Rezultaty wyszukiwania dla: Forma
Intrygi
20 sierpnia, nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka, ukaże się księga II Kronik Kolegium.
Trzynastoletni Mags od ponad roku szkoli się na Herolda. Podobnie jak wszyscy Heroldowie, Mags dowiaduje się, że posiada specjalny talent – Dar Telepatii. Jednakże życie na dworze niepozbawione jest problemów.
Plaga olbrzymów
„Siedem kenningów” - nowy cykl autora bestsellerowej serii „Kroniki Żelaznego Druida”
Kevin Hearne z serią o Żelaznym Druidzie trafił na listę bestsellerów „New York Timesa”. W nowym cyklu utalentowany pisarz tworzy własną mitologię, w której nie zabraknie zmiennokształtnych bardów, walczących ogniem olbrzymów i nastolatków rozmawiających z oszałamiającymi stworzeniami.
Wierni wrogowie
Papierowy Księżyc wydał nową edycję "Wiercnych wrogów".
Wierni wrogowie to długo wyczekiwana powieść Olgi Gromyko, kóra z jednej strony usatysfakcjonuje miłośników bestsellerowej serii o przygodach wiedźmy Wolhy, jak również ukaże nieznane jeszcze polskim czytelnikom literackie oblicze autorki.
Wierni wrogowie ponownie przeniosą czytelnika do świata Belorii, ale na wiele lat przed narodzinami Wolhy, pomiędzy wilkołaki, trolle, driady, elfy i smoki, w czasy heroicznych czynów, które dawno już przeszły do legend.
Zbyt piękne
Pamiętam, kiedy pierwszy raz trafiłam na książkę Olgi Rudnickiej, było to wiele lat temu. Zaraz po jej debiucie. Tak, jestem czytelniczką, która zaczęła swoją przygodę od pierwszego tytułu i wyczekiwałam każdego kolejnego, wręcz z utęsknieniem. Pamiętam również, jak bardzo byłam zachwycona style, humorem i prowadzeniem fabuły. I tego, jak z każdym kolejnym rokiem, autorka podwyższała sobie poprzeczkę, i byłam dumna z własnego odkrycia. Bo wiem, że wielu czytelników trafiło na rudnicką, gdy była już rozpoznawalna. Ja pamiętam czasy, gdy trzeba było się naszukać informacji, na temat premiery.
Mogę śmiało powiedzieć, że jestem wierną czytelniczką. To znaczy - byłam. Do tytułu, o którym dzisiaj będę pisała.
Zuzanna i Tymoteusz kupują dom. Oboje są zachwyceni perspektywą przeprowadzki, do własnych czterech ścian. I to nie jakiegoś mieszkania. Tylko prawdziwy, najprawdziwszy dom z ogrodem. Każde na swój sposób, planuje najbliższą przyszłość.
Zuzanna zaciągnęła kredyt na poczet nieruchomości, podjęła już pracę w nowym miejscu zamieszkania. Nic, tylko rozpoczynać zupełnie nowe życie. Daleko od rodziny, a konkretnie od matki i siostry.
Tymoteusz ma nieco inne plany, po błędach, których doświadczył na własnej skórze i portfelu, postanawia nieco inaczej poprowadzić własny biznes. Zakupiony za gotówkę dom, osobiście wyremontuje, a następnie sprzeda. Dzięki temu zaoszczędzi na nerwach i często niezbyt rzetelnych ekipach wykończeniowych. No i podobnie jak Zuzanna, chce na trochę pobyć z dala od rodziny, zwłaszcza brata.
Żadne z nich, nie ma pojęcia, że padło ofiarą oszustwa. Zakupili ten sam dom, teraz pozostaje pytanie. Co zrobić z problemem, jak rozwiązać sytuacje, kto ma odpuścić i przede wszystkim, gdzie podział się człowiek, który nabił ich w tak zwaną butelkę?
Zapowiedź wydawała się bardzo ciekawie. Wiadomo, kto poznał Rudnicką, ten mógł się spodziewać, że będzie mnóstwo śmiechu, pomyłek i przezabawnych sytuacji. Prawda? Bo z tym kojarzymy autorkę. Z jej czarnym poczuciem humoru, ciekawym wątkiem kryminalnym, który może nie jest, na nie wiadomo jakim poziomie, ale dodaje smaczku i czyta się naprawdę dobrze.
Takie było założenie. Było, bo już po pierwszych stronach, poczułam niepokój. Jakbym czytała książkę, nie swojej autorki. Mimo wszystko dzielnie brnęłam dalej, tak właśnie. Brnęłam przez dialogi, które z każdym kolejnym, doprowadzały mnie do niesmaku, zażenowania, a chwilami szoku. Ponieważ nigdy w życiu, nie spodziewałabym się, by Olga Rudnicka, napisała coś takie beznadziejnego.
Przede wszystkim postać Zuzanny, cały czas się zastanawiam. Jako kto, miała być ona ukazana? Feministka? W takim razie wyszło to, bardzo obraźliwie. Na płytką i nierozgarniętą pannicę? Bo widząc opisy zachowania, odnosiła wrażenie, że postać tej kobiety, została sprowadzona do chamstwa i prostactwa.
Z jednej strony gardziła każdym mężczyzną, z drugiej jednak oczekiwałaby każdy na jej nieme zawołanie, pobiegł i pomógł, oczywiście nie licząc na słowo „dziękuję”, bo przecież JEJ się należało.
Kolejna sprawa. Poziom dialogów jest tak żenujący, że po prostu oczy mi wylewały się z wrażenia. „Chcę, żebyś mi pomógł, ale nie, jesteś facetem - więc spadaj. No, dlaczego mi nie pomagasz? Przecież jestem kobietą! Nie, nie rób tego, dam sobie radę, w końcu kobietą nie są słabe!”
Boże Wszechmogący i Wszyscy Święci! Tak było CAŁY CZAS! Nie wiem, jaki był ten wątek kryminalny, bo on umarł w butach, w momencie, gdy do głosu została dopuszczona Zuzanna. I te jej numerowane uśmiechy. Naprawdę? To było tak żenujące i płytkie, że aż mi było wstyd, za panią Rudnicką. Stworzyć postać kobiecą, w tak brzydkiej formie. I proszę mi nie wmawiać, że to groteska. Ja już widziałam pseudo groteskę u innego „wieszcza". Widać to, co budowała Olga Rudnicka, przez tyle lat, poszło do lasu. A teraz, weszła tandeta, brak klasy i jakiegokolwiek poziomu. Smutne.
Tymoteusz, niewiele mogę na jego temat napisać. Był niczym statysta. Ponieważ musiał być. I nic więcej. Wszystko kręciło się wkoło Zuzanny, jej absurdalnych zachowań. On albo jej unikał, albo się bał, bądź też biadolił w myślach.
Seksistowskie przytyki, żarty. Proszę mi wierzyć. One mogą być śmieszne sporadycznie, ale nie przez calutką książkę. Ani razu, nie poczułam się rozbawiona. Byłam zła, rozczarowana i zniesmaczona. Już przy "Były sobie świnki trzy", stało się coś złego. Miałam nadzieje, że to chwilowy spadek formy. Niestety, po tej książce już nie mam złudzeń. Dodać muszę, że nie zdołałam jej dokończyć. Starałam się, ale już przy końcu, po prostu odłożyłam. W planach miałam spalenie, ale zrezygnowałam. W zimie pójdzie do pieca.
Pozostaje mi odpuścić. Szkoda mojego czasu i nerwów. Będę wspominała wcześniejsze tytuły, mając nadzieje, że może kiedyś, autorka zauważy, że ta droga, na którą weszła, nie poprowadzi daleko.
Myślałam, że jestem odosobniona w swoim odbiorze, ale nie. Sporo osób, nie tylko oceniających na blogach czy portalach książkowych, podzieliło się swoją opinią. Niestety negatywną.
Cóż, mogę napisać tylko tyle. Ja tej książki nie polecam. A każdy zdecyduje sam.
Jungle Speed. Plaża
„Jungle Speed” został wynaleziony około 3000 lat temu w subtropikalnej Szybkopotamii przez plemię Abulubulu.
Abulubulu wybierali swojego wodza w tradycyjnej grze rozgrywanej za pomocą liści eukaliptusa. Zasady gry były przekazywane w najgłębszej tajemnicy z pokolenia na pokolenie. Dopiero Tom i Yako, ostatni dumni potomkowie plemienia Abulubulu, postanowili przekazać je światu.
Pierwsze wrażenie...
Po odpakowaniu przesyłki moim oczom ukazało się tekturowe pudełko z asymetrycznym wieczkiem. Na początku byłam zdezorientowana i zaskoczona, ale jak to, przecież miała to być wersja plażowa, a jak tu tekturowe i to całkiem spore pudełko zabierać ze sobą nad morze? Zagadka wyjaśniła się po otwarciu pudełka, w środku znajdował się siatkowy woreczek, w którym znajdowały się karty, instrukcja i totem. I to zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Całość gry utrzymana została w kolorystyce żółto niebieskiej, kojarzącej się z wypoczynkiem nad wodą i na plaży. Z doświadczenia osoby zażywającej w okresie letnim kąpieli wodnych i słonecznych, wiedziałam, że takie praktyczne opakowanie, to strzał w dziesiątkę.
Podstawowe informacje:
Liczba graczy: 2-10 osób
Wiek: od 7 lat
Czas gry: ok. 15 minut
Wydawca: Rebel
Autor gry: Pierric Yakovenko Thomas Vuarchex
Ilustracje: Franz Vohwinkel, Thomas Vuarchex, Pierrick Yakovenko
Cel gry:
Celem gry jest zostanie wodzem Abulubulu. Aby zdobyć ten zaszczytny tytuł, należy pozbyć się wszystkich swoich kart.
Rozgrywka:
Po przetasowaniu kart, wszystkie rozdaje się w miarę możliwości po równo wszystkim graczom. Totem należy postawić pośrodku ręcznika i pokłonić się mu. Rozpoczynając od osoby rozdającej, gracze odkrywają ze swojego stosu kart zakrytych po 1 karcie w kierunku innych graczy i przy użyciu jednej ręki. W zależności od tego, jakie karty pojawiają się, takie akcje są rozgrywane:
- pojedynek – gdy na odsłoniętych kartach dwóch graczy widać ten sam symbol (niezależnie od koloru) – gracze, których karty dotyczą muszą złapać totem; pierwszy z graczy, który złapie totem wygrywa, przegrany musi wziąć odkryte karty swoje i przeciwnika oraz ewentualne karty z Karniaka,
- karty specjalne – te, co wprowadzają zamieszanie:
- strzałki do środka (pomarańczowe) – wszyscy gracze muszą spróbować chwycić totem. Temu, któremu się uda, odkłada swoje karty odkryte do Karniaka, czyli pod totem,
- białe strzałki (do środka, 2 opcjonalne karty) – tylko do użytku na dworze. To te dwie karty wzbudzają w najmłodszych graczach najwięcej emocji, a starszych doprowadzają do spazmatycznego śmiechu. Gdy jedna z nich zostanie zagrana, wszyscy gracze muszą spróbować chwycić totem. Osoba, której się to uda, rzuca go na 10 metrów od miejsca rozgrywki, a swoje karty odkryte do Karniaka. Podczas kolejnego Pojedynku wszyscy biorący w nim udział gracze muszą pobiec, popłynąć, przeczołgać się, przepchnąć się, itp. do totemu, by go złapać jako pierwszy. Wersja dla trzech graczy nakazuje usunąć te karty – zignorowaliśmy, jak to Polacy, tę sugestię i wszyscy się kotłowaliśmy na piachu w rodzinnej walce po totem,
- strzałki na zewnątrz (pomarańczowe) – wszyscy gracze odkrywają po jednej karcie jednocześnie, jeśli wystąpią takie same symbole, to dochodzi do Pojedynku.
Występuje wariant dla trzech graczy i wariant dla dwóch graczy.
Wariant dla jednego gracza sugeruje, aby znaleźć sobie kumpli, by zebrać dobrą ekipę, nauczyć ich grać i świetnie się bawić w towarzystwie.
Dla kogo jest ta gra?
Zdecydowanie dla każdego bez względu na to, czy mieszka się nad morzem, czy nie. Oczywiście na plaży jest najfajniej, ale gra sprawdzi się także w ogródku, nad jeziorem, czy na podwórku. A zdradzę, że podczas testowania totem przetrwał również rzut z balkonu, oczywiście gracze biegali po schodach by go zdobyć, tak, by było śmieszniej, a przy okazji wyrabiali sobie kondycję ;)
Końcowe wrażenie...
Gra ma wszelkie zadatki, aby być wakacyjnym hitem plażowym. W związku z tym, że mieszkam nad morzem, bardzo doceniam wszelkie pomysły gier na świeżym powietrzu uwzględniające trudne warunki. Z córką zawsze zabierałyśmy na plażę karciane gry i choć starałyśmy się uważać, to jednak widać po nich, że były użytkowane poza domowymi pieleszami. Karty „Jungle Speed. Plaża” nie zarysowują się i nie mokną, są plastikowe, a totem nie tonie. Radzę trzymać z dala od psiaków, mogą pomylić z gryzakiem. Woreczek na grę jest poręczny, a jego siatkowa faktura pozwala wysypać piasek. Mankamentem jest instrukcja, którą też należało wykonać z tego samego materiału, co karty. Dopracować można również było napis na woreczku, na którym widnieje „Jungle Speed. Beach”, tytulaturę polską można było bowiem, utrzymać nie tylko na pudełku. Jednak to tylko kosmetyka. Sama rozgrywka dostarcza dużo, szybkiej i przyjemnej zabawy, dokładnie takiej, jakiej potrzeba na plaży. W dodatku te spojrzenia innych plażowiczów, gdy wataha dorosłych i dzieci kotłuje się na piasku celem zdobycia totemu – niezapomniane wrażenie!
Polecamy, tej gry nie może zabraknąć w żadnej walizce i plecaku.
Ewa Białołęcka na Polconie 2018
Już jutro, 11 lipca, ukaże się "Piołun i miód" Ewy Białołęckiej nakładem Wydawnictwa Jaguar. A w ten weekend będzie można spotkać pisarkę na tegorocznym Polconie w Toruniu.
Ewa Białołęcka, nazywana Królową Polskiej Fantastyki, urodziła się w 1967 roku w Elblągu, obecnie mieszka w Gdańsku. Zadebiutowała w „Feniksie” w 1993 roku opowiadaniem Wariatka, pierwszy zbiór opowiadań Tkacz Iluzji wydała w roku 1997. Na jego kanwie powstała powieść Naznaczeni błękitem, która zapoczątkowała cykl znany jako „Kroniki Drugiego Kręgu’’. Najbardziej utytułowana z polskich pisarek fantasy, ośmiokrotnie nominowana do Nagrody Zajdla - trzy razy za powieści, pięć za opowiadania - statuetkę zdobyła dwukrotnie, za opowiadania Tkacz Iluzji i Błękit maga. Swoje opowiadania publikowała m.in. w Nowej Fantastyce, Fantasy Click, tłumaczona na czeski, rosyjski, angielski i litewski.
Mistrz ceremonii
Wyobraź sobie, że twój najgorszy koszmar staje się rzeczywistością. Budzisz się zdezorientowany, wokół panuje ciemność, a ty stwierdzasz, że jesteś zamknięty w dziwnej skrzyni. Czy to jakiś wątpliwy żart? Czujesz, jak narasta w tobie niepokój. Badasz otoczenie i z coraz większym przerażeniem upewniasz się, że jesteś w trumnie. Takich emocji pozwala nam doświadczyć Sharon Bolton w swojej najnowszej powieści „Mistrz Ceremonii”.
„Właściwie to robił swoim ofiarom. Opuszczał je do ziemi. Tylko że nie były martwe”.
Słynną Florence Lovelady poznajemy podczas pogrzebu Larrego Glassbrooka. To właśnie sprawa tego bezdusznego zabójcy trojga nastolatków sprawiła, że 30 lat temu kariera Florence nabrała zawrotnego tempa. Dziś, wraz z Flossie , na pogrzeb przybyły tłumy rozgniewanych mieszkańców. Każdy chce się upewnić, że potwór zakończył swój żywot, napluć na jego trumnę. Po pogrzebie Lovelady odwiedza stare śmieci i znajduje coś, co ją przeraża – glinianą figurę ze swoją podobizną. Dokładnie takie morderca pozostawiał przy swoich jeszcze żywych ofiarach. Kto więc obrał sobie na cel panią komisarz, skoro Larry nie żyje? Czy 30 lat temu złapano odpowiedniego człowieka?
Historia podzielona jest na trzy części. W pierwszej żegnamy zabójcę, ale też otrzymujemy zapowiedź niepokojących wydarzeń, bardzo przypominających te, sprzed 30 lat. Autorka przerywa je, by w drugiej części opowiedzieć, co działo się w przeszłości, jak doszło do złapania i skazania Larrego Glasbrooka. Trzecia część przenosi nas znów w teraźniejszość.
Każda z części dostarcza czytelnikowi emocje, w każdej możemy znaleźć coś, co nas zaciekawi i zaskoczy. Od samego początku wiemy, kto zamordował dzieci, więc czy ciekawe będzie sprawdzanie, jak do tego doszło? Na pewno dobrym pomysłem było zaszczepienie ziarna niepewności na samym początku historii. Zabójca nie żyje, jednak ktoś działa w bardzo podobny sposób. W części o przeszłych wydarzeniach, dostajemy informacje o tym, jak ciężko było funkcjonować jedynej kobiecie – policjantce w mieście, i to z tak irytującym nazwiskiem. To w tym fragmencie Bolton pozwala nam sprawdzić, jak to jest, kiedy jest się pochowanym żywcem. Opisy dość obrazowo ukazują koszmar, jaki musiała doświadczyć ofiara. Raz za razem dostajemy coraz straszniejsze szczegóły. Nie trzeba mieć klaustrofobii, by wczuć się w rolę uwięzionych pod ziemią. W moim przypadku wyobraźnia zrobiła swoje – czułam szczery niepokój. Trzecia część natomiast serwuje sporo zaskakujących momentów.
„Mistrz ceremonii” budzi w odbiorcy wiele emocji, tym bardziej że, jak autorka ostrzega na początku, pojawiają się tu przesądy, wiedźmy i elementy magii. Na szczęście pisarka dawkuje je w rozsądnych ilościach. Fabuła bywa momentami przewidywalna, ale z pewnością jest miejscami również bardzo zaskakująca. Całość czyta się przyjemnie, jednak biorąc pod uwagę moje poprzednie doświadczenia z panią Bolton, oceniam ją jako dobrą.
Wirus
Niektórzy twierdzą, że po śmierci właściciela jego duch nadal tkwi w należących do niego przedmiotach; czują jego oddech na plecach w pomieszczeniu, do którego wchodzą. Ich palce przeszywa dziwny prąd, gdy dotykają ulubionego zdjęcia zmarłego, a wiszący w korytarzu płaszcz, oprócz zapachu perfum, wciąż emanuje delikatnym ciepłem. Jakby zmarły dopiero co go zdjął i odwiesił na miejsce... W pewien sposób daje to ukojenie bliskim osoby, która odeszła; znacznie gorzej, gdy duch przesiąknie materiał, nie chcąc go za nic opuścić. I gdy chce krzywdzić.
Detektyw Jeromy Pardoe, z bliżej nieokreślonego powodu nielubiany w swojej jednostce, po raz kolejny w przeciągu miesiąca zostaje oddelegowany do kontenera na odzież używaną, przeznaczoną dla osób ubogich. Ma za zadanie wyciągnąć z niego mężczyznę, który utkwił w blaszanym pojemniku z wiadomego powodu. Dość irytującą w swej powtarzalności interwencję przerywa sierżant Dżamila Patel- Pardoe ma jej towarzyszyć do domu pakistańskiej rodziny, w którym to piękna Samira popełnia samobójstwo. Najbardziej prawdopodobną przyczyną owego kroku jest jej rychłe zamążpójście za mężczyznę, którego wybrali dla niej rodzice. Oni jednak zaprzeczają, jakoby dziewczyna była nieszczęśliwa z ich decyzji. Wkrótce plaga tajemniczych morderstw rozszerza swoje granice, a szaleństwo ogarnia coraz większą liczbę osób... Powód tkwi w pewnym londyńskim second- handzie.
Czasami, czytając kolejne książki pana Mastertona (a trochę ich już w swoim życiu przeczytałam) mam wrażenie, że autor potrafi stworzyć coś z niczego. Na co nie rzuci okiem, od razu wpada mu do głowy pomysł na kolejny horror. Przyznam szczerze, że wpasowania sklepu z tanią odzieżą w ową tematykę chyba nigdy bym się nie spodziewała. Ale -jak to zazwyczaj w przypadku Mastertona- wyszło mu to całkiem zgrabnie.
Świat jest przyzwyczajony do morderstw; codziennie zalewają nas informacjami o kolejnym zaginionym, o odnalezionym ciele, o kobiecie, która po latach bicia postanowiła kontratakować. Jednak londyńska dzielnica Tooting wydawała się w miarę spokojna, aż tu nagle doszło do kilku zabójstw. I to przez osoby, po których nigdy nie można by się tego spodziewać. Sierżant Dżamila Patel znała dawne legendy o duszach, które tkwią w odzieży- opowiadała jej o nich jeszcze jej babka. Włożyła to jednak między bajki. Jak się okazało, w każdej tego rodzaju przypowieści tkwi ziarenko prawdy.
Powiem tak: pomysł na umieszczenie akcji (oraz przyczyny mordów) w second- handzie był niezły; z drugiej strony może się wydawać trochę naciągany, jakby autor na siłę szukał pomysłu na fabułę. Jak dla mnie całkiem nieźle, choć sam bieg wydarzeń pozostawia trochę do życzenia. Nie obyło się bez charakterystycznych dla Grahama Mastertona krwawych masakr; w tym temacie pisarz bardzo dba, aby każdy szczegół z należytą pieczołowitością został przekazany czytelnikowi. Podczas lektury towarzyszyła mi więc pewna doza obrzydzenia, ale grozy nie odczułam ani razu. Horror, ale bardziej zbliżony do "Piły" niż do czegoś, co miało by wstrząsnąć i przerazić nas na tyle, żeby bać się wyjść spod kołdry.
Na tle innych horrorów tego autora -jak np. "Anioł Jessiki" czy "Dziecko ciemności"- "Wirus" wypada nieco blado, acz trzeba Mastertonowi oddać sprawiedliwość- znalazł temat tam, gdzie nikt by nie sięgnął. Fanów jego twórczości oczywiście zachęcam do lektury, gdyż mimo wszystko spędziłam z nią przyjemnych parę godzin.
Skafander i melonik
Opowiadanie, zwłaszcza opowiadanie fantastyczne, to zasłużona i lubiana w przeszłości forma, która dziś niestety przeżywa kryzys. A niesłusznie! Dzięki zbiorom opowiadań można odnaleźć nowych, interesujących autorów, poczytać historie w ulubionym klimacie (antologie tematyczne), wreszcie - zająć się lekturą nawet jeśli ma się mało czasu na czytanie.
O antologii sekcji Logrus Śląskiego Klubu Fantastyki słyszałam już na etapie jej powstawania. Sekcję tworzą skupieni wokół literatury fantastycznej autorzy, zarówno po debiucie książkowym (Michał Cholewa, Krystyna Chodorowska, Anna Hrycyszyn), jak i przebijający sobie opowiadaniami drogę na literackie salony (Anna Łagan, Karolina Fedyk, Aleksandra Sokólska, Marta Magdalena Lasik, Alicja Tempłowicz, Marta Potocka). Sporo z nich udziela się też w innych kręgach związanych z pisaniem literatury, toteż nasze drogi niejednokrotnie się krzyżowały. Wydawało mi się, że wiem, jakich tekstów spodziewać się po większości zebranych w tej antologii tekstów – ale uwierzcie, srodze się pomyliłam!
Przede wszystkim należy podkreślić, że „Skafander i melonik” to inicjatywa oddolna. Członkowie Logrusa bez pomocy wielkich wydawców stworzyli książkę, której niejedno wydawnictwo mogłoby pozazdrościć jakości. Wydany przede wszystkim jako ebook zbiór może się pochwalić profesjonalnym poziomem redakcji i korekty, a każde z opowiadań otrzymało ilustrację wykonaną przez współautorkę antologii – Alicji Tempłowicz. Jak na książkę promującą Logrusa, ŚKF i zebranych autorów, „Skafander i melonik” robi doskonałą robotę.
Czego spodziewać się po samych tekstach? Tytuł wskazuje motyw obecny we wszystkich opowiadaniach – lecz każdy z autorów po swojemu zinterpretował i wykorzystał te dwa elementy. Możemy więc znaleźć tu opowieść o starciu cywilizacji i lokalnych wierzeń w Boliwii, gdzie korporacja wykorzystująca złoża litu napotyka opór bohaterów miejscowej mitologii („Matki płaczą solą” Tempłowicz), ale i o tajemniczej wyspie, na której o syna zmarłego naukowca toczą bój siostra nieboszczyka oraz wysłannik imperium („Ślady w popiele” Fedyk). Jest nieco steampunkowego kryminału z zaskakującym zwrotem akcji („Detektyw Fiks i sprawa mechanicznego skafandra” Hrycyszyn), kosmiczna hodowla lam („Ekonomia to dolina niesamowitości” Łagan) oraz areny space wrestlingu („La Estrella” Sokólskiej). A to dopiero wierzchołek góry lodowej.
W antologii uwagę zwraca różnorodność nie tylko idei, ale także sposobu realizacji. Hrycyszyn odwołuje się do tradycji kryminału retro. Fedyk z powodzeniem korzysta z formy pamiętnika. Łagan stawia na humor, a znów Tempłowicz i Cholewa zostawiają czytelnika z poczuciem dogłębnego smutku. Na poziomie koncepcyjnym na czoło wybijają się Chodorowska z widzeniem syntetycznym oraz Lasik, która w opowiadaniu „Zwierciadło w dziurce od klucza” przedstawia wizję niebinarnego podziału płci. To właśnie ten ostatni tekst najbardziej mnie poruszył. Poprzez historię przybyszów z innej cywilizacji autorce udało się ukazać przejmujące losy osób, które otoczenie na siłę stara się wtłoczyć w ramy społeczne, do których nie przystają tożsamością. Odczytuję to opowiadanie jako metaforę każdego, kto czuje się odmieńcem i udaje, by wpasować się w tłum. Na orbicie tego tematu pojawiają się także rozważania nad śmiercią. I one dotykają czułej struny.
Chciałam wyróżnić też kilka innych opowiadań – po czym okazało się, że musiałabym napisać o niemal wszystkich tekstach zebranych w „Skafandrze i meloniku”. Poza dwiema historiami wszystkie czytałam z zapartym tchem i wiem, że nie zapomnę o nich tak prędko. A i zamykające książkę dwa opowiadania, które nie zdobyły mojego serca, stoją na wysokim poziomie – jest mi z nimi nie po drodze wyłącznie ze względu na tematykę. Odrzucając więc nadmierny subiektywizm, mogę stwierdzić: każdy z tych tekstów zasługuje na uwagę. Każdy jest świetny i bliski perfekcji. I każdy jest tak bardzo wyjątkowy, że nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek fan fantastyki nie znalazł w tym zbiorze niczego dla siebie. Warto sięgnąć po tę pozycję – tym bardziej, że ebook jest dostępny za darmo.
Dobra robota, Logrusie. Oby tak dalej.
Plemiona. Wojna bogów
Większość nastolatków doskonale orientuje się, kim są Zeus i Afrodyta. Dzięki produkcjom Marvella świetnie znają Lokiego i Thora. A co z słowiańską? Imiona takie jak Perun, Weles czy Światowid mogą brzmieć dla nich obco, wręcz niezrozumiale. Teraz jest szansa, by to zmienić i zainteresować młodzież (i nie tylko), tym co nasze. A wszystko to za sprawą Łukasza Radeckiego i jego serii Plemiona, którą otwiera powieść Wojna bogów.
Gdy trójka rodzeństwa – bliźnięta Zbyszek i Weronika oraz ich adoptowany brat Kacper – wyjeżdża na klasową wycieczkę do Biskupina, nie zdają sobie sprawy, że nie będzie im dane wrócić z niej do domu. Na skutek splotu wydarzeń przenoszą się o półtora tysiąca lat do pogańskiej, słowiańskiej Polski. Czy prawdziwej, czy też jej alternatywnej wersji, do końca nie wiadomo. Pewne jest jedno, muszą zrezygnować ze smartfonów, elektryczności i innych udogodnień, jakie znają. Mało tego, trafiają w sam środek wojny bogów, którzy są w tym świecie jak najbardziej realni. Podobnie jak istoty znane im dotąd z legend i... magia.
Nastolatki trafiają do różnych plemion, które przygotowują się do zbliżające się wielkiego turnieju. Każde plemię ma wystawić reprezentanta, który będzie walczył, choć nikt do końca nie wie, z kim i z czym przyjdzie mu się zmierzyć.
Prawdopodobnie nie tylko mnie zaskoczył Łukasz Radecki, znany głównie z krwawych horrorów, występując w roli autora powieści młodzieżowej. I chociaż z przyjemnością wspominam lekturę jego niektórych poprzednich książek, to w tej wersji spodobał mi się jeszcze bardziej. Stworzył wciągającą, pełną przygód historię i pełnokrwistych, realistycznych bohaterów.
Postaci rodzeństwa wybijają się na pierwszy plan, przyćmiewając bohaterów drugoplanowych, chociaż na uwagę na pewno zasługuje chociażby Mścigniew, wraz z towarzyszącym mu Przemkiem. Zbyszek, Weronika i Kacper są zupełnie różni, może nieco stereotypowi, ale jestem przekonana, że niemal każdy nastoletni czytelnik bez problemu będzie mógł się z nimi utożsamić. Dobre oko autora do zachowań młodzieży widać chociażby podczas wspomnianej wycieczki. Podejrzewam, że duży wpływ ma tu codzienny kontakt, jaki zapewnia Łukaszowi Radeckiemu praca w szkole.
Odnośnie samego rodzeństwa - Zbyszek to typ osiłka, w towarzystwie hałaśliwy, lubi zwracać na siebie uwagę i prędzej by umarł niż publicznie przyznał do słabości. W głębi jest znacznie bardziej wrażliwy niż można by przypuszczać, co widać zwłaszcza po twardej szkole, jaką przyjdzie mu przejść. Weronika to z kolei outsiderka, potrafi obronić się ciętą ripostą, jest niezależna, ale czasem szybciej mówi niż myśli. Z kolei Kacper, fan Tolkiena i gier RPG, jest inteligentny, ale wycofany. Tak przynajmniej jest na początku, bowiem każde z nich przechodzi poważną przemianę. Pod wpływem nowej rzeczywistości i zdarzeń muszą zweryfikować wiele własnych poglądów i zachowań.
Ogromnym atutem powieści jest sięgnięcie po mitologię słowiańską. Wprawdzie autor podszedł do tematu z dość swobodną interpretacją, niemniej jasno i klarownie przekazuje podstawy ówczesnych słowiańskich wierzeń. Robi to w sposób na tyle lekki i interesujący, że z pewnością przynajmniej część czytelników zainspiruje to do dalszego szukania informacji na ten temat.
Nie wszystko zagrało jednak tak dobrze. Samo zakończenie pozostawia uczucie niedosytu, ponieważ wydarzenia, do których wszyscy bohaterowie mozolnie dążyli przez całą powieść, rozgrywają się w błyskawicznym tempie na kilku zaledwie stronach. Gdyby rozpisać je bardziej szczegółowo, gwarantuję, że książka wiele by zyskała. Mam także wrażenie, że osoba odpowiedzialna za napisanie blurba wcale nie czytała powieści. Z opisu możemy się dowiedzieć, że Zbyszek, Wera i Kacper stają do walki w turnieju, podczas gdy nic takiego nie ma miejsca...
Niemniej całość wynagradza te potknięcia, a Wojna bogów stanowi bardzo obiecujące rozpoczęcie cyklu. Powieść to naprawdę dobra mieszanka motywów słowiańskich, niesamowitych stworzeń oraz przygód, przy których nie będzie się nudził ani młody, ani nieco starszy czytelnik. To opowieść o odwadze, tolerancji i poznawaniu samego siebie. A przede wszystkim o odkrywaniu tego, co jest w życiu naprawdę ważne.