Rezultaty wyszukiwania dla: J.
Sanktuarium
Dokąd po śmierci wędrują samobójcy? Do piekła? Do nieba? Może do czyśćca? Czy istnieje miejsce gorsze od życia przed którym tak bardzo pragnęli uciec? Witamy w mieście samobójców - tu możesz mieć wszystko czego tylko zapragniesz, nic jednak nigdy nie będzie cię satysfakcjonowało.
Lela nigdy nie sądziła, że mogłaby zaprzyjaźnić się ze szkolną królową popularności. Tak jednak się stało i to już pierwszego dnia. Bezinteresownie pomaga Nadii, która znalazła się w tarapatach, a ona odwdzięcza się dziewczynie żarliwą przyjaźnią. Pewnego jednak dnia Nadia ma dość życia i popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Lela nie chce iść za nią, ale przypadek sprawia, że osuwa się ze skały i umiera. Trafia do miejsca wiecznego spokoju, które przypomina raj. Z daleka jednak widzi bramy miasta samobójców. Ponieważ kiedyś sama próbowała się zabić i cudem została odratowana, wie jakie to przerażające miejsce. Nie może pozwolić by została w nim Nadia - bezbronna, przerażona i całkiem sama.
„Sanktuarium" to powieść nietuzinkowa, intrygująca i nieobliczalna. Trudno oderwać się od jej stron. Historia opisywana z punktu widzenia Leli jest niezwykła. Miasto samobójców napawa grozą. Barwne, ponure opisy przemawiają do wyobraźni. Pomysł stworzeń, które chciały przejąć kontrolę nad różnymi zaświatami (i nie tylko) również jest dobry, chociaż odrobinę spłyca głębię całości, która jest niewymuszona i zajmuje dość istotną pozycję w książce.
Bohaterowie zostali świetnie wykreowani, chociaż jest ich zaledwie kilkoro. Reszta spotykanych postaci to po prostu nic nie znaczące tło. Za życia spotkało ich naprawdę wiele złego, a teraz muszą walczyć o przetrwanie po śmierci. W mieście samobójców panuje wiele dziwacznych zasad, w przetrwaniu jednak nie chodzi o to, by się do nich stosować.
W pięknie i sprawnie napisanej powieści pojawia się również wątek romantyczny. Z początku nie przyćmiewa fantastycznej fabuły, z czasem jednak staje się dość nachalny. Mimo konieczności podjęcia trudnych wyborów bohaterowie nie mogą bez siebie żyć. Czy to pozytywny czy też negatywny element historii musi ocenić każdy czytelnik. Romans został dobrze skonstruowany, trzyma w napięciu i wywołuje niepewność, ale czy jest mile widziany na kartach powieści to już kwestia personalnego gustu.
„Sanktuarium" przeczytałam błyskawicznie i książką jestem zachwycona. To niezwykle oryginalny „paranormal romance", który jednocześnie nie jest pozbawiony głębi, wartości oraz fabularnych treści. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, która mam nadzieję szybko się ukarze, ponieważ Autorka pozostawiła wyjątkowo otwarte zakończenie. Polecam!
Stacja: Nowy Świat
Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".
Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".
Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".
Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.
Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.
Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.
„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.
Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.
Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.
Space Alert (edycja polska)
Wydawnictwo Rebel zaprezentowało polską edycję kooperacyjnej gry "Space Alert", która już niedługo ukaże się w sprzedaży. Gra oferuje kilka poziomów trudności, znaczną różnorodność i wyjątkowe wrażenia dla 2-5 osobowych drużyn. Jedna misja zajmuje około 30 minut, wliczając w to rozstawienie elementów i podliczenie wyników.
Szczury Wrocławia. Chaos
Kto nie słyszał o książce Szczury Wrocławia autorstwa Roberta J. Szmidta? No właśnie... Powieść polskiego pisarza fantastyki może stanowić encyklopedyczny przykład wspaniałej marketingowej kooperacji autora i wydawnictwa. Świetna kampania internetowa połączona z portalami społecznościowymi oraz wysypem billboardów w kilku największych miastach Polski plus temat, który obecnie jest modny i voilà, otrzymujemy książkę, której nie mogą doczekać się nawet Ci, którzy myślą, że zombie to termin dentystyczny.
Szczury Wrocławia to nie jedyna polska apokalipsa zombie, ale z pewnością jedna z najlepiej wypromowanych. Z czystym sumieniem można też stwierdzić, że nie jest to najlepsza ze wszystkich książek o umarlakach ale z pewnością należy do takiej grupy. I choć początkowo bałam się, że treść będzie składać się jedynie z nazwisk ludzi, którzy na facebooku wyrazili chęć zginięcia na jej kartach to z czasem obawa ta ustąpiła czystej przyjemności wynikającej z lektury naprawdę dobrze poprowadzonej fabuły.
Akcja powieści rozgrywa się we Wrocławiu w 1963 roku. Właśnie wtedy, w sierpniu, miała miejsce ostatnia w Polsce epidemia ospy prawdziwej. Autor zapożyczył te wydarzenia i zmienił je w pandemię zupełnie innego, bardziej przerażającego rodzaju. W izolatorium na Psim Polu dochodzi do bardzo dziwnego zdarzenia. Przerażeni milicjanci pilnujący tamtego terenu alarmują władze, że odmienieni pacjenci atakują przebywających w ośrodku chorych, personel i ich samych. Do izolatorium zostają wysłane oddziały KBW oraz ZOMO. Dużej grupie odmieńców udaje się jednak oddalić. Wkrótce okazuje się, że miasto i jego mieszkańcy są bezbronni wobec nowej krwiożerczej zarazy.
Autor postanowił zrezygnować z postaci głównego bohatera na rzecz większej grupy postaci, które mają spory wkład w rozwój akcji. Początkowo sądziłam, że będzie to wada tej historii, jednak wraz z zagłębianiem się w kolejne rozdziały zaczęłam nabierać przekonania, że właśnie w tej powieści taki zabieg jest całkowicie na miejscu. Oczywiście w natłoku nazwisk można się nieco pogubić, jednak Szmidt wybrnął z tego obronną ręką, gdyż w miarę płynny sposób prowadzenia narracji skutecznie skupia uwagę czytelnika na fabule. Trudno jest nie dostrzec, że wybór realiów PRL-u sprawił, że łatwo było wkomponować w treści ogromną liczbę nazwisk. Pozwoliło to także na uzasadnienie ich częstego powtarzania i odmieniania. Nie można zatem odmówić autorowi pomysłowości. I choć zrezygnował on całkowicie z próby wyjaśnienia genezy morderczej plagi masakrującej Wrocław to jednak sprytnie zapełnił karty swojej powieści mnogością wydarzeń – o czym najlepiej świadczy fakt, że Szczury Wrocławia przeczytałam od deski do deski, nie pomijając nawet najmniejszego opisu (co niestety zdarza mi się, kiedy książka zawiera dłużyzny).
Mój największy zarzut to brak głębszych treści. Prawdopodobnie Szczury Wrocławia nie miały być książką poważną (nie oszukujmy się, rzadko kto traktuje temat zombie tak pompatycznie, jak np. ja) ale momentami wydawała mi się trochę zbyt komiczna. Zaburzone zostały proporcje między fragmentami opisującymi typowe sceny gore a opisami mającymi napędzać akcję. Prawdą jest, że co chwila coś się dzieje, ale zawsze wtedy pojawia się też jakaś ręka, noga tudzież mózg na ścianie. Jak dla mnie autor odsłonił po prostu zbyt wiele, już na samym początku kumulując obfitość krwawych scen. Przez to, choć podczas lektury zainteresowanie mnie nie opuszczało, już w połowie przestałam odczuwać strach. Zbyt wiele tu dosłowności, dosadności, a zbyt mało tego co przeraża najbardziej bo jest jedynie oczekiwane, ale niekoniecznie zastane...
Po mimo tego mankamentu Szczury Wrocławia to naprawdę świetna powieść, w której autor choć nie uniknął odrobiny kiczu to jednak udźwignął go, zaprzyjaźnił się z nim i co więcej, przekonał do niego setki czytelników. A jeśli nie uczyni go głównym bohaterem drugiego tomu to może się okazać, że ten cykl wejdzie do kanonu lektur zombijnych.
Gretel i ciemność
Często przy doborze danej lektury kierujemy się detalami: ilustracją, opisem, chwytliwym tytułem, itp. Wybieramy po części w ciemno i albo dostajemy coś co spełnia nasze oczekiwania, albo coś co je przekracza i to w sposób, którego nie podejrzewaliśmy. Możemy więc być totalnie zachwyceni albo jeszcze mocniej zawiedzeni.
W przypadku książki Gretel i ciemność hasłem klucz, które podziałało na moją wyobraźnię było imię zawarte w tytule. Skierowało ono moją wyobraźnię ku baśniom braci Grimm, choć w sumie nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać.
Zdarza się, że po przeczytaniu książki myślę o niej jeszcze przez kilka dni i trudno mi doprecyzować, co chciałabym na jej temat powiedzieć. Stopniowo szczegóły układają się w całość i w duchu się dziwię, jak w trakcie czytania mogłam nie powiązać jednego z drugim.
Specyfikę baśni Grimmów zna chyba każdy. Choć historie te wciągają i fascynują, nie poleciłabym ich młodszemu czytelnikowi, bo stosowane w nich rozwiązania są okrutne, krwawe i choć wszystko pozornie kończy się w miarę dobrze, to przebieg fabuły mocno zapada w pamięć. Nietrudno się w nich dopatrzeć skaz moralnych, odwołań do ludzkiej seksualności, dewiacji i upodobania do czynienia okrucieństw.
A przecież baśń ma wpływać na wyobraźnię i intelekt. Ma rozwijać, dawać wzorce zachowań i postępowania, uczyć, że dobro jest nagradzane, a zło karane. Świat baśni można dowolnie zmieniać na swój własny użytek i kreować go tak, byśmy czuli się w nim dobrze i bezpiecznie, bo zdarza się, że to świat baśni właśnie jest jedynym ratunkiem i azylem. Pomaga on radzić sobie z trudnościami w życiu, z problemami dorastania i tymi związanymi z poszukiwaniem własnej tożsamości.
Na tych właśnie tezach w dużej mierze opiera się fabuła, jak dla mnie zjawiskowej i genialnej w swej prostocie, powieści Elizy Granville.
Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, które z czasem coraz mocniej się przenikają, by w finale stać się spójną całością.
Wiedeń, rok 1899, koniec wieku.
Słynnemu psychoanalitykowi Josefowi Breuerowi, koledze Freuda po fachu, trafia się dziwny przypadek: młoda dziewczyna z ogoloną głową, w złym stanie zarówno psychicznym jak i fizycznym. Twierdzi, że niczego nie pamięta, nie ma uczuć ani potrzeb, bo jest maszyną. Zaintrygowany lekarz przyjmuje dziewczynę pod swój dach i stara się poznać przyczyny takiego zachowania, a co za tym idzie tożsamość nieznajomej.
Nazistowskie Niemcy, lata 40. XX wieku.
Mała Krysta jest trudnym dzieckiem. Osierocona przez matkę, pozbawiona uwagi ojca, zapracowanego lekarza, skazana na kolejne opiekunki z przypadku, dziewczynka sprawia kłopoty sobie i innym. Jest bardzo młoda, dlatego trudno jednoznacznie stwierdzić, czy otaczająca ją rzeczywistość jest dla niej czytelna. Dorośli, zwłaszcza opiekujące się Krystą kobiety, wydają się jej wiedźmami, które krzywdzą dzieci. Każdy przejaw złego traktowania przez innych, Krysta wplata w baśnie, które kiedyś opowiadała jej lubiana przez nią Greet. Pozbawiona jedynej osoby, która ją w miarę rozumiała, Krysta sama zaczyna tworzyć baśnie, by w ten sposób ocalić siebie i swoją tożsamość. Z dziecięcych wynurzeń wyłania się świat okrutny i brutalny, w którym takie pojęcia jak moralność, współczucie czy humanitaryzm, już od dawna nie istnieją.
Ciemne i wstydliwe karty historii II wojny światowej nabierają tutaj zupełnie innego wymiaru.
Mimo że po przeczytaniu całości, mogę śmiało stwierdzić, że książka podobała mi się bardzo, bardzo, to na początku czytało mi się ją trudno. Dwie przeplatające się perspektywy uniemożliwiały wyłapanie głównych wątków i bohaterów, a płynne przechodzenie ze świata ludzi do świata baśni dezorientowało.
Powieść ta jest trochę jak rebus, zagadka. Właściwie o niczym nie mówi się tutaj wprost, ani nie nazywa się rzeczy po imieniu. Opowiadanie o wojnie i jej okrucieństwach za pomocą metafor i aluzji powoduje, że tylko uważny i w miarę znający historię XX wieku, zrozumie, o czym jest ta książka. Tak naprawdę każdy szczegół: określenie, swobodnie wypowiedziana nazwa miasta, czy opis, są bardzo istotne. Podczas lektury sama kilkakrotnie posiłkowałam się Internetem, celem wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
Finał powieści może się wydawać zbyt uproszczony, ale mnie bardzo się spodobał i nie wiem, może jestem mało domyślna, ale nie przewidziałam zupełnie, że tak się to rozwiąże. Tym bardziej jestem zauroczona i zadowolona z lektury.
Opowiadać o wojnie językiem baśni, zgrabnie wplatając w całość aluzje i metafory, sprawiając, że czytanie staje się dla czytelnika zagadką do rozwiązania, to moim zdaniem swoisty kunszt, który nie każdy autor posiada. Życzyłabym sobie i innym czytelnikom lubiącym książki trudne, więcej takich pozycji, jak Gretel i Ciemność i mam nadzieję na kolejne powieści spod pióra tej autorki.
Książka nie pozostawia czytelnika obojętnym i skłania do własnych poszukiwań oraz do refleksji. Coś niesamowitego. Polecam i zachęcam.
Przeklęci
Zwykłam myśleć i mówić, że urodziłam się w niewłaściwych czasach. Za przeznaczenie swoich narodzin uważam raczej okres romantyzmu, czas powieści gotyckich i – z perspektywy czasu – żałośnie ckliwych i na poły tylko mrocznych historii oraz bardziej śmiesznych, niż wyrafinowanych dandysów. Kiedy więc trafiłam na nowy tytuł Joyce Carol Oates – „Przeklęci" – reklamowany jako „znakomita powieść gotycka", nie mogłam się oprzeć. Bo czyż istnieje lepsza rekomendacja dla spragnionego fana wymarłego gatunku literackiego, niż nowa-stara formalnie historia o intrygującym tytule, spisana przez autorkę, którą od lat już postrzega się jako jedną z czołowych kandydatek do Nagrody Nobla?
Okładka powieści nie zapowiada nawet w najmniejszym stopniu mroku kryjącego się na jej kartach. Oto kobieta ukazana od wysokości nosa do bioder, ubrana w zwiewną błękitną suknię z kwiecistym ornamentem w miejscu paska i widocznymi szwami kreacji, stojąca na tle szarej ściany – być może grobowca. Skręcone pasmo ciemnych włosów opada na zarumieniony policzek. Zdjęcie przenikają jeszcze cienie grafiki ogołoconych z liści drzew. Te drzewa-pędy zaczynają dopiero budzić niepokój. Ale to tylko kropla z emocji, które znaleźć można w samej książce.
Początek XX wieku, Princeton w stanie New Jersey, miejsce, w którym swoją siedzibę ma jeden z najbardziej renomowanych uniwersytetów świata; ale również dom wielu dystyngowanych osobistości. Czy jednak zupełnie gładkich i bez skazy? Kolejkę dramatycznych wydarzeń rozpoczynają mroczne sny, w których szacownych obywateli Princeton nawiedzają zmarli, upiory i strzygi. Lecz nie to stanowi kwintesencję Klątwy, o której to społeczność boi się wypowiadać na głos. Wkrótce w mieście pojawiają się tajemnicze postacie, co do których większość zgadza się, że posiadają nieprzeciętny urok i wyszukane maniery – tylko dlaczego każdy kto spogląda na szacownego jegomościa widzi go inaczej? – a na elitę princetońskich rodzin spada ciężar demonicznego przekleństwa. Gdy piękna Annabel Slade zostaje uprowadzona sprzed ołtarza, a w graniczących z miasteczkiem lasach budzi się podziemny świat, nikt już nie ma wątpliwości, że niewysłowione zbierać będzie okrutne żniwa. Nikt jednak nie wiem, jak bardzo okrutne...
Poza faktem, że powieść reklamowana jest jako historia gotycka, zawiera również na obwolucie rekomendację Stephena Kinga, który wypowiada się o niej, używając tak mocnych słów, jak: „intensywna", „wyzywająca", „przewrotnie zabawna" czy „hipnotyzująca". Nikt ani nic nie jest jednak w stanie przygotować czytelnika na to, co znajdzie po rozwarciu sztywnej okładki. Bo chociaż „Przeklęci" należą zdecydowanie do powieści czerpiących z nurtu gotyckiego, to są również misterną konstrukcją w ogólnym ujęciu literatury.
Kompozycyjnie należałoby uznać tę historię za multiszkatułkową. Z jednej bowiem strony Oates tworzy postać historyka, który jest autorem „Przeklętych" jako dzieła pretendującego do miana historycznego i autentycznego zbioru, a z drugiej zaś strony tenże badacz nie tylko rekonstruuje wydarzenia, ale i uzupełnia je o zapiski bohaterów. Akcje prowadzone są z perspektywy to jednego, to drugiego bohatera, z których każdy ma odrębne spojrzenie na fabułę – akcentując bądź wątpiąc w wątek fantastyczny – oraz wskazuje na kolejne formy zapisków: listy, dzienniki, notki. Postać historyka wraca w formie raczej krótkich, wtrąconych rozdziałów i komentuje wiarygodność bądź potencjalność wydarzeń.
Formę powieści gotyckiej uznałabym raczej za sztafaż dla opowieści, która tylko pozornie traktuje o zjawiskach nadprzyrodzonych. W rzeczywistości Oates wybrała na temat swojej powieści nie tyle demoniczne moce, co analizę społeczno-polityczno-kulturową XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. Przez tekst przewijają się wątki rozwoju nurtu socjalistycznego, równouprawnienia rasowego, wolności kobiet oraz potyczki z zakresu władzy, dotyczące zarówno rozgrywek na arenie zarządców uczelni wyższej jak i całego narodu amerykańskiego – jego kolejnych prezydentów i polityków.
Jakby tego było mało, co wprowadza dodatkowy zamęt w kwestii granicy pomiędzy realnością a fikcją, Oates przywołuje całą gamę znamienitych postaci historycznych. Na kartach „Przeklętych" pojawiają się między innymi Theodore Roosevelt, Grover Cleveland, Upton Sinclair czy Jack London – a to tylko garstka z przywoływanych nazwisk. Jedynie osoby zaznajomione z historią Stanów Zjednoczonych i jej postaciami będą w stanie rozgraniczyć, gdzie kończy się historia a zaczyna fikcja. Muszę przyznać, że ja miałam z tym sporo problemów i nie raz musiałam sięgać do różnorodnych encyklopedii.
Zresztą nie tylko fakty/wymysły wymagają naukowej kontroli. Bohaterowie „Przeklętych" odwołują się do zagadnień największych umysłów filozofii, prowadząc ze sobą dysputy bądź określając życiowe stanowiska. Niestety, jeżeli ktoś nie oddawał się nigdy lekturze podobnych tekstów bądź też nie studiował ich z przymusu obranego kierunku, może mieć problem ze zrozumieniem całości. Niektóre wydarzenia bowiem bazują na zgrzycie pomiędzy faktycznym przesłaniem a ich odbiorem przez postaci.
W warstwie technicznej książki znaleźć można znacznie więcej smaczków. Bardzo często do historii opowiadanych przez bohaterów włącza się historyk-narrator w formie przypisów. Dodatkowo autorka wyraźnie ingeruje w formę czcionki (skądinąd nieznośnie małej), to podkreślając to stosując kursywę w odniesieniu do wybranych fraz lub wyrazów. Nie potrafię niestety stwierdzić, jakie znaczenie – poza podkreśleniem ich istotności – próbowała przez to autorka uzyskać.
„Przeklęci" nie zawsze są, niestety, literaturą fascynującą. Z pewnością trzeba mieć do niej całe pokłady cierpliwości Bo chociaż nie można odmówić Carol najwyższej klasy umiejętności posługiwania się językiem czy stylizowania na literaturę gotycką; nietuzinkowych metafor (śnieg jako ornament powietrza pozostanie w mojej pamięci na zawsze) i porównań oraz ogólnej barwności tekstu, to całość potrafi nudzić i irytować (i to w nie w tych fragmentach, w których narrator przestrzega czytelnika przez nieciekawością swojego wywodu i daje przyzwolenie, by go pominąć – bez straty dla całości, jak zapewnia –, co sądzę jest wierutną bzdurą i krygowaniem się postaci). Zdaje się, że powieść skomponowana jest sinusoidalnie. Zaczyna się dość emocjonalnie przeciętnie, później zainteresowanie rośnie, a gdy osiągnie swój zenit znowu stopniowo spada, by za chwilę się podnieść i tak aż do zaskakującej puenty opowieści.
Z pewnością także pełną przyjemność z lektury będą czerpać jedynie ci, którzy z powieścią gotycką są zaznajomieni. „Przeklęci" odnoszą się do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, jednak nie są to nawiązania jawne i bezpośrednie, podane na tacy.
„Przeklęci" należą do kręgu literatury ambitnej, wymagającej całej gamy kompetencji z zakresu wiedzy historycznej, filozoficznej i literackiej. Zdecydowanie nie jest to też lektura na jedno posiedzenie, a miesięczne dawkowanie kolejnych treści. Jest to z pewnością dzieło wybitne, które w swej misternej konstrukcji należałoby porównać do najbardziej docenianej literatury klasycznej – i tak jak jej przedstawicieli, „Przeklętych" można jedynie pokochać bądź znienawidzić. Niemniej, chociaż nie jest to literatura lekka i łatwa w odbiorze, o to zarówno amatorzy dzieł o nacechowaniu historyczny, filozoficznym, społecznym, obyczajowym jak i noszących znamiona inteligentnego dowcipu ją docenią. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i z niecierpliwością oczekuję ostatecznego przyznania Joyce Carol Oates momentu przyznania Nagrody Nobla. Bo, co do tego, że takie wydarzenie nastąpi nie mam żadnych wątpliwości.
Dopóki nie zgasną gwiazdy
Świat, jaki znamy, przestał istnieć, ale jego końca nie wywołała ani nuklearna wojna, ani katastrofa naturalna. Po trzystu latach od Upadku lód i śnieg pokrywają zielone wcześniej lasy i pola, a niewielkie grupy ludzi, którzy przeżyli, skupiają się na szczytach najwyższych gór, każdego dnia walcząc o przetrwanie.
Szesnastoletni Kacper marzy o wyrwaniu się z niewielkiej rodzinnej osady, w której życie skupia się wokół myśliwskich wypraw i walce z wszechobecnym mrozem. Pewnego dnia, na skutek nieoczekiwanego splotu wydarzeń, jego marzenia spełniają się, ale nie w sposób, jakiego oczekiwał. Chłopak musi opuścić wioskę i udać się w charakterze gońca do Krzywego Wierchu, mini-miasteczka skupionego na odległym szczycie. Jednak nie bez powodu ludzie boją się opuszczać swoje siedziby, a taka podróż zdaje się niemal samobójstwem – to nie panujące wszędzie ciemności i zimno są w niej największym zagrożeniem. Śmierć niosą Świetliki, wabiące wędrowca i dające ułudę bezpieczeństwa. A jest ich coraz więcej...
W ostatnich latach literatura postapokaliptyczna święci prawdziwe triumfy, zarówno w wersji dla starszych („Silos" Hugh C. Howeya , „Metro 2033" Dmitrija Glukhovsky'ego), jak i nieco młodszych czytelników („Piąta fala" Rick Yancey, „Igrzyska śmierci" Susanne Collins, „Nieludzie" Kat Falls). Spośród polskich autorów krok w tym kierunku poczynił Marcin Mortka z trylogią „Pod Pękniętym Niebem", bardzo udaną swoją drogą. Teraz przyszła kolej na Piotra Patykiewicza i „Dopóki nie zgasną gwiazdy".
Mogłoby się wydawać, że w tym temacie powiedziano już wszystko, były już wojny nuklearne, ataki kosmitów i katastrofa ekologiczna. A jednak autorowi udało się stworzyć powieść oryginalną i świeżą, nie wykorzystującą ogranych schematów. I co więcej, upiornie wciągającą – przeczytałam ją w jeden wieczór, mimo że liczy blisko czterysta stron.
Przedstawiony w książce świat jest zimny i okrutny, a ludzkość degeneruje się coraz bardziej, zarówno pod względem wiedzy i umiejętności, jak i pod kątem moralnym. Wraz z rozwojem fabuły poznajemy szczegóły dotyczące Upadku, jego przyczyn, przebiegu i konsekwencji. Społeczeństwo jako takie przestaje istnieć. Wystarczyły trzy stulecia, by pokazać, że cały rozwój cywilizacyjny zdał się na nic – ludzie powrócili do tego, co pierwotne (a może po prostu naturalne) – myślistwa i zbieractwa. Szerzące się zabobony i ciemnota przypominają atmosferę średniowiecza. Jednocześnie nieustannie pogarszające się warunki życia wyzwalają to, co w człowieku najgorsze – egoizm, brutalność, chęć przetrwania za wszelką cenę.
Na pierwszy plan wysuwa się postać głównego bohatera, Kacpra, który z żądnego przygód młokosa zmienia się w młodego mężczyznę, który w końcu zaczyna dostrzegać, że życie nie kończy się na udanym polowaniu, że to coś więcej niż monotonna egzystencja z dnia na dzień. A przynajmniej, że tak powinno być, bo inaczej człowiek niewiele będzie się różnił od zwierząt, na które zastawia sidła. Swoją wiedzę chłopak zdobywa podczas wędrówki, gdy na jego drodze stają kolejne grupy ludzi, dla jednych obecny stan rzeczy jest apokalipsą zesłaną przez Boga, a dla innych szansą na odkupienie i drogą do szczęśliwego życia wiecznego. Motywy religijne często pojawiają się na kartach powieści nadając jej specyficzny klimat, ponownie nasuwający skojarzenie z Wiekami Średnimi, co również wypada na plus.
Patykiewicz po raz kolejny udowodnił, że doskonale radzi sobie nie tylko z kreacją postaci młodych bohaterów, ale i z płynnym snuciem fascynującej historii. Blisko dziesięć lat temu zakochałam się w jego debiutanckim „Złym brzegu", który regularnie odświeżam sobie do tej pory. Autor zaliczył lekki spadek formy przy okazji „Odmieńca", ale w 2012 dzięki „Łukaszowi i kosturowi czarownicy" pokazał, że świetnie sprawdza się również pisząc powieści dla nastolatków. W moim prywatnym rankingu „Dopóki nie zgasną gwiazdy" to wisienka na torcie jego twórczości, która – mam nadzieję – ugruntuje jego pozycję i przebije się do świadomości szerszego grona. Mam bowiem wrażenie, że mimo dużego talentu i lekkiego pióra nie jest tak rozpoznawalny, jak na to zasługuje.
Powieść zgrabnie łączy w sobie klimat postapokalipsy i historię o dorastaniu, odkrywaniu tego, co w życiu najistotniejsze, ale bez zbędnego moralizatorstwa. To także świetna książka przygodowa, doprawiona dreszczykiem grozy, która spodoba się zarówno młodzieży, jak i starszym czytelnikom. Gorąco polecam!
Katarzyna Chojecka-Jędrasiak
Fragment: "Srebrzyste wizje"
ANNE BISHOP
SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci
Rozdział 1
Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.
Szalona Misja
Osoby, których okres dorastania przypadał na lata 80. czy 90. zapewne pamiętają tą ekscytację ze spędzonego czasu przy Commodore 64, Atari czy konsoli Pegasus. Drżącymi palcami dostrajaliśmy śrubokrętem taśmę magnetofonową z grami, aby móc cieszyć się 8-bitową muzyką oraz wyjątkowymi grami. Na ekranach telewizorów rządziły przede wszystkim gry platformowe i takie tytuły jak „Donkey Kong", „Super Mario Bros", „Rick Dangerous", „Superfrog", „Prehistorik". Na te wspomnienia łza sama kręci się w oku. Zastanawialiście się jakby to było przenieść koncepcję platformowych gier przygodowych na teren planszówek? Z takim pomysłem postanowili zmierzyć się dwaj projektanci: Laurent Escoffier i David Franck. Tak powstał wyjątkowy wśród „gier bez prądu" tytuł - „Szalona misja", w którym klawiatura i myszka zostały zastąpione przez przeźroczyste ekrany i flamastry.
Fabuła i cel gry
Bohaterowie gry, w których się wcielamy, muszą przemierzyć siedem tajemniczych światów wielkiego królestwa Arkadii. Każdy świat (za wyjątkiem siódmego) składa się z sześciu krain - poziomów. Ten, który wróci z wyprawy z największym doświadczeniem, zostanie dziedzicem tronu.
Oprawa wizualna
„Szalona misja" już na pierwszy rzut oka urzeka kolorowymi i zabawnymi grafikami, jakimi opatrzone jest pudełko. W środku znajdziemy bardzo dużo elementów: 21 dwustronnych plansz krain (łącznie 42 poziomy gry), 5 przeźroczystych ekranów wraz z podkładkami, 5 zmazywalnych flamastrów, 30-sekundową klepsydrę, znaczniki punktacji i graczy oraz żetony kar i nagród. Dodatkowo plastykowa wkładka na całą zawartość gry służy jako tor punktacji. Wszystkie elementy wykonane są starannie i solidnie. Jest jednak parę uwag do niektórych z nich, ale o tym później.
Przygotowanie do gry
Gra przeznaczona jest dla 2 do 5 graczy. Przygotowanie do rozgrywki jest niezwykle szybkie. Każdy z graczy otrzymuje flamaster, przeźroczysty ekran do rysowania wraz z białą podkładką oraz znacznik bohatera. Spośród dostępnych siedmiu światów wybieramy jeden i jego trzy plansze krain, czyli nasze poziomy do przejścia. Oczywiście pierwszą rozgrywkę zaleca się zacząć od pierwszego, najłatwiejszego świata. W środku pudełka układamy pierwszą krainę (poziom 1), zaś z boku ustawiamy klepsydrę oraz żetony kar i nagród.
Przebieg gry
Przebieg gry można w opisać w trzech słowach przytoczonych na pudełku: „1. Przyjrzyj się 2. Narysuj 3. Nałóż i sprawdź". Co to oznacza w praktyce? Każdy z graczy ma 30 sekund (czas odmierza klepsydra) na przyjrzenie się planszy oraz stworzenie na swoim ekranie rysunku odpowiadającego wymaganiom danego poziomu. W grze występują cztery rodzaje misji. Musimy np. narysować trasę od punktu A do punktu B, zaznaczyć wybrane elementy lub obrysować dane przedmioty na planszy. Po tym jak upłynął czas, nakładamy swój przeźroczysty ekran na kartę planszy i sprawdzamy czy nasz rysunek jest zgodny z zasadami aktualnego poziomu. Każda misja, która zakończyła się dla gracza sukcesem, przynosi punkty doświadczenia. Oczywiście, aby nie rozgrywka nie była łatwa, za poprowadzenie trasy przez różne elementy planszy, np. pułapki, tracimy punkty. Dodatkowo możemy otrzymać żetony Nagród oraz (niestety) Kar. Spośród Nagród mamy żetony Supermocy oraz Psikusy. Supermoce mogą nam bardzo pomóc w rozgrywce, np. dzięki nim możemy uniknąć pułapek. Psikusy zaś służą do utrudniania gry naszym przeciwnikom. Najciekawsze są jednak żetony Kar. Dzięki nim przebieg gry jest jeszcze dla nas trudniejszy. Jeśli otrzymamy np. żeton Cyklopa, musimy rysować z zamkniętym jednym okiem, Skurcz wymusza rysowanie wyprostowaną ręką, zaś Zamiana karze rysowaniem lewą ręką przez osoby praworęczne (i na odwrót).
Na ostatnim poziomie każdego ze światów czeka nas pojedynek z bossem. W grze występują również dwa poziomy specjalne, które umożliwiają zdobycie dodatkowych punktów doświadczenia.
Wrażenia
„Szalona misja" to gra wyjątkowa i oryginalna. Choć misje wydają się proste, rysowanie tras wcale nie jest łatwym zadaniem. Trzeba być bardzo dokładnym i starannym, aby zdobyć punkty i uniknąć kar czy pułapek. Dodatkowo przesypujący się w klepsydrze niebieski piasek i presja upływającego czasu, wpływa na nasz pośpiech i błędy. Gra oczywiście nie ustrzegła się wad. Mankamentem tej pozycji jest to, iż w porównaniu do komputerowych platformówek, może się szybko znudzić. Dlaczego? W sumie do przejścia mamy ponad 40 poziomów o różnym poziomie trudności. Przejście jednego świata to czas około 15-20 minut. Czyli w 2-3 godziny jesteśmy w stanie opanować całą grę. Kolejne podejścia do tego tytułu, w tym samym gronie, już nie niosą ze sobą tyle frajdy i ekscytacji. Idealnym rozwiązaniem okazałoby się cykliczne wypuszczanie dodatków z nowymi światami. Ponadto, jak wspomniałem wcześniej, elementom gry również można zarzucić niedociągnięcia. Po pierwsze, bardzo fajny pomysł z umiejscowieniem toru punktacji wokół krawędzi pudełka nie do końca spełnia swoje zadanie, jeśli kilku graczy uzyska tyle samo punktów doświadczenia. Znaczniki bohaterów, niestety, wywracają się. Dodatkowo gumki do flamastrów mają problem z wycieraniem trasy już po kilku rozgrywkach. Oczywiście, patrząc na całokształt gry, na te uwagi można przymknąć oko.
Podsumowanie
Tytuł zobowiązuje. „Szalona mija" to gra rzeczywiście szalona. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bez względu na wiek, żaden z graczy nie będzie się przy niej nudził. Wśród najmłodszych gra oprócz tego, że zachwyci oprawą graficzną, na pewno rozwinie staranność, precyzję czy wyobraźnię przestrzenną. Starsi zaś będą mieli okazję przekonać się, iż fajna zabawa z mazakami w ręku, nie kończy się tylko na kalamburach. Lekka, szybka i prosta. Polecam na rodzinne wieczory z dziećmi.
Premiera: "Szczurynki"
24 czerwca nakładem Wydawnictwa Papierowy Księżyc ukaże się książka „Szczurynki" - niezwykle zabawna, ale przy tym mądra życiowo historia o tym, jak zmienia się życie człowieka, kiedy do jego domu wprowadzi się szczur. A nawet kilka szczurów...