Rezultaty wyszukiwania dla: Forma
Marcin Gryglik - Dziewczyna z Fejsa
Nieznana dziewczyna zaprosiła Marka do znajomych na Facebooku. Jej nazwisko - Justyna Kozak - nic mu nie mówiło. Twarz dziewczyny była mu zupełnie obca. Ale była to bardzo ładna twarz. Okrągła, z dużymi oczami i wydatnymi ustami. Czerń i biel zdjęcia podkreślała ciemny kolor włosów i biel skóry. Z oczu dziewczyny płynęły dwie czerwone, nieco prześwitujące smugi. Jak krwawe, wodniste łzy, będące jednak dziełem photoshopa.
Marek sprawdził jej profil. Żadnych wspólnych znajomych. W ogóle nie było widać, ilu ma znajomych. Dwadzieścia trzy lata. Żadnych informacji o związkach. Studentka socjologii. Ulubione filmy: "Casablanca", "Przeminęło z wiatrem", "Egzorcysta", "Paranormal Activity", "Pulp FIction", "Melancholia". Muzyka: Franz Ferdinand, Beck, Digital Tree (o tym ostatnim zespole Marek nie słyszał, obiecał sobie, że sprawdzi później). Telewizja: "Breaking Bad", "Dexter". Książki: Stephen King, Łukasz Orbitowski. Innymi słowy - zestaw zainteresowań fajnej, inteligentnej dziewczyny, takiej, z która można nie tylko pójść do łóżka, ale nawet i pogadać, kiedy jest już po wszystkim.
Marek uśmiechnął się do własnych myśli. Przewinął profil do góry i jeszcze raz powiększył zdjęcie profilowe - jedyne, jakie było. Położył laptop na łóżku i położył się na bok, wspierając głowę na dłoni. Wpatrywał się w zdjęcie dziewczyny.
Kim jesteś, Justyno Kozak? Kim jesteś, ty cholernie fascynująca piękności?
I jak to się stało, że trafiła na profil Marka? Już nawet nie chodzi o to, że jest zjebem bez pracy. Nie chodzi nawet o zdjęcie profilowe, na którym, jak na każdym zresztą zdjęciu, wygląda jak szczeniak udający dorosłego psa, w tych swoich Ray-banach w czarnej oprawie i z rudą brodą. Ale mniejsza z tym. Jak ona trafiła na jego profil, skoro zupełnie nic ich nie łączyło? Dobra, filmy i seriale lubili te same, ale to nic nie znaczyło. Marek nigdy nie komentował na żadnych fanpage'ach ani pod artykułami. Starał się być niewidoczny. Jak na niego trafiła?
Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Marek usiadł po turecku i wziął laptopa na kolana. Kliknął na ikonkę „Wiadomość".
„Cześć, znamy się skądś?"
Chwila zastanowienia. I pisał dalej.
„Zupełnie Cię nie kojarzę, co jest dziwne, bo pamięć mam dobrą, zwłaszcza do pięknych dziewczyn."
Wysłał. Zaklął w myślach. Ten tekst o pamięci do pięknych dziewczyn był bardzo słaby. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Dziewczyna wyśmieje go i grzecznie spławi. Cóż, przynajmniej nie będzie sobie wyrzucał, że nie próbował.
Sprawdził pocztę. Nic. Przejrzał oferty pracy dla redaktorów i copywriterów. Nic nowego. Albo nie interesujące, albo próbował i go nie chcieli. Sprawdził stan konta. Szybko obliczył, na ile mu starczy oszczędności. Trochę się uspokoił.
Wszedł na Facebooka. Nowa wiadomość. Od Andrzeja.
„siema"
„Cześć."
„piwko?"
Marek wyobraził sobie, że jest z ludźmi w pubie, sączy piwo, a sytuacja zmusza go do interakcji z innymi. Spojrzał za okno i poczuł ulgę na widok sypiącego śniegu.
„Przepraszam, ale ostatnio trochę choruję. Nie chcę ludzi zarażać".
Andrzej coś pisał, ale Marek nie zwrócił na to uwagi. Dostał nową wiadomość. Od Justyny.
„to miło :) palec mi się omsknął podczas przeszukiwania fejsa :) sorry"
„Spoko, mi też się to czasami zdarza."
„:)"
I nic więcej. Marek zaczął się denerwować.
Pisz coś, durniu, inaczej ją stracisz!
„Fajne zdjęcie."
Cisza. Nic. Zero odpowiedzi. A w końcu: „dzięki "
Palce Marka rwały się, żeby napisać coś w stylu „Jeśli się narzucam, to przepraszam" albo po prostu pożegnać się. Nie. Tego nie mógł napisać. Nie mógł się poddać.
Splótł ręce na piersi i czekał na ciąg dalszy. Nie trwało to długo.
„starałam się, by pokazywało prawdziwą mnie"
„Płaczesz krwią jak LeChiffre z Bonda?"
„hahaha. nie"
„To co?"
„a czemu mam ci wszystko mówić, co? sam się domyśl :p"
„OK."
Znów przyjrzał się jej zdjęciu profilowemu. Potem zaczął pisać. Powoli, ważąc każde słowo. Czuł się jak saper na polu minowym. Ale kiedy wcisnął ENTER, miał wrażenie, że napisał całkiem dobrze.
„Uważam, że jesteś inteligentną dziewczyną ze skłonnością do sarkazmu i ironii. W dzisiejszych czasach każdy dureń ogłasza, jaki to jest ironiczny i sarkastyczny. U Ciebie to prawdziwa broń, twój język jest jak brzytwa. Ale sarkazm to reakcja obronna. W głębi duszy jesteś osobą bardzo poważną, może nawet w pewnym sensie smutną."
Wysłał i dodał: „Nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje".
Przedłużająca się cisza. Czyżby jednak rozbrajanie pola minowego poszło nie tak dobrze, jak to się wydawało?
Wreszcie odpowiedź: „znasz się na ludziach"
„Dzięki."
„jesteś psychologiem?"
„Copywriterem. Tzn. teraz szukam pracy, ale ogólnie tym się zajmuję. Robię w słowach."
„:)"
I nic więcej. A więc piłeczka znów była po jego stronie.
„Twoja kolej. Powiedz coś o mnie."
„heh, no nie wiem"
„No, dalej. Studiujesz przecież socjologię. Ciekawe, jak znasz się na ludziach ;)"
Brak odpowiedzi. Po chwili w okienku czatu pojawiła się ikonka, że Justyna coś pisze. Marek czekał, czekał, wreszcie się doczekał:
„myślę, że jesteś samotnym, nieco introwertycznym mężczyzną. mieszkasz na Ursynowie w kawalerce 25mkw. nie masz nawet TV, unikasz ludzi. nie masz biurka, leżysz z laptopem na łóżku. i chyba tylko laptop gości w twoim łóżku ostatnio ;)"
Wszystko się zgadzało. Wszystko.
„Bardzo dobrze znasz się na ludziach ;)"
Kurwa mać, pomyślał. Co tu jest grane?
Justyna: „:)"
No tak... Kamerka internetowa wmontowana nad ekranem laptopa. Marek słyszał, że mogą one zostać wykorzystane do szpiegowania ludzi. W sieci zawsze starał się być ostrożny. Widocznie starał się za mało. Wstał i poszedł do kuchni. Znalazł nożyczki i taśmę klejącą. Taśma była przezroczysta, ale kawałek papieru powinien temu zaradzić. Wrócił do laptopa i zakleił obiektyw internetowej kamery.
„zaklejenie kamerki nic nie pomoże"
To już nie było śmieszne.
Marek rozejrzał się po pokoju. Za oknem ściemniało się, w przez ścianę wirującego śniegu widać było światła zapalone w mieszkaniach bloku naprzeciwko. Podszedł do okna i zsunął rolety. W pokoju zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Marek włączył światło i wrócił do laptopa.
Justyna: „dalej cię widzę :)"
Marek przełknął ślinę. Kiedy pisał, drżały mu palce.
„Skąd piszesz?"
„jestem przed twoimi drzwiami"
Dzwonek do drzwi.
Marek czuł, jak krew płynąca w jego żyłach zmienia się w malutkie kostki lodu. Jeszcze trochę, a oszalałe serce wyskoczy mu z klatki piersiowej.
„no otwieraj, dłużej stać nie będę :)"
Marek wstał z łóżka i stanął przed wejściem do przedpokoju. Spojrzał na drzwi do mieszkania, ten portal między światem a jego prywatnością i ekscentrycznością, które uwielbiał bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaczął iść. Miał do przejścia raptem dwa metry, ale zdawało mu się, że idzie z Zakopanego na Hel. Gdy znalazł się przy drzwiach, powoli odsunął zasuwkę zasłaniającą wizjer. Nachylił się do judasza.
Przed mieszkaniem stała sąsiadka. Krępa, po pięćdziesiątce, typ polskiej kury domowej. Czasami mijali się na klatce.
Marek oparł się o ścianę. Wypuścił całe powietrze z płuc. Miał ochotę paść na podłogę i śmiać się histerycznie. Wtedy rozległ się drugi dzwonek. Marek otworzył drzwi.
- Dzień dobry. Ma sąsiad sól pożyczyć?
- Nie. – Powiedział Marek i zamknął sąsiadce drzwi przed nosem.
Stał i nasłuchiwał. Sąsiadka najpierw prychnęła, potem poszła do drugiego mieszkania. Zadzwoniła, odczekała chwilę. W końcu druga sąsiadka otwarła jej drzwi. Obie kobiety pogadały, potem pożegnały się i wróciły do swoich mieszkań.
Odetchnął. Jezu, to co właściwie było? Jakaś dziwna akcja. Z tyłu głowy zaświtało mu, że zachował się jak cham. Trudno. Potem przeprosi.
Wrócił do pokoju. Spojrzał na laptop. Sama myśl o powrocie na Facebooka wywoływała w nim mdłości. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Patrzył, jak woda bulgocze w częściowo przezroczystym czajniku elektrycznym. Powoli się uspokajał. Zalał herbatę wrzątkiem. Poczekał, aż ostygnie. Posmakował. Wypełniające go gorąco podziałało kojąco.
To była najdziwniejsza rozmowa, jaką przeprowadził na Facebooku. Właściwie, to była chyba najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu. Może i Marek miał nudne życie, ale od dzisiaj już nie będzie na to narzekał.
Spojrzał na telefon. Dwudziesta. Plan na resztę dnia – obejrzeć jakiś film i położyć się spać. Ale najpierw spokojnie wypije herbatę i coś poczyta. Potem wyłączy fejsa, nawet nie będzie patrzył, co ta dziwka do niego pisze. Po prostu zamknie kartę z Facebookiem i poszuka jakiegoś dobrego filmu w Internecie. Nawet niekoniecznie musi być dobry. Oby tylko zabrał mu czas.
Następną godzinę spędził siedząc na podłodze, oparty plecami o łóżko. Tak jak postanowił, pił herbatę i czytał „Cząstki elementarne" Houllebecqa. Czytał ją czwarty czy piąty raz. Zakończył lekturę wraz z herbatą. Wstał, poszedł do kuchni i wstawił kubek do zlewu. Książkę odłożył na półkę i poszedł do łazienki. Wysikał się, spuścił wodę, zaczął myć ręce. Skupiony był na swoich dłoniach. Potem spojrzał w lustro.
W odbiciu, między drzwiami do łazienki a framugą, widać było dziewczynę. Była blada, miała czarne włosy, a wodniste krwawe łzy leniwie wypełzały z oczu na policzki.
Marek odwrócił się. W drzwiach nie było nikogo.
Kurwa, co się ze mną dzieje? Przewidzenia? Na pewno tak. Przewidzenia. Przez te nerwy. Po takiej dziwnej akcji, kto by nie miał?
Wszedł na łóżko. Wziął laptop na kolana.
„dobre z tym dzwonkiem, co? :)"
Kursor przesunął się w prawy górny róg ekranu.
„czekaj"
„Co?"
„zmieniłam fotkę profilową. ocenisz?"
Marek omal nie wyrzucił laptopa przez okno. Uspokoił się jednak i wszedł na profil Justyny. Nowe zdjęcie, podobnie jak poprzednie, było czarnobiałe, ale obejmowało również ramiona Justyny. Były odsłonięte i można było zauważyć ciemne plamy na białej skórze. Włosy Justyny były rozczochrane, zlepione w grube strąki. Wyglądały jak wyrastające z głowy macki. Albo węże. Oczy były całkowicie czarne, bez białek. Nos krótki, zadarty, trochę jak uświni. Ostre zęby były odsłonięte w czymś w rodzaju uśmiechu. Ale tylko górny rząd. Na zdjęciu Justyna nie miała dolnej szczęki. Długi język zwisał swobodnie przez całą długość szyi. Marek przyjrzał się dobrze. Tak, widział dobrze. Język Justyny zakończony był brzytwą. Była skierowana ostrą stroną do góry, tak że cięłaby podczas lizania.
„i jak? trafiłeś z tą brzytwą ;)"
„Ktoś tu się musiał napracować przy photoshopie."
„to nie photoshop"
„Charakteryzacja?"
„ja naprawdę tak wyglądam"
Wzrok Marka przeskakiwał ze zdjęcia na ostatni komunikat i z powrotem. Co za pojebana laska. Totalnie popierdolona dziwka. Tak. Popierdolona dziwka. Ale myśli to za mało. Potrzebował czegoś mocniejszego.
- Jesteś popierdoloną dziwką – powiedział wolno i wyraźnie. Czuł, że wypowiadając swoją myśl jakoś ją uprawomocnia.
„:( czemu tak brzydko o mnie mówisz? po prostu mi się podobasz. takie ciacho z ciebie. mogłabym cię całego wylizać hihihi"
Znów przesunął kursor w kierunku krzyżyka w górnym rogu ekranu. Zawahał się, gdy zobaczył wiadomość Justyny:
„NAWET NIE PRÓBUJ"
Spróbował. Facebook zniknął. Marek miał przed sobą tylko pulpit z tapetą przedstawiającą jakąś mroczną abstrakcję.
Pukanie do drzwi. Krótkie i stanowcze. Marek odstawił laptop na bok i usiadł na łóżku. Spojrzał w stronę drzwi.
Pukanie. Natarczywe i zdecydowane. Tak puka komornik albo policja. Albo mocno wkurzony sąsiad.
Wstał. Drzwi, zwykłe, najzwyklejsze w świecie, teraz wyglądały jak zrobiony ze sklejki symbol nieuchronnej konieczności. Ruszył w ich stronę. Powoli. Parkiet skrzypiał mu pod stopami. Ręce zwilgotniały od potu. Serce w jego piersi szalało jak naćpana blachara na parkiecie wiejskiej dyskoteki. Nadludzkim wysiłkiem zmusił się do spowolnienia oddechu.
Stanął przed drzwiami. Odsunął zasuwę wizjera. Nachylił się do niego powoli i ostrożnie, jakby to była jakaś pułapka. Czuł, że lada moment, a z judasza wysunie się kolec albo pazur, który przez oko dostanie się do mózgu i położy Marka trupem.
Wyjrzał na klatkę schodową. Pusto.
- Marek.
Powiedziało to kilkanaście głosów naraz. Grubych, cienkich, męskich, kobiecych, nieludzkich. Wszystkie wydobywały się z jednego gardła i wszystkie dochodziły zza pleców Marka.
Odwrócił się powoli. Na drugim końcu korytarzyka stała Justyna. Wyglądała tak, jak na swoim zdjęciu profilowym.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Damian Nowak - Wiejon
Miłość przychodzi wraz ze starością
Wiejon to miasto, które wryło się w świadomość Chińczyków w sposób niezwykle kontrowersyjny. Przez jednych jest nazywane siedzibą prawdziwej miłości, zaś przez drugich jej cmentarzyskiem. To mogło mieć miejsce tylko w Chinach. Rząd chiński w 2023 r. na podstawie projektu Ming Li zbudował futurystyczne miasto. Ten wówczas 40-letni mężczyzna po 4 rozwodach i związanych z tym kosztami doszedł do wniosku, że zinstytucjonalizowanie małżeństw w startym kanonie nie jest do końca słuszną drogą. Ludzie zazwyczaj poznają się, po około 2-3 latach wchodzą w fazę narzeczeństwa, która trwa może rok, góra pięć i prowadzi zazwyczaj przy krótkim okresie do ślubu, w przypadku dłuższego do rozpadu związku. Jeśli związek nieformalny przeistacza się w zinstytucjonalizowane małżeństwo to zaczyna się on przeobrażać. Paradoksalnie punkt kulminacyjny nadchodzi na początku, jest nim ślub lub narodziny pierwszego dziecka. Te dwa wydarzenia w małżeństwie są najistotniejsze. W raz z upływem czasu dochodzi do rozluźniania więzi i pojawia się pokusa zdrady. Ming Li zadał sobie pytanie dlaczego tak jest i w jaki sposób można zapobiec temu mechanizmowi.
Początkowo wydawało mu się, że receptą na to jest wspólne zamieszkanie jeszcze przed ślubem, tak by poznać zwyczaje partnera i przekonać się, że koegzystencja ma racje bytu. Prędko jednak zrozumiał, że ludzie tuszują swoje wady. Aby je poznać musi upłynąć więcej wody w Jangcy niż przypuszczał. Toteż skłoniło go do pytania dlaczego ludzie właśnie wtedy starają się ukryć swoje złe cechy i przyzwyczajenia, a w małżeństwie dochodzi do rozprężenia. Odpowiedź wydała mu się wprost trywialna: ludzie potrzebują wyzwań W małżeństwie zapada w pewnym sensie klamka. Ludzie czują się zbyt pewnie pomimo możliwości separacji i rozwodu. Często potrafią być ze sobą mimo wzajemnej niechęci ze względu na dzieci lub pewien przymus społeczny, bo co ludzie powiedzą. To właśnie ten wzniosły lub bojaźliwy czynnik sprawia, że ludzie tkwią w czymś, co nie ma sensu. Dodatkowo jest też jeszcze trzeci powód, który można sprowadzić do ogólnoludzkiego strachu przed samotnością, czymś nowym. Małżeństwo daję poczucie złudnej stabilizacji, która popada w degrengoladę. Dwoje kiedyś kochających ludzi dusi się przebywając we własnym środowisku. Na początku było wspaniale, bo się w ogóle nie znali, byli dla siebie tajemnicą, czymś zupełnie nowym. Jednak po pewnym czasie poznali się jak łyse konie i to wcale nie wyszło im na dobre.
Ming Li mógłby dojść do wniosku po swoich rozwodach, że instytucja małżeństwa jest przeżytkiem samym w sobie i nie ma racji bytu. Jednak on nie poszedł tak prostą drogą by wszystko niszczyć. Zaproponował rządowi chińskiemu by wybudował nowe miasto, gdzie będzie istniała zmodyfikowana instytucja małżeństwa, a domostwa będą specjalnie przystosowane do prorodzinnej atmosfery. Z formalistycznego punktu widzenia Ming Li dostrzegł, że trzeba zmienić jedną kardynalną rzecz. Małżonkowie nie mogą ślubować sobie, że będą ze sobą do końca życia. Uznał on, że młodzi ludzie wstępują w tę instytucję pod wpływem pożądania i chęci posiadania potomstwa. Tego pierwszego nie potępił, przyjął, że tak po prostu jest, taka jest natura ludzi, to drugie gloryfikował. Jeśli ludzie chcą wchodzić w stan małżeński to należy im na to pozwolić. Jednak powinni sobie ślubować nie miłość, a wierność, która jest stanem decyzji i nie bez ograniczenia czasowego tylko właśnie na odpowiedni termin. Tym samym zrodziła się w Chinach myśl małżeństwa kontraktowego i brak wyzwania sobie miłości. To drugie choć wydaję się okrutne nie do końca jest prawdziwe i ma swoje uwarunkowania logiczne, ale o tym później.
Wpierw według Ming Li należało ustalić czy nupturienci chcą posiadać potomstwo czy nie. To było bardzo istotne, bo tylko z jednego małżeństwa można było mieć dzieci. Po drugie jeśli nie chciało się posiadać potomstwa z przyszłego związku to kandydaci mogli ustalić termin dowolnie, ale na maksymalnie 25 lat z możliwością przedłużenia na kolejne ćwierć wieku. W odwrotnym wypadku małżeństwo miało trwać 18 lat od narodzin ostatniego dziecka. Kontraktowe małżeństwa miały dwojaki cel. Z jednej strony systemowo koligacić ze sobą rodziny rozwodników, a z drugiej strony przez nieuchronność wygaśnięcia małżeństwa tworzyć nacisk do starania się by je utrzymać. Zwłaszcza dla niego był ważny czynnik przedłużenia związku formalnego. Przy zbliżającej się końcówce terminu widział pytające się otoczenie i budujące tak jak na początku przy narzeczeństwie elektryzowanie atmosfery przez wprowadzanie potrzebnego stanu niepewności. Widział on dociekliwych ludzi, którzy zastanawiali się czy ich sąsiedzi przedłużą swoją relację czy też rozstaną się.
Ming Li nie miał zamiaru rezygnować z instytucji rozwodu. Wiedział on, że ludzie są niesłowni. Jednak wprowadził on rygoryzm w tej materii. Partner przyłapany na zdradzie tracił znaczną część majątku i opiekę nad dziećmi automatycznie, a w jego dowodzie osobistym pojawiał się wpis „Z" oznaczający zdrajce .To napiętnowanie społeczne było według Ming Li ceną za złamanie kontraktu. Pragnął wywrzeć nacisk na rodziców by w swoim związku dokończyli do cna dzieła rodzicielstwa. Takim samym zabiegiem jest możliwość posiadania dzieci tylko z jednego małżeństwa. Dzieci, które urodziły się wbrew tej zasadzie trafiać miały do rodzin zastępczych. Ten brutalny wymóg miał powodować by ludzie rozważnie podchodzili do materii prokreacji, nie było tarć między przyrodnim rodzeństwem, a także by rodzice nawet po rozwodzie skupiali się na wychowaniu dzieci z poprzedniego małżeństwa, a nie budowali od nowa rodziny z dziećmi. Ojcowie i matki nawet po rozwodzie mieli czuwać nad swoimi pociechami i miały być one ich oczkami w głowie. Ming Li dopuszczał możliwość oczywiście rozwodów pokojowych, gdy żadna ze stron nie zdradziła, ale oboje już nie mogą ze sobą wytrzymać.
Uważał on, że nie łamią żadnych postanowień kontraktu, bo dysponentami dobra w postaci kontraktowego małżeństwa są sami zainteresowani, którzy dodatkowo mogą manipulować jego długością w trakcie jego trwania. Dostrzegał on małżeństwa, które zawierały kontrakt na 5 lat, po czym po 2 latach skracały go do 3. Ten rok miał być dla nich ostatnią szansą. Jednak by zapobiec nadmiernym manipulacją pod wpływem złych emocji małżonkowie mogli dokonać pierwszej zmiany terminu dopiero po 18 miesiącach zawartego związku.
Domy w tym mieście były budowane na różną modłę, ale podlegały jednemu warunkowi. Każdy z małżonków miał mieć swój zamykany pokój, gdzie mógł pracować, tworzyć, odpoczywać niepodglądany przez drugiego małżonka. Dodatkowo w każdym takim budynku miała znajdować się obszerna sypialnia, gdzie mogli spać i oddawać się rozkoszom małżonkowie. To było bardzo ważne, ponieważ miało budować sferę intymności między małżonkami i dodawać pikanterii małżeństwu. Zazwyczaj małżonkowie mieszkając razem wiedzą o sobie wszystko, co burzy tajemniczość między nimi, która tak w początkowych stadiach relacji podsycała namiętność. Ponadto dla tego celu małżonkom przysługiwał co pół roku dodatkowy tydzień urlopu, który mogli jednak spędzić w towarzystwie członka rodziny małżonka bez niego samego. Ludzie pozostający w małżeństwie jeżdżą ze sobą obawiając się puszczenia partnera na samotne wakacje, ponieważ anonimowość sprzyja zdradom. Ming Li postanowił wyeliminować ludzką podejrzliwość. Prześmiewczo ludzie nazywali ten czas wakacjami z przyzwoitką.
Wiejon było miastem, gdzie nie padało z ust młodych i w średnim wieku ludzi kocham cię. To słowo było zarezerwowane dla seniorów. Według Ming Li ludzie kochają tylko raz w życiu wbrew zachodnioeuropejskiej filozofii, która zatarła rozróżnienie pomiędzy zauroczeniem, romansem, miłostką, a miłością, gdzie przymiotnik prawdziwy jest zbędny. Uznał on, że ludzie, którzy są ze sobą na starość i chcą dogorywać w swoim blasku to ludzie, którzy się kochają, bo w perfekcyjnym przykładzie przeżyli ze sobą całe życie, a w mniej wyidealizowanym po byciu z innymi ludźmi nie targani emocjami czy pożądaniem podzielili się czymś co nie rozckliwia - swoją starością, która jest odarta z wzniosłych sloganów, piękna, a bazuję na porozumienie umysłów. W Wiejon wyeliminowano problem zawierania małżeństw ze względu na jedność portfeli by przeżyć jesień życia, bo dotowano samotnych emerytów. Jeśli pobierali takie zapomogi to musieli mieszkać sami, albo ze swoimi dziećmi. Wiejon według projektu Ming Li nie było miastem wyidealizowanej miłości. Nikt nie mógł powiedzieć, że przeżył ich kilka, bo było to w złym guście i mogło się skończyć mandatem, zwłaszcza dla ludzi młodych. Na powiedzenie, że się przeżyło miłość trzeba było czekać na starość.
Choć był jeden wyjątek dla ludzi młodych. W przypadku odejścia przedwcześnie partnera z tego świata podczas mowy pogrzebowej nawet 18-latek mógł powiedzieć, że kochał małżonka. Ming LI uznawał, że śmierć małżonka jest tak wielkim ciosem dla drugiego, że znikają bariery złych wspomnień, a ukazują się tylko te dobre i wyidealizowany obraz tego jakby mogło być. Nieludzkim podejściem by było tłamszenie i karanie wtedy wylewających się emocji oraz uczuć. Przez to wszystko Wiejon było miastem przez jednych pogardzanym, a przez drugich wielbionym. Miłość w tym mieście została sprowadzona nie do sfery uczuć, ale do tego z kim przebywamy kiedy zagląda nam śmierć w oczy. Kto jest dla nas wtedy tą najbliższą osobą. Z kim potrafimy przebywać na starość kiedy jesteśmy siwi, pomarszczeni, mamy odchowane dzieci, a nasz pociąg seksualny osiągnął poziom dna. Wiejon to inne spojrzenie na miłość, tak odmienne od jej konsumpcyjnego, sprzedajnego i cukierkowego zachodnioeuropejskiego obrazu.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Premiera: "Prawdziwe znaczenie Smekodnia"
Wszystko zaczęło się od wypracowania szkolnego. Oto w pełni ilustrowana „zdjęciami", rysunkami, wycinkami z gazet i komiksami, prześmieszna, wnikliwa, łamiąca reguły gatunku powieść autorstwa bestsellerowego Adama Rexa. Premiera już 8 kwietnia!
Damian Rudzik - Gawędziarz
Pierwsze doniesienia na temat rozszarpanych, na wpół zjedzonych ciał pochodziły z Zielonej Góry. Tam również po raz pierwszy zauważono bestie, które tego dokonywały. W tym mieście został także powołany pierwszy oddział Łapaczy. Zadaniem tych ludzi, doskonale przeszkolonych kobiet i mężczyzn, było złapanie i uwięzienie tych stworzeń. Dlaczego nie zabijali Rzeźników? Odpowiedź jest prosta. Ich nie da się zabić.
Gawędziarz siedział właśnie w barze dla Łapaczy, w samotności popijając piwo. Wokół panował wielki ruch i hałas. Wszystkie stoliki były zajęte, niektórzy klienci stali przy barze. Każdy z kimś rozmawiał, z wyjątkiem Gawędziarza. On zawsze siedział sam i do nikogo się nie odzywał. Stąd jego ironiczne przezwisko. Kiedy mężczyzna dopił piwo zostawił na stole pieniądze za trunek i wyszedł z baru. Idąc przez korytarz prowadzący do wyjścia, nazywany przez Łapaczy, "Galą Sław", zaczął oglądać widniejące na ścianach zdjęcia. Na fotografiach przedstawieni byli najbardziej niebezpieczni Rzeźnicy wraz z Łapaczami, którzy ich schwytali.
Kiedy doszedł do swojego jednopokojowego mieszkania dochodziła dwudziesta. Niedługo miała się zacząć godzina policyjna. To właśnie od tej godziny Rzeźnicy wychodzą żerować. Kiedyś godzina policyjna zaczynała się później, lecz te potwory zaczęły polować coraz wcześniej. Łapacz od razu zdjął ubranie i położył się do łóżka. Zasną natychmiast po zamknięciu oczu, jak zawsze.
Śnił, że jest jednym z Rzeźników, ale nie pierwszym lepszym, był przywódcą tych bestii. W śnie rozszarpywał ciało młodej kobiety. W szponiastych, nieludzko powykręcanych dłoniach trzymał wnętrzności. Na ich widok odczuwał przyjemne podniecenie. Czół, że jego penis (jeżeli można nazwać to penisem) zaczynał sztywnieć od ekstazy. Ciało kobiety jeszcze lekko drgało a nadal ciepłe organy parowały.
Łapacz obudził się cały zalany potem. Gawędziarz miał zwyczaj momentalnie zapominać swoje sny, co pozwalało mu szybko brać się w garść. Jednak od niedawna śnił mu się ten sam sen, o którym nie umiał zapomnieć. Mężczyzna wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Dzisiaj był wielki dzień. Jak co roku w Zielonej Górze, miało się odbyć Winobranie. To święto trochę się zmieniło odkąd zaczęli pojawiać się Rzeźnicy. Kiedy skończył poranną toaletę założył uniform Łapacza, szybko coś zjadł i wyszedł na festyn, na którym miał brać udział w końcowym pokazie. Kiedy dotarł już na miejsce dopiero zaczynali rozstawiać scenę. Gawędziarz od razu dołączył do swoich towarzyszy, z którymi przywitał się bez słowa ściskając każdemu dłoń. Jeden z mężczyzn właśnie opowiadał coś gwałtownie gestykulując rękami.
- Wczoraj byłem na polowaniu. Razem ze mną był Lepki, Zebra i Pogo. Przeczesywaliśmy właśnie teren niedaleko ratusza, gdy nagle rzuciło się na nas trzech Rzeźników. Rozumiecie to? Trzech Rzeźników!
- A od kiedy to Rzeźnicy polują w grupach?- zapytał jeden z mężczyzn.- Jesteś pewny, że to nie był twój cień?
Wszyscy Łapacze wybuchnęli śmiechem. Gawędziarz tylko lekko się uśmiechnął. Opowiadający swoją przygodę mężczyzna spojrzał na każdego z pod łba.
- Szkoda tylko, że ten mój cień, który was tak bawi, rozszarpał na strzępy Zebrę i Lepkiego. Szkoda, że oni nie mogą się też pośmiać.
Zapadła chwila ciszy. Przerwał go najwyższy z zebranych Łapaczy.
- Daj spokój Szklany. Dobrze wiesz, wszyscy dobrze wiemy, że to praca, w której się umiera. Jak zawsze wieczorem wypijemy kolejkę za poległych. Ale żyć trzeba dalej.
Wszyscy pokiwali głowami na znak, że się zgadzają.
- Przepraszam, poniosło mnie. Ale jakbyście tam byli. To nie byli zwykli Rzeźnicy. Jeden z nich był wielki jak my wszyscy razem wzięci. Reszta podążała za nim, jakby był ich przywódca.
Słysząc te słowa Gawędziarza przeszły ciarki. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł nagły niepokój. Czuł jakby od dawna skrywał sekret, który właśnie miał wyjść na jaw. Jednak niczego nie dał po sobie poznać.
- To było straszne. Widziałem już ludzi rozszarpywanych przez Rzeźników, ale to było coś innego. Ten wielki skurwiel nie wyglądał jakby polował dla pożywienia, tylko dla zabawy. Dzisiaj musze się nawalić, żeby o tym zapomnieć.
Grupa Łapaczy rozmawiała jeszcze przez chwile. Jedynie Gawędziarz nie odezwał się ani słowem. Gdy nadszedł czas żeby przygotowali się na pokaz, mężczyźni udali się do swojego namiotu.
Wystąpienie Łapaczy miało miejsce przed samym zakończeniem festynu. Kiedy zakończono już wszystkie konkursy i koncerty, na scenę wyszedł prezydent Zielonej Góry.
- Dziękuję wszystkim za przybycie i stworzenie wspaniałej, rodzinnej atmosfery.-burmistrz odziany w smoking, wypowiadał dobrze wyuczoną kwestie.- Jednak dobrze wiem, że to na co najbardziej czekacie nastąpi za chwile. Wiem to, ponieważ sam z niecierpliwością tego wyczekuje. Panie i panowie. W roku 2022 na naszą piękną ziemię spadła straszna zaraza. Z pod ziemi wypełzły demony, prosto z czeluści piekła. Nasze serca wypełnił strach.- wszyscy zgromadzeni opuścili głowy delikatnie kiwając nimi na znak, że się zgadzają.- Jednak Wtedy pojawili się oni, nasi dzielni Łapacze. Pokażmy im jak bardzo jesteśmy wdzięczni za ich prace.
Wszyscy jak na komendę podnieśli głowy i zaczęli klaskać. Zza sceny weszli mężczyźni ubrani w jednakowe kombinezony. Każdy z nich trzymał w dłoni łańcuch, który był przymocowany do cielska Rzeźnika, którego szarpnięciami wprowadzili na scenę. Stwór był wielkości i postury dobrze zbudowanego mężczyzny. Jego palce zakończone były długimi na piętnaście centymetrów pazurami. Całe ciało bestii pokryte było skorupą w kolorze zgniłej zieleni. Z gardła Rzeźnika wydobywało się nieludzkie rżenie. Największy z Łapaczy położył na ziemi łańcuch i podszedł do mikrofonu.
- Witajcie Zielonogórzanie. Mówią na mnie Śniady, Jestem Łapaczem od trzynastu lat. Ten przyjemniaczek, którego chcemy wam pokazać został złapany przeze mnie. Pewnie zastanawiacie się dlaczego co roku pokazujemy wam Rzeźnika. Uważacie, że robimy to dla waszej, albo naszej rozrywki? Otóż nie. Robimy to, ponieważ chcemy wam pokazać, że mimo, iż tych potworów nie da się zabić, to nie znaczy, że nie są niezwyciężalni.
Łapacz wyjął z kabury przy pasie pistolet i wymierzył nim w Rzeźnika.
- Mimo, że ich skór nie da się przebić.
Powiedziawszy to mężczyzna wystrzelił do stwora. Rzeźnik jękną jak ranione zwierze. Wśród publiki słychać było dźwięki podniecenia i zaskoczenia.
- To nie są oni niepokonani. Te istoty to zwierzęta. Nie mają rozumu, one tylko chcą się najeść ludzkiego mięsa. I to jest nasza przewaga. My jesteśmy ludźmi. To my polujemy na zwierzęta. I przyrzekam, że dopóki żyję będę szukał sposobu by zabić Rzeźników.
Publika pożegnała Łapaczy, schodzących ze sceny, oklaskami i okrzykami.
Gawędziarz nienawidził tych wszystkich występów przed publiką. Odetchnął z ulgą gdy znalazł się w namiocie Łapaczy. Dochodziła szesnasta więc mężczyźni musieli się szybko uwinąć z odwiezieniem Rzeźnika do więzienia, jeżeli chcieli zdążyć do baru przed godziną policyjną. Nagle Gawędziarz usłyszał przeraźliwy krzykjakiejś kobiety, któremu towarzyszył potworny ryk. Wszyscy mężczyźni wyjęli z kabur swoje pistolety i wychylili się zza kotary ich namiotu. Ludzie w panice uciekali we wszystkie strony wpadając na siebie. Nad ludźmi górował olbrzymi Rzeźnik.
- To on. To on zabił Zebrę i Lepkiego!- krzyknął jeden z Łapaczy.- Na pewno nie jest sam. Dlaczego atakują w ciągu dnia?
- Nie czas teraz na to.- przerwał mu najwyższy mężczyzna.- Gawędziarz idziesz na przynętę. Ja i Siwy łapiemy tego wielkiego skurwiela. Reszta niech opanuje ludzi i bezpiecznie ich ewakuuję. Żwawo panowie.
Wielki Rzeźnik szedł prosto w stronę namiotu Łapaczy. Co jakiś czas zatrzymywał się, by rozszarpać jakiegoś człowieka. Gawędziarz ruszył w jego stronę, cały czas mierząc do olbrzyma z pistoletu. Kiedy stanął naprzeciw Rzeźnika na tyle blisko, żeby być pewnym, że nie zrani żadnego człowieka, oddał pojedynczy strzał. Rzeźnik od razu ruszył za napastnikiem, nie zwracał już uwagi na innych ludzi. Kiedy zbliżył się do Łapacza na długość swojej łapy zastygł w bezruchu. Gawędziarz spojrzał prosto w żółte ślepia stwora i zakręciło mu się w głowie. Mężczyzna zaczął się zataczać, aż w końcu stracił przytomność.
Gawędziarzowi śniło się to, co zwykle. Z tym wyjątkiem, że tym razem zamiast rozszarpywać jakąś nieznaną mu osobę, Trzymał w szponach swoje wnętrzności.
Łapacz obudził się z krzykiem. Gdy, już uspokoił oddech rozejrzał się dookoła. Znajdował się w ciemnym pomieszczeniu bez okien. W pokoju stało jedynie szpitalne łóżko, na którym leżał, krzesło stojące przy łóżku i szafka nocna, na której stała lampka. Lampka ta była jedynym źródłem światła w niewielkiej sali. Kiedy Gawędziarz usiadł na krawędzi łóżka poczuł lekkie zawroty głowy i mdłości. Gdy opanował już swoje ciało, zaczął przeszukiwać nocną szafkę. Nic w niej nie znalazł. Łapacz ruszył do drzwi. Kiedy chwiejnym krokiem przeszedł połowę dystansu klamka nagle się poruszyła. Drzwi się otworzyły, Gawędziarza oślepiło mocne światło dochodzące zza nich. Do pokoju weszły trzy osoby i dopiero gdy w pokoju znowu zapanował półmrok, Gawędziarz był w stanie stwierdzić, że byli to dwaj mężczyźni i kobieta. Cała trójka była ubrana identycznie. Nagle nogi Łapacza się ugięły, lecz zanim zdążył runąć na ziemie, dwóch mężczyzn złapało go za ramiona i położyli go na łóżku.
- Musisz jeszcze trochę odpocząć.- odezwała się kobieta. Najwyraźniej była tu szefem.- To duży szok gdy po raz pierwszy zobaczy się swojego Rzeźnika.
Gawędziarz nie wiedział o czym kobieta mówi, więc mimiką twarzy dał jej to do zrozumienia. Nieznajoma dobrze rozszyfrowała jego emocje ponieważ powiedziała:
- Pewnie nie rozumiesz o czym mówię, cóż zacznijmy od początku. Nazywam się Agnieszka. Ty nie musisz się nam przedstawiać. Nasi ludzie zdobyli już wszystkie potrzebne nam informacje o tobie.- kobieta mówiła z nieskrywaną dumą.- Będziemy się posługiwać twoim przydomkiem.
Gawędziarz rozciągną się na łóżku i uważnie słuchał Agnieszkę. Kobieta zajęła krzesło stojące przy łóżku. Dwaj towarzyszący jej mężczyźni stanęli po obu stronach krzesła.
- Pewnie się zastanawiasz gdzie jesteśmy, cóż mogę ci powiedzieć tylko, że w bezpiecznym miejscu. Druga sprawa. Co się stało na Winobraniu. Bestia, która zaatakowała ludzi na festynie była niczym innym jak przywódcą Rzeźników. Takim statkiem matką. To od niego się wszystko zaczęło. Wracając do rzeczy, przywódca z dwoma Rzeźnikami przyszli na festyn, w celu uwolnienia jednego ze swoich. Tego, którego pokazywaliście na scenie.
Gawędziarz znowu zaczynał odpływać. Jego powieki stawały się coraz cięższe. Ale nadal starał się uważnie słuchać tego, co mówiła kobieta
- Przykro mi ale jeden z twoich towarzyszy zginął.- Agnieszka na chwile umilkła, ale widząc brak zainteresowania Łapacza faktem, że jego kolega został rozszarpany, kontynuowała.- Kolejną sprawą, która cie pewnie interesuje jest to, kim jesteśmy? Cóż jesteśmy swego rodzaju Łapaczami, z tym, że my naprawdę pomagamy ludziom
Oczy Łapacza były już zamknięte. Lecz zanim zapadł w sen usłyszał:
- Pewnie mi nie uwierzysz, więc zanim zaśniesz chce ci powiedzieć tylko, że Rzeźników da się zabić. Dobranoc
Gawędziarz zasnął.
Pierwszy raz od dawna nie śniło mu się nic. Kiedy wstał czuł się już dobrze. Rozejrzał się po pokoju. Na krześle siedziała Agnieszka, czytała książkę, której tytułu Gawędziarz nie znał. Kobieta zauważając, że Łapacz unosi się na rękach, przerwała lekturę.
- Widzę, że już ci lepiej. To dobrze. Mamy bardzo mało czasu, więc chciałabym ci jak najszybciej wszystko wyjaśnić.
Gawędziarz usiadł na łóżku, naprzeciwko kobiety. Drzwi za jej plecami były otwarte. Jaskrawe światło zza nich oświetlało całą sale. Łapacz teraz mógł się lepiej przyjrzeć kobiecie. Miała na sobie czarny obcisły kostium, co uwydatniało jej smukłą sylwetkę. Wyglądała na silną i wysportowaną osobę. Jej twarz była niezwykle urodziwa, jedynie blizna ciągnąca się przez całą długość prawego policzka, szpeciła jej lico. Cerę miała bardzo bladą, co dodawało jej uroku. Włosy spięte w koński ogon miały barwę lisiej sierści.
- Zanim zasnąłeś- powiedziała Agnieszka.- mówiłam, że Rzeźników da się zabić. Nie wiem czy to dosłyszałeś.- Gawędziarz przytakną głową.- Niestety jest to bardzo trudne. Czy wiesz skąd się wzięły te bestie? – Tym razem Łapacz zaprzeczył. Nigdy go to nie interesowało, ale słuchał.- Otóż, okazuje się, że istnieje nieskończona ilość alternatywnych wszechświatów. W każdym z tych miejsc żyją dziwne stwory. Czasami zdarzają się jednak anomalie, taką anomalią jest właśnie przywódca Rzeźników. Jednak, gdy w jednym wszechświecie rodzi się jakieś stworzenie, to w każdym innym też. Są one ze sobą powiązane. Mamy podstawy podejrzewać, że ty jesteś lustrzanym odbiciem przywódcy Rzeźników. Wszystko się zaczęło w Zielonej Górze ponieważ ty się tu urodziłeś. Wtedy też pojawiła się ta anomalia, pozwalając tym potworom wtargnąć do naszego wymiaru. Jednak ta bestia zaraz po pojawieniu się zaczęła wędrować po całej Polsce, dopiero niedawno wróciła tutaj. Rozumiesz na razie wszystko co mówię?- Łapacz przytaknął. – To jak zbić Rzeźnika odkryliśmy zupełnie przypadkowo. Otóż nasi łapacze byli na polowaniu, gdy zauważyli, że rzeźnik, na którego się zaczaili ruszył na jakiegoś pijanego mężczyznę, który zapomniał o godzinie policyjnej. Gdy bestia była już przy pijaku nagle znieruchomiała, a mężczyzna stracił przytomność. Zupełnie jak ty na festynie. Niefart jednak chciał, że mężczyzna upadając uderzył o śmietnik i złamał kark. Rzeźnik momentalnie runął na ziemie. Umarł. Wtedy pojęliśmy jak tego dokonać. Lustrzane obicie Rzeźnika w naszym świecie musi zginać na jego oczach. To powoduje kolejną anomalie, która uśmierca potwora.
Mężczyzna ocknął się już całkowicie. Wiedział, już dlaczego był potrzebny tym ludziom, i nie podobało mu się to. Mimo, iż Gawędziarz nadal się nie odzywał, kobieta odczuła jego emocje. Czytała z niego, jak z otwartej księgi.
- Nie martw się, nie zrobimy nic bez twojej zgody. Zabraliśmy cię z imprezy, ponieważ chcieliśmy ci wytłumaczyć w jakiej jesteś sytuacji... jakie masz opcje do wyboru. Polujemy na tego bydlaka, już od kilku lat. A uwierz mi, jesteśmy w tym dobrzy. Jego po prostu nie da się złapać. Na Winobraniu mówiliście, że naszą przewagą jest inteligencja. Tylko, że ich przywódca dorównuje nam sprytem. Teraz zaszyje się pewnie na jakiś czas, bo wie, że mamy ciebie. Tobie radze zrobić to samo. Mam propozycje, zostań tu. Dostaniesz wszystko czego potrzebujesz. Najprawdopodobniej wszyscy Rzeźnicy w Zielonej górze będą na ciebie polowali. Tylko tu jesteś bezpieczny.- Nie wiedział czemu, ale Łapacz czuł, że kobieta naprawdę się o niego martwi. Ale był czujny, wiedział, że to mogą być tylko pozory.- No dobra, rozgadałam się trochę. Za chwilę przyniosą ci śniadanie. Może nie jest pyszne, ale jest sycące. Kobieta wstała i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy stała już w progu, odwróciła twarz w stronę Łapacza i powiedziała:
-Jesteś nadzieją, która może to skończyć.
Wyszła zamykając drzwi. Łapacz położył się na łóżku, żeby sobie przemyśleć to, co usłyszał.
Cały dzień minął mu na jedzeniu i myśleniu. Kilka razy do jego pokoju, który w myślach nazywał celą, wchodziła Agnieszka i proponowała, żeby się przeszedł. Jednak on tylko przecząco machał głową. Wieczorem jednak musiał iść do toalety. Wyszedł z pokoju. Korytarz, na którym się znalazł był cały pomalowany na biało, a podłoga była wyłożona białymi płytkami. Nigdzie nie było widać okien. Dzięki temu Łapacz był pewny, że znajduje się pod ziemią. W powietrzu unosił się silny zapach środków czyszczących. Łapacz miał problemy ze znalezieniem drzwi do toalety, jednak nie zmierzał pytać ludzi, którzy co chwile wychodzili jednymi drzwiami i znikali za następnymi, o drogę. Kiedy już trafił do toalety szybko z niej skorzystał i jak najprędzej ruszył w drogę powrotną, do swojego pokoju. Jednak po drodze trafił na Agnieszkę. Dziewczyna powitała go szerokim uśmiechem.
- Widzę, że jednak zapragnąłeś popodziwiać naszą bazę.- powiedziała.- Zapraszam ze mną, zaraz ci wszystko pokażę.
Gawędziarz po powrocie do pokoju od razu rzucił się na łóżko. Musiał przemyśleć wiele rzeczy. Po pierwsze to, co pokazała mu Agnieszka. Większość sal, które widział były bardzo podobne do sal Łapaczy i nie robiły na nim wrażenia. Jedynie biblioteka go oczarowała. Gawędziarz uwielbiał czytać, a wielki zbiór książek, które ci ludzie posiadali, zrobiła na nim nie małe wrażenie. Kolejną salą, która zapadła mężczyźnie w pamięci było jedno z wielu laboratoriów. Jednak to pomieszczenie wyróżniało się tym, że na stole operacyjnym, na środku sali, leżał martwy Rzeźnik. Gawędziarz słuchając historii o martwym potworze, wątpił w jej prawdziwość. Jednak gdy zobaczył truchło bestii momentalnie uwierzył we wszystko co mówiła Agnieszka. Poza tym czuł się dobrze w jej towarzystwie, co było dziwne, bo z reguły jest nieufny. Mężczyzna rozebrał się do bokserek i położył się w oczekiwaniu na sen. Ten jednak nie przychodził. Łapacz był za bardzo podniecony tym, co dzisiaj zobaczył i czego się dowiedział. Zanim zapadł w fazę rem postanowił, zostanie tutaj, zrobi wszystko o co poprosi go Agnieszka. Ostatni obraz jaki przytoczyły mu jego myśli przed snem to twarz kobiety.
Kolejne trzy miesiące upłynęły Gawędziarzowi na ćwiczeniu na strzelnicy, czytaniu i przebywaniu z Agnieszką. Podczas tych spotkań, albo ona mówiła, a on słuchał. Albo oboje milczeli. Zwierzała mu się ze swoich tajemnic, śmiejąc się, że nie boi się, że komuś się wygada. Ani razu jednak nie poruszyła tematu Rzeźników i tego jak zabić ich przywódcę. Przez te trzy miesiące nie nawiedzały go już koszmary. Cały jego świat pozostawiony na powierzchni przestał się dla niego liczyć. Jeżeli miał jeszcze wątpliwości, że odda życie jeżeli Agnieszka go o to poprosi, to tej nocy zniknęły.
Gawędziarz leżał już w łóżku i czekał na sen. Gdy nagle drzwi do jego pokoju otworzyły się, a do środka weszła Agnieszka. Mężczyzna zapalił lampkę, jednak kobieta szybko ją zgasiła. Rozebrała się, w milczeniu, do naga i weszła pod kołdrę. Kochali się bardzo powoli i cicho. Kiedy skończyli, leżeli chwilę przytuleni do siebie. Jednak nie trwało to długo, gdyż kobieta wstała i zaczęła się ubierać w ciemnościach.
- Dziękuję - odparła - Za wszystko.
Kiedy już założyła swój strój, ruszyła w stronę drzwi. Gawędziarz już miał się odezwać, żeby ją zatrzymać, lecz nie zdążył.
- Do zobaczenia jutro.- powiedziała dziewczyna znikając za drzwiami.
Mężczyzna zasnął momentalnie, gdy światło za drzwiami zniknęło.
Koszmar wrócił. Był przywódcą Rzeźników i właśnie gonił swoja ofiarę. Nie wiedział kim jest osoba, która biegła przed nim, lecz czuł podniecenie na samą myśl tego, co się zaraz stanie. Kiedy ofiara znalazła się wystarczająco blisko, zamachnął się raniąc ją pazurami w nogę. Teraz już wiedział, że jest to kobieta. Chwile stał nad nią obserwując jak się wije po ziemi. Obrócił swoja ofiarę na plecy i spojrzał jej w twarz...
Obudził się zalany potem, jak zawszę po koszmarach. Na krześle, przy jego łóżku siedziała Agnieszka. Na kolanach trzymała plastikową tackę, na której leżały dwa talerze jajecznicy, kilka kromek chleba i dwie filiżanki kawy. Odkąd się tu znalazł, jadł codziennie to samo. Kobieta spojrzała na Łapacza współczującym wzrokiem.
- Koszmary wróciły?- zapytała- Lepiej zjedz śniadanie i napij się kawy. Potem będziemy musieli porozmawiać.
Spełnił jej życzenie i nieśpiesznie jadł. Ręce jeszcze mu się lekko trzęsły. Gdy skończył jeść, już całkowicie oprzytomniał. Odstawił talerz na tackę i zabrał się za kawę. Agnieszka już zjadła i przyglądała mu się uważnie. Kiedy Gawędziarz opróżnił kubek i położył go przy talerzu, Agnieszka wyprostowała się na krześle. Jej mina była tak samo oschła i rzeczowa jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz.
- Nie będę cię oszukiwać.- zaczęła- sytuacja wygląda następująco. Sny, w których widzisz oczami Rzeźnika przychodzą tylko, gdy ten, którym jesteś połączony, jest blisko. Nie muszę ci tłumaczyć co oznacza twój sen. Chciałabym tylko, żeby wszystko było jasne. Nie mam prawa o nic cię prosić... Nie chce cię o to prosić. Jednak uważam, że bardzo byś nam się przydał w walce z nim. Jako żołnierz, nie ofiara. Wchodzisz w to?
Łapacz przytaknął kiwnięciem głowy.
- Dobrze cowboyu- głos kobiety zmienił ton na mniej oficjalny- Dziś wieczorem wyruszamy na łowy. Przyszykuj się. Pamiętaj, że przywódca Rzeźników może nadal na ciebie polować.
Agnieszka zabrała tacę z naczyniami i wyszła z pokoju. Gawędziarz rozłożył się na łóżku, ręce włożył za głowę i myślał. Miał wiele spraw do przemyślenia. Nie bał się spotkania z bestiami. Bał się natomiast, ich spotkania z Agnieszką. Jeżeli Rzeźnicy na niego polowali, to nie była z nim bezpieczna. Mimo to chciał iść, chciał ją chronić, zaopiekować się nią tam, na górze. Postanowił, że się trochę zdrzemnie, potem pójdzie na strzelnice i do pokoju ćwiczeń.
Mimo, iż nie miał w pokoju, ani okien, ani zegarka wiedział, że zbliża się wieczór, że zaraz wyruszą. Leżał w swoim pokoju i czekał, aż Agnieszka po niego przyjdzie. Nagle drzwi otworzyły się. To nie była ona, tylko jeden z jej ludzi. Młody chłopak, miał może dwadzieścia jeden lat.
- Szefowa kazała cię zawołać na strzelnicę.-odezwał się młodzieniec.- niedługo wyruszamy.
Łapacz odpowiedział mu kiwnięciem głowy. Chłopak wyszedł zamykając za sobą drzwi. Gawędziarz nieśpiesznie wstał z łóżka, założył ciężkie, wojskowe buty i wyszedł. Na strzelnicy wszyscy już byli gotowi. Szybko przydzielono mu broń. Wśród ludzi, którzy wybierali się na polowanie ujrzał Agnieszkę. Ich spojrzenia się spotkały. Obdarzył ją szerokim uśmiechem, jednak ona tylko odwróciła wzrok. Kiedy już wszyscy byli wyposażeni nastąpił podział na grupy. Na razie wszystko wyglądało tak jak u łowców, z tą różnicą, że tu wszyscy byli zdyscyplinowani. Można było się odezwać dopiero, gdy pozwalał na to przywódca grupy. Gawędziarzowi ta zasada nie przeszkadzała. Łapacz został przedzielony do grupy Agnieszki, z czego był zadowolony. Kobieta jednak nie wyglądała na ucieszoną tym faktem. Gawędziarz miał wrażenie, że kobiecie ciąży jakaś tajemnica.
Wyruszyli. Szli tyloma ciemnymi i krętymi korytarzami i schodami, że gawędziarz nawet nie próbował zapamiętać drogi. Kiedy wyszli już na zewnątrz Łapacz poczuł na twarzy chłodny, wieczorny wiaterek. Był niezwykle przyjemny. Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za świeżym powietrzem. Kiedy rozdzielili się już na trzyosobowe grupy, Gawędziarz podszedł do Agnieszki i złapał ją za ramie. Wyrwała się spod jego dłoni i podeszła do młodego mężczyzny, który dziś przyszedł po Gawędziarza. Szepnęła mu na ucho jakiś rozkaz. Chłopak uniósł broń i ruszył przed siebie. Schował się za rogiem najbliższego budynku. Wtedy Agnieszka podeszła do Łapacza.
- Przyszedł do mnie dowódca.- powiedziała tym oficjalnym tonem, którego nienawidził.- Dał mi rozkaz. Jeżeli nadarzy się okazja, mam zniszczyć przywódcę Rzeźników.
Gawędziarz słuchał jej z kamienną twarzą. Spodziewał się takiego obrotu zdarzeń. To było nie uniknione.
- Uciekaj.
Rzuciła krótko kobieta. Łapacz uniósł jedną brew.
- Nie stój tu jak kołek. Uciekaj. Dopóki nikt nie widzi. Powiem wszystkim, że groziłeś mi bronią.
Gawędziarz nie ruszał się jednak z miejsca. Stał nieruchomo, cały czas ze zdziwiona miną.
- Nadal nie rozumiesz co? Kazali mi cię uwieść. Kazali mi przekonać cię do pomocy nam... Kazali mi przespać się z tobą.- Agnieszka oderwała od niego wzrok, ale nie przestawała mówić.- Oni kiedyś mnie uratowali.- mówiąc to, odruchowo, dotknęła swojej blizny na policzku.- Jestem im winna wykonywanie ich poleceń... Uciekaj
Gawędziarz posłał jej jeszcze jedno obojętne spojrzenie i ruszył w stronę trzeciego członka ich grupy. Agnieszka stała jeszcze przez chwile, po czym dołączyła do nich. Resztę drogi przebyli milcząc. Do czasu.
Na początku szła Agnieszka, za nią był Gawędziarz, a na końcu maszerował młody. Szyli przez pół godziny w niczym nie zagłuszonej ciszy. Łapaczowi naglę zakręciło się w głowie. Agnieszka zerknęła na niego przez ramie. Wiedziała równie dobrze jak on, co znaczą te zawroty głowy. W pobliżu znajdował się przywódca łapaczy. Potwór zapewne też już wyczuł obecność gawędziarza. Nagle zza rogu najbliższego budynku wyłonili się dwaj Rzeźnicy. Bestie od razu ruszyli na trójkę ludzi. Gawędziarz stanął dokładnie naprzeciw biegnących potworów, z kieszeni wyjął specjalny granat dymny. Wyją zawleczkę i rzucił go przed szarżującymi Rzeźnikami. Bestie wbiegając w chmurę paraliżującego dymu, zaczęli na ślepo wymachiwać szponiastymi rękami. Aby jeszcze bardziej osłabić przeciwników Łapacz wyjął z kabury pistolet i władował w nich cały magazynek. W tym czasie Agnieszka z młodym chłopakiem rozciągnęli między sobą specjalną stalową linę i opletli nogi, oślepionych Rzeźników. Bestie przewróciły się. Wtedy cała trójka podbiegła do nich i zaczęła ich obezwładniać. Podczas tych standardowych czynności, jeden Rzeźnik nagle się wyrwał z otępienia i pazurem zranił Gawędziarza w nogę. Ten jęknął z bólu. Rana była głęboka i obficie krwawiła. W tej samej sekundzie z ciemności doszło do ich uszu nieludzkie, ale i nie zwierzęce, ryknięcie.
- Jest tu.- Krzyknęła Agnieszka, wskazując ciemność przed sobą palcem.- Uciekamy... Gawędziarz uciekaj.
Zanim jednak zdążyli wykonać jakikolwiek ruch, z ciemności przed nimi wyłonił się ogromny Rzeźnik. Ten sam, który zaatakował przy Winobraniu. Przywódca ich wszystkich. W oczach potwora widać było szał. Jeszcze nigdy nie został ranny. Gawędziarz zwrócił uwagę na czarną ciesz cieknącą z rany na nodze bestii.
- Powiedziałam: Uciekamy. Maciek to rozkaz.
Jednak młody chłopak znieruchomiał ze strachu. Upuścił na ziemię broń i tępo gapił się na przywódcę Rzeźników. Monstrum ruszyło, kulejąc na ranną nogę, w stronę Agnieszki. Agnieszka wyciągnęła broń przed siebie. Nie strzeliła. Wiedziała, że nie ma to sensu. Miała tylko nadzieję, że Gawędziarz to przeżyje. Zamknęła oczy. Śmiertelny cios jednak nie nastąpił. Gdy podniosła powieki zobaczyła Gawędziarza, stojącego pomiędzy nią a potworem. W ręku trzymał pistolet, którego lufę przytykał do swojej skroni.
- Niee!- Krzyknęła z całych sił kobieta- Nie rób tego. Nie musisz tego robić.
Jednak Gawędziarz wiedział, że to musi się tak skończyć. Już się nie bał. Robił to dla niej. Odwrócił jeszcze tylko głowę w jej kierunku i powiedział:
- Dziękuje.
Wystrzał wydawał się Agnieszce niezwykle głośny. Jakby ktoś strzelił z armaty przy jej uchu. Zobaczyła jak Gawędziarz upada. A zaraz po nim upada przywódca Rzeźników. Kobieta podbiegła do zwłok Łapacza, upadła przed nim na kolanach i zaczęła płakać.
Pierwsze doniesienia na temat rozszarpanych i na wpół zjedzonych ciał pochodziły z Zielonej Góry. Tam również zaczęto zwyciężać nad przekleństwem jakim byli Rzeźnicy. Mieszkańcy nie wiedzą dlaczego te bestie przestały nawiedzać ich miasto. Wszystko zaczęło, wracać do normy.
Na jednym z Zielonogórskich cmentarzy znajduje się nagrobek, na którym wygrawerowano jedno słowo: GAWĘDZIARZ. Czasami można spotkać przy nim kobietę, która w milczeniu przygląda się literom wyrytym w kamieniu.
KONIEC.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Niefantastyczna odsłona mechanizmu fantastycznego, czyli o teleportacji
Rodzaje teleportacji
Film to medium niezwykłe. Niemniej także niezwykle skomplikowane. W rękach reżysera i scenarzysty leży, by widz się w tym medium odnalazł. Nie jest to trudne w przypadku produkcji kina klasycznego czy stylu zerowego. Tam, bowiem wszystko musi być możliwie bliskie odwzorowaniu otaczającej człowieka rzeczywistości, a najważniejszy problem stanowi poziom zainteresowania fabułą i/lub jej przesłaniem. Istnieją oczywiście inne elementy produkcji filmowej odpowiadające za jej rynkowy sukces oraz zaintereseowanie bądź zniechęcenie widza, jednakże intrygująca fabuła to już połowa sukcesu.
Kłamca
Seria „Kłamca" rozpoczęła literacką drogę Jakuba Ćwieka, ostatecznie włączając go w nie tak znowu liczny szereg polskich pisarzy fantastyki. Debiutancki tom, dwudziestotrzyletniego wtedy autora, nie mógł zwiastować prędkości, z jaką rozwinęła się później jego kariera. Od premiery pierwszego „Kłamcy" minęło już dziesięć lat, a historia Lokiego doczekała się czterech tomów kontynuacji. Pomimo kreacji innych fabuł, Ćwiek nieustannie kojarzony jest przede wszystkim z opowieścią o nordyckim bogu. A zaczęło się tak niewinnie, od niezbyt obszernego zbioru opowiadań.
Za sprawą mniejszych lub większych zbiegów okoliczności oraz szeregu podjętych decyzji i ich konsekwencji, Loki, adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców, zostaje wcielony do armii Niebios. No, może nie do końca. W rzeczywistości bowiem bliżej mu do anielskiego chłopca na posyłki, chociaż niezmiennie charakternego (jak na boga kłamstwa przystało), niż pełnoprawnego uczestnika odwiecznej wojny anielskich i demonicznych sił. Niezależnie jednak od hierarchii Loki staje się najemnikiem aniołów. Niekiedy jednak daleko jego czynom do anielskiej delikatności...
To chyba rodzaj niepisanej umowy, że spora część polskich autorów fantastyki rozpoczęła karierę od wydania zbioru opowiadań. Nie inaczej było z Jakubem Ćwiekiem. Pierwsza odsłona serii „Kłamca" pochwalić się może epizodycznym charakterem, chociaż kolejne opowiadania łączy nie tylko postać głównego bohatera – Lokiego –, ale również porządek chronologiczny, którego obecność wyznaczają kolejne dialogi postaci. Czy uniemożliwia to czytanie kolejnych fragmentów dowolnie? Myślę, że nie, ponieważ całość nie posiada wyraźnej, twardej osi fabuły, do której puenty mogłaby dążyć. Przyznaję jednak, że nie próbowałam rezygnować z podanej przez autora kolejności.
Brak zawiłej intrygi splatającej wszystkie opowiadania tomu rekompensuje kreacja głównej postaci. Loki to bohater wyjątkowo charyzmatyczny, o skomplikowanej moralności i zawiłej konstrukcji psychologicznej. Jest nieobliczalny zarówna dla czytelników, jak i towarzyszących mu na stronicach postaciach. Cięty język, oryginalne riposty i ogromny dystans Lokiego do samego siebie, tworzą mieszankę, która nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech u czytelnika, ale także zachęca go do poznawania bohatera i podejmowania próby odkrycia tego, co skrywa się pod fasadą dowcipu i zbudowanego z ironii i sarkazmu muru. A skrywa się sporo.
Same opowiadania cechuje cała paleta różnorodności. Niektóre teksty noszą wyraźniejsze znamiona fantasy i wykorzystują motywy mitologiczne, angelologię i demonologię; w innych „nierealność" zdaje się ledwie namacalna, z pogranicza przywidzenia i snu, nasuwając skojarzenia z realizmem magicznym lub podobną formą o wątpliwym statusie ontologicznym. Większość z nich wykorzystuje motywy znane z popkultury, bardzo często wchodząc na wątłą linię odgradzającą kicz i kamp. Ćwiek zgrabnie lawiruje pomiędzy kolejnymi konwencjami i schematami, dając im drugie życie. Czytelnik dostaje jednocześnie to, co znane i lubiane oraz pełen ładunek kreatywności i odejścia od sztampy.
Język „Kłamcy" odbiega nieco od późniejszych tekstów autora, ale niezmiennie pozostaje lekki i przejrzysty. Kolejne zdania przesuwają się przed oczami, a czytelnik mknie wyznaczoną przez Ćwieka trasą słów z zaskoczeniem obserwując tempo, w jakim nieprzeczytane stronice zamieniają się w minioną lekturę. Barwna opisowość przeplatająca się z kolokwializmami, a nawet wulgaryzmami, dodaje całości kolorytu i czyni ją bardziej realistyczną (jakkolwiek może brzmieć to dość zabawnie w kontekście tekstu fantastycznego).
„Kłamca" przypadnie do gustu nie tylko fanom fantastyki, ale również uważnym obserwatorom codzienności oraz wielbicielom inteligentnego humoru i intertekstualnych nawiązań. Ćwiek rozpoczął najbardziej rozpoznawalną dla siebie serię z wysokiego C, proponując historię, od której nie sposób się oderwać przed skończeniem ostatniej strony. Jeżeli szukacie sposobu na wyrwanie sobie kilku godzin z życia, znacie już receptę.
Z Archiwum X. Wyznawcy
"Z archiwum X" kojarzy mi się przede wszystkim z młodzieńczym dreszczykiem emocji, który odczuwałam podczas odkrywania tajemnic kolejnych odcinków emitowanych w telewizorni. Kultowy serial, który święcił triumfy w czasach mojej młodości, do dziś wywołuje poruszenie a nazwiska aktorów grających główne role są znane tak starszym, jak i młodszym pokoleniom. Przyznaję się jednak bez bicia, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie teraz jak seria się zakończyła. Być może jest to kwestią tego, że serial oglądałam po raz ostatni już dawno temu. Być może nie jestem też tak wielką fanką, by pamiętać każdy szczegół. Wiem natomiast jedno. Serial "Z archiwum X" stanowi nieodłączny element wspomnień okresu mojego dorastania i mój pierwszy (na spółkę z literacką serią Ulica strachu) kontakt z grozą i zjawiskami paranormalnymi w popkulturze. Z kolei komiksy zdobią półki mojej domowej biblioteczki już od pewnego czasu i wciąż nie mogę nadziwić się, jak wiele radości można z nich czerpać. Dlatego też z zaciekawieniem przyjęłam wiadomość o planowaniu oficjalnego wznowienia wątków wspomnianego powyżej serialu w komiksie.
4 lutego bieżącego roku miała miejsce premiera "Z archiwum X. Wyznawcy". Jest to pierwsza, z zaplanowanych pięciu, księga kontynuująca losy Muldera i Scully, po tym jak rozstali się oni z FBI. Historia zawarta w komiksie jest rzutem na głęboką wodę dla tych, którzy nie widzieli ostatnich sezonów serialu, bowiem jest to naprawdę kontynuacja i nie ma w niej miejsca, na przytaczanie retrospekcji, które wyjaśniłyby, w jaki sposób bohaterowie znaleźli się w miejscu, w którym ich zastajemy. Autorem scenariusza jest Joe Harris, ale nad całością wydania czuwał Chris Carter, którego nie trzeba przedstawiać (szczególnie miłośnikom serialu). Wyraźnie widać, że publikacja, jest próbą powrotu do korzeni serialu. Próbą całkiem udaną. Mamy więc wielu starych bohaterów, ciągłą gonitwę, wiele znaków zapytania oraz szalenie niebezpiecznych kosmitów. Myślę, że wszyscy maniacy, którzy przez lata czekali na powiew świeżości w temacie kultowego serialu nie powinni zwlekać z zakupem Wyznawców.
Nie tylko twórcy komiksu stanęli na wysokości zadania. Wydawnictwo SQN odpowiedzialne za polskie wydanie zeszytu również zadbało o to by rodzimy odbiorca czuł się dopieszczony. Pomimo różnicy w formacie (ten amerykański jest większy) strona graficzna komiksu nie ucierpiała. Środek zachwyca natomiast świetnymi fotograficznymi pracami Carlosa Valenzueli, którymi poprzedzone są rozdziały. Wartości dodaje również zbiór grafik różnych autorów, wieńczący księgę (choć, jak to bywa w przypadku kompilacji zdarzają się prace lepsze i gorsze). Michael Walsh odpowiedzialny za rysunki prezentujące historię przedstawioną w "Wyznawcach" również się spisał. Być może jego umiejętności wymagają jeszcze szlifu, jednak wierność w tworzeniu postaci znanych z serialu jest zachowana, dzięki czemu bohaterowie prezentują się obłędnie. Momentami gorzej prezentują się natomiast tła wypełniające poszczególne kadry, jednak można na to przymknąć oko. Wszystko to plus dodatek w postaci znanego z serialu plakatu wiszącego nad biurkiem Muldera sprawia, że Wyznawcy stanowią niezwykle udany, w porównaniu z innymi, element archiwalnej układanki, który musi się znaleźć w kolekcji każdego wielkiego fana serii.
Królowa Tearlingu
Lubię historie o księżniczkach. Ale nie tych ufryzowanych, co to martwią się tylko o swoje pantofelki i falbanki. Lubię księżniczki, które nie boją się ubrudzić, a ich rządy nie opierają się na żyrandolowej kadencji, a na prawdziwej znajomości rzeczy i spraw dotyczących kraju, który przecież jest w życiu każdej królowej najważniejszy. Moją ulubienicą z tego tytułu jest Raisa ana Mariana, główna bohaterka sagi Siedmiu Królestw autorstwa Cindy Williams Chimy. Ideał to co prawda niedościgniony, ale zawsze można przecież poszukać czegoś, co próbowałoby ten ideał doścignąć.
Królowa Tearlingu autorstwa Eriki Johansen otwierająca powieściową trylogię może być taką właśnie próbą, choć rzecz jasna, droga przed nią jeszcze długa.
19-letnia Kelsea wychowała się w ukryciu, pod opieką dwójki zaufanych dworzan jej matki, z dala od blichtru dworu, pokus jakie niesie za sobą władza i niebezpieczeństw, jakie generuje bycie jedyną następczynią tronu. Takie wychowanie i dorastanie ma zasadniczo wiele plusów, ale są też i minusy. Wychowana wśród książek Kelsea, tak naprawdę niewiele wie o świecie poza małym domem, w którym dorosła. Jej opiekunowie byli surowi, bo starali się przygotować ją do trudnej roli królowej, uczulić na pewne kwestie i niczego nie sugerować, jakby mieli nadzieję, że takie właśnie postępowanie sprawi, że dziewczyna będzie inną władczynią niż jej matka i może przyniesie swojej Ojczyźnie wielką odmianę. Czy tak będzie? To się okaże.
Początek powieści to moment, w którym Kelsea szykuje się do opuszczenia bezpiecznej kryjówki i miejsca, które przez tyle lat było dla niej domem. Po śmierci matki Kelsea ma wrócić do ojczystego Tearlingu i objąć tron. Sytuacja jest o tyle poważna, że już na samym początku nie wiadomo, czy księżniczka w ogóle dotrze tam żywa. Obecnie władzę w kraju sprawuje wuj dziewczyny regent, w którego interesie jest oczywiście, by Kelseę skutecznie uśmiercić. Jedyną jej ochroną jest grupa gwardzistów, służących matce dziewczyny. Są to zaprawieni w boju żołnierze pod wodzą twardego i butnego Lazarusa, znanego także jako Buława. Droga do stolicy Tearlingu będzie najeżona niebezpieczeństwami ze strony ogromnych kruków oraz organizacji płatnych najemników zwanej jako Caden.
Im bliżej domu, tym więcej Kelsea będzie dowiadywać się na temat nie tylko własnej matki i jej sposobu rządzenia, ale i na temat własnego kraju, o którym, pomimo wielu przeczytanych książek, w sumie wie bardzo mało. Prawda nie będzie przyjemna. Tearling od wielu lat znajduje się pod jarzmem swojego sąsiada Mortmesne, rządzonego przez wiecznie młodą czarownicę zwaną Szkarłatną Królową. Wyniszczony i ubożejący kraj płaci co miesiąc wysoki trybut w postaci losowo wybieranych obywateli, którzy w klatkach pojadą do Mortmesne, by tam niewolniczo pracować w kopalniach, zakładach, itp.
Widok klatek wypełnionych otępiałymi ludźmi wstrząsa Kelseą na tyle mocno, że dziewczyna w nagłym odruchu powstrzymuje zsyłkę i zakazuje kolejnych. Jest to pierwszy krok na długiej drodze do tego, by dźwignąć swój kraj z dna, zyskać uznanie zwykłych obywateli oraz wrogość, tych, którym do tej pory układało się całkiem nieźle. To także przyczynek do wojny i zachęta dla Szkarłatnej Królowej do interwencji zbrojnej na Tearling.
Czy Kelsea dożyje do koronacji i powstrzyma kolejne zsyłki? Czy jej kraj sprosta groźbie wojny i jaką rolę odegrają w tym wszystkim dwa rodowe kamienie, które księżniczka nosi na szyi? Kim tak naprawdę jest Szkarłatna Królowa? Na te i inne pytania spróbuje odpowiedzieć część pierwsza, choć póki co informacje są skąpe i raczej dowiemy się bardzo mało.
Akcja powieści toczy się powoli, co może zniechęcać czytelników nawykłych do nagłych zwrotów akcji. Mnie jednak od samego początku historia księżniczki wciągnęła. Po części dlatego, że próbowała sprostać sytuacji, choć nie było jej łatwo, po drugie dlatego, że spodobał mi się klimat opowieści, która, podejrzewam, jeszcze wiele może czytelnikowi ofiarować. Do gustu przypadli mi także bohaterowie: uparta księżniczka, kochająca książki, zamknięty w sobie, wierny Buława oraz tajemniczy, sprzyjający zamiarom młodej księżniczki, przywódca bandytów, Duch.
Nie można nie zwrócić uwagi na świat przedstawiony, którym wyglądem i scenerią przypomina nasze średniowiecze, ale nastąpiło ono tuż po upadku cywilizacji i procesie zwanym Przeprawą. Z dawnego świata pozostało bardzo niewiele, a na jego gruzach gniazda umościli sobie nowi tyrani i wyzyskiwacze. Czy w świecie, w którym nadal panuje wyzysk i bieda, a ludzie żyją w beznadziei i analfabetyzmie, jest miejsce dla księżniczki, która ma zupełnie inny punkt widzenia? Mam nadzieję, że tak!
Królowa Tearlingu przypadła mi do gustu i bardzo chętnie zapoznam się z kolejnymi tomami o młodej władczyni.
Polecam czytelnikom lubiącym historie o dzielnych księżniczkach, osadzone w średniowiecznych, magicznych realiach.
Tomasz Limanowski - Zlecenie
Mówili o nim, że przyszedł z Gór Wysokich idąc pewnym krokiem i nie zwracając uwagi na czyhające nań niebezpieczeństwa. W oczach miał ogień pomimo tego, że wokół niego kraina była skuta lodem, a płatki padającego śniegu zasłaniały pole widzenia. Na plecach miał tarczę, a u pasa topór z żarzącymi się runami na jego ostrzu. Zbroje miał wykonaną ze stali, ale gdzieniegdzie dało się zauważyć złote elementy, które świadczyły iż jest to przybysz z wyższych sfer. Bardzo bogaty. Hełm jego z takich samych materiałów wykonany był co zbroja lecz po bokach przyczepione były srebrne pióra. Nadawało mu to wygląd nie człowieka lecz boga, który zstąpił na ziemię ukarać grzeszników i niewiernych.
Takie historie słyszał karczmarz od miejscowych pijaczków i włóczęgów, którzy gdy tylko mieli jakiś grosz przychodzili do „Zdechłego Anioła", aby się napić i zabawić. Opowieść ta wywoływała w nim duże obawy. Bo i po co taki wojownik miałby zawitać do takiej dziury jaką jest Eldebarn? Jeżeli szuka bogactwa to źle trafił. Nie ma tu bogaczy. Są sami zwykli ludzie, którzy smak chleba porównują do smaku wykwintnego wina, a kilka groszy jest dla nich jak całe skarby naszego Jarla. Być może ów przybysz to Jarl innego klanu zaprzyjaźnionego z naszym? A może wróg, który ukrywa w górach całą armię i chce zająć tereny naszego królestwa poczynając od tej nic nie wartej wioski, która posiada sześciu głodnych, słabo wyszkolonych wojowników?
Te pytania zadawało sobie wiele ludzi, nie tylko karczmarz, który w wiosce był najbogatszy i stać go było na posiadanie dwóch kur i jednej świni. Wierzcie mi na taki luksus może sobie pozwolić jeden na dwustu, albo i nawet trzystu mieszkańców tej krainy. Jej zmrożone, pokryte śniegiem ziemie nie pozwalają na uprawę roślin i bardzo utrudniają hodowlę zwierząt. Nie ma z czego czerpać pieniędzy. Kilku kobietom, które mają dzieci udało się zatrudnić w pobliskim dworze jako cyrulik. Był to okropny zawód, gdyż możnowładcy z Jarlem na czele mieli zapędy sadystyczne, którym często dawali upust na swoich służących. Dziecko patrząc na matkę, która późną nocą wracała do domu zapłakana, pełna siniaków i z krwią na nosie marzyło o zemście na okrutnych władcach, ale cóż ono mogło zrobić skoro w tych czasach nie tylko mężne serce jest potrzebne, ale i umiejętność przetrwania bólu głodowego z dnia na dzień. Ojcowie, jeżeli oczywiście są dziecku znani, przesiadują całymi dniami we wspomnianej karczmie i pijani wracają do domu, często dając upust swojej agresji poprzez żonę lub swoje dziecko. Czasem jednak nie wracają przez kilka dni, tygodni. Wtedy są dwie możliwości; albo zostali zabici w ciemnej uliczce i zjedzeni przez wygłodniałe dzikie psy grasujące po ulicach każdego wieczoru, albo leżą w karczmie pod stołem, obślinieni i nieprzytomni.
Lecz ów przybysz był inny. Dlatego tak dziwnie wszyscy na niego patrzyli, jakby podejrzewali go co najmniej o kradzież czegoś drogiego. Drzwi otworzyły się na całą szerokość gdy wchodził. Płatki śniegu na chwilę wleciały do środka szybko się topiąc i zamieniając w kropelki wody na podłodze. Wiatr okrążył stoły i ucichł po zamknięciu wejścia. Nowy gość był tak wysoki, że omal hełmem nie zawadzał o sufit. Musiał być też bardzo ciężki ponieważ każdy jego krok wyrządzał ogromną krzywdę deskom, które skrzypiały pod naporem jego stóp. Gdy szedł, jego toporek wydawał metaliczny wydźwięk obijając się o metalową sprzączkę od pasa. Kilku miejscowych uciekło szybko ze swoich miejsc pod ścianę zwalniając tym samym krzesło, na którym po chwili usiadł nieznajomy. Karczmarzowi pot wystąpił na czoło, a oczy przybrały kształt kulek podobnie jak większości tu obecnych. Zapadła grobowa cisza. Nikt nie wiedział jak się zachować.
Przybysz zdjął powoli hełm odsłaniając swoje długie, białe włosy. Nie był on jednak starcem. Twarz miał młodą, lecz obficie poznaczoną bliznami. Nos garbaty, połamany. Oczy niemal świeciły mu się na kolor ognia, dokładnie tak jak powiadali. Gęsta broda sprawiała, że nabierało się szacunku patrząc na niego. Zarost zawsze był uważany jako cecha wojowników, ludzi mężnych i odważnych lub pijaków. Choć w tym przypadku raczej to pierwsze.
Po paru minutach karczmarz postanowił jednak zareagować jak przystało na porządnego karczmarza, zresztą jedynego w tym mieście. Podszedł więc pewnym krokiem do gościa.
- Czym mogę panu służyć?- zapytał jąkając się ponieważ zawsze to do niego podchodzono i składano zamówienie. Nigdy na odwrót lecz z tym przybyszem lepiej było obchodzić się ostrożnie.
- Nalej mi miodu- odpowiedział nawet nie patrząc w stronę karczmarza. Wzrok miał skierowany przez cały czas w stół, po którym skrobał paznokciem.
Gdy karczmarz przyniósł zamówienie wszystko wróciło do normy. Powróciły rozmowy, siorbanie, mlaskanie oraz głośne wulgaryzmy. Przybysz jednak co chwilę unosił kubek i nie zwracając uwagi na otoczenie popijał trunek. Zdawał sobie sprawę z tego, że nadal wiele par oczu na niego zerka. Gdy do takiej biednej wioski przychodzi ktoś tak bogaty to w większości kończy się to rozlewem krwi. Biedacy chcą zarobić okradając, a bogacz za wszelką cenę się broni, ale bardzo często nie ma szans w starciu z kilku osobową grupką wieśniaków uzbrojonych w noże, widły i widelce.
Kilkadziesiąt lat temu w tej właśnie wiosce pewien wysoko usytuowany możnowładca przyjechał do Jarla w interesach. Już pierwszego dnia, gdy przejeżdżał konno przez brudne ulice do pięknego dworu został zaatakowany przez kilkudziesięciu mieszkańców. To była zaplanowana akcja, a możnowładca nie miał szans na przeżycie tak jak i jego straż, która w wyniku zaskoczenia nie widziała co począć. Od razu po zamachu Jarl we własnej osobie dokonał zemsty zabijając wszystkie dzieci w wiosce i połowę kobiet. Przynajmniej wilki nie chodziły głodne tamtej nocy.
Gdy nieznajomy zaspokoił swoje pragnienie wziął hełm i rzemieniem przywiązał go do skórzanego pasa po czym wyszedł. Na dworze było już ciemno. Biedni, uczciwi ludzie zmierzali do swoich domów, a biedni, chcąc już nie być biednymi wychodzili na ulice z nożami pochowanymi gdzieś po załatanych kieszeniach. Bali się psów, ale chęć zdobycia chociaż kilku marnych groszy pozwoli im przeżyć. Działali najczęściej w grupach cztero-pięcio osobowych. Kryli się po zaułkach, ciemnych uliczkach z kapturami na głowach i wypatrywali ofiary. Po ujrzeniu wielkoluda w pozłacanej zbroi pomyśleli, że tej nocy wszystko może się zmienić. Z ubóstwa do bogactwa. Ze świętości do piekła. Czuli przed nim respekt i bali się go patrząc na runiczny toporek u boku i wielką, okrągłą tarczę na plecach. On jednak był sam, a ich pięciu. Decyzję podjęli szybko. Gdy tylko obcy wszedł w ciemną uliczkę jeden z rabusiów skoczył na niego od tyłu próbując poderżnąć mu gardło. Na daremnie jednak. Został on przerzucony przez plecy. Upadek na twardą nawierzchnię złamał mu kręgosłup. Wrzasnął tylko, co zaalarmowało pozostałych, którzy natychmiast rzucili się na swoją „ofiarę". Wyjęli noże i drewniane pałki. Nieznajomy szedł spokojnie w kierunku nadbiegających napastników nie wyciągając nawet broni. Wyczekał tylko dobry moment i chwycił pierwszego za rękę łamiąc mu ją w łokciu. Skóra pod naporem pękniętej kości uległa i ukazała ją na wierzchu. Kolejny który nadbiegł usiłował zmylić wojownika robiąc dwa susy i atakując nogi rywala. Jednak i to nie pomogło. Dostał on solidnego kopa w twarz, który pozbawił go dwóch ostatnich zębów i złamał mu nos posyłając na swoich krzyczących z bólu, tarzających się w rynsztokowym błocie kolegów. Zostało jeszcze dwóch. Widać było strach w ich oczach, który po chwili ustąpił chęci zarobienia. Rzucili się więc, z trudem mieszcząc w wąskiej uliczce. Nieznajomy chwycił jednego za gardło uniósł wysoko w górę, a drugiego kopnął wykluczając go z walki. Bandyta merdając nogami, nie mogąc znaleźć gruntu pod stopami, spojrzał prosto w oczy niedoszłej ofierze. Krył się w nich żywy ogień. Tak jakby źrenice miały zaraz nim zionąć niczym smoki z dawnych lat. Nic takiego się jednak nie stało i rabuś z impetem uderzył o ścianę rozbijając sobie tył czaszki. Obcy usłyszał jęk wcześniej kopniętego, ale postanowił, że mu daruje. Dobry z niego człowiek, czy kimkolwiek lub czymkolwiek był. Złodziej trzymając się za brzuch i płacząc krzyknął tylko za odchodzącym wielkoludem:
- Zrobiłem to dla swojej córki.
Ten spojrzał przez ramię na rannego i rzucił mu pod nogi brzęczącą sakiewkę.
- Na jedzenie- wytłumaczył i poszedł dalej.
- Witaj w moich skromnych progach Bjornie!
- Witaj Jarle Ragnarze.
Jarl był niski i gruby. Miał małe, niebieskie oczy, długie blond włosy i starannie przystrzyżoną bródkę. Na palcach nosił brylanty, a na szyi złoty łańcuch z herbem swojego rodu. Na plecy miał narzuconą wielką białą skórę, która ciągnęła się za nim po podłodze gdy szedł. Prawdopodobnie była to skóra ogra górskiego. Nieznajomy zwany Bjornem miał już kilka bliższych kontaktów z tymi stworami. Każdy z nich zostawił jakąś pamiątkę po sobie. A to rozerwane plecy, a to rozcięty polik czy dziura w boku po pazurach. To pewnie dlatego Bjorn bywał częstym gościem na dworach Jarla Borga, który cenił sobie jego profesjonalizm i doświadczenie w walce z potworami. Tym razem pewnie wezwał go w celu takim co zwykle. Pójdź, zabij i przyjdź po nagrodę. Niezbyt skomplikowane, aczkolwiek bardzo niebezpieczne.
- Co cię trapi Jarlu, skoroś kazał przejść mi tyle trasy pisząc w liście tylko tyle, iż jest to sprawa niecierpiąca zwłoki i sowicie płatna?
Jarl podszedł do Bjorna, złapał go za ramię i zaprowadził do komnaty obok. Usiedli przy owalnym stole, na którym stały kielich, dzban pełen wina i najróżniejsze jedzenie. Począwszy od wszelakiego mięsa po rzadkie w tych stronach owoce i zioła. Pomieszczenie ogrzewał ogień palący się na środku.
- Otóż jest sprawa najpoważniejsza jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Stado potworów zaatakowało wioskę niszcząc ją i wybijając połowę mieszkańców. Następnie ośmieliło się zaatakować mój dwór skąd porwało mi jedyną córkę w nieznane miejsce.- pociągnął długi łyk wina i kontynuował- Znając twą ogromną wiedzę na temat potworów maści wszelakiej chcę abyś odszukał miejsce pobytu tych stworów i wraz z moimi wojownikami, odszukał moje dziecko i wybił tą zarazę raz na zawsze. Po wszystkim na potwierdzenie tego iż mnie nie oszukałeś oczekuję głów na srebrnej tacy i córki u moich stóp.
Bjorn słuchał uważnie pijąc i jedząc.
- Ile było tych stworów?
- Nie wiemy. Szacuję, że co najmniej tuzin. Zniszczenia były naprawdę ogromne.
Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Tropienie potworów w środku srogiej zimy i częstych burz śnieżnych jest bardzo trudne. Na szczęście Bjorn bywał w tych rejonach często i znał miejsce, które potencjalnie mogło być kryjówką porywaczy.
- Ile dostanę?- Bjorn wiedział, że Jarl dorobił się wielkiego bogactwa żerując na swych poddanych. Lecz był on skąpy. Jak to się mówi apetyt rośnie w miarę jedzenia, a władca myślał, że to dopiero początek jego bogacenia się.
- Mogę dać ci pięćset sztuk złota i zakwaterowanie w wiosce. Będziesz jadł i spał za darmo przez ile tylko będziesz chciał.
Żałosna propozycja.
- Dwa tysiące sztuk złota, zakwaterowanie i wyżywienie, albo sam będziesz sobie musiał poradzić z potworem jak przystało na prawdziwego Jarla, bohatera swoich poddanych.- uśmiechnął się Bjorn. Borg zastanawiał się dłuższą chwilę i dopiero gdy gość udał, że wychodzi gospodarz zawołał:
- Zgoda. Dam ci to o co prosisz, ale musisz zacząć poszukiwania od jutra.
Chata, w której miał się zatrzymać Bjorn była brudna, ciasna z niskim stropem, który chyba najbardziej, pomijając smród, przeszkadzał najemnikowi.
Mieszkała tutaj kobieta z córką i mężem, który rzadko bywał w domu, a częściej w karczmie. Lokatorki były brudne i cierpiały głód. Dostały pieniądze od Jarla, które miały pokryć koszt utrzymania gościa. Dla siebie natomiast nie mogły nic zachować. Spały na podłodze, podczas gdy dla Bjorna przygotowały słomiane posłanie. Zbroja odbijająca światło małych, pojawiających się i znikających słabych płomyków ognia kontrastowała ze skrajnym ubóstwem tej rodziny. Tego samego wieczora, gdy Bjorn zjawił się u nich, właścicielka pobiegła do karczmy, kupiła chleb i mięso i podała gościowi na kolację. Sama nic nie zjadła. Wiedziała, że taka próba jest karalna ścięciem głowy lub zawiśnięciem na szubienicy. Jest to bowiem sprzeciwianie się woli króla i nieszanowanie jego gości.
Gdy Bjorn jadł kolację kontem oka zauważył, że przez uchylone drzwi do innego pokoiku przygląda mu się mała dziewczynka, zapewne córka właścicielki. Miała rzadkie, jasne włosy i bardzo chudą, pociągłą twarz. Ogólnie mówiąc sama skóra i kości. Patrzyła ona jak obcy mężczyzna z wielkim zapałem je tłuste mięso, przegryzając chlebem i popijając winem, które spływało mu po polikach i kapało na podłogę wsiąkając w drewno. Malutka dziewczynka oblizała się tylko po wargach. Już od wielu dni nic nie jadła. Jak wielki ból musiała znosić matka patrząc na swoje głodujące dziecko, nie mogąc nic zrobić. Nawet nie była w stanie płakać dłużej niż kilka chwil z powodu braku siły. Co tylko zdobyła to oddała córce, sobie zostawiając jedynie okruszki.
To, że Bjorn był najemnikiem nie znaczy, że nie miał serca. Oderwał kawałek mięsa i rzucił je w stronę dziewczynki. Ona nie zwracając uwagi na brudy, które przykleiły się do ochłapu, pośpiesznie go zjadła, mlaskając przy tym strasznie. Bjorn uśmiechnął się zadowolony. Od razu przypomniał sobie swojego psa, który podobnie pożerał rzucone mu jedzenie. Rozmyślając nad tym wspomnieniem postanowił tym razem rzucić jej kawałek chleba. Niech sobie piesek przegryzie. Zrobił jak pomyślał i sytuacja się powtórzyła.
Nagle słychać było trzask drzwi i głośne krzyki. Dziewczynka natychmiast czmychnęła w stronę odgłosów zostawiając gościa samego. Bjorn postanowił zobaczyć co się dzieje i podążył za nią. Uchylił drzwi i ujrzał mężczyznę, bardzo rozweselonego i mówiącego coś niezrozumiale. Kobieta płakała i krzyczała ostatkiem sił na niego.
- Jak możesz marnować pieniądze w karczmie podczas gdy twoje dziecko głoduje? Jesteś potworem! Wyjdź stąd i nie wracaj, albo cię zabiję.- uniosła gruby, zardzewiały nóż grożąc nim. Mężczyzna jednak nie przejmował się tym i dalej się śmiał i zataczał. Zorientował się jednak po chwili, że nie jest tu tylko ze swoją żoną i córką. Wyczuł czyjąś obecność. Czuł, że jest obserwowany. Obrócił się chwiejnie na pięcie i ujrzał wielkiego wojownika. Był to ten sam człowiek, który jeszcze kilka godzin temu dał mu woreczek pełny sztuk złota. Miał być dla córki. Bjorn rozpoznał go od razu i wyjął zza pasa toporek. Runy zaświeciły się ogniem.
- Nie, nie możesz- wyjąkał pijak i wyrwał żonie nóż z ręki gotując się do walki, która była nieunikniona. Złapał go ostrzem do dołu i zaatakował z krzykiem na ustach. Wojownik sprawnie uniknął ciosu ostrzem i szybko ciął po nogach powalając przeciwnika na ziemię, który krzyknął przeraźliwie. Olbrzym zatoczył koło nad swoją ofiarą. Splunął na leżącego i schował broń z powrotem za pas. Odwrócił się i poszedł do stołu dokończyć posiłek. Wieśniak był jednak bardziej odważny za sprawą alkoholu. Podniósł się z podłogi i uniósł nóż nad głowę gotów do zadania ciosu w plecy. Bjorn jednak zareagował błyskawicznie spodziewając się takiego obrotu spraw. Chwycił napastnika za nadgarstek i z całej siły skierował dłoń do jego głowy. Ostrze noża wbiło się w czaszkę. Krew popłynęła i z rany i z ust. Pijak osunął się po ścianie na podłogę, zostawiając krwawy ślad. Matka trzymała córkę w objęciach. Obie były wystraszone na śmierć. Dziewczynka wyrwała się po chwili z objęć matki i padła do ciała swojego ojca przytulając go. Niewiedza jest błogosławieństwem. Bjorn zrobił duży krok przechodząc nad trupem i głową skulonej dziewczynki. Udał się do stołu, dokończył posiłek i położył się spać.
O świcie całe miasteczko spowite było mgłą. Na ulicy w kałużach krwi, leżało kilku zabitych mężczyzn i dwa dzikie wilki, które najprawdopodobniej zostały zgładzone przez straż. Na głównym rynku ceklarze rozstawiali szubienicę, na której miało zawisnąć kilku złapanych przestępców. Choć, jeżeli chciano by zaprowadzić tu porządek to powinno się powiesić wszystkich mieszkańców. Każdy z nich miał bowiem coś na sumieniu. Począwszy od drobnych kradzieży, a skończywszy na morderstwach i gwałtach. Lecz czegóż się spodziewać bo tak biednym mieście? Trzeba jednak pamiętać, że za te wszystkie zbrodnie, za to, że ludzie są do siebie wrogo nastawieni, że trzeba okradać innych żeby przeżyć jest odpowiedzialny nikt inny jak Jarl. Gdyby nie myślał tylko i wyłącznie o sobie Eldebarn mogłoby być pięknym, rozkwitającym miejscem, a nie siedliskiem zła i chorób, nawiedzanym przez potwory.
Gdy szubienica już stała przyprowadzono skazańców. Było to 3 mężczyzn i jedno dziesięcioletnie dziecko, całe zapłakane. Na podwyższenie wszedł człowiek w szarym stroju, z piórkiem w kapeluszu i zwojem w dłoni. Odchrząknął i zaczął czytać:
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkim, którzy winni są morderstwa należy się śmierć przez powieszenie.- Odwrócił głowę i skinął na kata, który pociągnął za dźwignię. Zapadnie otworzyły się, zabierając jedyną podporę skazanym, którzy zawisnęli bezwładnie. Była to szybka śmierć. Chociaż tyle dobrego.
- Z rozkazu jego sprawiedliwości Jarla Borga wszystkich, którzy dopuścili się kradzieży należy obciąć rękę do łokcia.- Ponownie odwrócił głowę i skinął na kata, który przytachał pieniek i dwóch złodziei. Kopnął jednego w nogę zmuszając do klęknięcia. W prawej ręce trzymał topór, lewą dłonią zmusił ofiarę to ułożenia ręki na pieńku. Mężczyzna oczekując na wyrok zamknął oczy i zacisnął zęby jakby miałoby mu to pomóc w wytrzymaniu bólu. Kat uniósł wysoko nad głowę topór i siłą grawitacji uderzył w łokieć skazanego. Kość błyskawicznie rozdarła skórę i wyszła na zewnątrz. Krew lała się strumieniem, a złodziej krzyczał w niebogłosy. Oprawca uniósł topór ponownie i opuścił go w to samo miejsce. Tym razem udało się. Fragment ręki został oddzielony od ciała. Wyrok wykonany. Zabrano nieprzytomnego na bok, a rękę wrzucono do wiadra. Teraz przyszłą na kolejną osobę, z którą stało się dokładnie to samo co z poprzednią tyle, że już po pierwszym uderzeniu.
Bjorn przecisnął się przez tłum gawiedzi i ruszył ku wyjściu z miasteczka, aby udać się do starożytnych ruin, gdzie według niego ukrywały się potwory odpowiedzialne za atak na wioskę. Po drodze postanowił, że nie skorzysta z oferowanej mu pomocy w postaci kilku słabo wyszkolonych wojowników, gdyż będą go tylko spowalniać. Jarl nalegał jednak, że jeden z jego ludzi musi pójść ponieważ nie ufa najemnikowi na tyle, żeby powierzać mu opiekę nad swoją córką. Tak więc wyruszyli w dwójkę. Towarzysz nazywał się Boffel i był szefem straży przybocznej Jarla. Miał on długie czarne włosy i brodę. Był prawie rónie wysoki jak Bjorn i potężnie zbudowany. Używał tarczy i miecza, w którym ponoć nikt mu nie dorównywał. Wydawał się lojalny i odważny.
Pierwszy dzień wędrówki nie był ciężki. Pogoda sprzyjała, nie natknęli się też na żadne dzikie zwierzęta, czy potwory. Byli jeszcze nisko, a im wyżej w góry tym niebezpieczniej. Do ruin jeszcze kawał. Wiele się może zdarzyć. O zmierzchu znaleźli miejsce na obóz. Rozpalili ognisko, nalali wina do rogów i położyli się z dwóch stron ognia, aby się ograć. Głupio było tak leżeć obok bez słowa, więc Boffel pierwszy podjął temat.
- Skąd jesteś?
- Z królestwa Jarla Ulva. Władcy siedmiu krain i odkrywcy zamorskich terenów.
- Byłem tam kiedyś w interesach. Sprzedawałem skóry na tamtejszym targu. Niemiło wspominam tamtą podróż. Gdy odpływałem, na pełnym morzu zaatakował nas Agir. Pierwszy raz w życiu się z nim spotkałem. Był wielki i każdym swoim ruchem wzniecał ogromne fale, które przykrywały mój statek i wyrzucały cały dorobek w głębię wody. Tamtej nocy straciłem swoich najlepszych ludzi i przyjaciół, a sam uszedłem ledwo z życiem. Gdy statek został doszczętnie ziszczony i zaczął tonąć, złapałem się oderwanej deski i popłynąłem z nią w dal. Następnego dnia jacyś marynarze mnie wyciągnęli i odstawili bezpiecznie na ląd do Jarla Borga, gdzie mieszkam do tego czasu jako jego doradca i najlepszy strażnik przyboczny.- pociągnął łyk wina i jakby oczekiwał komentarza do jego historii.
- Miałeś szczęście. Jeszcze nikt nie przeżył spotkania z Agridem, władcą mórz.
Boffel pokiwał głową
- Od dawna jesteś najemnikiem?
- Można rzec, że odkąd skończyłem trzynaście lat. Wtedy dostałem pierwsze zlecenie. Miałem zabić dzieciaka w moim wieku, który kradł z rynku owce wraz ze swoją bandą kolegów.
Boffel roześmiał się o mało nie wypluwając wina.
- Zabiłeś człowieka mając trzynaście lat?
- Przecież nie za darmo- odwzajemnił uśmiech Bjorn- po robocie miałem dostać pięćdziesiąt sztuk złota, co było zapłatą godną pogardy jak za zabójstwo. Niestety przyłapali mnie na gorącym uczynku i mieli powiesić, ale z pomocą matki udało mi się uciec w góry, gdzie musiałem radzić sobie sam. Gdy już zmężniałem zacząłem podróżować po świecie i starałem zarabiać pierwsze pieniądze podejmując się jednorazowych zleceń. Groźby, zabójstwa, porwania. Z czasem stawałem się coraz bardziej znany w przestępczych kręgach i po kilku latach za jedną robotę dostawałem nawet tysiąc sztuk złota co wystarczało mi na tygodnie jedzenia i picia dobrych trunków. Gdy pieniądze się kończyły ponownie podejmowałem się zleceń i tak do dziś dnia.
- Jednak u Jarla Borga jesteś nie po raz pierwszy.
- Jest bogaty. Jak się go trochę przyciśnie to dobrze płaci choć jest skąpy. Wie jednak, że jestem najlepszy i jeżeli jest jakiś problem to ja na pewno go rozwiążę. Nie ma więc wyboru. Musi płacić.
Wędrowaliśmy jeszcze przez jeden dzień i jedną noc. Przedzieraliśmy się przez ośnieżone szczyty, przerzedzone lasy oraz mroczne jaskinie, zamieszkałe przez dzikie zwierzęta. Po drodze polowaliśmy na sarny i jelenie , wieczorami piekąc je nad ogniskiem i zjadając na kolację. Przez cały czas trzymaliśmy się razem z Boffelem i muszę powiedzieć, że równy był z niego chłop. Pewnego dnia ocalił mi nawet życie przed śnieżnym pająkiem, który przyczaił się na nas w jednej z jaskiń. Miałem wtedy szczęście, a Boffel udowodnił, że jest godnym zaufania towarzyszem i, że mogę na nim polegać nawet w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Nie miałem obaw więc, że gdy dojdzie do walki w starych ruinach, gdzie przebywają poszukiwane przez nas potwory, mój kompan nie stchórzy i będzie walczył u mojego boku. To dawało mi pewności siebie, której potrzebowałem ponieważ nie jestem przyzwyczajony do działania z kimś. Zawsze zlecenia wykonywałem sam i mogłem polegać tylko na swoich umiejętnościach i sile, która pozwalała mi unikać śmierci. Teraz jednak mając pomocnika byłem znacznie bardziej groźny, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to zadanie nie będzie zbyt wymagające.
Do ruin doszliśmy o świcie. Skryliśmy się za pobliskim wierzchołkiem, żeby potwory nie mogły nas zobaczyć i uprzedzić swoich o naszej obecności. Chcieliśmy zaatakować szybko i niespodziewanie z pełną siłą.
Rozglądaliśmy się wypatrując wroga. Nagle przy starej, spróchniałej bramie zobaczyłem wielkiego, włochatego stwora. Tak jak wcześniej podejrzewałem ruiny te zamieszkiwały trolle i to one były odpowiedzialne za napad i porwanie księżniczki. Wiem, że te stwory żyją w stadzie dlatego zdziwiłem się, gdy nie zobaczyłem pozostałych w pobliżu. Wydało mi się to dziwne, ale skoro na zewnątrz ich nie ma to pewnie kryją się za bramą.
Dałem znak Boffelowi, który podszedł nieco bliżej potwora i przycupnął w krzakach. Zdjął z pleców łuk, naciągnął strzałę na cięciwę i wystrzelił trafiając prosto w czaszkę stwora. Trafiony ryknął wściekle i począł szukać wzrokiem ukrytego strzelca. Po krótkim czasie nadleciała kolejna strzała, która trafiła w oko trolla, zalewając jego białe futro strużką krwi. Ryk stał się jeszcze silniejszy. Pomimo rany stwór dostrzegł Boffela w krzakach, po czym ruszył na niego. Wtedy przyszła kolej na mnie. Wyskoczyłem zza osłony, wyciągając zza pasa toporek i z pleców ściągając tarczę. Zasłoniłem się za nią i zaszarżowałem. Po chwili za mną ruszył towarzysz z mieczem w ręku. Gdy już byłem blisko trolla zrobiłem wślizg i przeleciałem mu między nogami znajdując się za jego plecami. Wbiłem ostrze w plecy potwora, a mój kompan wykorzystując sytuację zaatakował z przodu, tnąc jedną z nóg bestii, która runęła na ziemię w kałuży krwi. Żyła jeszcze co prawda, ale skróciłem jej męki oddzielając głowę od tułowia jednym sprawnym cięciem.
Boffel i ja spojrzeliśmy po sobie i kiwnęliśmy porozumiewawczo głowami. Podszedłem do bramy. Próbowałem otworzyć wrota, ale ani drgnęły. Musiały być zaryglowane od środka. To był dobry moment na użycie mojej magii. Zamknąłem oczy przywołując wszystkie swoje siły do dłoni, który po chwili zaczęły palić mnie żywym ogniem. Zacisnąłem zęby i wystrzeliłem z rąk wielką kulę ognia która rozbiła bramę, spalając ją na popiół. Nagle zrobiło mi się słabo i podparłem się o mur. Z nosa poleciała stróżka krwi.
- Nic ci nie jest?- spytał Boffel podbiegając do mnie i podtrzymując.
- Nie.- odparłem- magia zużywa dużo energii. Zaraz mi przejdzie.
Weszliśmy na dziedziniec. Nic specjalnego. Tylko pusty plac. Najdziwniejsze było to, że po pozostałych trollach nie było śladu. W murze naprzeciwko dostrzegłem drzwi. Pokazałem je Boffelowi. Podbiegliśmy do nich. Były otwarte i z lekkim skrzypnięciem otworzyły się. Naszym oczom ukazały się prowadzące w dół schody. Byliśmy w zamkowych podziemiach. Na ścianach paliły się pochodzie oświetlając drogę w dół. W kątach i na podłodze było mnóstwo pajęczyn.
Podążyliśmy więc w nieznane, cały czas mając oczy szeroko otwarte, świadomi niebezpieczeństwa, które mogło kryć się za każdym rogiem. Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. W końcu dotarliśmy do jakiejś sali. Były tam klatki, w których pozamykane były trolle. Obok stał duży stół, przy którym siedziało kilku ludzi w skórzanych zbrojach i z mieczami za pasem. Pili miód i głośno rozmawiali.
- Napędziliśmy im stracha. Trolle dobrze się spisały. Kto by pomyślał, że tak łatwo je oswoić. Głupie bestie.- zaśmiał się pierwszy, rzucając kawałek mięsa do klatki.
- Córkę jarla przyniosły bez skazy. Jak się je nauczy to i łagodne potrafią być. A jak rozkaże to krwiożercze i brutalne.- powiedział drugi.
- Nie można opisać słowami jakim pięknym uczuciem było poderżnięcie jej gardła i poczucie królewskiej krwi na rękach.- skomentował trzeci
- Głupia dziwka już nigdy nie napuści na nas swoich przydupasów. Niech i to będzie przestrogą dla innych bogatych, którzy gardzą takimi biedakami jak my. Ale potrafimy walczyć i stawić czoła tyranii jarla Borga. Niech obawia się kolejnego ataku. Tym razem każę trollom porwać jego.
Wszyscy krzyknęli radośnie i stuknęli drewnianymi kubkami, rozlewając nieco miodu po stole. Wzięli głębokie łyki i odstawili naczynia na stół z głośnym hukiem.
Boffel nie miał zamiaru czekać dłużej i ze złością w oczach strzelił do jedno z nich. Strzała poszybowała i trafiła bandytę prosto w czoło, posyłając go na tamten świat. Pozostali wstali prędko i zaczęli biec w naszą stronę. Boffel jednak zdążył już wystrzelić kolejny raz i trafił napastnika w tors, powalając na ziemię. Wyciągnąłem toporek i pobiegłem naprzeciw wrogom. Pierwszego ciąłem w szyję, przerywając aortę. Krew obficie trysnęła na ścianę, malując ją na czerwono. Drugi zablokował mój cios na nogę i kopnął mnie mocno w brzuch oddalając ja kilka kroków i zyskując czas na wyprowadzenie ciosu. Sparowałem jednak jego uderzenie i wykonałem kontratak na brzuch. Tym razem udało się i mój przeciwnik padł, krzycząc przy tym strasznie.
- Więc się wyjaśniło. Córka jarla nie żyje, a te bestie zostały oswojony przez bandytów.
Pokiwałem głową.
- Musimy je zabić. Zastrzel je.
Boffel nałożył na cięciwę trzy strzały i po kolei zabił wszystkie trolle strzałem w głowę. Ja natomiast zająłem się przeszukaniem pokoju. Nie znalazłem nic co mogłoby się przydać, jedynie kilka sztuk złota i pustą fiolkę, którą schowałem do kieszeni razem z pieniędzmi.
Wiedziałem, że trolle zostały zabite, mimo to jednak usłyszałem dźwięk naciąganej cięciwy za moimi plecami. Odwrócił się powoli. Boffel stał przede mną i celował w moją stronę. Ręce mu się lekko trzęsły. Mrużył oczy, aby nie chybić. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Wcześniej uratował mi życie, narażając swoje po to, żeby teraz mnie zabić?
- Co to ma znaczyć?
- Borg kazał mi cię zabić gdy wykonamy misję. Chce z powrotem swoje pieniądze, które wydał na twoje usługi.
Mogłem się tego spodziewać. To typowe dla takiego człowieka, jak Borg. Wydał na mnie sporo pieniędzy. Szkoda było mi zabijać Boffela, który ocalił moje życie, ale widocznie nie miałem wyboru. Zacząłem więc go zagadywać.
- Boffel, posłuchaj. Wiem, że twoim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów jarla, ale pomyśl ile on sprowadził krzywd na swoją wioskę i jej mieszkańców. Ilu ludzi umiera każdego dnia z głodu i chorób. Tak naprawdę jesteś dla niego niczym więcej jak psem na posyłki. Należysz do tego grona szczęściarzy, którzy mają pracę, dzięki której zarabiają na chleb. Lecz, czy wiesz ile prywatny strażnik jarla zarabia w krainach, z których ja pochodzę? Zarabia tyle, że stać go na własne gospodarstwo, ma kilkanaścioro dzieci, pije najlepsze wino i je najlepsze potrawy. Ty natomiast nic z tego nie masz. Jesteś codziennie wykorzystywany i brudzisz sobie ręce za Borga, a nic za to nie dostajesz. Jedynie tyle, żebyś żył i nie cierpiał głodu. Przynajmniej do czasu.
- Tak to u nas już jest. Pogodziłem się z tym już dawno temu. A teraz wybacz, ale muszę cię zabić, aby móc z czego żyć.
Po tych słowach natychmiast zdjąłem tarczę z pleców i samym jej brzegiem zablokowałem strzałę Boffela, który już dzierżył w dłoni miecz. Ja wyjąłem zza pasa toporek i popędziłem na przeciwnika z okrzykiem na ustach. Byłem wściekły. Uważałem, że należała mu się śmierć za to jak mnie oszukał. Zaatakowałem pierwszy, uderzając z góry na głowę. Zostałem zablokowany i uderzony rękojeścią miecza w nos. Otrząsnąłem się szybko i zasłoniłem przed kolejnym cięciem, które kierowane było w brzuch. Nie czkając długo ponownie zaatakowałem, tym razem w bok. Niestety Boffel odskoczył i pchnął ostrzem w ramię. Piekło niesamowicie. Krew sączyła się spod zbroi cieniutkim strumyczkiem. Wrzasnąłem i zamarkowałem uderzenie na głowę, po czym odepchnąłem przeciwnika tarczą. Uderzył o ścianę i upadł na podłogę. Podniósł się po krótkiej chwili, ale ja już byłem gotów do zadania kolejnego ciosu. Uderzyłem w rękę. Trafiłem perfekcyjnie. Ostrze przecięło włókna mięśniowe i kość, odrąbując ramię. Krew wypłynęła na ziemię tworząc gęstą kałużę. Dłoń nadal ściskał miecz. Boffel miał tylko tarczę. Pozostało dopełnić formalności. Uniosłem wysoko broń i zadałem cios w szyję, odrąbując przeciwnikowi głowę.
Cały we krwi wyszedłem z ruin. Na horyzoncie widać było Eldebarn, a kawałek za nią zamek. Począłem iść w tamtą stronę. Zemsta będzie słodka. Koniec z tyranią. Koniec z głodem. Koniec z Jarlem Borgiem.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kampania crowdfundingowa gry "Odbudowa Warszawy 1945-1980"
Fabryka Gier Historycznych jeszcze w marcu tego roku wystartuje z kampanią crowdfundingową gry „Odbudowa Warszawy 1945-1980". Dziś na stronie wydawnictwa pojawiła się oficjalna zapowiedź i potwierdzenie tej informacji. „Odbudowa Warszawy 1945-1980" to gra Piotra Grzymisławskiego i Łukasza Szopki – będzie to ich planszowy debiut. Jak najszybciej i najtrafniej opisać „Odbudowę"?