kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Fantastyka

wtorek, 30 styczeń 2018 11:46

Idiota skończony

Z antologiami opowiadań jest tak, że albo bardzo się je lubi, albo nie lubi się ich wcale. Zwolennicy tej drugiej opcji nie przepadają za gwałtownymi zmianami klimatu, fabuły, za krótką formą ogółem. A miłośnicy antologii? Sama do nich należę: uważam, że zbiory opowiadań, zwłaszcza różnych autorów, to świetna okazja, żeby zapoznać się ze stylem różnych pisarzy i wzbogacić swoją listę „do przeczytania” o książki konkretnego twórcy. Tego też oczekuję od antologii „Idiota skończony” – chcę poznać sposób pisania autorów, których dotąd nie miałam okazji czytać, ale także dobrze się bawić przy opowiadaniach tych, których twórczość już poznałam.

Pierwsze, co trzeba powiedzieć o tym zbiorze – ma intrygujący tytuł. Z blurba możemy się dowiedzieć, że nieprzypadkowy: historie ma łączyć głupota bohaterów. Jestem zdania, że błądzić to rzecz ludzka, a bohaterowie literaccy mają do tego takie samo prawo, jak realnie istniejący ludzie, toteż z chęcią zagłębię się w świat mniej lub bardziej fatalnych omyłek.

Fabryka Słów proponuje antologię tekstów dwunastu autorów, z których większość ma już niezły dorobek twórczy. W każdym razie – nie są to nazwiska przeciętnemu czytelnikowi fantastyki nieznane. Szkoda tylko, że w tej stawce są zaledwie dwie kobiety, ponieważ kobieca fantastyka w Polsce ma się dobrze i warto z tego skorzystać. Przystępuję do lektury z nadzieją, że chociaż płeć męska dominuje, to nie zdominuje mnie wyzierający z kart maczyzm.

Trudno pokrótce opowiedzieć o wszystkim, z czym spotka się czytelnik w „Idiocie skończonym”. Będzie trochę science fiction, nieco postapo, sporo urban fantasy i fantastyka trudna do sklasyfikowania. Jeżeli sięgniecie po tę pozycję, poznacie nietypowe skrzaty domowe, gniew młodej, uczuciowej wiedźmy, czy ponury los żołnierzy zmuszonych nieustannie walczyć o niepodległość. Zobaczycie przyszłość ponurą i... jeszcze bardziej ponurą? I trochę przeszłości. Dowiecie się też, jak twórczo wykorzystać spuściznę Cesarstwa Rzymskiego oraz jakich błędów żołnierzom się nie wybacza.

Jak w każdej antologii, poziom nie jest równy. Przeczytałam opowiadania zachwycające i opowiadania, których fabułę wkrótce zapomnę. Na pewno zachwyciła mnie twórczość żeńskiej części stawki. Otwierający zbiór tekst Anety Jadowskiej, od którego antologia zaczerpnęła swój tytuł, to urocza wariacja na temat funkcjonowania magii i czarownic we współczesnych realiach. Główna bohaterka popada w nieliche tarapaty z powodu swojego artystycznego talentu i zalotów młodego czarodzieja parającego się magią roślinną. Brak tu rzewnych, czy banalnych scen. Jadowska postawiła na humor i dynamiczną akcję. Wyszedł tekst, który skończył się zdecydowanie za szybko – chętnie przeczytałabym całą powieść z tymi bohaterami.

„Garażowy” Ewy Białołęckiej to także urban fantasy, tylko że związane ze słowiańską demonologią i wiarą w opiekuńcze duchy domów, obór, łaźni i innych miejsc, w których człowiek potrzebuje wykwalifikowanej pomocy magicznej. Folklorystyczny motyw został ograny w bardzo nieoczekiwany sposób, a Świeca vel Chopper na stałe wejdzie do grupy moich ulubionych postaci literackich. I zapewne nie tylko moich.

Podobał mi się też tekst Tomasza Kołodziejczaka "Zmierzch nad Weroną". Został oparty na bardzo interesującym, logicznym i niezbyt jeszcze w polskiej literaturze eksploatowanym pomyśle. Współczesna Europa zmuszona jest wrócić do czasów Cesarstwa Rzymskiego, ale już nie jako ośrodka potęgi, lecz własnej karykatury i swoistego parku rozrywki dla turystów nacji rządzącej. Co to za nacja? Przeczytajcie sami. Warto dla pomysłu, nawet jeśli fabularnie opowiadanie nieco kuleje.

Ciekawego pomysłu nie można też odmówić "Wyklętym" Michała Gołkowskiego oraz "Nocy na Dużej Ziemi" Bartka Biedrzyckiego. Nieprzypadkowo wspominam o tych tekstach razem – chociaż są pomysłowe i dobrze poprowadzone fabularnie, drażni mnie w nich – w różnym stopniu – ta sama rzecz. Zaznaczanie rosyjskości przez spolszczenie rosyjskich słów i konstrukcji, co wychodzi nieco karykaturalnie. Rusycyści niech nie czytają, cała reszta pewnie uzna tę stylizację za ciekawą.

Wspomnę też o "Głębi. Ciałaku" Marcina Podlewskiego. Science fiction to bodaj jedyny gatunek, którego autentycznie nie lubię – ale mimo że to opowiadanie było hard sf, zostało mi w głowie. Przypomina – w dobrym sensie! – radziecką science fiction lat sześćdziesiątych, ze sporą ilością technicznych detali, ale i zwrotem w stronę człowieka i tego, co to znaczy „być człowiekiem”. Jako niefanka gatunku mogę powiedzieć, że dla mnie to kawał dobrej roboty.

Pozostałe opowiadania z różnych względów nie zostaną na długo w mojej pamięci, ale może akurat wam się spodobają. Po tę antologię warto sięgnąć zwłaszcza po to, żeby poznać ciekawych i różnorodnych polskich autorów fantastyki. Polecam szczególnie osobom, które zarzekają się, że nie lubią tego, jak piszą Polacy – a nuż zmienicie zdanie?

Dział: Książki
sobota, 27 styczeń 2018 12:21

Zeszyt Wendy

Wendy Davies, 16-latka mieszkająca w Nowej Anglii, przeżywa tragedię rodzinną. Podczas podróży samochodem na skutek głupiego wybryku nastolatków rzucających kamieniami w przejeżdżające samochody, ulega wypadkowi. Auto, którym podróżowała wraz z całą rodziną wpada do wody. W dramatycznym momencie widzi swojego brata, który nawołuje ją, aby dołączyła do niego i innych Zagubionych Chłopców. W szpitalu Wendy dowiaduje się, że ciała Michasia nie odnaleziono, jej brat Janek, nie odzywa się, a nikt nie chce jej uwierzyć, że Michaś żyje, tylko odszedł w inne miejsce, a ona musi go sprowadzić z powrotem.

„Zeszyt Wendy” to dziennik emocjonalny nastolatki przechodzącej traumę po stracie bliskiej osoby. Przejmująca historia, która może dotknąć każdą rodzinę i każde dziecko. Świat Nibylandii przezierający przez rzeczywistość otaczającą Wendy, wdzierający się kolorowymi plamami w szarość i ponure oblicze świata, które pozostawił po sobie brat Wendy, pozwala jej na przetrwanie w chwili, kiedy umysł nie jest w stanie ogarnąć jeszcze straty. Zeszyt, który otrzymuje dziewczynka od swojej terapeutki, jest natomiast wentylem bezpieczeństwa w momencie, kiedy najbliżsi, z powodu odczuwania cierpienia, nie są w stanie zrozumieć i pomóc Wendy. „Project Wendy”, taki tytuł oryginalnie nosi komiks, jest pięknym komiksem o tym, że czasem ucieczka w krainę fantazji jest jedynym ratunkiem, a mechanizm ludzkiego umysłu potrzebuje tego eskapizmu, by odnaleźć się w emocjach, które przerastają często nas dorosłych, a co dopiero dojrzewających nastolatków. Opowiadanie graficzne, jakim jest dzieło obu pań, nie koncentruje się wyłącznie na problemie śmieci w rodzinie. W „Zeszycie Wendy” podejmowana jest również inna tematyka związana z problemami związanymi z okresem dojrzewania, jak akceptowanie przez grupy społeczne, kwestia narkotyków, relacje z dorosłymi, komunikacja z rodzeństwem i rówieśnikami, i wiele innych, choć są one marginalne, to jednak nie zostały pominięte.

”Zeszyt Wendy” jest komiksem przemyślanym jako całość, zarówno pod względem treści, jak i formy. Widać, że jest formą dojrzałą treściowo, a grafiki podkreślają, to co trzeba. Koncept wypływającego świata fantazji, postaci ze świata J. M. Barriego, za pomocą barwnych plam jest utrafiony w dziesiątkę. Kreska komiksu też jest przyjemna oku. Jedynie nie przypadł mi do gustu pomysł niedopracowania arkuszy dotyczących Nibylandii, domyślam się, że jest to zamierzony chwyt, mający podkreślić nierealność tego świata, ale wywarł on na mnie negatywne wrażenie niedbalstwa, tym bardziej, że wcześniejsze rysunki wywarły na mnie wielki urok. Jednak o zamierzeniach artystycznych się nie dyskutuje.

Komiks polecam każdemu, choć podejmuje smutną tematykę i nie każdy mement na jego przeczytanie jest właściwy. Najlepszą rekomendacją niech będzie fakt, że po jego otrzymaniu, pierwszą czytelniczką była moja jedenastoletnia córka, która, jak dotąd zaczytywała się w seriach komiksowych „Sisters”, czy „The Powerpuff Girls”, czyli lekkich i zabawnych, a ten połknęła w całości od razu i spodobał jej się. Podkreśliła, że jest to smutna historia, ale fajny komiks. Tak też, obie polecamy.

Poniżej przedstawione są w Galerii fragmenty plansz.

Dział: Komiksy
sobota, 27 styczeń 2018 10:35

Komornik 3. Kant

Nie należę specjalnie do fanatycznych wielbicieli postapo, choć nawet mam przygotowaną drogę ewakuacji na wypadek apokalipsy zombie, to zdecydowanie nie jest to gatunek, po który sięgam chętnie i często. Ale moi drodzy jest jeden wyjątek. Wydarzył się cud nad cudy i jest nim „Komornik” Gołkowskiego, którego pierwszy tom mnie - co tu owijać w bawełnę – zmiażdżył, drugi przeżuł i wypluł... a trzeci? Trzeci po prostu wyKantował. Przyznaję się, że pierwszą część Komornika przesłuchałam, drugą pożarłam, a trzeciej aż nie mogłam się doczekać. Sama wizja - jakże przerażająca - nieudana apokalipsa i szczątki ludzkości starającej sobie jakoś radzić. Mityczne stwory, krwiożerczy aniołowie... a to nie tak to miało być i nie tego wszyscy się spodziewaliśmy.

Apokalipsa przyszła, trwała i nie wyszła jak było to przepowiedziane i opisane. Niedobitki ludzkości nadal żyją na gruzach cywilizacji, a wśród nich krążą komornicy, którzy na polecenie Góry, po kolei wykańczają pojedyncze jednostki, aż do czasu, kiedy nie zostanie już nikt żywy - tyle w ramach wstępu. Znana z poprzedniego tomu Maryan porodziła, ale córkę - a to Mesjasz, który nie do końca spełniał warunki kontraktu i nie został zaakceptowany odGórnie. Sam ten fakt z powodu płci dziecka przeszedł jakoś bez echa, ale Ezekiel Siódmy, niczym biblijny Józef, próbuje znaleźć jakieś w miarę bezpieczne miejsce dla swoich dziewczyn. Sielanka jednak nie trwa długo, Zek jest tak naprawdę bez wyjścia i postanawia przyjąć propozycję, którą tak lekko odrzucił poprzednio... a potem to już się tylko dzieje i dzieje... i dzieje i dzieje. Bardzo mnie jednak zdziwiło to, że autor nie wykorzystał jakoś bardziej i pełniej wątku Maryan i Aurory. Te dwie postacie pojawiają się w tym tomie już bardzo marginalnie, jakby trochę zabrakło na nie pomysłu, albo po prostu miejsca. Bo i my i Zek nie możemy za to narzekać na nudę, bo nasz bohater przez praktycznie całą książkę pomyka z jednego końca mapy na drugi bez chwili wytchnienia. Trudno nawet zliczyć ilość sytuacji, z których ledwo ledwo wychodzi z życiem, a wszystko po to, by ludzie mogli na sam koniec w pięknym, ale co tu dużo ukrywać i bezsensownym, choć spektakularnym stylu postawić przysłowiową kropkę nad i. A co z tego wynika? Ja przyznam, że czuję pewien niedosyt i jestem rozżalona. W „Kancie” dzieje się wiele i chyba aż za wiele. Gdzieś zniknęła prześmiewczość i bluźnierczość, która tak zachwycała w poprzednich tomach na rzecz nieprzerwanej akcji, ucieczek, pościgów i „zabili go i uciekł”. Zek, typowy antybohater, gdzieś w tym całym biegu, stracił dla mnie swój zgorzkniały urok Brudnego Harrego, z postaci o jakże cudownie ironicznym poczuciu humoru z talentem do trafnych przemyśleń, zmienił się w takiego strusia pędziwiatra. Ewidentnie widać, że autor dotarł do miejsca, do którego zamierzał. Niestety już w połowie tomu uważny czytelnik będzie wiedział, dokąd go autor prowadzi i jaką drogą. Innymi słowy, tak proszę Państwa - zakończenie było mniej więcej takie jak się spodziewałam od samego początku.

Gdy “Komornik 1” ściskał za gardło, podnosił jakieś 50 cm od podłogi, i dawał dwa szybkie... ... To trójka jest takimi Szybkimi Wściekłymi 6. Niby wszystko ok, ale tego czaru i magii już brak. Trzeba jednak przyznać, że zakończenie trzyma fason i jednak jako finisz całej historii wpisuje się w konwencję. Jeśli przeczytaliście tomy pierwszy i drugi to na pewno i tak sięgniecie po trójkę i namawiać Was do tego nie muszę.

Dział: Książki
środa, 24 styczeń 2018 19:16

Złotowidząca. Schronienie

Leah dała odetchnąć swoim czytelnikom tylko na chwilę, powracając po krótkiej przerwie w drugim tomie świetnie przyjętej, bestsellerowej już serii Złotowidząca. Czy dar wykrywania złota będzie dla bohaterki zbawienny czy może stanie się przekleństwem... ?

Akcja powieści toczy się w latach kalifornijskiej gorączki złota, gdzie "Dziki Zachód" nachodziła fala imigrantów, szukających za wszelką cenę stałego bytu dla rodziny i możliwości zarobku, przede wszystkim poprzez interesy handlu złotem i jego wydobyciem. W centrum znajduje się młoda dziewczyna, która niedawno w bestialski sposób straciła swoich najbliższych. Jej jedyny krewny to podstępny, czarny charakter, który wie o darze dziewczyny i pragnie go posiąść. Młoda Lee musi uporać się z licznymi problemami w nowym miejscu — Kalifornii. Wprawdzie dar złotowidzenia znacznie ułatwia jej drogę, ale musi liczyć się z faktem, że jego ujawnienie może skończyć się tragicznie dla niej i jej nowych przyjaciół.

Drugi tom zdecydowanie przewyższa poprzedni. Przede wszystkim mamy tutaj więcej akcji, dynamiki i rozwoju wydarzeń. Wątki, które zostały sprawnie rozpoczęte w Ucieczce, powoli nabierają tempa tworząc bardziej przejrzystą i pełną całość. Realia zeszłowiecznej gorączki złota, cały świat i bohaterowie trzymają świetny poziom literacki, chcę przez to powiedzieć, że autorka wlała w swoje dzieło mnóstwo wiedzy historycznej, co owocuje nam niezwykle realnym odzwierciedleniem tamtejszych czasów. W dodatku sama postać Leah także ulega metamorfozie i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dziewczyna zdecydowanie dojrzewa, zostaje postawiona przed nowymi wyzwaniami które kształtują jej osobowość i pozwalają na nabranie odpowiedzialności swoich czynów. Chodzi przede wszystkim o odpowiedź na pytanie, co w życiu jest ważniejsze: złoto czy ludzka dobroć.

Złotowidząca. Schronienie to książka bardzo ciekawa, wciągająca i napisana w sposób całkiem poprawny. Jest to intrygująca opowieść o wartości człowieka w czasach, gdy pieniądze i złoto grały pierwszy skrzypce. Polecam zwłaszcza młodszym czytelnikom!

Dział: Książki
piątek, 19 styczeń 2018 14:00

Beren i Lúthien

Każdy miłośnik książek ze szczególnym pietyzmem traktuje TEGO JEDYNEGO... pisarza, który otworzył przed nim świat literatury, który nauczył go cenić powieści. Dla mnie był to Tolkien. „Hobbit” nieodwracalnie zaraził mnie miłością do fantastyki, a „Władca pierścieni” jedynie to uczucie przypieczętował. Do teraz gdy pomyślę o Śródziemiu, w oku kręci mi się łezka. Dlatego, gdy tylko zobaczyłam, że wydawnictwo Prószyński wydaje powieści mojego mistrza, z radością zgłosiłam się na „Beren i Lúthien”. Jak wypadło to spotkanie po latach?

Na początku chyba warto zauważyć, że „Beren i Lúthien” to tytuł z kategorii zaginionych opowieści. Znalezionych i złożonych po latach przez syna autora, a przez to również wydanych pierwszy raz długo po śmierci Tolkiena. Zanim więc przejdziemy do samej historii, czeka nas spora porcja informacji zarówno o samym mistrzu, jak i wykreowanym przez niego świecie. Tak, jest to tytuł, który zachwyci maniaków Tolkiena, ale... nie tylko.

Sama historia to opowieść o miłości śmiertelnego człowieka Berena do pięknej elfki Lúthien. Gdy młodzieniec wyznaje swoje uczucie, zostaje wyśmiany przez jej ojca. Władca elfów nie tylko odsyła go z kwitkiem, ale też próbuje ośmieszyć i stawia przed nim niewykonalne zadanie. Obiecuje rękę swojej córki, gdy Beren przyniesie mu Silmaril Melkora. Młodzieniec podejmuje się tej niemal samobójczej misji i... To już musicie dowiedzieć się sami.

Miłośnicy Tolkiena będą zachwyceniu. To bowiem dalej stara, dobra fantastyka, oparta na pokaźnych opisach i legendarnych przygodach pełnych magii, potworów i historii. Czytając ją, można zatracić się w wykreowanej rzeczywistości i wczuć w klimat dawnych opowieści. Takie bowiem wrażenie wywarła na mnie fabuła. Jakbym czytała legendę, poznawała stare dzieje. Sam Beren... inteligencją nie powala. Chociaż on jest przyczyną wszystkich wydarzeń, ostatecznie to Lúthien jest postacią, która działa z głową. Ale... reszta bohaterów również zwraca uwagę ciekawą kreacją. I nie powiem nic więcej, żeby nie psuć radości z odkrywania nowej historii.

W książce bardzo ważne jest to, że jest to opowieść złożona z wielu zapisów. Dlatego otrzymujemy nie jedną, a kilka jej wersji. To co, syn Tolkiena znalazł, połączył ze sobą i wydał jako jedno, stanowi efekt pracy nad wieloma porozrzucanymi tekstami. Właśnie dlatego po pierwszej opowieści, możemy też zapoznać się z poematem oraz innymi wzmiankami. W poznaniu całości pomocne są też wprowadzenia, które tłumaczą nam zwięźle, co zmieniła dana wersja, z czego autor zrezygnował, a co zmodyfikował. Dzięki temu możemy w wyjątkowy sposób poznać historię, która we „Władcy pierścieni” została wspomniana, a w „Silmarillionie” opisana. Tym razem mamy w pełni samodzielne dzieło, stanowiące drobiazgową analizę tej ważnej dla autora opowieści (imiona jej bohaterów zostały wygrawerowane na nagrobku autora i jego małżonki). Warto też zwrócić uwagę na piękne wydanie. Zachwyca nie tylko ładna okładka, ale też malownicze ilustracje umieszczone w środku.

„Beren i Lúthien” to bardzo ciekawa pozycja. Klasyczna fantastyka oraz ponadczasowy wątek miłosny sprawiają, że tytuł ten przypadnie do gustu nie tylko fanom Tolkiena, ale też wszystkim miłośnikom dobrej literatury. Polecam, bo warto!

Dział: Książki
czwartek, 11 styczeń 2018 11:21

Złotowidząca. Ucieczka

Wyobraź sobie, że masz szósty zmysł. Że całym swoim ciałem czujesz, kiedy wokół Ciebie, tuż pod powierzchnią ziemi znajduje się jeden z najcenniejszych kruszców — złoto. Dar czy przekleństwo? Na to pytanie codziennie odpowiada sobie bohaterka najnowszej serii Rae Carson pt. Złotowidząca.

Lee Westfall ma silną, kochającą rodzinę. Ma dom i wiernego rumaka. Ma także najlepszego przyjaciela, którzy być może będzie być kimś ważniejszym. Lee ma także tajemnicę. Wyczuwa złoto w otaczającym ją świecie. Nawet żyły znajdujące się głęboko w ziemi, małe bryłki w strumieniu oraz złoty pył pod jej paznokciami. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, jak potężnym i niebezpiecznym darem została obdarzona. Wie, że w każdej chwili ktoś może go odkryć... Jej świat zmienia się o 180 stopni kiedy okazuje się, że ktoś bestialsko zabił jej rodziców. Wszystko wskazuje na to, że za tym nikczemnym czynem stoi członek jej dalszej rodziny. Dziewczyna postanawia uciec z rodzinnego miasta, by zapomnieć o bólu, wspomnieniach, zaczynając na wszystko od nowa i odnaleźć dawnego przyjaciela. Jako cel podróży upatruje Kalifornię - rozkwitającą dopiero co za sprawą "złotych" inwestycji. Lee zmienia swój wygląd i ukrywając się pod fałszywą tożsamością wyrusza w niebezpieczną drogę.

Na początku trzeba powiedzieć, że Rae Carson nie bez powodu znajduje się na listach światowych bestsellerów. Generalnie w trakcie swojej dość długiej przygody z fantastyką niejednokrotnie miałem do czynienia z powieściami stricte młodzieżowymi. Autorka Złotowidzącej rzuca absolutnie nowe światło na ten, często dość niedoceniany, nurt literatury. Przede wszystkim dlatego, że łączy podstawowe cechy powieści dla młodzieży: rozterki nastolatków, ich miłosne przygody, problemy bardzo przyziemne, wynikające z okresu buntu i dojrzewania, z bardzo ciekawą epoką historyczną, w której młodzież nie miała zbyt łatwego życia, nie ze względu na ich problemy wkraczania w dorosłość, ale na sytuacje ekonomiczną i trudy codziennego życia.

Powieść Rae Carson jest oryginalna i z pewnością wyróżnia się na tle gatunku. Jak już wspominałem powyżej, jej głównym atutem jest tło wydarzeń, w którym to autorka prócz głównej fabuły bardzo fajnie nakreśla problemy epoki, takie jak ciągle jeszcze aktualne niewolnictwo, obraz kobiety i rodzący się feminizm, czy chociażby rasizm. Autorka ciekawie kontrastuje ludzką dobroć z podstępem i wszechobecną gorączką wzbogacania się za wszelką cenę. Wszystkie te wątki są gdzieś pobocznym tematem, krążącym wokół głównej fabuły bohaterów, jednak są bardzo sprawnie wpisane w ich codzienność, przez co powieść staje się barwna i intrygująca, mimo dość wolno prowadzonej akcji, bo trzeba powiedzieć, że Ucieczka jest w znacznej większości powieścią drogi.

Książka napisana jest w niezwykle ciekawy i bogaty językowo sposób. Rae Carson doskonale oprowadza czytelnika po świecie naszej bohaterki, a pierwszoosobowa narracja zdecydowanie nadaje całości większej kolorystyki i daje wyraźniejszy wydźwięk uczuciom, jakie dręczą Lee. Uniwersum dzikiego zachodu naprawdę wykreowane jest w sposób niezwykle ciekawy, często istnie westernowy. Świadczy to o sporej pracy i reserachu odnośnie historycznej rzeczywistości Kalifornii. Język powieści jest łatwy w odbiorze, dość przyjemny i pozwalający na szybkie przebrnięcie przez całość. Złotowidząca to ciekawa pozycja, nie tylko dla młodzieży. Mimo, że widnieje pod szyldem fantastyki, nie znajdziemy jej tam zbyt wiele, prócz dość oczywistej umiejętności głównej bohaterki. Jest to dość smutnawa opowieść o trudach codziennego życia, o ludzkiej chciwości i bezkompromisowości, ale także o nadziei, przyjaźni i dobroci. Naprawdę polecam każdemu, kto szuka lekkiej i przyjemnej lektury na zimowe wieczory. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na trzeci tom! Polecam.

Dział: Książki
czwartek, 04 styczeń 2018 19:43

Natarcie

Gdy w 2016 roku Fabryka Słów rozpoczęła wydawanie serii Frontlines, zupełnie nieznanego autora Marko Kloosa, obawiałam się, że na polu space opery i fantastyki militarnej generalnie nie można nic nowego za bardzo osiągnąć. Polski rynek przecież już był pełen książek takich wielkich nazwisk jak Weber, Heinlein, Haldeman, Scalzi, a przecież były też pomniejsze jak Currie, Campbell, Douglas, czy Nagata. Jednak to właśnie ten cykl pochłaniam z wielką przyjemnością i to ten pisarz ma wielki dar utrzymywania czytelnika przy sobie.

Jeśli czytaliście „Ewakuację”, drugi tom cyklu, to doznaliście nieprzyjemnego doświadczenia, jakim jest wredne zawieszenie fabuły przez autora w momencie, w którym chciałoby się natychmiast sięgnąć po następny tom. Ludzkość, a przynajmniej ta jej cząstka, która została wraz z Andrew Graysonem, na Nowym Svalbardzie, w systemie Fomalhaut, dowiedziała się, że Dryblasy, czyli agresywny i mocno ekspansywny gatunek, przedostał się do Układu Słonecznego. Nikt nie wie, co się dzieje z Ziemią, poza tym, że zapewne nikomu dużo czasu nie zostało, ani ludziom na Nowym Svalbardzie, którzy umrą z głodu, jeśli będą musieli wyżywić nadprogramową ilość przybyłej armii, ani ludzkości, jeśli resztki sił zbrojnych szybko nie przedostaną się do rodzimego układu i nie wesprą swoich w walce o utrzymanie macierzystej planety. Nic jednak u Marko Kloosa nie jest takie proste, a przecież jest jeszcze Andrew Grayson, który, gdzie się pojawi jest w epicentrum wszelakiego.... zamętu, delikatnie mówiąc.

Sięgając po „Natarcie” byłam przekonana o tym, o czym będzie ten tom. Chyba nadal zbyt sztampowo traktując Marko Kloosa, pomyliłam się. A tom trzeci, choć jest tomem przejściowym i lekko wydłuża cały cykl, to w ogóle, ale to w ogóle, nie daje tego odczuć czytelnikowi, że musi pozamykać kilka wątków, aby móc, zapewne w następnym tomie, pójść dalej z fabułą. Zdecydowanie należy docenić talent pisarza, który potrafi nie wydłużać niepotrzebnie fabuły, tworzyć każdorazowo oryginalnie nową koncepcję dla każdego tomu i prowadzić narrację tak, że czytelnik nie ma, ale to wcale, ochoty odrywać się od lektury. Jakby nie patrząc autor bazuje na bardzo sztampowych elementach: źli kosmici atakują Ziemię, trzeba ją obronić, a całą narrację skupia wokół głównego bohatera, który dzięki łutowi szczęścia zawsze wychodzi z opresji, ale żeby nie wychodził na supermena, najlepiej, aby miał zwykłe cechy, czyli dobrych przyjaciół, dylematy moralne, dobrą kobietę, a i niech od czasu do czasu lubi się napić. Niby bardzo prosta recepta, którą wielu próbuje wykorzystać, ale jednak niewielu umie tak, jak Marko Kloos tchnąć w ten pomysł naprawdę żywą i ciekawą duszę. Nic jednak samo nie przychodzi, w Podziękowaniach „skromny padawan” dziękuje za cenne uwagi i pomoc właśnie wyżej wymienionemu Johnowi Scalzi'emu i Elizabeth Bear, co oznacza, że pisarz, wie, od kogo należy się uczyć.

Szczerze polecam cały cykl Frontlines i z niecierpliwością będę oczekiwała tomu czwartego „Chains of Command”.

Dział: Książki
piątek, 29 grudzień 2017 22:04

Daleka droga do małej, gniewnej planety

Becky Chambers w „Podziękowaniach” napisała: „Miałam dwumiesięczną przerwę między płatnymi występami i zaczęło się wydawać, że skończenie książki i utrzymanie dachu nad głową wzajemnie się wykluczają. Miałam dwie możliwości: odłożyć książkę na bok i wykorzystać ten czas na szukanie pracy albo znaleźć sposób na utrzymanie książki (i siebie). Wybrałam możliwość B i zwróciłam się do Kickstartera.” Dzięki Bogu za plany B, za kreatywnych ludzi, którzy stworzyli Kickstartera, autorce, że się nie poddała i pięćdziesięciu trzem fundatorom, którzy ją wsparli. Gdyby „Daleko droga do małej, gniewnej planety” nie wypłynęła na szeroki przestwór oceanu na skrzydłach społecznego wsparcia, to wielkie rzesze fanów piekielnie zawadiackiej space opery utraciłoby kawałek rewelacyjnej, pełnej lekkiego humoru powieści.

A o czym jest ta piekielnie zawadiacka space opera? Jak tytuł dobitnie i jednoznacznie sugeruje... o dalekiej drodze do małej, gniewnej planety. Ale może zacznę od początku. Akcja powieści rozpoczyna się, gdy na statek zajmujący się budową korytarzy międzyprzestrzennych, przybywa nowy członek załogi, Rosmary Harper, która ma się zająć bardzo odpowiedzialną pracą, a mianowicie uporządkowaniem dokumentacji oraz wsparciem administracyjnym jednostki. Kapitan, Ashby, właściciel statku, w niedługim czasie uzyskuje lukratywne zadanie zbudowania tunelu łączącego Przestrzeń Centralną Wspólnoty Galaktycznej z Hedrą Ka, stołeczną planetą terytorium toremich Ka. Zadanie lukratywne, ponieważ tunel ma przypieczętować nowo nawiązaną współpracę z Toremi. Jak to jednak bywa z lukratywnymi zleceniami, mają one czasem haczyki, czasem nawet haki, a ten tutaj tkwi w tym, że Hedra Ka, jest właśnie tą małą, gniewną planetą. A podczas długiej drogi do celu załogę „Wędrowca”, spotka naprawdę wiele przygód.

Lektura powieści Becky Chambers jest po prostu czystą przyjemnością, z wielkim entuzjazmem towarzyszy się załodze „Wędrowca” w jej podróży, bo w tej książce nie cel, lecz podróż jest najważniejsza. I mogłabym takim pięknym zdaniem po prostu zakończyć swoją recenzję. Ale jak tu miałabym nie wspomnieć o krwi i duszy całej tej książki, czyli o załodze „Wędrowca”, która swoją różnorodnością i lekkością bytów po prostu uskrzydla czytelnika i wynosi na wyżyny lepszego humoru; o świrniętej Kizzy, mechtechu, która zawiesza zasłony w meduzy w kajutach i ma wystrzałowych tatków, Jenksie, drugim mechtechu, który nie grzeszy wzrostem, za to miłości ma w sobie tyle, że aż przelał ją na SI, Andrissce Sissix, napisałabym, że jaszczurkowatej członkini zespołu, gdyby nie było to gatunkistowskie, więc powiem, że najbardziej fizycznie otwartej na uczucia osobie na pokładzie, a fachowo zajmującej się pilotażem, oczywiście jest jeszcze doktor Kucharz, należący do wymierającego gatunku, algelolog Corbin, bardzo ciekawy typ, choć jeszcze bardziej zrzędliwy, a i jeszcze jest sianacki duet Ohan, nawigator, rozkosznie kudłaty,niestety nie do głaskania. Czym byłby jednak statek bez kapitana Ashby'ego, zakochany beznadziejnie w przedstawicielce najpiękniejszego gatunku galaktyki, Aeulonce Pei, i SI Lovey. Zespół marzeń na klekoczącym statku przebijającym się w kierunku najbardziej agresywnej cywilizacji, jaką znała galaktyka. Ale jazda.

Generalnie z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach, z TĄ chcielibyście zamieszkać!

Dział: Książki
piątek, 29 grudzień 2017 10:13

Ręka Umarlaka

Seria Dzikie Karty zaczęła kształtować się w latach 80. Wybitni autorzy, którzy zarówno wtedy jak i teraz stanowili filar literatury, głównie fantastycznej, zaczęli łączyć siły, by wydać na światło dzienne cykl znakomitych historii, które do dzisiaj zachwycają czytelników w kolejnych już, nowych wydaniach. Zapraszam zatem to lektury tomu numer 7 - Ręki Umarlaka.

Książki z serii przedstawiają nasz świat w nieco alternatywnej wersji. II wojna światowa nie przebiegła do końca tak, jak znamy ją z podręczników historii. Okazuje się, że pewien tajemniczy wirus zaatakował naszą planetę, tworząc mutacje wśród wybranych ludzi. I właśnie w ten sposób narodzili się bohaterowie, którzy posiadają nadprzyrodzone moce fizyczne czy umysłowe. Niektórzy nazwani zostali asami, inni dżokerami - wszystko ze względu na podział swoich sił. Oczywiście nie każdy swoje zdolności wykorzystuje w obronie dobra, a wręcz przeciwnie... Z czym zmierzymy się zatem w tomie numer 7?

Poczwarkę, kobietę o przezroczystej jak szkło skórze, będącą królową dżokerskiego półświatka, brutalnie zamordowano w jej popularnym lokalu, Kryształowym Pałacu, odwiedzanym przez wiele sław świata dzikich kart.. Jej zabójcy poszukują dwaj mężczyźni: Jay Ackroyd, pracujący jako prywatny detektyw as, który znalazł jej zmasakrowane ciało, oraz samozwańczy stróż sprawiedliwości i dawny kochanek zamordowanej, Yeoman, którego ktoś próbuje wrobić w tę zbrodnię. Ich poszukiwania przeradzają się w koszmarną odyseję pełną przemocy i politycznych intryg, która na zawsze zmieni los dżokerów i asów na całym świecie.

Cały cykl przedstawia jeden spójny, alternatywny świat. Historie tam przedstawione nie są jednak ze sobą powiązane na tyle ściśle, żeby czytać serię chronologicznie, aczkolwiek jak najbardziej zachęcam to czytania książek właśnie w prawowitej kolejności. Na kartach powieści znajdziemy bohaterów, którzy pojawiali się już w poprzednich tomach, więc fajnie byłoby mieć chociaż jakąś podstawę, aby czuć się swojsko wśród ich losów. Ręka Umarlaka zachwyca przede wszystkim intrygującą fabułą. Od pierwszej do ostatniej strony mamy do czynienia z niesamowicie wartką akcją, co jest wizytówką literatury urban fantasy. Na kartach powieści dzieje się naprawdę wiele, przeskakujemy z wątku na wątek poznając po drodze mnóstwo postaci, co absolutnie daje niesamowitą frajdę czytelnikowi. To, co zasługuje na uznanie, to także klimat brudnego, ponurego amerykańskiego miasta. Autorzy idealnie oddają mroczną atmosferę, w której działa nasz lubiany prywatny detektyw w duecie z samozwańczym stróżem sprawiedliwości. Wszystko to okraszone politycznymi intrygami, mnóstwem fantastyki i dobrego, solidnego kryminału!

Nie pozostaje mi nic innego jak gorąco polecić książkę każdemu, bo to pozycja naprawdę warta przeczytania. Zresztą, nie tylko Ręka Umarlaka, ale rzecz jasna cały cykl Dzikie Karty zasługuje na słowa uznania. Polecam!

Dział: Książki
środa, 20 grudzień 2017 14:03

To, co najlepsze. Tom 1

Od Prószyński i S-ka w lutym otrzymamy pierwszy tom z kolekcji dzieł Harlana Ellisona.

Harlan Ellison - kontrowersyjny geniusz światowej literatury, prowokator nieustannie testujący granice wyobraźni. Obsypany nagrodami, zaliczony w poczet wielkich mistrzów SF i horroru. Jego twórczość była inspiracją m.in. dla Neila Gaimana, Dana Simmonsa, Jamesa Camerona i rodzeństwa Wachowskich. "To, co najlepsze" to dwutomowa kolekcja, po raz pierwszy ukazująca polskim czytelnikom bogactwo i różnorodność dorobku tego niezwykłego pisarza i scenarzysty. Drugi tom ukaże się jesienią 2018.

Dział: Książki