyjskie serca – wśród generałów znajduje kumpli do kieliszka, a twarda babka ze Specnazu zakochuje się w nim bez pamięci. Ten wątek akurat uderza w czułą strunę snów o potędze.
Niewątpliwą zaletą „Chorągwi Michała Archanioła” jest autentycznie wartka akcja. Ta wyświechtana fraza pasuje tutaj jak ulał. Na każdej stronie coś się dzieje, zwroty akcji są na porządku dziennym, a nowi przyjaciele i nowi wrogowie wyskakują zza rogu kolejnych rozdziałów z podziwu godną częstotliwością. A co najbardziej zaskakujące – autorowi całą tę rozbuchaną fabułę udaje się utrzymać w ryzach! Nie zakończyłam lektury z poczuciem niepozamykanych wątków czy niedosytu. Wręcz przeciwnie – odczułam swego rodzaju przesyt, ale był to przesyt jak po dobrym deserze, nie jak po zbyt obfitym obiedzie.
Pozytywnie odbieram też język. Powieść akcji zazwyczaj nie wyróżnia się na tle literatury popularnej w ogóle. U Przechrzty jednak mamy język prosty, ale nie prostacki. Wulgaryzmy nie przekraczają średniej, pojawiają się tylko tam, gdzie są niezbędne. Korpacki brzmi trochę jak naukowiec-specjalista, a trochę jak prosty człowiek, i to sprawia, że jest całkowicie autentyczny.
Problem kryje się gdzie indziej. „Chorągiew Michała Archanioła” byłaby wspaniałą powieścią, gdyby nie dwa problemy fabularne. Po pierwsze – Janusz jest postacią zbyt „dopakowaną”. Zna się na historii, cybernetyce, tarocie, mowie kwiatów, masażu, budowie noża... Taki superbohater po pierwsze wypada kompletnie niewiarygodnie, a po drugie – jest dla czytelnika nudny. Wiadomo, że z takimi umiejętnościami wykaraska się z każdej opresji, toteż trudno się o niego niepokoić. Autor niepotrzebnie pozbawia czytelnika niepewności. Druga sprawa zaś to bardzo płaskie postacie kobiece. Zarys jest znakomity – Rosjanka ze Specnazu, wybitna młoda naukowczyni... Ale w kontakcie z Januszem obie zachowują się jak zakochane nastolatki i stają się całkowicie bierne. Ani to ciekawe, ani wiarygodne, a czytelniczki dodatkowo odrzuca wyraźnym seksizmem.
Mimo tych zastrzeżeń, warto sięgnąć po „Chorągiew Michała Archanioła”, jeżeli szukacie dobrego czytadła na długie, zimowe wieczory. Zwłaszcza jeśli od takiej książki oczekujecie przede wszystkim akcji i sensownie poprowadzonej fabuły, a nie wiarygodnych bohaterów.
Świat Inkwizytorów. Płomień i krzyż, t.II
Inwizytor Arnold Lowefell mimo wielu prób wciąż nie pamięta, kim był, nim Wewnętrzny Krąg Inwizytorów stworzył go takim, jakim jest obecnie. Co oczywiście nie powstrzymuje go przed podejmowaniem kolejnych prób przywołania wspomnień. Wie tylko tyle, że był bardzo potężnym magiem o imieniu Narses. Jednak nie skupia się wyłącznie na pokonaniu amnezji; nieustannie walczy z intrygami oraz mrocznymi tajemnicami, dręczącymi Święte Oficjum. Czy to jednak nie za wiele jak na jednego, nawet tak uzdolnionego inkwizytora...?
Pan Jacek Piekara jest jednym z najpopularniejszych autorów książek fantastycznych w naszym kraju. I nic dziwnego- wkraczając w stworzoną przez niego rzeczywistość czytelnik niemalże dziękuje Stwórcy, że nie przyszło mu żyć w czasach Inkwizycji. Trafiłam na jego twórczość przypadkiem, przekopując biblioteczne regały. Jeden tom o Mordimerze Madderdinie wystarczył, abym przepadła. A już kolejne książki wychodzące spod pióra naszego rodaka (i niekoniecznie dotyczące Inkwizytorów) sprawiły, że przepadłam z kretesem. Chcę więcej i więcej.
Płomień i krzyż jest drugim tomem serii, mimo to nie wyczuje się tego podczas lektury. Jest wiele nawiązań, wyjaśnień oraz wtrąceń, dzięki którym nie musimy przerywać czytania i cofać się do tomu pierwszego. Autor prowadzi nas przez historię, zarysowując tło części poprzedniej, co oczywiście jest sporym ułatwieniem dla osób nie znających utworu rozpoczynającego serię. Warto jednak wrócić i do niego. Czytelnik ma nie tylko okazję poznać samego głównego bohatera, lecz również otaczające go kobiety- Katarzynę, Katrinę, Valerię Flawię czy Matyldę. Damy wysuwają się na pierwszy plan, zaś każda "otrzymała" swój rozdział, dzięki czemu ich sylwetki zostały nam wyraźnie zarysowane. Ułatwia to przede wszystkim rozróżnienie ich. I tak mamy do czynienia z wiedźmą o ogromnej mocy (obecnie wspomagającą chrześcijan), której umiejętności przekraczają wyobrażenia zwykłego zjadacza chleba- Katriną. Duże znaczenie ma także postać Matyldy, która dzięki Arnoldowi Lowefellowi mogła wreszcie stać się normalną kobietą, zachowując przy tym wszelkie magiczne zdolności. Ów tom jest jakby nakierowany na damskie postacie, aby podkreślić, jak duże piętno odcisnęły na losach Świętego Oficjum. W końcu świat, nawet tak brutalny, nie opiera się wyłącznie na mężczyznach.
Da się odczuć różnicę między wspomnianym już wcześniej Mordimerem Madderdinem, a Arnoldem Lowefellem. Mimo że obaj są bardzo użytecznymi inkwizytorami, to pod względem charakteru są niczym ogień i woda. Mordimer jest butny, odważny (a czasem wręcz szaleńczo brawurowy), lubi kobiety oraz alkohol, a ponadto często sprzeciwia się Inwizycji dla samej satysfakcji. Z kolei Lowefell jest bohaterem raczej spokojnym, nie dającym się ponieść emocjom, nie atakującym bez wyraźnego powodu. Kobiety, alkohol- to nie dla niego. Duży wpływ na jego postawę na pewno ma jego poprzednie życie, które dociera do niego zaledwie w niewielkich fragmentach. Książki z serii Ja, Inkwizytor są bardziej... brutalne, krwawe. Ukazują brudniejszą, agresywniejszą stronę życia w tamtych czasach. W Płomień i krzyż z kolei całość jest nieco bardziej ugładzona, bowiem Lowefell większość czasu spędza w Świętym Oficjum, mając za wrogów jedynie kolejnych intrygantów.
Mimo owych różnic książkę czyta się bardzo szybko, zaś akcję podganiają szczególnie kobiece postacie. Ciekawiła mnie ich przeszłość, ich plany, a być może i intrygi. Zdecydowanie muszę zaznajomić się z tomem pierwszym- może wówczas ukaże mi się inna twarz inkwizytora Lowefella. Kto jeszcze nie zna twórczości pana Piekary, temu serdecznie polecam wszystkie jego książki; tym, którzy już je znają, polecać ich nie muszę.
Krwawy Księżyc
Od pozostałych małżeństw różni ich tylko tyle, że stanowią zgrany duet światowej sławy pisarzy. Victoria Page oraz Thomas Wilde co prawda tworzą zupełnie odmienne gatunki, a jednak mogą pozwolić sobie na życie na odpowiednim poziomie. Może to brak jakichkolwiek przesłanek, a może odrobina zazdrości sprawiła, że Victoria na wieść o planach stworzenia przez męża swojego pierwszego kryminału doznała lekkiego... wstrząsu? Ostatecznie zawsze wystarczało mu pisanie o realnych, żyjących wcześniej osobach.
Wraz z nowym planem pani Page zauważa w zachowaniu ukochanego coraz więcej niepokojących rzeczy; byłaby gotowa przysiąc, że chwilami oczy Thomasa stają się jakby... gadzie. Do tego jeszcze fala morderstw, następująca tuż po wydaniu przez niego książki o Księżycowym Zabójcy. Victoria ma coraz większą pewność- zginie z rąk własnego męża. Za dawne obietnice, o których żadne z nich zdaje się nie pamiętać?
W internecie recenzje Krwawego księżyca pojawiały się coraz częściej, niezmiernie mnie kusząc. W końcu jestem ogromną fanką wszelkiego rodzaju powieści grozy, a jako że wierzę w talent rodzimych pisarzy, ta książka w ogóle stanowiła dla mnie nie lada obietnicę. Obietnicę świetnej, niecodziennej historii, okraszonej strachem w najczystszej, psychologicznej postaci. Chodzi mi o tego rodzaju lęk, gdy potworem z Waszych koszmarów staje się najbliższa Wam osoba. I tak zapowiadała się właśnie historia zaserwowana światu przez K. C. Hiddenstorm.
Wyobraźcie sobie taki scenariusz- w idealnym świecie żyje sobie małżeństwo pisarzy, darzące się uczuciem oraz szacunkiem. Na pierwszy rzut oka wydają się parą idealną, połączoną dodatkowo wspólną pasją: pisaniem. Gdzieś tam na obrębie świadomości pulsuje myśl o zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym bracie, aczkolwiek poczucie winy nie jest aż tak duże, by być częstym gościem "w jego skromnych progach". I nagle Twój ukochany zaczyna się zmieniać, choć początkowo te zwodniczo drobne modyfikacje nie są aż tak widoczne. Aż w końcu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że umrzesz z jego rąk. Ta wizja może przerazić, prawda?
Jak już wspominałam, w czeluściach internetu napotkałam wiele recenzji tejże książki. Gdzieś trafiłam na opinię, jakoby mogła ona pretendować do miana drugiej Misery Stephena Kinga. Cóż, nie do końca mogę się z tym zgodzić. O ile naszej rodaczce nie poszło tragicznie, to też nie jest to arcydzieło grozy. Owszem, pomysł na fabułę jak najbardziej na plus. Również trzymanie nas, czytelników w napięciu wyszło pani Hiddenstorm bardzo dobrze, choć próby "wtopienia" Henry'ego (brata Victorii) w fabułę były chyba nie do końca potrzebne. Bez tej postaci cała historia toczyłaby się równie dobrze. Zastanawia mnie główna bohaterka, Victoria Page. Z jednej strony niby męża kocha, jest szczęśliwa, ale zachowuje się trochę tak, jakby czegoś jej brakowało; może nie tyle od Thomasa, co w ogóle od życia. I mimo że ponoć nie jest zazdrosna o bum, jaki wywołał na rynku literackim Księżycowy zabójca, to... jakoś tak ta zimna emocja z niej emanuje. Jakby sama Page zaczęła żyć niezależnie od stworzonej przez autorkę historii. Coś w tej Victorii tkwi, niestety nie do końca wiem, co.
Reasumując, pani Hiddenstorm całkiem nieźle poradziła sobie zarówno z tematyką, jak i gatunkiem, który sobie narzuciła. Myślę, że podejmowanie kolejnych prób tworzenia podobnej literatury w przyszłości może zaowocować czymś bardzo dobrym. Na razie jednak czekam, a Wam polecam zagłębić się w świat "zimnej" Victorii.
Konkurs: Raven. Tom 1. Biały kruk
Pierwszy tom bestsellerowej serii fantasy dla młodzieży!
Życie Piper i jej młodszego brata zmienia się w ciągu jednej nocy. Po tragicznej śmierci ich matki lądują na idyllicznej wyspie pod opieką nieprzyzwoicie bogatej babci, której nigdy wcześniej nie spotkali. Dziewczyna zaczyna się buntować, bo jedyne co można robić w Raven Hollow to zanudzić się na śmierć.
„Biały Kruk to pierwszy tom serii Raven, w której wątki paranormalne łączą się z romansem i tajemnicami! To idealna propozycja dla fanów książek fantasy, którzy zakochali się historiach takich jak Saga Zmierzch, Akademia Wampirów czy Dary Anioła!”
Wymiary mroku
“Wymiary Mroku” Tomasza Hildebrandta zamierzałam czytać wylegując się w hamaku, pod cienistymi gałęziami Tëchòlsczé Bòrë, siorbiąc radośnie babskie piwko. Jednak jak wszyscy dobrze wiemy, to co zamierzamy, a to co dostajemy, to dwie zupełnie różne rzeczy. Cieszę się jednak z tego bardzo, bo ta książka, to nie jest lekki wakacyjny kryminałek dla zabicia letniego czasu. To kawał ciężkiej i trudnej cegły co daje obuchem przez łeb i “poprawia z baśki”.
Bory Tucholskie, to zaraz po Bieszczadach jedne z moich najukochańszych miejsc w Polsce. To dwa miejsca, w których zostawiłam kawałek swojego serca, po który wracam co pewien czas, ale nigdy go jednak nie odzyskuję. Piękne i zielone Kaszuby są na pewno “idealnym” miejscem dla kogoś, kto tak jak Nadkomisarz Andrzej Bondar boi się drzew, lasów i przyrody. Służba nie drużba jednak - trzeba walczyć z własnymi lękami, aby móc prowadzić śledztwo, albo się chociaż przez nie jakoś prześlizgnąć. Gdy nasz Bond (kawał z brodą) dociera na miejsce zbrodni, okazuje się, że ciała brak - człowiek kontra przyroda 0:1. Ulewa, a uwierzcie mi tu naprawdę potrafi lać i wiać, porwała ciało i dowodem na jego istnienie są tylko zdjęcia na komórce. Na szczęście, choć właściwym słowem byłoby oczywiście niestety - pojawia się za chwilę drugi zezwłok młodej dziewczyny i wszystko wskazuje na to, że całkiem możliwe jest, iż zbrodnie są ze sobą powiązane, bo modus operandi, jakby ten sam. Ale nic nie jest dokładnie takie, jakie się wydaje i chwała Światowidowi za to.
“Wymiary Mroku” to druga z serii książka o nadkomisarzu Bondarze i choć pierwszej nie miałam okazji przeczytać to zaczynam tego naprawdę żałować i pewnie będę musiała to nadrobić w najbliższej przyszłości. Bo choć główny bohater jakoś nie wzbudził mojej nadmiernej sympatii, to ma w sobie jakiś magnetyzm. Z resztą... nie potrafię się oprzeć długowłosym, wydziaranym facetom w koszulkach Slayera - wiecznym Piotrusiom Panom,co zapomnieli, że latka lecą. Tak, w moich żyłach też płynie metal, który nie zastygł. Bondar to jeden z tych typów co zakochują się w nieodpowiednich kobietach, a te odpowiednie potrafią jedynie wykorzystać, by je zaraz odtrącić. Ale tak też kształtują się kobiece charaktery - przez mężczyzn nazywane pogardliwie per “mściwe suki”, przez inne kobiety w sumie tak samo, ale za to z jaką wielką dumą.
Co do samej treści... kaziroctwo, pedofila, nekrofilia - czasami w różnych konfiguracjach to to co kryje się za tą przepiękną okładką. Syf, patologia, ubóstwo i beznadzieja. Gdzie człowiek człowiekowi już nawet nie panią w dziekanacie, a sąsiadem w bloku o kartonowych ścianach, co zielenieje z zazdrości na widok 20-letniej Škody w kolorze zgniły szarometalik. Orgie, stręczycielstwo, jakże turpistyczne opisy mikrowiosek, zagubionych w Borach Tucholskich, które z takim obrzydzeniem może opisywać tylko ktoś, kto sam je zna i to od podszewki. Przemoc, brak normalnych związków międzyludzkich, banda wykolejeńców gdzieś na najdalszej północy, za których człowiekowi jest po prostu po ludzku wstyd. A przecież to tuż obok mnie... Czytając zastanawiałam się czy naprawdę tak wygląda życie na tych wioskach, do których drogowskazy tak często mijam, czy to jednak tylko, a właściwie AŻ wyobraźnia pisarza. Mamy wielu podejrzanych, bo każdy ma coś na sumieniu. Często nie wiadomo kto jest kim, o kim mowa, a nasz główny bohater ma chore jazdy po grzybach i blantach. Na pewno jest to książka dla ludzi o dość mocnych nerwach i żołądkach pokazująca, że w ekstremalnych sytuacjach człowiek jest zdolny do wszystkiego, by przeżyć. Trzeba przyznać, że autor niesamowicie zagmatwał tę historię, ale wybrnął z niej bez zarzutu i konsekwentnie do końca, a wmieszanie w to wszystko wątku Skorpiona wyszło wręcz mistrzowsko.
Bardzo rzadko zdarza mi się czytać tego typu pozycję - na równi fascynującą co miejscami odrażającą. Na pewno jest to kawał dobrego kryminału z polską policją w tle, ale głównie jest to przerażająca historia o koszmarach, jakie dzieją się wokół nas w małych wioskach o dziwacznych nazwach. W wioskach, o których poza mieszkańcami, a właściwie zesłańcami oraz okolicznymi sąsiadami, nie słyszał nikt dopóki nie pojawi się jakaś wzmianka w serwisach informacyjnych o bezsensownym ludzkim okrucieństwie. Tomasz Hildebrandt nie boi się trudnych tematów, często ocierających się o tabu i nie stroni od tego by je dość szczegółowo opisywać. Ja nie napiszę, że “Wymiary Mroku” są zachwycające, ja napiszę, że są na pewno wstrząsające i zapadające w pamięć. I już chociażby dlatego warto sięgnąć po tę pozycję.