grudzień 14, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Echo

poniedziałek, 29 wrzesień 2014 11:55

Łukasz Orbitowski - Przechera nie żyje

Siedzę w kinie. Fotel ma wbudowaną funkcję masażu, fajnie nawet, coś żywego, dłonie kobiety albo robak. Gdy odchylam głowę, to takie uczucie mnie chwyta, że wszystko będzie dobrze i wydaje mi się nawet, że nic się nie wydarzyło i ci ludzie nie poumierali.

Kino ma więcej prawdy niż życie. Za nikim nie płaczę, nikim tak się nie przejmę jak filmowym bohaterem. Cud? Tak jak człowiek nie jest sumą kości i stali, tak facet z ekranu nie rozkłada się na zera i jedynki, nie. Jestem w kinie bo szukam prawdy. Prostuję nogi. Leci film. Bohaterowie krążą w koło i czuję się jak mistrz szachowy, który zszedł na szachownicę.

***

Zaczynamy. Dwa tygodnie temu. Studiowałem sobie i nawet miałem własny pokój. Nie macie pojęcia ile to dla mnie znaczyło. Szarańcza z roku mogła sobie budować zakładki na oczy, fiuty jak rury od odkurzacza i takie tam cuda niebieskie. A ja takiego, bo mam pokój, prawdziwy, dwa na półtora z łóżkiem, a wy, pieseczki, leżcie sobie po siedmiu w jednej budzie. Powiem jeszcze, że pokój miałem z dala od syfu, co się porobił pod tą pieprzoną piramidą. Mogłem zaprosić dziewczynę, albo siedzieć sobie na kompie i nikt nie stał mi za plecami.

Miałem dziewczynę ale już jej nie mam. Maiko. Pochodziła z Tokio, jak ja. Poznaliśmy się na uczelni. Zaraz mi się spodobała. Miała złagodzoną linie brwi, zielone oczy, włosy i wyobraźcie sobie, sutki też miała zrobione na zielono. Lubiliśmy się pieprzyć w tych droższych pokojach na godziny, gdzie wszędzie mają ekrany, zupełnie jak w świątyni. Pościel, materac na łóżku są przeźroczyste, świetne, od dołu też nadają obraz. Było nam zielono.

Spotykałem się z Maiko trzy razy w tygodniu. Pasowaliśmy do siebie. Lubiła tańczyć do rana, szczególnie na ulicy, aż stawała się niebieska od żył pulsujących pod skórą. Nie znosiła rutyny, wszędzie gdzieś gnała no a najbardziej kochała zmianę. Na pierwszą rocznicę zrobiliśmy sobie nowe oczy.

Planowaliśmy nawet dzieci.

***

Maiko nie podzielała mojej miłości do kina. Uważała, że patrzenie w ruchomy obraz, samemu pozostając w bezruchu jest bez sensu i powinno być na odwrót. Do kina chodziłem samotnie. Czasem wymykałem się z zajęć, ale najbardziej lubiłem seanse nocne, te, co zaczynają się i o drugiej w nocy. Niewielu przychodzi. Czasem miałem kino tylko dla siebie.

Często dostawałem zaproszenia, propozycje upustów, informacje o pokazach przedpremierowych. Normalne, każdy dobry klient tak ma. Lubiłem czuć się wyróżniony. Dwa tygodnie temu też przyszło zaproszenie i to zwykłą pocztą. Myślałem, że koperty i inne bzdury to klimat dla ramoli a tu proszę. Gruby, niebieski papier, w środku zaproszenie na błękitnym plastyku. Poczułem się, jakby latający spodek wylądował mi na parapecie.

Ktoś musiał nieźle się napocić, bo zaproszenie było imienne. Nawet maile z reguły przychodzą anonimowo. Pogładziłem wypukłe litery. Dwujęzyczne, jak to dzisiaj. Z tyłu, opis filmu, sugerujący nowomodny technohorror, zrealizowany w trzech czwartych na komputerze, pełen okropieństw i dosłowności. Tytuł był niczym kropka nad i: „Przechera nie żyje".

Najczęściej idę na film w ciemno. Nie szukam opinii na sieci, nie wypytuję znajomych. Czasopisma filmowe śmierdzą. Pomyślałem, że warto wiedzieć, kto i kim jest przechera Tymczasem nic. W Internecie film nie istniał, a raczej – nie mogłem się doń dokopać. Natrafiłem na przedziwne strony świrów od samobójstw, tych samych, co wysadzają się w metrach, McDonaldach, w najlepszym razie skaczą z wieżowca z dzieckiem na ręku. Pomyślałem, że film okaże się propagandówką tej grupy. Niedorzeczne – ci kolesie w ostatnich chwilach życia robili lepszy show niż Mel Gibson do kupy z Ridleyem Scottem.

Słyszałem o niezależnych produkcjach przeznaczonych na kilka zamkniętych pokazów. Puszczano fragmenty live reportage, tak brutalnych, że nie trafiły nawet do edycji na płycie, albo dziwaczne pornosy, podczas których partnerzy okaleczali się wzajemnie. Część jeszcze była typowym religijnym gównem. Od trzech lat z kawałkiem każdy dureń zasuwa do Tokio z drugiego końca świata, chwalić swego pieprzniętego Boga. „Przechera nie żyje" wpisywało się w tę poetykę.

Jak echo takich filmów, brzmiały dziwaczne pogłoski o specjalnych seansach, podczas których zmarli schodzili z ekranu by polować na żywych. Najbardziej znana opowieść mówiła o grupie ludzi na ekskluzywnym seansie w Górnym Tokio. Trzydzieści osób zastano siedzących nieruchomo w fotelach. Byli siwi i posrani – dosłownie. Żaden już nie powiedział ani słowa. Podobno zawieźli ich w specjalne miejsce. Cóż, bardzo odległe i bardzo specjalne, bo nikt już ich na mieście nie widział.

Świetnie, pomyślałem, idąc na seans. Najpewniej porwie mnie Czarny Lud.

***

Czarny Lud mnie nie zjadł i nie czuję się źle.

Seans miał miejsce w niewielkim kinie osiem przecznic ode mnie. Olałem metro. Od nocnego seansu lepszy jest tylko spacer na seans. Wziąłem trochę Kataraxu i patrzyłem na świat przez gigantyczną lupę. W nocy maj i wiosna, kolory stają się wyraźne aż łaskoczą. Szedłem pchany wiatrem, sunąłem po szklanej tafli bruku; Przechodnie zdawali się tańczyć, czułem ich ciepły rytm. Wszędzie pełno prostytutek i wszystkie są piękne: niektóre mają ogromne buty na różowym koturnie, spódniczki z rozcięciem w kroku, piersi kręcone od cyrkla, twarze zrobione z ust. Widziałem dziewczynę w obcisłej koszulce z dwoma otworami na sutki wielkości talerzyka pod herbatę. Miała tyle kolczyków, że sprawiała wrażenie utkanej ze srebra.

Ludzie mnie zaczepiali. Faceci chcieli cos sprzedać, dziewczyny myślały, że wezmę je do siebie. Obok, dwóch gości biło trzeciego: jeden odgiął nieprzytomnemu głowę do tyłu, drugi kopnął, tak, że szczęka zawisła niczym zdezelowany gadżet. Trafne porównanie. Faceci uklękli, jeden wydobył szczypce, wbił w galaretowatą ranę. Szarpnął raz i drugi. Mały, błyszczący przedmiot. Uciekli. Ranny gość próbował obrócić się na plecy. Ludzie rozstąpili się, jakby niósł chorobę. Poszedłem dalej. Maiko twierdziła, że kiedyś tu zginę.

***

Kino mieściło się na ostatnim piętrze knajpy. Przegapiłem moment, w którym byle speluna rozrosła się na dziesięć pięter. Winda nabita i śmierdzi. Poszedłem schodami i śmiesznie było, bo pijacy siedzący na stopniach wstawali na mój widok. Zerkałem do lokali na piętrach. Im wyżej, tym głośniej, a wszyscy pili na baczność, jakby w strachu, że zaraz pojawi się wojsko i będzie trzeba musztrować z kieliszkiem.

Godzina druga trzydzieści w nocy. Przed wejściem do kina kilkanaście osób. Większość młodsza ode mnie. Trzech szkrabów po kilkanaście lat. Kucali w rogu pomieszczenia. Jeden miał mięśnie wytatuowane na przedramieniu. Drugi uszy w kształcie gwiazdy, trzeci spał z głową w dłoniach. Kark grzał mu wytatuowany język ognia. Był też starszy facet w czarnej marynarce, z guzowatym garbem i półdługimi kosmykami włosów, które sprawiały wrażenie niezdarne doklejonych do pokrytej brązowymi plamami czaszki. Okulary miał tak grube, że mógłby, w słońcu, zapalić nimi szluga.

Za piętnaście trzecia drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Przyłożyłem nadgarstek do czytnika, czytnik zabłyszczał. Uboższy o dwieście jenów wszedłem do środka. Pamiętam jeszcze stare kina półokrągłym ekranem i śmiesznym nagłośnieniem – czułem muzykę nawet w brzuchu. Nie wierzę, że chciałem za to płacić. Usiadłem w rogu sali. Zgasły światła, a potem błysk. Cybernetyczna supernowa. Otoczyły mnie napisy, chwila ciemności. Byłem w małym pokoju, a ściany stały się tak wyraźne, że mogłem ich dotknąć.

***

No dobrze, więc powiem, co zobaczyłem i cześć. Najpierw okazało się, że pokój z pierwszej sceny to mój pokój. Nawet okno miałem nastawione na złocistą jesień, liście wirowały na leniwym wietrze. Zobaczyłem też siebie, siedzącego przy biurku w hełmie na głowie i z ręką w spodniach. Nie przypuszczałem, że tak idiotycznie wyglądam. Cięcie.

Film leci dalej. Idziemy z Maiko przez ulice Tokio. Śmiejemy się i żartujemy. Zatrzymuję się przy automacie, kupuję dwie puszki coli. Maiko zostaje z tyłu, widzę wyraźnie, że jej twarz tężeje, uśmiech wdaje się być przyspawany, oczy zwężają się i już nie są zielone ale czarne. Spoglądają na mnie dwie kadzie smoły. Odwracam się z colą, Maiko bierze ode mnie puszkę i znów jest tą dziewczyną, którą znałem. Idziemy dalej, ale jej cień nie jest już jej cieniem. To drapieżny kształt z nożem i miliardem kłów. Trzask.

Znów siedzę w pokoju. Maiko odciąga mnie od komputera, zdejmuje mi ubranie i sama staje naga. Wschodzi na mnie, zaczyna się kołysać. Jej drobne plecy nabrzmiewają i widzę dłonie o pazurach jaszczurki, pełzające pod skórą. Wędrują w dół. Przez moment, między łopatkami miga twarz bez ust, z jamą zamiast nosa i jaskiniami oczu. Maiko przytula się do mnie. Jesteśmy spoceni. Śpimy i demon też śpi. Cięcie.

Leżę w pokoju, jest ranek. Maiko patrzy na jesień w oknie. To idiotyczne, myślę, okno to tylko ożywiony obraz; za ścianą mam drugi pokój. Dziewczyna stoi nieruchomo i widzę, że jej ręce sięgają za kolana. Palce przypominają nożyczki i są czarne od krwi. Odwracam się w fotelu by dostrzec samego siebie rozciągniętego na łóżku. Wybałuszam oczy, usta mam rozchylone a na szyi wykwitł mi drugi uśmiech – postrzępiona rana od ucha do ucha. Krew jest wszędzie; na ścianach, monitorze, podłodze. Pościel można by wykręcać. Przypominam teraz zepsuta kukłę. Trudno uwierzyć, że niedawno mogłem ruszyć ręką.

Maiko odchodzi od okna. Ma otwarte usta, między rzędami zębów wije się trójkątny język. Jej oczy płoną, jakby chciały podpalić świat.

***

Wciąż jestem w kinie i patrzę na siebie.

Leżę na łóżku, martwy jak poprzednio. Maiko zniknęła. Za oknem pada śnieg. Ktoś siada przy mnie, nie widzę go dobrze. Bardzo wysoki i wyprostowany. Kiedy pochyla się nade mną, zgina całe ciało. Plecy ma wyprostowane. Nie jest Japończykiem. Nie przypomina nikogo, kogo widziałem wcześniej. Głaszcze mnie po twarzy; Zanurza w ranie dwa palce.

-Coś ty nawyprawiał? – pyta.

-Ta dziwka – słyszę własny głos.

-Och, dziwka – mówi – trochę późno na taki wniosek.

-Dzięki piękne – odpowiada moje truchło.

Gość wyjmuje palce z rany. Przygląda się im a potem odgina się, przymyka oczy.

-Dałeś się podejść, nie ma co – stwierdza – myślisz, że byłeś pierwszy, no skąd. Takie dziadostwo jest tutaj od wieków. Dziewczyna, myślałeś? Toż to zwykły lis.

-Lis?

-Och, człowieku, spodziewałeś się wilkołaka?

Milknę na moment.

-Lisy, kolego – mówi mój gość – są mądre i sprytne. Zdziwiłem się, że tak bardzo. Popatrz, znalazły drogę z lasów i świątyń do miast. Wspięły się na wieżowce. Ich ogony migają w Górnym Tokio, ich serca biją w brzuchach naszych ojców. Myślałeś, że zdołasz ich uniknąć? Nie ma lepszego sposobu na zaproszenie ich do domu – chrząka – jak brak wiary.

-Trochę późno.

-Och, czemu?

-To komfortowe łóżko – silę się na dowcip – nie sądzę jednak, żebym się stąd ruszył.

-Czemuż to? – gość jest wyraźnie zaskoczony.

-Umarłem, świrze. Ot, czemuż to.

Mój gość zanosi się śmiechem.

-Umarłeś? Czyś ty facet zgłupiał ze szczętem? Przecież to tylko kino!

***

Seans się skończył. Wyszedłem z planem dalszych działań. Wyszedłem – za dużo powiedziane. Stoczyłem się po schodach i zastygłem oparty o ścianę. Mdliło mnie, ale nie mogłem się zwymiotować. Przesiedziałem do rana w knajpie z oczyma na zapałkach. Wróciłem do domu z obietnicą, że wyśpię się porządnie i zastanowię się, co dalej. Nie przespałem się, ani nie przemyślałem niczego.

Wieczór spędziłem z Maiko. Posiedzieliśmy w kawiarni. Zastanawiałem się, czy powinienem zapytać o lisy i co by odpowiedziała. Zrezygnowałem; Jeśli rzeczywiście była lisem, nie powinna wiedzieć, że ją przejrzałem. Obiecałem sobie, że poczekam trochę. Ludzie szaleją po narkotykach, widzą bóstwa chodzące po wodzie, albo wieszczą koniec świata. Brałem dużo świństwa i nie zdziwiłbym się, gdybym padł ofiarą mirażu. Ironiczne, nie? Mogłem wybierać między złudzeniem a złudzeniem. Postanowiłem odczekać, nie działać pochopnie. Poszliśmy tańczyć.

Najprościej byłoby ją zostawić. Zatrzasnąć drzwi. To ładna dziewczyna, szybko znalazłaby sobie nowego. Albo postanowiła się zemścić. Z tego, co mówił facet w kinie, lisy są cholernie mściwe.

Tańczyliśmy do rana. Przytulała się do mnie, jej nogi drżały rytmicznie i ten rytm był zupełnie obcy. Jakbyśmy słyszeli inna muzykę. Ubranie lepiło się jej do ciała. Przez koszulkę przebijał płaski brzuch. Orientowałem się, że Maiko nie wydziela zapachu. Nieważne, jak mocnych perfum używasz, po godzinach tańca ciało cuchnie jak dekiel od kibla. Dziwne, że Maiko nie pachniała. Pocałowaliśmy się.

Dawno nie całowaliśmy się z Maiko. Pocałunki były dobre dla gówniarzy albo maminsynków, (podobnie jak robienie laski; Pamiętam, że matka zawsze całowała mnie na dobranoc, a jak podrosłem, robiła mi pałę. Podobno, dlatego, żebym się uczył, a nie ganiał za dziewczynami). Śmiałem się z facetów obśliniających panienki po kątach. Myśleli o własnych matkach, czy co? Jeśli chcemy zbliżyć się do dziewczyny, to nie lepiej przelecieć ja na parkiecie, w kącie, albo w jednym z pokoików na tyłach każdej dyskoteki?

Maiko była zdziwiona i ucieszona, gdy ją pocałowałem. Przywarła zaraz do mnie. Włożyłem język głęboko. Prawie zapomniałem, jak to się robi. Nagle uderzył mnie zapach mułu z dna rzeki albo robaczywego dołu. I zimny dotyk, dotyk czerwia. To język Maiko wyszedł mi na spotkanie. Był dziwnie duży i napuchnięty, miałem wrażenie, że pęknąłby, gdyby go mocniej przycisnąć.

Wyrwałem się i pobiegłem przez salę. Roztrącałem tańczących, chwiałem się, gnałem, na wpół skulony, z rozrzuconymi dłońmi, aż osunąłem się na kolana. Żołądek zawirował, na moment zrobiło się ciemno, a gdy otworzyłem oczy, nie było człowieka, w zasięgu wzroku, który nie miałby na sobie mojego obiadu. Większości nie przestała tańczyć. Z tyłu nadbiegała Maiko. Tylko jeden facet (koło czterdziestki, przedziwne połączenie patykowatych kończyn i gigantycznego brzucha), zwrócił na mnie uwagę. Pochylił się, pomógł wstać. Na policzku błyszczała mu ciemnoniebieska flegma.

-Trzymaj się, gościu – oświadczył – to dopiero się zaczyna.

***

Maiko chciała odprowadzić mnie do domu. Odmówiłem. Potrzebowałem samotności. Wziąłem długi prysznic, umyłem zęby, zjadłem kolacje, umyłem zęby, wypłukałem usta, zrobiłem sobie drinka i znów umyłem zęby.

Usta miałem pełne szlamu.

***

Sprawę z Maiko rozwiązałem dwa dni później. Obiecałem sobie, że poczekam. Nie mogłem.

Nie przypuszczałem, że znalezienie spirytusu w Tokio może stanowić problem. Pół dnia mi zeszło. W jednej połowie sklepów nie wiedzieli co to takiego, w drugiej patrzyli się jak na wariata albo samobójcę. Mogłem użyć benzyny. Obawiałem się, że jej zapach zniweczy przedsięwzięcie. Dopiero po południu dostałem dwie butelki na obrzeżach miasta, w jednym z tych zapomnianych sklepików, podobnych do krost na mechanicznym ciele Tokio.

-Pan nie chce tego wypić, prawda? – zapytał ostrożnie sprzedawca – można umrzeć po kieliszku tego.

Roześmiałem się.

-No skąd.

Butelki wepchnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, najadłem się Kataxu i pofrunąłem do dyskoteki. Dookoła kłębili się narkomani, dziwki, ich przyjaciele; Smok z milionem głów. Czy takich jak Maiko jest więcej? Co, jeśli Tokio zaludniły potwory?

Maiko czekała przed wejściem, ubrana jak lubiłem najbardziej: miała białe podkolanówki i bose stopy. Różowa spódniczka miała suwak, pozwalający rozpiąć ją jednym dyskretnym ruchem. Obcisła bluzeczka odsłaniająca dwie wytatuowane ryby, zwinięte wokół pępka. I welon sięgający za łopatki. I kwiat w welonie.

Weszliśmy do środka. Butelki sprawiały wrażenie wypełnionych ołowiem.

***

Maiko lubi narkotyki i upija się szybko. Każde wyjście kończyło się podobnie. Tańczyliśmy około godziny, poprawiając Kataxem albo neoamfą, potem szliśmy na parę głębszych. Maiko rozpływała się na kanapie, przymykała oczy, widziałem, jak bije jej serce. Robiła się blada albo zielona. Trwała tak piętnaście minut, aż narkotyk znów zaczynał działać. Rytuał ulegał powtórzeniu. Czas spędzany na tańcu i odpoczynku wyrównywał się powoli. Około piątej rano, Maiko zalegała na dobre. Czasem nawet zasypiała. Wielokrotnie podchodził do nas lekarz (każdy klub ma własnego lekarza – ot, postęp medycyny), sprawdzał tętno, czasem coś dawał na rozruszanie.

O świcie Maiko wykonywała ostatni taniec. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób. Zmęczony, z rozplatanym systemem nerwowym i mózgiem pociętym na plastry, obwieszczałem, że czas nam do domu. Maiko zdawała się nie słyszeć. Podnosiłem ją delikatnie, otwierała oczy, nagle jej ciało zyskiwało sprężystość. Uwalniała się z objęć, „jeszcze zatańczę", mówiła, ruszała na parkiet.

O świcie dyskoteka wciąż jest pełna ludzi. Znam takich, co przychodzą tu przed pracą, nasiupani prochem po dziury w nosie, tańczyli godzinę, brali prysznic w umywalce i szli z walizeczką do roboty. Maiko wbiegała między nich, wyrzucała ramiona w górę, zaczynała wirować. jej palce niemal nie dotykały ziemi, oczy i żyły wychodziły na wierzch. Przypominała roześmianą staruszkę. Tańczyła tak koło dziesięciu minut. Powoli jej ruchy stawały się nieregularne, nogi słabły. Opadała na kolana i wciąż trzepotała rękami. Podnosiłem ja wtedy delikatnie, wlokłem do wyjścia i na metro.

Tego wieczoru bawiliśmy się świetnie. Maiko brała więcej ode mnie. Chciałem być przytomny. Brzydziłem się jej dotknąć. Miała zimne, metaliczne ciało i oczy maszyny. Unikałem jej ust.

-Wierzysz mi? – zapytałem w pewnej chwili.

Podniosła nieprzytomne oczy.

-Czemu pytasz?

-Właściwie nie wiem. Wydaje mi się, że ludzie powinni sobie ufać. Jak znają się już trochę.

Pomyślała chwilę.

-Tak chyba powinno być – odpowiedziała.

-Okłamałaś mnie kiedyś?

Odgarnęła włosy. Welon zsunął się po plecach na podłogę.

-Ja ci wierzę – pocałowała mnie, ale nie spojrzała w oczy. Wzdrygnąłem się – nigdy nie zrobiłam niczego, o czym chciałbyś słyszeć.

Zaczęliśmy tańczyć.

Przed piątą, Maiko zasnęła. Pomieszczenie spowijał półmrok. Do Sali dla tańczących prowadziło szerokie przyjście. Sala zdawała się być tuż obok nas, ale nie słyszeliśmy muzyki, tylko głuchy rytm, dobywający się jakby spod ziemi. Nie widziałem innych odpoczywających. Czułem ciepło ich ciał, gorące oddechy. Tylko Maiko pozostawała zimna. Bryła lodu, co czeka na ogień. Lis.

Nachyliłem się, dotknąłem jej twarzy. Nie drgnęła. Pierwszą butelkę wylałem jej na plecy, drugą ochlapałem welon, włosy pod nim, twarz. Poleciały w kąt. Wziąłem głęboki oddech. Maiko podniosła powieki. Pokręciła nosem. Spirytus spłynął jej do ust, przydusił. Zapaliłem zapalniczkę.

-jeszcze zatańczysz – powiedziałem.

***

Ogień spadł na plecy Maiko, rozbiegł się pomarańczową rzeką. Nim objął jej głowę, dostrzegłem oczy, rozszerzone z niedowierzania i wydęte wargi. Prychnęła. Szarpnęła się gwałtownie, potoczyła po ziemi i wstała, jak marionetka szarpnięta przez lalkarza. Już płonęły włosy, już zajęły się ręce, ogień spełzał do stóp, objął brzuch i szyję. Twarz zajęła się w jednej chwili, najpierw nos, potem płomień wszedł do ust. Maiko zaczęła tańczyć.

Wykonała niezgrabny piruet i pognała między ludzi, zostawiając żarzące się ślady. Zapłonął nasz stolik, kanapa, ściany. Wybiegłem.

Maiko wirowała po parkiecie, dopiero, gdy dotarła na środek, ludzie pojęli, co się dzieje. Trzech już płonęło na całego, kilku innych tarzało się po ziemi, albo próbowało strzepać z siebie języki ognia. Ich krzyk ginął we wrzasku Maiko. Tak nie mógłby krzyczeć tylko lis, przysięgam; Żaden człowiek nie jest w stanie aż tak cierpieć.

Podobno właśnie w Japonii mamy najnowocześniejsze systemy przeciwpożarowe na świecie. Nim woda lunęła z sufitu, wokół Maiko krążyły dwie żywe pochodnie. Lis, którego miałem za kobietę, upadł już na kolana. Bił pięściami w ziemię, a płomienie wyrastały z pleców niczym skrzydła. Stałem w drzwiach, gotów do ucieczki. Musiałem mieć pewność, że mój plan się dopełni.

Widziałem ścianę wody i niebieskawy dym, wirujący nad trzema nieruchomymi ciałami. Muzyka wciąż brzmiała. Maiko leżała na brzuchu, jeszcze unosiła głowę, próbowała podnieść się na rękach. Ubranie spłonęło, głowę miała czarną i łysą. Nie sposób rozróżnić nosa od ust. Odwróciła twarz do mnie. W oczach - jamach dogasał węgiel. Znieruchomiała. Byłem zdziwiony, bo lisy cierpią jak ludzie.

Ludzie krzyczeli, tarzali się po ziemi, próbowali uciec. Kilku naćpanych gości, wciąż tańczyło.

***

Przez pierwsze dni żyłem w cieniu śmierci. Maiko nie żyła, zabrała ze sobą pięć osób – dwie ofiary zmarły w szpitalu od poparzeń. Widziało mnie kilkadziesiąt osób. Czekałem na policję, ale nikt nie przyszedł.

Liczę, że zdołam zapomnieć, próbuję żyć dawnym życiem. Mam pokój, komputer, filmy. Powinno się udać. Następną dziewczynę wybiorę z większą rozwagą.

Znów poszedłem do kina. Siedzę teraz w fantastycznym fotelu, prostuję nogi. Sączę drina i, słuchajcie, jestem tak naćpany, że mógłbym robić za latarnię morską.

Film trwa i nie wiem, czy dobiegnie końca. Nie mogę wstać. Nie chcę tego. Piję i patrzę. Widzę siebie, jakim jestem. Cieszę się z tej prawdy. Nie wiem nawet, czy to ja opowiadam tę historię, czy ruszam bezgłośnie ustami. Postać z ekranu mówi za mnie. Im dłużej patrzę na film, tym głębiej rozumiem siebie.

-Czy się pomyliłem? – pytam – co, jeśli Maiko była zwykłą dziewczyną?

-Nie bój nic – słyszę – przecież to tylko kino.

Koniec

Dział: Opowiadania
niedziela, 28 wrzesień 2014 03:11

Ars Dragonia

Joanna Jodełka ma na swym koncie trzy kryminały. Postanowiła jednak zwiększyć swój dorobek o pozycję dla młodszych czytelników lubiących fantastykę. Wraz z głównym bohaterem przyjdzie nam zawitać do Poznania na pogrzeb dziadka i dowiedzieć się, dlaczego tak naprawdę zginął. Wszystkie odpowiedzi kryją się za maszkaronami umieszczonymi na budynkach. Przechodząc koło starych kamienic i patrząc na głowy lwów czy sokołów wyczuwacie dziwne źródło energii? "Ars Dragonia" wyjaśnia po co znajdują się one nad drzwiami i oknami.

Książka opowiada o Sebastianie, który otrzymał zaproszenie do Poznania na pogrzeb swego dziadka Edwina, który zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Już od samego początku chłopak ma problemy. Zgubiono jego bagaż oraz śledzi go nieznany osiłek z czego nie zdaje sobie sprawy. Na szczęście pomoc oferuje mu poznany na lotnisku Ławica Eryk wraz z mamą. Podwożą go do domu ojca, z którym chłopak ma fatalny kontakt. Podczas ceremonii pogrzebowej Sebastian Pitt zdobywa adres swego wuja, brata zmarłego. Oskar mieszka przy Kilińskiego pięć i właśnie tam rozpoczyna się cała przygoda.

Na wstępie należy wspomnieć, że "Ars Dragonia" nie jest dziełem powstałym jedynie dzięki Joannie Jodełce. Za sam pomysł odpowiada kilkunastoletni znajomy pisarki, a początkowo miał on być wykorzystany w komiksie. Autorka wykorzystała tę ideę i znacznie rozbudowała ją do rozmiarów prawie trzystustronicowej książki. Dodatkowo nad światami alternatywnymi (o nich więcej w dalszej części tekstu) czuwał Mariusz Bajsert. Grono osób odpowiedzialnych za książkę zamyka Piotr Walichnowski - ilustrator. To jemu zawdzięczamy kilka kartek stylizowanych na pożółkłe i pobrudzone. Znajdują się na nich szkice maszkaronów wraz z adresami budynków, na których możemy je znaleźć. To znacznie polepsza klimat dzieła i wręcz zachęca do poszukiwań. Polubiliście jednego z głównych bohaterów zwanego Lavianem? Gryfa znajdziecie na budynku znajdującym się pod adresem Siemiradzkiego 4. Interesującą ciekawostką jest, że podczas przygotowań do pisania zwiedzono wiele miejsc w Poznaniu i zrobiono setki zdjęć kamienic ozdobionych niezwykłymi zwierzętami czy osobami. Wybranie odpowiednich postaci do książki musiało być wyzwaniem, lecz zapewniającym świetną zabawę. Tak jak czytelnik odnajdzie radość w spacerowaniu i odkrywaniu miejsc, z których pisarka czerpała inspirację.

O co chodzi w książce z tymi maszkaronami? Otóż w naszym świecie postrzegamy je jako betonowe brzydale na domach, lecz oprócz tej rzeczywistości istnieje drugie uniwersum, w których ozdoby kamienic żyją i pełnią różne role. Kraina ta jest iście bajkowa i z pewnością spodoba się niejednemu młodemu fanowi fantastyki. Ci leciwi czytelnicy mogą nie zakochać się w tramwaju z bobasami, dzięki któremu można trafić do bajkowych realiów, ale akcja w "Ars Dragoni" jest tak stworzona, że i oni nie powinni kręcić nosem podczas czytania. Nie ma co opowiadać o świecie maszkaronów, gdyż każdy powinien odkryć go sam, ale to jak autorka przekształciła rzeczywistość i wykreowała niesamowitą krainę z pewnością zafascynuje niejednego. Na przykład smoczyca z wielkim biustem zdobiąca jedną z poznańskich kamienic z pomocą Joanny Jodełki stała się potężną strażniczką.

Plusem dzieła jest to, iż główny bohater nie jest idealnym wojownikiem, który radzi sobie w każdej sytuacji i pokonuje najstraszliwsze za pomocą agrafki. Jest postacią nie bez wad, gdyż ma na przykład problem z jąkaniem się. To sprawia, że autentyczność książki wzrasta i łatwiej jest polubić Sebastiana, gdyż jest zwykłym (no tak nie do końca zwykłym) człowiekiem. Nie spotykamy walki z magicznymi stworzeniami, ale również ze swoimi słabościami.

Do zalet "Ars Dragonii" z pewnością można zaliczyć wartką akcję. Na szczęście nie pędzi ona niczym głodni okazji klienci podczas otwarcia marketu ze świetnymi promocjami, ale też nie zwalnia do tego stopnia, że czytelnik zaczyna się nudzić. Wydarzeń jest tam mnóstwo, więc fabuła dobrym tempem idzie do przodu zapewniając rozrywkę. Bezustannie dzieją się niezwykłe rzeczy, które zatrzymują przy książce i sprawiają, że pojawia się syndrom "a jeszcze jednej kartki czy rozdziału".

Jeśli cenicie autorów z wyobraźnią, to na pewno polubicie Joannę Jodełkę, która z nieruchomych maszkaronów znajdujących się na wielu starych budynkach stworzyła baśniowy świat pełen magii. Dzięki niej inaczej spojrzycie na otoczenie, a jeśli mieszkacie w Poznaniu lub jego okolicach, to pewnie wybierzecie się na spacer z książką pod pachą. "Ars Dragonia" jest świetną książką dla młodzieży chcącej czytać o walce ze słabościami, przeciwnościami losu i złem osadzonej w niesamowitym świecie pełnym magii. Pisarka nie boi się zaskoczyć czytelnika, a dzięki bezustannej akcji nie pozwala na odłożenie tytułu na półkę przed doczytaniem choćby rozdziału.

Dział: Książki
sobota, 27 wrzesień 2014 03:48

Morderstwo wron

"Morderstwo wron" to drugi tom cyklu "Inni" autorstwa dobrze już znanej pisarki Anne Bishop. Choć do tej pory jej literatura obfitowała w cudowne romanse, tym razem książka jest nieco inna, a jej fabuła porusza przeróżne struny, tworząc niesamowity świat i gamę niecodziennych wydarzeń.

Meg Corbyn bezustannie dręczą koszmary - zakrwawione wrony na śniegu. Czy są to sny prorocze? Ludzie coraz częściej bywają agresywni w stosunku do zmiennokształtnych. Czym jest to spowodowane? Czy rasy stoją na granicy wojny? Mimo że Meg znalazła swoje miejsce na świecie, w dalszym ciągu ani ona, ani jej bliscy nie mogą czuć się bezpiecznie.

W drugim tomie fabuła powieści wykracza trochę poza granice Lakeside. Główna bohaterka nieco się zmienia, dostosowując do realiów, w których się znalazła, a wraz z nią przemianę przechodzą również inni. Choć jest to drugi tom, pisarka zadbała o przypomnienie czytelnikom wydarzeń z części pierwszej. Także mimo tego, że książki ukazują się w dość długich odstępach czasu, łatwo sobie wszystko przypomnieć.

Meg i Simon przyjaźnią się coraz bardziej. Łączące ich więzi są coraz silniejsze. Żadne z nich jednak nie potrafi jeszcze określić pojawiających się między nimi uczuć. Zdziwiło mnie jak powoli rozwija ten wątek. W końcu autorka jest dość znana z ognistych romansów. Odczytuję to jednak zdecydowanie jako pozytywną rzecz w fabule - myślę, że dzięki takiemu rozwiązaniu książka przemówi do znacznie szerszego grona czytelników.

Świat oraz bohaterowie, których stworzyła Anne Bishop są opisani niezwykle szczegółowo. To realistyczna, barwna i rozbudowana wizja. Dzięki lekturze możemy także w zupełnie nowy sposób spojrzeć na dobrze znane nam sprawy. Pisarka wyobraźnię ma niesamowitą i doskonale wykorzystuje pomysły, które przyjdą jej do głowy. Kreacja świata jest realistyczna, a czytelnik z przyjemnością i zapartym tchem śledzi losy bohaterów. W tej książce nie ma miejsca na nudę - ani przez chwilę.

Jak zawsze dzieło spod pióra Anne Bishop jest niezwykłe i wciągające. Jej styl jest lekki, przyjemny i pełen humoru. Od stron książki nie sposób się oderwać. Z niecierpliwością czekam na kolejną część, gdyż "Morderstwo wron" wcale nie zaspokoiło mojego apetytu - wręcz przeciwnie, powieści udało się go zaostrzyć. Jedno jest pewne - w dalszym ciągu pozostaję wierną fanką literatury, którą tworzy Anne Bishop i zamierzam sięgać po każdą, kolejną jej książkę.

Dział: Książki

Jak co dzień, o 13:30, Marek wyszedł z firmy by przetrącić coś ciepłego w pobliskim lunch-barze. Gdy opuścił chłodne wnętrze biurowca zalała go fala słonecznego żaru. Oślepiony przez słońce zamrugał powiekami. Stał przez parę sekund przyzwyczajając wzrok i nagle opanowało go przeczucie, że dzieje się coś dziwnego. Zmrużył oczy.
Ulica wypełniona była stojącymi samochodami.
Taki korek, tutaj? - zdziwił się.
Kierowcy zamiast siedzieć w autach, wściekając się i trąbiąc raz po raz, stali obok i niepewnie się rozglądali. Niektórzy z przejęciem słuchali radiowych wiadomości.
Po drugiej stronie ulicy, przy witrynie sklepu z telewizorami, zebrał się kilkudziesięcioosobowy tłum.
Zupełnie jakby była wyprzedaż - pomyślał.
Dopiero teraz, z opóźnieniem, dotarł do jego uszu niesamowity jazgot setek odbiorników radiowych i ponury pomruk rozemocjonowanych ludzi.
Co jest grane? Co się dzieje?
Pierwsze skojarzenie jakie mu przyszło do głowy to, że może właśnie zaczął się kolejny 11.09, tyle tylko, że dla odmiany w Polsce. Zaraz potem oczyma wyobraźni ujrzał scenę z filmu "Znaki", gdzie nad największymi miastami świata wisiały złowrogie flotylle statków kosmicznych obcej cywilizacji.
Spojrzał na niebo. Było takie jak zawsze, błękitne, upstrzone gdzieniegdzie niegroźnymi puszystymi chmurkami.
Przebiegł przez ulicę i lawirując między autami dotarł do sklepu z telewizorami. Z trudem wcisnął się w kotłujący się podniecony tłum i po paru chwilach udało mu się ujrzeć to, co wywołało takie zamieszanie.
Lodowaty dreszcz przebiegł mu po karku, aż zadzwonił zębami jakby nagle dostał ataku febry. Serce zaczęło walić jak młot coraz bardziej przyspieszając. Zazwyczaj byłby przerażony. Myślałby, że dopadł go przedwczesny zawał i za udział w korporacyjnym wyścigu szczurów przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę. Ale teraz nie zwracał na to uwagi. Stał ściskany przez gęstniejący tłum, sparaliżowany lękiem a jednocześnie zafascynowany tym, co zobaczył.
- Przepraszam pana, czy to żart? - spytał drżącym głosem staruszek stojący obok niego.
W pierwszej chwili Marek nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Wyrwany z przerażającego transu w głowie miał kompletną pustkę. Jeśli to, co widział, ma być końcem wszystkiego, to lepiej, żeby staruszek miał tego świadomość. Czas na to, by się z tym faktem pogodzić, uporządkować swoje życie, pomodlić się, czy... w ułamku sekundy stać się buddystą wierzącym w zjednoczenie z Wyższą Energią.
- To nie jest film? - dopytywał się z niedowierzaniem.
- Niestety - odparł Marek.
Niebo, na ekranie telewizora, upstrzone było czarnymi sześcianami.
Co to jest? Czy coś dziwnego wydarzyło się w tym całym chorym eksperymencie ze zderzaczem hadronów? Może naukowcy stworzyli dziwadełko - niespotykaną materię, która rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie i przemienia znane nam cząsteczki w podobne sobie, niespotykane w naszym świecie?
Wyrwami w chmurach też nie było można tego nazwać - przecież musiały by być widoczne gwiazdy a nie jedynie martwa nieprzenikniona czerń. I jeszcze te dziwne kształty... może to UFO? Przecież pojawiało się draństwo tak nagle i praktycznie znikąd - w jednej sekundzie błękit nieba, chmurka i nagle BUM! zamiast chmurki smolisty sześcian...

Rozległ się histeryczny kobiecy krzyk, niewiarygodnie wysoki, aż cierpła skóra na karku.
Marek chciał zobaczyć co się dzieje, ale nie mógł się odwrócić - był unieruchomiony przez napierającą ludzką masę.
Coraz więcej krzyków. Ktoś się głośno modlił, ktoś inny histerycznie śmiał.
Nacisk tłumu trochę zelżał i Marek mógł się wreszcie poruszyć. Spojrzał w niebo. Pojawił się na nim czarny sześcian, który pochłonął fragment drapacza chmur.
W ciele mężczyzny zapanowało istne tornado. Serce biło jak oszalałe. Żołądek ściśnięty w bolesnym skurczu. Pot spod pach ściekał zimnymi strużkami a w uszach narastał jednostajny szum. Zaczęło mu się robić słabo i byłby zemdlał gdyby nie myśl, która huknęła mu w głowie jak uderzona przez żartownisia tuż przy uchu papierowa torebka:
Marta! Alicja! O Boże! - przypomniał sobie, że przecież, gdzieś tam, na drugim końcu miasta, są dwie przerażone kobiety. Sens jego życia. Żona i córka.
Drżącą ręka wyciągnął komórkę. Palec latał mu jak u dręczonego delirką pijaczyny, ale w końcu udało mu się wyszukać odpowiedni numer. Przycisnął telefon do ucha. Nagle na niebie pojawiło się kilka nowych sześcianów. Jeden z nich wchłonął przelatujący samolot i przesłonił słońce. Ulicę zalał złowieszczy cień. W słuchawce wybrzmiał komunikat, że sieć jest przeciążona.
A jakże by, kurwa, inaczej - pomyślał wściekły.
Wiedział, że musi się do nich jak najszybciej dostać. Przejął go lęk o to, czy tam, gdzie mieszkają, wszystko jest jeszcze w porządku. Biorąc pod uwagę to, co się dzieje, żaden samochód nie wchodził w rachubę.
Może pobiec? Nie, to raczej niemożliwe - czy koleś wypalający codziennie paczkę papierosów mógłby przebiec przez pół miasta niczym maratończyk na dopingu?
Marek stał bezradnie lustrując okolicę nerwowymi spojrzeniami. Potrącany przez biegających chaotycznie rozwrzeszczanych ludzi, poganiany narastającą paniką, w końcu ujrzał rozwiązanie i już po chwili był obok opartego o skuter chłopaczka, który z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w niebo. Popchnął go i błyskawicznie wskoczył na siedzenie. Silnik był na chodzie. Marek wcisnął pedał gazu i ruszył lawirując między samochodami i ludźmi.
Albo to koniec świata, albo przechodzimy w inny wymiar. Tak, czy tak, 1: 0 dla cholernych Majów, a kolesiowi ten skuterek już się na nic nie przyda - odruchowo zaczął się sam przed sobą usprawiedliwiać.
Wjechał na wolny od samochodów chodnik. Trąbiąc bez przerwy zygzakował między odskakującymi w ostatniej chwili ludźmi. Nie zamierzał niechcący kogoś przedwcześnie uśmiercić – ot, tak na wszelki wypadek, jakby się miało okazać, że to jeszcze nie jest koniec świata.

Wszystko pociemniało. Sześciany pojawiały się tak szybko, jak pryszcze na twarzy dojrzewającego nastolatka. Miasto tonęło w półmroku tylko gdzieniegdzie rozświetlanym kolumnami słonecznego światła.
Marek pędził na skuterze, tak szybko jak to było tylko możliwe. Zimny wiatr boleśnie wciskał mu się w uszy, zmroził wysuszone gardło. Oczy łzawiły. Ryzykował, że za chwilę zginie - zderzy się z czymś lub kimś. Z drugiej strony, gdyby jechał ostrożniej mógłby nie dotrzeć na czas. Nie utuliłby Alicji i Magdy. Nie wyszeptałby im kojącym głosem, że wszystko będzie dobrze (choć wiedział, że tak nie będzie). Nie usłyszałyby po raz ostatni jak bardzo je kocha.
A może to tylko sen? - zdziwił się, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy i była to jego ostatnia myśl; ułamek sekundy później przestał istnieć. Zniknął w nicości sześcianu, który pojawił się na jego drodze.
Marek został wykasowany z rzeczywistości.

--------

Planeta N'shaar. Czas: przed ziemskim końcem świata.

N'shaar, miejsce tak dziwne, że człowiekowi ciężko by było sobie wyobrazić. Smoliście czarna kulka dryfująca w mlecznobiałym wszechświecie. Z zewnątrz wyglądała na martwą i istotnie na jej powierzchni nie było ani jednego żywego organizmu - za to jej wnętrze, to już zupełnie inna sprawa; tętniło życiem. Przeorane ogromnymi tunelami przypominało gąbkę. Tunele pokryte były świecącymi jaskrawą zielenią gigantycznymi naroślami, które w rzeczywistości były miastami. W jednej z "narośli" - w mieście Gaa'nth kończyły się przygotowania do ważnego eksperymentu. Na obrzeżach miasta, w strefie przylegającej do powierzchni tunelu znajdował się kompleks laboratoriów HNAA'CS. W miejscu tym rozwijane były najbardziej zaawansowane technologie.

Szary, rozmyty kształt będący w rzeczywistości jednym z mieszkańców planety, przekazał za pomocą uderzenia myślowego polecenie do biotera (specyficznego komputera mającego wytworzyć sztuczną rzeczywistość i sztuczne życie).
Pojawiła się seria rozbłysków. Zgromadzeni w pomieszczeniu naukowcy wyostrzyli moany by móc odbierać wiązki myślokształtów. Nie potrzebowali wykresów, opisów, zdjęć, wszystkie eksperymenty zawsze doświadczali na sobie za pomocą zmysłu zwanego moaną. W ciągu ichnich kilku minut odebrali z biotera ogromny przekaz myślokształtów świadczący o tym, że eksperyment zakończy się sukcesem. Ich umysły przeniknęły symulację wszechświata i przefiltrowały miliardy lat jej istnienia. W kilku potężnych błyskach myśloksztaltów otrzymali wiedzę o sztucznym świecie.
Świecie, na którym powstał symulant życia - nieprawdziwe istoty, zwące siebie ludźmi. Zaistniały na chwilę w tysięcznej części ostatniej sekundy trwania eksperymentu. Niestety N'shaaranie nie mogli sobie pozwolić na to, by eksperyment trwał dłużej. Mimo, że smutek, okrucieństwo i wszystkie te straszne uczucia, które odebrali jako przekaz myślokształtów z ludzkiej planety, były bardzo ciekawe, choć przerażające (jako, że N'shaaranie nigdy czegoś takiego nie doświadczyli - po prostu nie znali tych uczuć), musieli eksperyment przerwać. Według wyliczeń jeszcze kilka tysięcznych sekundy i rozwój techniczny Ziemian osiągnąłby ryzykowny poziom. Zaistniałoby zagrożenie, że nauczą się podróżować między wymiarami. Oznaczałoby to, że teoretycznie mogliby nawet przeniknąć do n'shaarańskiego wszechświata i stać się prawdziwymi materialnymi bytami.
Ludzki wszechświat został wykasowany. Eksperyment zakończył się pełnym sukcesem.

--------

Ostatnie chwile istnienia naszego wszechświata: Ziemia. USA.Dom Stephena Wintersa w Los Angeles

Stało się to, o czym Stephen od dawna wiedział. Patrząc w zadumie na znikającą rzeczywistość, zastanawiał się, jaki to wszystko miało sens? Dlaczego tak się szarpał, ośmieszał w oczach świata usiłując powiedzieć ludziom prawdę? Jakie to miało znaczenie? Jakie w ogóle cokolwiek miało znaczenie, skoro z góry było przesądzone, że świat przestanie istnieć. Zresztą... „istnieć" - dobre sobie! Przecież Ziemia i wszechświat, cała rzeczywistość, tak naprawdę nigdy nie miały miejsca.
Gdy Stephen skończył badania, gdy ujrzał ich wyniki, w ciągu kilkunastu sekund całkowicie osiwiał. Przeraziło go to, co odkrył. Straszliwa prawda. Szarpał się potem wewnętrznie sam ze sobą. Przez kilka dni zastanawiał się, czy zachować tę wiedzę dla siebie, czy ujawnić ją światu. Ostatecznie uznał, że ludzie mają prawo wiedzieć. I co to dało? Nic! Publiczne go wyśmiano.
Ogłosił, że wszechświat i cała otaczająca ich rzeczywistość jest tak naprawdę gigantycznym hologramem; skomplikowanym komputerowym programem. A oni wszyscy uznali go za pomyleńca a jego największe odkrycie okrzyknięto największą brednią wszech czasów.
Stał przy oknie i patrzył jak ten cały hologram znika, sześcian po sześcianie, klaster po klastrze, znika z boskiego dysku twardego.
Z jednej strony było to przygnębiające - świadomość, że się nigdy nie istniało - a z drugiej czuł ogromną satysfakcję bo wiedział, że ci wszyscy, którzy go wyśmiewali teraz musieli zmienić zdanie, uznać jego wielkość i geniusz! Ponura to satysfakcja... bo i po co chwała i uznanie, gdy się właśnie powoli przestaje istnieć?
To koniec wszystkiego, ale czy ludzkość nie zasłużyła na taki los?

Dział: Opowiadania
piątek, 17 czerwiec 2011 08:53

Alpha Polaris

Po zapoznaniu się z demo „Alpha Polaris" pełna wersja zapowiadała się obiecująco i z chęcią po nią sięgnąłem. Wiele plusów znajdziemy już w wersji demonstrującej, ale prawdziwy klimat odkryjemy dopiero po zakupie pozycji. Czy im dalej w las, tym lepiej i nie znajdziemy minusów? Dowiecie się czytając tę recenzję.

Alpha Polaris, to nazwa stacji badawczej, w której rozgrywa się większość akcji. Znajduję się tam kilku naukowców, a wśród nich nasz główny bohater, którym sterujemy – Rune Knudsen, norweski biolog. Badacze przede wszystkim poszukują złóż ropy, lecz właściciele firmy zlecili również badanie niedźwiedzi polarnych, aby udobruchać ekologów. Jeden z pracowników pewnego dnia znajduje szczelinę, w której na dnie jest mnóstwo ropy naftowej. Dodatkowo odnalazł tajemnicze artefakty. W nocy ukazuje się silna zorza polarna, a ludzie znajdujący się w stacji mają przerażające koszmary.

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na grafikę, która jest zarówno plusem, jak i minusem. Po pierwsze filmy są średniej jakości. Można było poświęcić im więcej pracy, gdyż pojawiają się nierzadko i są bardzo ważnym elementem podczas rozgrywki. Natomiast tło zostało zrealizowane bardzo dobrze. Mamy do czynienia ze świetnie odwzorowaną przestrzenią pełną przedmiotów, które możemy zabrać czy obejrzeć. Z kolei postacie wyglądają gorzej i psują urok całego dzieła. Ukazujące się podczas dialogów komiksowe wizerunki bohaterów, bardzo mi się spodobały i śmiało zaliczam je do atutów gry. W takim samym stylu zostały stworzone ilustracje przedstawiające zawartość torby naszego bohatera. Ekwipunek wysuwa się na dole w postaci paska i jest zrobiony ładnie i przejrzyście.

Konwersacje na ekranie są prowadzone w języku polskim, a z głośników dochodzą do nas głosy amerykańskich aktorów. Ta rozbieżność wcale nie wypadła źle. Wysoką jakość dubbingu oraz realistyczne efekty zawdzięczamy ciężkiej pracy i pełnym ekspresji głosom osób występujących. Mankamentem jest kilka małych błędów w tłumaczeniu oraz pomyłka w pisowni imienia jednej bohaterki.

Aby zbliżyć dzieło do rzeczywistości twórcy nie pominęli upływu czasu. Nocą pomieszczenia wyglądają dużo mroczniej, co dodaje uroku thrillerowi. Całość klimatu dopełnia muzyka w tle, która jest lekko przyciszona, lecz wysublimowana i świetnie dobrana. Na pochwałę z pewnością zasługują umieszczone w grze logiczne zagadki. Sterując Rune'm bezustannie musimy wykonywać zadania, które czasami wymagają sporo główkowania. Osoby, które nie są cierpliwe oraz nie przepadają za tego typu wyzwaniami z pewnością szybko będą sfrustrowane i mogą nawet odejść od gry. Przede wszystkim jest to dzieło dla osób z talentem detektywa, którzy uwielbiają rozwiązywać łamigłówki łącząc pewne elementy w całość. Warto oglądać wszystkie przedmioty, gdyż nigdy nie wiemy co może nam się przydać. Nie ukrywam, że czasami trzeba sporo się namęczyć, aby przejść daną misję. Na szczęście klikając na głównego bohatera otrzymujemy podpowiedź, co należy zrobić. Bez tej opcji do finału dojdą tylko najlepsi. Twórcy dla tych najmniej wytrwałych stworzyli możliwość szybszego przechodzenia do danych lokacji. Po podwójnym kliknięciu zamiast obserwować jak Norweg podąża do drzwi i je otwiera po prostu już znajduje się przy nich. Zmniejsza to czas spędzony przed komputerem.

Zauważyłem również, że podczas wchodzenia z zewnątrz do budynku czy też wstępując do pomieszczenia, w którym znajduje się kilka osób gra się zawiesza i trzeba oczekiwać na załadowanie się danej lokacji – rzecz irytująca, ale można to zrzucić na mój komputer, gdyż nie jest najnowszy. Rozgrywka nie jest niestety zbyt długa. Jeśli poznamy mechanizm gry i szybko uporamy się z zadaniami ze zdziwieniem stwierdzimy, że to już koniec. Mam wielką nadzieję, że twórcy owej lodowej historii zdobędą doświadczenie i kolejna pozycja będzie lepsza.

„Alpha Polaris" jest grą przeznaczoną dla osób lubiących rozwiązywać zagadki i potrafiących logicznie myśleć. Jeśli nie posiadacie tych cech, to możecie nie być zadowoleni z zakupu. Podczas rozgrywki na karku czujemy dreszcz z pewnością nie wywołany arktycznym chłodem. Muzyka, fabuła i narastająca akcja dbają o utrzymanie klimatu, który jednak słabnie jeśli nie można sobie poradzić z daną łamigłówką. Zwroty akcji są nieprzewidywalne, a zakończenie wręcz zaskakujące. Ja już wróciłem ze stacji na Grenlandii i teraz wasza pora na przeżycie emocjonujących przygód.

Dział: Gry z prądem
poniedziałek, 22 wrzesień 2014 08:13

Retrowizja odc. 3 - "Gabinet doktora Caligari" (1920)

Witam Was w kolejnym odcinku „Retrowizji", w której zajmujemy się już nieco zakurzonymi filmami fantasy, science-fiction oraz horrorami. Dzisiaj zajmiemy się szerzej tym ostatnim gatunkiem. Cofniemy się do początków kina grozy aż do roku 1920, w którym twórcy nie wiedzieli jeszcze jak połączyć głos aktora z obrazem, ale już umieli sprawić, by widzom przechodziły ciarki po plecach. I nawet nie potrzeba było do tego potworów, zjaw czy dużej ilości krwi i okrucieństwa. Wystarczył odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

Dział: Retrowizja
niedziela, 21 wrzesień 2014 16:46

Projekt: Monster

Filmy z potworami, a szczególnie z tymi naprawdę dużymi dostarczają gawiedzi sporo radochy. Specjaliści od efektów mają za każdym razem ręce pełne roboty, by po raz kolejny stworzyć niesamowite monstrum i by jego przygody (czytaj: czyniona masakra) przynajmniej od strony wizualnej (przecież nie o poetykę tu chodzi) wypadły dobrze. Wszystkie te King Kongi, Godzille czy insze zmutowane stwory starają się zniszczyć jak najwięcej i jak najefektowniej. Ma być mocno, głośno i z przytupem, trup ścielić gęsto i wszyscy mają czuć się zagrożeni. Słyszałem nieco pozytywnych opinii na temat „Projekt: Monster" co wydało mi się nieco dziwne zważywszy na tematykę, więc postanowiłem przetestować ten film na najlepszej dla mnie grupie reprezentatywnej - czyli na sobie samym.

I oto natknąłem się na dość banalne, żeby nie powiedzieć bardzo banalne zawiązanie akcji. Z okazji wyjazdu Roba do Japonii jego znajomi urządzają pożegnalną bibkę. Przyjaciel żegnanego o imieniu Jason zostaje poproszony by nakręcić całą imprezę, a niejako przy okazji nagrać osobiste pożegnania od przyjaciół. W pewnym momencie przygasają światła i wszyscy odczuwają wstrząsy. Podany w telewizji komunikat zachęca imprezowiczów by wyjść na dach, skąd będzie lepiej widać zniszczenia. Z góry dostrzegają wybuch, wszystkich ogarnia panika. Goście wybiegają w ciemnościach na ulicę.

Już w kilku filmach i to nie tylko tych związanych z zasadami Dogmy wykorzystano możliwość prezentowania fabuły kręcąc z ręki. Chyba najsłynniejszym był „Blair Witch Project", który poprzedziła fenomenalna kampania medialna, bo sam film był już średni. Taki nowy stary pomysł, który urealnia to co widzimy na ekranie. Widz przebywa w samym centrum wydarzeń i dzięki temu łatwiej wczuwa się w losy filmowych bohaterów. Najlepiej sprawdza się to tam, gdzie odbiorca powinien poczuć na własnej skórze zagrożenie - czyli w filmach wojennych i oczywiście horrorach. Lecz taki sposób filmowania ma też swoje minusy - nie można pokazać pewnych spraw z szerszej perspektywy, oraz nadużywanie wstrząsania kamerą prowadzi do znudzenia, a czasem nawet do nudności (argentyński „Bandyta" jest tu świetnym przykładem). W „Projekt: Monster" właśnie to kręcenie z ręki sprzyja w budowaniu nastroju i klimatu grozy. Świetnie wypada początek, gdy z obserwowania sielsko-przyjacielskiego imprezowania przechodzimy do lekkiego dreszczu zagrożenia i kontaktu z nieznanym by powoli, acz nieubłaganie przejść do przepełnionych strachem momentów.

Aż chce się krzyknąć „chwalmy pana" po seansie by pochwalić twórców za powrót do starego, dobrego nie epatowania widokiem monstrum. Powoli, po kawałku pojawi się cały potworzak. Niby to prosty manewr przy budowaniu napięcia, a ostatnio strasznie zaniedbany. Samo monstrum to nieco szalona wizja i trudno określić jego pochodzenie. Nie jest to tak genialny jak Alien, ale też nie jest to nędza jak gumowe stwory z filmów klasy „Z". O ileż lepiej prezentuje się taki cyfrowy wybryk chorej wyobraźni, pokazywany gdzieś w oddali czy mroku, gdzie trudniej dostrzec tandectwo komputerowego wytworu.

Całość stylizowana na odnalezioną taśmę, skatalogowaną przez USA-ńśkie siły zbrojne i przez nie utajnioną. Cały film tak wygląda - wiemy tylko tyle ile nasi zwykli bohaterowie mogą się dowiedzieć, zobaczyć, poczuć i wywnioskować. Brak tu zbędnego bredzenia o promieniach X, nieudanym eksperymencie genetycznym na roślinach czy przybyszu z Pupa Planet chcącym zdobyć Świętego Czopka dla swego Pana i Władcy Psującego się Zwieracza. Postacie wyjawiają na głos pewne teorie, lecz nic i nikt temu nie zaprzecza, ani nie potwierdza - widz sam ma sobie wymyślić tą część historii. I bardzo dobrze, każdy z prezentowanych kawałeczków może sobie złożyć taką mitologię jaka mu się żywnie podoba.

Kilka scen robi bardzo dobre wrażenie (pewnie w kinie jeszcze lepiej, bo w domu niewiele da się wyciągnąć nawet na dobrym zestawie kina domowego) scena pierwszego ataku przywodzi na myśl zdjęcia jakie można było zobaczyć we wszystkich telewizjach świata po ataku na WTC, te tony unoszącego się pyłu, panikujący ludzie. Do tych niezłych kawałków filmu trzeba jeszcze dodać wędrówkę metrem oraz ostrzał potwora. Takie momenty, w których czuć klimat grozy miło się ogląda. Twarze głównych bohaterów są cudnie nijakie – czyli takie zwykłe i normalne co również sprzyja uwierzeniu w realność zagrożenia, a to przy straszeniu bardzo ważna sprawa.

Jednak cały film szybko się ulatnia, wystarczy ledwie kilkanaście minut po seansie i coraz mniej się z fabuły pamięta poza spektakularną rozwałką. Zdecydowanie film do kina, gdzie nagłośnienie i rozmiar ekranu zrobią swoje przy wprowadzaniu w centrum wydarzeń. W domowych pieleszach to już nie to samo i żaden zestaw kina domowego nie zrobi różnicy.

Dział: Filmy
poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:37

Marek Ścieszek - Cmentarna opowieść

Wyraźny chrzęst wyrwał z otępienia postać, kryjącą się w cieniu muru, tuż obok cmentarnej bramy. Sprawił, że w lśniących w mroku oczach pojawił się błysk czujności, dłonie zaś mocniej zacisnęły się na trzonku grabi. Wychyliwszy się poza pas ciemności, postać przybrała wygląd przygarbionego mężczyzny. Człowiek ów zerknął ostrożnie pomiędzy żelaznymi prętami spajającymi bramę w całość, ale nie dojrzał nikogo. Drogę spowijał srebrny blask księżyca. Mimo nocy, doskonale widoczne były toporne bryły okolicznych budynków oraz jaśniejąca srebrzyście asfaltowa wstęga – pusta i cicha jak daleko sięgał ludzki wzrok. Mimo to mężczyzna nie pozwolił się zwieść. Dźwięk sprzed kilku sekund rozbrzmiał naprawdę.
Czyżby? Może to tylko wyobraźnia, zamroczona wypitym tego dnia alkoholem, sprawiła, że usłyszał coś, co w rzeczywistości nie miało miejsca?

Pewnie tak się właśnie miały sprawy.
Mężczyzna powoli się wycofał i przywarł plecami do zimnego kamiennego muru. Westchnął. Zamknął oczy. Chwilę później znów je otworzył. Czoło, naznaczone doświadczeniem wielu przeżytych lat, przeorała głęboka bruzda zdumienia.
Właściwie co on tu robił? Dlaczego, jak kto głupi, z grabiami w garści przywlókł się na cmentarz, nie bacząc na zimny jesienny wiatr? Dlaczego opuścił ciepłą knajpkę, zostawiając na stole kufel z niedopitym piwem?

Mężczyzna spojrzał w rozgwieżdżone, jedynie tu i ówdzie spowite ciemnymi chmurami niebo. Zerknął lękliwie na setki kształtów za plecami, po czym opuścił głowę i zobaczył trzymane w dłoniach grabie. Pamięć natychmiast zadziałała, czoło wygładziło się. No tak.
– Sukinsyny! – warknął, plując słodką od trunków o wielu smakach śliną.
Nie przyszedł tu bez powodu. I nie odejdzie, dopóki nie dokończy tego, co sobie zaplanował.
– Nędzne, parszywe sukinsyny! Pokażę wam, kto tu rządzi.
Parka łobuzów, smarków ledwie podrosłych na tyle, aby w sklepie móc kupić fajki. Właściwie, czym im się naraził? Cóż takiego powiedział? Zaledwie po kilkudziesięciu minutach nie potrafił już sobie przypomnieć. Chyba nic, co by było warte aż tak wielkiego hałasu, wrzasków, gróźb mordobicia. Pamięcią sięgał jedynie do tego etapu rozróby, kiedy go przepędzali. O tak, to zapamiętał dokładnie. Wygnali go z ciepłej, wygodnej knajpki. Zagrozili, że lepiej, aby więcej się tam nie pojawiał bo skończy się to dla niego bardzo paskudnie.
No cóż. Ma dla obu przykrą wiadomość. Zobaczą go! Tylko, że to nie dla niego dzisiejsza noc skończy się paskudnie. Jezu Chryste, nie dla niego!
Mężczyzna bojowo potrząsnął grabiami.
– Ja tu rządzę – wymamrotał pod nosem. – To moja wieś.
Póki co, nie wiedział jeszcze, co im zrobi. Może wyskoczy z nagła kiedy będą przechodzić po drugiej strony bramy – a że miał na oku jedyną drogę, którą będą zmuszeni wracać, było bardziej niż pewne, że się pojawią – i kilkoma celnymi uderzeniami wybije im z łbów brak szacunku do starszych? A może...
Wargi mężczyzny wykrzywił radosny grymas.
Może wystarczy, że bardzo powoli otworzy bramę – jest stara i już teraz może sobie wyobrazić dźwięk, jaki wydobędzie się z zawiasów – wyskoczy na drogę i zacznie krzesać grabiami skry na asfalcie. Skrzyp zawiasów, ciemna sylwetka wyłaniająca się bez ostrzeżenia zza bramy cmentarza, snop iskier, wszystko to powinno napędzić szczeniakom nielichego pietra. O słodki Jezu, chyba właśnie tak uczyni!
Przenikliwy dźwięk sprawił, że mężczyzna w jednej chwili zamarł w kamienny obelisk. Metaliczny, chrzęszczący, w istocie przypominał echo czyichś kroków, ale coś w nim było cholernie nie w porządku. Nie rozbrzmiał zza bramy, lecz z głębi cmentarza, gdzieś spoza przyczajonego mężczyzny.
Paniczna trwoga podniosła resztki włosów na doświadczonej wieloma latami głowie właściciela grabi. Lęk irracjonalny, bo przecież, będąc jeszcze dzieckiem, mężczyzna przestał wierzyć w duchy, wampiry i czarownice. Cholera, już jako siedmioletni smarkacz nie dawał wiary usiłującym przekonać go rodzicom, że prezenty pod choinką zostawia Święty Mikołaj, zaś wymianą pochowanych pod poduszką mleczaków na pieniądze trudni się niejaka wróżka Zębatka. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i wlepił spojrzenie w ciemność, wzbogaconą widokiem łatwo rozpoznawalnych kształtów. Patrzył długo, jednak pomiędzy rzędami grobowców nie dostrzegł najlżejszego ruchu.
A jednak coś się tam musiało kryć, wydając co jakiś czas znajomo brzmiące dźwięki. Mężczyzna wiedział doskonale, w czym rzecz. Taki odgłos mogły wydawać wyłącznie ludzkie stopy, stawiane ostrożnie na wysypanej gęstym grysem alejce.

Nagłe podejrzenie rozszerzyło źrenice przytulonego do muru człowieka. Jeżeli dwójka wspomnianych łobuzów śledziła go po wyjściu z knajpy? Jeżeli widzieli jak wraca do domu, potem przekrada się ciemnymi uliczkami w kierunku cmentarza, uzbrojony w grabie i niebezpieczny? I jeżeli nie on ich, lecz oni jego osaczali właśnie od tyłu, usiłując zakończyć, co zaczęli pośród stolików, dymiących popielniczek i nie opróżnionych kufli z piwem?
Uczucie głębokie jak szyb kopalni zalało umysł mężczyzny. Była to okropna, rozgrzewająca krew do stanu wrzenia wściekłość.
– Sukinsyny – wydyszał po raz kolejny, zgrzytając zębami. – Niedoczekanie wasze.
Przestrzeń pomiędzy murem a rzędem najbliższych mogił stanowił blisko pięciometrowej szerokości, podświetlony blaskiem miesiąca, pas przystrzyżonej trawy. Jednak wzdłuż samego muru zalegał cień. Można było, kryjąc się przed niepowołanymi oczyma, obejść cały cmentarz dookoła, odbywając trwający około kwadransa spacer. Mężczyzna począł się skradać, zataczając się z lekka, utrzymując jednak stabilność dzięki grabiom, którymi się podpierał. Pomimo piwnego szumu pomiędzy uszami, szelesty od strony grobów zadziwiały go wyrazistością. Jeśli do tej pory miał wątpliwości, teraz się ich wyzbył.
Pomiędzy starym grobowcem a świeżo postawionym drewnianym krzyżem ktoś stał. Czarny kształt – bez wątpienia ludzki.
Mężczyzna przywarł do pnia rosnącej przy murze lipy. Zamrugał powiekami i sapnął w poirytowaniu. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą ktoś stał, teraz nikogo nie było. Ale chrzęst kroków docierał do niego nieprzerwanie, o tak. Prócz tego metaliczne postukiwanie. Łotry. Bawili się jego kosztem, stukając czymś w marmur.
Wściekłość pęczniała w mężczyźnie, niczym gotowana we wrzątku kasza. Czuł, że jeśli nie zaczerpnie kilku głębokich oddechów, nie uspokoi bicia serca, najprawdopodobniej za chwilę wybiegnie na środek cmentarza i zacznie walić grabiami, nie bacząc w co, byle bić. Odetchnął raz i drugi, tłumiąc w sobie chęć radosnego omłotu.
Wznowił krok. Po to jedynie, aby już po kilku metrach ponownie się zatrzymać.
Pośród rzędów mijanych mogił dostrzegł dziwną nieregularność. W srebrnej księżycowej poświacie coś zakłócało wizualny rytm pomników, kalało równość odstępów. Trudno jednak było mężczyźnie określić, na czym miałoby polegać dostrzeżone zakłócenie.
Mógł zrzucić to na karb niepełnej sprawności wszystkich zmysłów. Mógł. Nie uczynił tego jednak. Chwilę pomedytował, kołysząc się na drżących nogach. Nie dostrzegłszy nikogo, postanowił opuścić bezpieczny cień przy murze.

Chyłkiem, pochylony nieco, mężczyzna przebiegł kilka metrów dzielących go od pierwszego rzędu nagrobków. Przystanął. Tutaj, pośród marmurowego lasu płyt i krzyży, zawładnął nim dziwny niepokój. Niezwykły, bo przecież cóż mogło tu człowieka spotkać? A jednak mężczyzna nie potrafił pozbyć się drżenia. Mrucząc pod nosem, obrał azymut na widoczną nieco wyraźniej, mimo to wciąż stanowiącą dlań zagadkę, nieregularność.
Rozpraszały go rozsiane po całym cmentarzu światełka płonących zniczy – symbolu ludzkiej pamięci. Światła pogłębiały nierealność sytuacji, w jakiej mimowolny tropiciel się znalazł. Idąc odwracał wzrok od zniczy, starał się również nie patrzeć na napisy, aby przypadkiem nie spojrzeć na któryś z licznych medalionów. Trudno by mu było zachować pozór pewności siebie pod spojrzeniem oczu ludzi, którzy odeszli. Widok upiornie bladych lic najprawdopodobniej by sprawił, że mężczyzna zwiałby stąd nie bacząc już na nic.
Od celu dzieliło go ledwie dziesięć, do piętnastu kroków, gdy tuż obok, nie dalej jak metr na prawo rozbrzmiał, niczym wystrzał z karabinu, nagły dźwięk. Serce mężczyzny wykonało gwałtowny podskok i uwięzło w gardle. Z ust wydarł się bezwiedny jęk przerażenia. Grabie zakreśliły zamaszysty łuk i z hałasem zdolnym wskrzesić umarłego uderzyły w nagrobny marmur, odtrącając spory fragment.
Mężczyzna spojrzał w dół, ku przywiędłym pelargoniom oraz zniczom. Dopiero kiedy zobaczył źródło hałasu sprzed kilku sekund, zrozumiał. Parsknął przerażonym śmiechem. Obok, na czarnej marmurowej płycie, kopcąc z lekka, żarzył się knot znicza. Sam znicz spoczywał na boku, pęknięty, martwy jak ciało tego, dla którego nieśmiertelnej duszy go postawiono.
– To tylko znicz – mruknął mężczyzna, kiedy już minęła wesołość. – Eksplodował. Stąd brzęk.
Niewiele brakowało, by zapomniał o przyczynie, która go zaprowadziła w towarzystwo śpiących snem wiecznym. Podjął ostrożny marsz, mimo wszystko wciąż drżąc. Strachy sprzed minuty miały dobrą stronę – mężczyzna dałby łeb urwać teściowej, że w ciągu kilku strasznych sekund wytrzeźwiał.
Doskonale, że tak się stało, bo trzeźwość była mu potrzebna do tego, aby należycie ocenić czego ledwie kilka kroków później stał się mimowolnym świadkiem.
Nieregularności pośród grobowców niestety nie wyśnił. Nie była to wizja jego udręczonej alkoholem imaginacji. Arytmię cmentarnego porządku stanowiła przechylona na bok płyta nagrobna, zwały rozrzuconej ziemi oraz czarna dziura wykopana bezpośrednio w miejscu, w którym powinien znajdować się kopiec. Dziura była nieduża, w zasadzie całkiem mała, ale i tak zdumiewająco realna. Nie istniały najmniejsze wątpliwości, w jakim celu została wydrążona.
Mężczyzna stał jak urzeczony, nie potrafiąc uwierzyć, że postrzega właściwie. Że nie śni. Jego głos, kiedy rozbrzmiał pośród zwykłych cmentarnych dźwięków, drżał jak w febrze:
– Co tu się, do jasnej cholery, wyprawia?
Dziwne pytanie, uświadomił sobie. To oni, para opryszków. Wiedząc, że na nich czeka, zbezcześcili czyjś grób. Być może po to, aby winę zrzucić na niego, a może chcąc go przestraszyć. No cóż. Jeśli sądzili, że tak łatwo jest wywołać w nim strach, byli w grubym błędzie. Za chwilę im to wyjaśni, długo i dokładnie. A kiedy się zmęczy, odsapnie i zacznie wyjaśnianie od początku.
Palce prawej dłoni silniej zacisnęły się na trzonku grabi. Mężczyzna rozejrzał się, starając się wypatrzyć jakiekolwiek oznaki ruchu. Słyszał ich doskonale. Szuranie dochodziło z kilku stron jednocześnie; mogło to oznaczać, że przeciwników było więcej.
To nic. Poradzi sobie z wszystkimi. Będzie wyłapywał ich po kolei i trzonkiem od grabi wytrzepywał z durnych łbów kretyńskie, bezbożne pomysły profanowania miejsc spoczynku tych, którzy odeszli.
Złość sprawiła, że oddech mężczyzny począł się rwać. W źrenicach coś się skrzyło złowrogo.
– Hej, gnoje! – wrzasnął strasznym głosem. – Gdzie jesteście? Pokażcie się!
W odpowiedzi dobiegł go dość głośny chrzęst. Mężczyzna drgnął gwałtownie. Kątem oka dostrzegł ruch. W jednej chwili podjął decyzję. Ruszył biegiem pomiędzy grobami, grabie trzymając jak najwyżej, aby nie walić nimi o marmurowe krzyże i płyty. Biegł aż się zasapał, wówczas stanął, ciężko dysząc.
Szumiało mu w głowie. Czuł dziwne oszołomienie. Przyzwyczajony do picia, ale nieprzyzwyczajony do wysiłku, bardzo szybko się zmęczył. Teraz sam mógłby się stać celem ataku – osłabiony, trzęsący się ze zmęczenia, czujący jak serce huczy głośno w piersiach. Identycznie mogłaby dudnić ziemia, zrzucana łopatami na wieko trumny.
Porównanie sprawiło, że wstrząsnął nim dreszcz.
– Gnoje – zamruczał pod nosem, oddychając ciężko. – Nędzne sukinsyny.
Coś kazało mu zerknąć nieco w bok. Mężczyzna spojrzał i wstrzymał oddech, zaś serce na kilka sekund wstrzymało mozolną wieloletnią pracę.
Skubańcy, zrobili to samo z więcej niż jednym grobowcem. Musiało ich być naprawdę wielu. Może nawet dziesięciu złośliwych, robiących sobie z niego żarty szczeniaków. Dwojgu chyba nie udałoby się niemal pod samym bokiem przeciwnika zsunąć ciężkie płyty i wykopać tak głębokie doły. Może powinien dać sobie spokój, dopóki jeszcze nie poszli na całość? Dwóch, nawet czterech nędznych gnoi, nie stanowiło dlań większego problemu, ale z całą gromadą wolał nie zadzierać.
Nie zwlekając, mężczyzna ruszył w kierunku widniejącej nieco ponad sto metrów od niego bramy, rzucając tylko co jakiś czas nerwowe spojrzenia na boki. Wciąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie był tu sam, że dobiegające go nieprzerwanie z kilkunastu kierunków chrzęsty nie brały się znikąd. Teraz bojowy nastrój opuścił go, niczym powietrze przebitą dętkę. Zdecydowanie zamarzył o jak najrychlejszym dotarciu do ulicy, skąd do domu miał już rzut beretem.
Kiedy do bramy pozostawało niespełna pięćdziesiąt metrów, mężczyzna przyspieszył. Chrzęsty przybrały na sile. Zwiększył prędkość również z innego powodu. Od pewnego czasu zaczął dostrzegać poruszające się cienie. W rzeczy samej, przeciwników nie było dwóch, ani nawet pięciu. Rozglądając się w pośpiechu, mężczyzna zdołał naliczyć blisko tuzin poruszających się ciemnych sylwetek. Pieprzeni gówniarze! O tej porze powinni już dawno spać, a nie wałęsać się po cmentarzach niczym zgraja pokutujących dusz.
Wielu zachowywało się dziwnie. Bardzo dziwnie. Zdawali się nawet go nie zauważać, snując się jedynie pomiędzy grobami. Przypominali mocno spóźnionych wiernych, odwiedzających miejsca spoczynku zmarłych. Tylko, że do pierwszego listopada brakowało jeszcze półtora miesiąca, a i pora zdecydowanie nie sprzyjała odwiedzinom.
Kilka cieni wyraźnie kierowało się w stronę mężczyzny, widać to było jak na dłoni. Czynili to jednak bez przekonania, jak gdyby nie zależało im na dogonieniu go. Zamierzał skorzystać z ich opieszałości. Teraz już niemal biegł.

Mimo wszystko zdumiewała go ich mnogość. Ilu mogło być? Ciemne sylwetki dostrzegał niemal wszędzie, wałęsające się jak cmentarz długi i szeroki, zdające się nawet w tej swojej nieporadności obijać o grobowce. Czy naprawdę chciało im się aż tak fatygować dla jednego przeciwnika?
Coś mu w tym wszystkim diabelnie nie pasowało. Dla czystego spokoju lepiej stąd zniknąć, dopóki istnieje po temu nadzieja.
Mężczyzna zerknął w dół, na puste dłonie. Grabie. Gdzieś po drodze musiał je zgubić. Ha! Mała strata. Rano wróci i poszuka zguby. Teraz nie było na to czasu.
Wybiegł z ostatniego rzędu grobowców na alejkę. Od bramy dzieliło go nie więcej, jak siedem, osiem metrów. Była lekko uchylona. Wystarczyło podbiec i prześlizgnąć się pomiędzy żelaznymi prętami a murem. Niewielki wysiłek. A jednak coś nakazało mężczyźnie zatrzymać się na samym progu do wolności. Była to wyłaniająca się z cienia muru ludzka postać.
Kołysząc się jakby również miał już nieco w czubie, nieznajomy stanął zaledwie cztery metry od skamieniałego mężczyzny. Jego twarz nikła w mroku. Przyczynę mogła stanowić noc, cień muru i lipy, ale również pochylona do przodu głowa nieznajomego. Mężczyzna obejrzał się. Pozostali zbliżali się zewsząd pomiędzy kwaterami, nadal nie wykazując woli pośpiechu. Mimo to mężczyzna zdawał sobie sprawę, że na hasło tego obok bramy, dotarliby doń w ciągu cholernie krótkiego czasu. Krótszego, niż ten, potrzebny mężczyźnie na powalenie przeciwnika i ucieczkę na ulicę.
Mężczyzna chrząknął niepewnie.
– Słuchaj, człowieku – rzucił pojednawczo. – Nic do was nie mam.
Postać ani drgnęła. Nie otrzymawszy odpowiedzi, mężczyzna próbował dalej:
– Jeżeli w czymś was uraziłem, mogę przeprosić.
Utrzymująca się cisza wzmogła nerwowość. Ponownie spojrzał przez ramię. Tamci byli coraz bliżej – ciemne sylwetki na tle lasu krzyży i nagrobnych płyt.
– Wypijmy na zgodę, co? Postawię ci piwo. Cholera, postawię wam wszystkim. Każdemu z was.
Upiorne kołysanie się przeciwnika było jedyną odpowiedzią. Mężczyzna stęknął rozpaczliwie. Gdyby chociaż miał grabie.
Za jego plecami rozległ się przeciągły zgrzyt. Odwrócił się w sam raz, aby zobaczyć jak jedna z płyt, bez pomocy którejkolwiek z pobliskich ludzkich sylwetek, przechyla się na bok, zgrzytając okropnie marmurem trącym o marmur. Szeroko otwarte w zdumieniu oczy mężczyzny rejestrowały wszystko: osuwającą się siłą bezwładu płytę, osypujący się na boki stos nagiej ziemi, wreszcie...
– Jezu Chryste... – Głos, który wydarł się z jego ust był zaledwie chrapliwym szeptem.
Wprost z grobowego kopca, wraz z kolejną porcją czarnej ziemi, wyłaziło coś, co trudno było nazwać człowiekiem. Pierwsza pojawiła się ręka aż do łokcia, za nią druga, potem, kolejno: głowa, tułów i reszta ciała. W nie do końca pustych oczodołach odbijał się księżyc.
Owładnięty nieprzemożną grozą, mężczyzna obserwował istotę, która wypełznąwszy wreszcie z kwatery, rozejrzała się, by zaraz potem dołączyć do osaczającej go z upiorną powolnością reszty. Najgorsze było to, że w księżycowym blasku zaczęły się wyłaniać ich wykrzywione, niekompletne oblicza.
W ciągu jednej dziesiątej sekundy mężczyzna przestał się łudzić, że w najgorszym przypadku czekać go będzie solidne lanie.
Zawył przerażony, gdy na ramieniu spoczęły czyjeś palce. Z jego członków zdjęta została blokada. Łokciem odepchnął zagradzającą mu drogę do bramy istotę. Tuż obok twarzy zatrzasnęły się ze szczękiem nieosłonięte wargami zęby, prosto w usta zionął mu śmierdzący rozkładem powiew. Szok sięgnął dna, gdy mężczyzna przekonał się, że dłoń przeciwnika, choć się wyłożył jak długi na ziemi, nadal spoczywała na jego ramieniu. Strącił ją z obrzydzeniem.

Wykrzywione, obciągnięte skrawkami gnijących resztek skóry czaszki; oczodoły wypełnione przelewającą się przez krawędzie mazią; smutne pozostałości odzienia, nie skrywające już za wiele; smród niemożliwy do zniesienia. Świadczący tym okropieństwom mężczyzna krzyczał nieprzerwanie, cofając się krok za krokiem, nadal niezdolny do ucieczki.
Wyminął tyłem pełznącego niezbornie po ziemi, usiłującego uchwycić go za kostki nóg potwora. Odwrócił się w najmniej odpowiednim momencie, zderzając się z niedomkniętą bramą. Runął do tyłu, wprost na kłapiącego zębami stwora. Wycie przerodziło się w nieludzki skrzek.
Tuż nad nim, niczym plejada ohydnych gwiazd, zakłębiły się dotknięte rozkładem oblicza. Drapieżnie wyciągnęły się łapska, w wielu przypadkach pozbawione kilku palców, zaś we wszystkich – kawałków ciała. Niektóre czaszki otaczało wystarczająco dużo materii niegdyś stanowiącej ludzkie ciało, aby mężczyzna mógł rozpoznać rysy – te były najstraszniejsze. Tym bardziej przerażające, że w dwóch pochylających się coraz niżej, zgrzytających zębami istotach, udało mu się rozpoznać ludzi znanych mu do niedawna.
Potem przestało się liczyć cokolwiek.
Pierwszych wgryzających się weń szczęk już nie czuł – krańcowe przerażenie litościwie odebrało mu zdolność pojmowania, co się z nim dzieje.
Ostatnia świadoma myśl, jak ostatnie tchnienie wiatru na rozpalonym czole. Jakże dziecinna i jakże nierealna:
Gdybym tylko miał grabie.

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 04 sierpień 2014 21:36

Krzysztof T. Dąbrowski - Umieranko

12.III.2000 r.

Chcecie wiedzieć jak umarłem? Baa, umarłem to za mało powiedziane - zostałem zmasakrowany!
Naprawdę chcecie? Spoko, nie ma sprawy.
Przechodziłem właśnie przez ulicę rozmyślając o Magdzie. Ech, cudna dziewczyna, blondynka o dużych oczętach, anielskim uśmiechu i całkiem sporych jędrnych cycuszkach. No dobra, każdy zabujany tak gada, więc może przejdźmy do meritum sprawy bo widzę, że jak tak dalej pójdzie to was zanudzę.
Mniej więcej pół godziny temu umówiłem się z nią na pierwszą randkę. Byłem bardzo wystraszony, myślałem, że dosłownie zawału dostanę, ale z drugiej strony wiedziałem, że jak tego nie zrobię, to będę sobie potem do końca życia wyrzucał (nie wiedziałem tylko, że ten koniec tak szybko nastąpi). Była akurat długa przerwa - czyli coś, co tygryski lubią najbardziej. Podjąłem decyzję, lecz aby coś zdziałać musiałem się jeszcze uspokoić - nie wyobrażałem sobie tego, że mógłbym do niej podejść taki rozedrgany jak galareta i jąkać się jak jakiś ciućmok. Musiałem być opanowany, emanować spokojem i pewnością siebie. He he, łatwo zaplanować - trudniej wykonać. Zrobiłem głęboki wdech, wstrzymałem przez chwilę powietrze i bardzo powoli je wypuściłem. Zrobiłem tak jeszcze ze dwa razy nim stwierdziłem, że już jako tako nadaję się do użytku.

Stała akurat sama i pisała smsa - idealny moment żeby uderzyć. Pewnym krokiem podszedłem i z szerokim uśmiechem coś zagadałem, sam już nie pamiętam co mówiłem, bo jak już wiecie miałem stresa, a w stresie to wiadomo - adrenalinka i te sprawy. Na szczęście udało się, rozśmieszyłem ją. Ach, jak słodko się śmiała marszcząc ten malutki, lekko zadarty nosek. Moje serce topniało na ten widok jak masło na patelni.
Wiedziałem co się za chwilę wydarzy. Typowy przypadek totalnego zakochania. Jeszcze chwila i straciłbym kontrolę i zaczął się czerwienić, dostałbym ataku onieśmielenia i... poległbym na całej linii. Wbiłem z całej siły paznokieć kciuka w dłoń - tak żeby jak najbardziej zabolało - nie wiem czemu, ale w takich momentach zawsze mi to pomagało. W jakiś niewytłumaczalny sposób pomagało pozbierać się i nie stracić wewnętrznej równowagi. Spytałem swobodnym tonem luzaka:
- To jak, skoczymy gdzieś na browarka?
Odpowiedziała prawie od razu - nim to jednak nastąpiło miałem wrażenie, że minęły wieki, jakby czas był z gumy i nagle jak na złość niesamowicie się rozciągnął. Byłem tak napięty w tym swoim oczekiwaniu, że aż mi zaszumiało w głowie i wtedy ujrzałem jak rozchyla swe malinowe wargi, a do uszu mych dotarła upragniona odpowiedź:
- Hihi, nie no spoko, hihi, ale gdzie i o której?
To słodkie "hihi" uświadomiło mi, że ona również musiała być mocno onieśmielona. A zawsze myślałem, że te najładniejsze laski są takie super pewne siebie. Cóż - pozory mydlą, jak to się mówi. Jeszcze bardziej podbudował mnie fakt, że to ja ją onieśmielałem, a to musiało oznaczać, że ja również jej się podobam, bo przecież gdyby było inaczej to nie byłaby speszona, kazała by mi spadać. Uskrzydlony tą myślą rzuciłem propozycję, że można by się tak "Pod jaszczurem" spiknąć. Przytaknęła - byłem umówiony!
Uff, dzięki wam wszystkim tam na górze! Macie u mnie po browarze - pomyślałem uradowany. Na dodatek pójdziemy do "Jaszczura" - czyli po prostu idealnie gdyż ta knajpka była właściwie jedyną, gdzie nie pytali o dowód, gdzie browar był w miarę tani i można się było zaszyć w klimatycznych zaułkach - a to wszystko dla siedemnastolatka uderzającego na randkę było niezmiernie ważne. Heh, nie sądziłem tylko, że "Niebieska Ekipa" tak bardzo wzięła sobie to moje zaproszenie do serca i tak szybko wezwie mnie przed swe oblicze, bym postawił im te obiecane browary...
Wracając do sprawy - przechodziłem przez tą cholerną ulicę, uradowany jak małpa, której rzucono banana, aż tu nagle słyszę pisk. Błyskawicznie się obróciłem i ujrzałem to coś co mnie zabiło. Tak, tak, to wszystko trwało tak krótko, że dopiero po fakcie mój umierający mózg skojarzył, że te dziwne blaszane kształty to była maska rozpędzonego tira. To był ułamek sekundy - wielkie bum, rozbłysk przeraźliwej jasności, potem czerń. Miałem się spotkać z aniołem na ziemi, a tu - masz ci los - trzeba będzie aniołom w niebie po browce latać...
Moje szczątki rozrzucało po ulicy i trawniku, lecz mnie to wcale nie przeraziło - wręcz przeciwnie, wszystko zrobiło się jakoś tak dziwnie obojętne - zupełnie jakbym jakieś zioło przypalił. Nie miałem zielonego pojęcia ile to mogło trwać, czy długo, czy krótko. W każdym bądź razie w pewnym momencie, o ile w tym wymiarze były jakieś momenty, dojrzałem nikłe światełko i zaczęło mnie ono przyciągać. Mimo, że byłem tu bez ciała (a w świecie materialnym zamieniłem się w mięsne puzzle) to miałem wrażenie jakbym leciał, coraz szybciej i szybciej i...
Taadaa, trutututu, proszę państwa jak to na religii uczyli: I STAŁA SIĘ JASNOŚĆ, I GŁOS USŁYSZAŁ! I oczywiście ujrzałem jakieś świetliste istoty lecące obok mnie. Sielanka prawda? Już nie znajdowałem się w nicości - przemierzałem teraz długi jasny tunel, a na jego końcu znajdowała się oślepiająca jasność. Osobiście miałem nadzieję, że w raju jak to w raju wszystko będzie super i ujrzę tabuny ślicznych dziewczyn gnających ku mnie nago po ukwieconej łące. Hah, nic z tego moi kochani - pomyliły mi się religie (to nie te zaświaty) - jasność się nasiliła, po czym przekazała mi telepatycznie, że teraz czas abym przeanalizował swoje życie.
I jak to się mówi BACH zacząłem przeżywać swoje siedemnastoletnie życie od nowa...

--------

Znowu 12.I.1983 r.
Narodziłem się jeszcze wszystko pamiętając. Wiedząc, że za siedemnaście lat zakocham się na zabój i ta miłość okaże się naprawdę zabójcza. Pamiętałem
oczywiście to co mnie będzie czekało po zderzeniu z tą cholerną ciężarówką i... i w tym momencie wpieniłem się maksymalnie bo... bo zdałem sobie sprawę z tego, że to wszystko będzie się POWTARZAŁO W KÓŁKO - że przecież będę tak w nieskończoność przeżywał te swoje mizerne siedemnaście lat mordując się bezsensownie w podstawówce, w gimnazjum i liceum, a gdy się zakocham to w kilka godzin później będę martwy - rozsmarowany na masce tira... i tak w koło
Macieju, w nieskończoność, jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz!
Odcinali pępowinę ale nawet tego nie poczułem. Wydałem z siebie tylko wściekły krzyk mający oznajmić światu, że nie zamierzam się pogodzić z tym co los mi przeznaczył! To miał być raj? to chyba piekło! A najgorsza w tym wszystkim była świadomość tego, że nigdy nie zostanę gwiazdą rocka i do końca swego siedemnastoletniego żywota pozostanę prawiczkiem!
NIGDY! NIGDY! NIGDY!
Nie zamierzam na to pozwolić! Teraz, skoro wszystko pamiętam, inaczej pokieruję swoim życiem. Nie dopuszczę do tego wszystkiego. A w szczególności będę pamiętał by w dniu mojej przyszłej śmierci uważnie przechodzić przez ulicę żeby ten dzień okazał się "Dniem Mojej Niedoszłej Śmierci". Ha ha, a takiego wała zastępy niebieskie, ha ha ha, nie dostaniecie mnie tak łatwo, o nie!
Yyy, łatwo? Ale o co chodzi co mnie miao dośtać? - naraz sobie uświadomiłem, że nie pamiętam czegoś co jeszcze przed chwilą pamiętałem, a co mogło być bardzo ważne bym...
No waśnie bym cio? A cio to jeśś bmm?
O Boźe ja tjaciem pamieć!
Gruu! Grr!
Gugu?

Siedemnaście lat później:
Ech, kurwa! Ludzie ale żem się wnerwił. Normalnie nasi znowu normalnie przerypali. Wszystko mnie dziś wpienia! A miało być tak pięknie. Z Łysym żeśmy zryw z budy zrobili, bo po co kisić tam dupę - zresztą zawsze uważałem, że siedzenie w budzie jest bez sensu. Zawsze! Przecież nigdy nie wiadomo czy ci żydzi z wrogiej drużyny łomotu ci nie spuszczą takiego, że kojfniesz na miejscu, albo czy cię kurwa jakiś pijak nie rozpizdrzy samochodem, albo jak się zamyślisz czy cię jakiś jebany tir nie rozmaśli po asfalcie. Zwłaszcza tego ostatniego żem się zawsze bał, ale nigdy się kumplom nie przyznawałem bo by zajebisty obciach był! No normalnie honora bym stracił! Nie wiem czemu tak mam, boję się dużych samochodów, a w szczególności tirów, normalnie od dziecka tak mam!
No, ale wracając do sprawy to żeśmy se z Łysym na wagsy ruszyli bo co prawda mecz miał być dopiero za kilka godzin ale żeśmy chcieli se trochę wcześniej popić. Bo jak se człowiek tak solidnie zapije to potem nic nie czuje jak tak go napierdalają na zadymie, a i sam jakiś taki silniejszy jest jak już przychodzi co do czego. No, żeśmy poszli do "Józka". Tam już kilku naszych piło, to my żeśmy tak się doprzysiedli.

Taka fajna jedna dupcia z kumpelą z nimi siedziała. Od razu poczułem, że ma chciawkę na mnie. He he, to był dobry dzień, ten tam na górze to trzyma ze mną sztamę! Laseczka naprawdę była napalona bo jak jej powiedziałem żeby ze mną poszła bo coś jej chcę pokazać to się jej tyko kurwa oczka zajebiście zaświeciły i se ze mną bez ceregieli poszła. Tam żeśmy wpadliśmy w ślinkę i po kilku chwilach żeśmy się seksili w tych krzakach aż miło. He he, mam kurwa siedemnaście lat a już tyle dup zaliczyłem co niejeden pseudocasanova przez całe życie!

Kurwa! Kurwa! Kurwa! No nasi tera kompletnie już zjebali sprawę... no normalnie no żeby tak, ech... No żesz...
Dawno się tak nie wpieniłem! Ale dziś damy cwelom wycisk. Nic to, że wczoraj nie spuściliśmy ich piłkarzynom łomotu i żeśmy mecza przerypali, że nas smerfy pogoniły i nie wjebaliśmy żydom. Nic to, kurwa! Dziś dostaną łomot. Dziś jest ustawka i dziś ich pogrążymy! Zajebiemy jak psy! Za honor naszej drużyny!
Z zamyślenia wyrwało mnie klepnięcie Łysego:
- Co jest stary? Kurwa nie łam się!
Taaa, jak mam trochę w czubie to bardziej, tak mocniej no wszystko przeżywam, intensywniej znaczy się.
- Ee, nie uamię szie tyykoo kuwaa bym im juszsz kuwaa pokazał kto tu kuwaaa szsządzi! Jesssze się odkujemy kuwaaa!
Wstałem i zacząłem śpiewać:
To yyyy biaoszerwoni oo myyy biaoooszerwoiii!
Troche mi kurwa nie szło, bo jak żem mówił już z deka byłem znieczulony ale zara wstali kumple i pomogli.
He he, żebym ja to jeszcze wtedy wiedział, że ja z tej jebanej ustawki żywy nie wyjdę...

Dotarliśmy żeśmy na miejsce. Byłem uzbrojony w łańcuch i noża kuchennego. Staliśmy tak se w dwu grupach i przez kilka chwil żeśmy się kurwa od żydów i pedałów wyzywali, a potem się zaczęło. Się tego no trochę jak ten wojownik z dawnych czasów poczułem. No i też o honora walczył żem! Trochę krzywo zapieprzałem, bo jednak ciut za mocno się znieczuliłem, ale uznałem, że za kilka chwil powinno mi się polepszyć. Jak pała zalana trochę ruchu jak śmietana kurwa z rana he he he!
Zapieprzaliśmy na nich jak w brejwharcie jakimś - taki zajebisty film żem kiedyś widział. Ziemia się trzęsła i taki tupot ogromny się zrobił, że w huj nic nie było słychać! Czułem jak mi to animusza dodaje, a potem tylko zobaczyłem, że jakiś drąg zbliża się do mojej gęby i tak kurwa umarłem...
Jakiś pedał zajebał mnie gałęzią w ryja! Czujecie to?
W pierwszej chwili se pomyślałem, że zara wstanę i się cwelowi odwinę, że mnie tyko tak zamroczyło ale nie, nie! Nie mogłem się ruszyć, a tylko poczułem, że ogarnia mnie coraz większa ciemność. A na dodatek jakieś deva ju - czy coś takiego - żem doznał, bo miałem wrażenie, że ja to już kurwa kiedyś, dawno temu se przeżyłem. Tak żem się trochę w pierwszym momencie zestrachał, no mówię wam! Po chwili jakaś taka błogość mnie ogarnęła i takie to mi się wszystko obojętne jakieś takie zrobiło - nawet to, że moja drużyna Azbesty Podbiałów przegrała, to też jakieś się odległe i ni ważne zrobiło.
No i tak se trwał żem nie wiem kurwa ile aż tu nagle ktoś mi po gałach jakimś światłem zaczął popierdalać. Normalnie nic żem nie widział przez chwilę, a zara potem się w jakiejś rurze dziwacznej pojawiłem.
He he, jak w jakimś kurwa kosmicznym odkurzaczu se lecę - se pomyślałem.
Już wiedziałem, że żyw z tego nie wyjdę, ale co mi tam. Jak do raju to do raju! Miałem tylko nadzieję, że tu łatwe laski będą jeszcze w piździut łatwiejsze, że nie będzie żydów i pedałów, a moje Azbesty będą w pierwszej lidze wszystkich wymiatać!
No i nagle do mnie ta jasność zaczęła do mnie coś gadać - ale nie tak kuźwa normalnie nawijać jak ja se tu do was tylko jakoś tak, no, yyy, jakby tu wam no tak... MYŚLOWO! I mi powiedziała, że teraz czas żebym se życie przeanalizował czy coś takiego.
I jak się to mówi, kurna, no tego, od nowa Polska Ludowa!

------------

...i znowu 12.I.1983 r.
I się kurna urodził żem ponownie he he. A jak się przy tym wydarłem! Sam nie wiem czemu, ale tak jakoś wyszło. Zresztą każdemu by tak wyszło jak by go tak za nogi do góry podnieśli jak mnie. Akurat w tym wypadku jak już zostałem uniesiony to się kurwa uspokoiłem, a to dlatego, że podnosiła mnie pielęgniarka, fajna dupcia, blond taka. A jakie cycki miała he he he! No jak żem te cudeńka ujrzał tak z góry to mi się od razu drzeć odechciało. He he miód na duszę!
I tak żem se tera postanowił, że co jak co ale teraz to muszę mniej chlać a więcej na siłke zapierdalać. No i kurwa na jakieś karate se pójdę, ot tak żeby mieć zajebistego refleksa, żeby mnie nikt tak obciachowo nie zarypał na ustawce.
I tak se robiłem te plany i...
i kur... co to ja?
Ale dlasiego?
Moja djuzinaaa!
Gaaaguu?!?
Gu?

17 lat później:

Zawsze czułam się kobietą. Od dziecka nienawidziłam piłki nożnej i tych całych meczów. Jak widziałam tych łysych, nafaszerowanych sterydami przygłupów to aż mi się niedobrze robiło. Ja w ogóle jestem jakaś chorobliwie bojaźliwa bo samochodów też się trochę boję, a w szczególności tych dużych, ciężarowych.
Ale wracając do tematu to muszę przyznać, że kompletnie nie rozumiem co może być ciekawego w kopaniu tej głupiej piłki przez prawie dwie godziny. Przecież to jest tak absurdalnie głupie i nudne. Szkoda życia na takie coś. Ja na przykład wolę w tym samym czasie poczytać coś ciekawego. Wczoraj dla przykładu przeczytałam bardzo ciekawy artykuł pewnego naukowca, który wysnuł bardzo ciekawą teorię, że całe nasze życie jest nagrywane w mózgu i w momencie śmierci to nagranie jest przewijane do początku tylko po to abyśmy mogli przeżyć wszystko jeszcze raz, aż do chwili gdy ponownie umrzemy, a wtedy to nagranie ponownie przewija się do początku. I tak bez końca. Tłumaczył też, że to stąd bierze się odczucie, które nazywamy deja vu.
Coś jeszcze mówił o fizyce kwantowej i o tym, że przez te kwanty każde kolejne odtworzenie życia może być inne od poprzedniego. To tak jakby się brało udział w interaktywnym filmie; zarówno my jak i inni przez swe działania i wolną wolę sprawiamy, że za każdym razem nasze życie toczy się innym torem.
Może to dlatego mam takie problemy.
Jakie? - pewnie spytacie.
Jak byłam mała to bawiłam się często lalkami. Ojciec żartował wtedy:
- Uważaj ty, uważaj, bo jeszcze ci to tak zostanie.
Potem, gdy trochę podrosłam zaczęłam nosić sukienki. Ojciec się wściekał, matka tylko płakała, a chłopaki z osiedla regularnie mnie bili...
Życie jest okrutne, zawsze byłam inna, chociaż wy byście pewnie powiedzieli... INNY.
Zastanawiam się, dlaczego Bóg jest taki bezlitosny i za jakie grzechy uwięził mnie w męskim ciele?

Krzysztof T. Dąbrowski

http://ktdabrowski.pl.tl/

Dział: Opowiadania
niedziela, 15 czerwiec 2014 15:41

Anna Brzezińska - Płomień w kamieniu

Susza podkradła się do Wilżyńskiej Doliny niepostrzeżenie. Z początku wszystko zapowiadało się znakomicie. Słonko przygrzewało, owce okociły się jak nigdy dotąd, a drzewa w sadach pokryły jasnym kwieciem. O brzasku gospodarze wychodzili na gumno i, wsparłszy się pod boki, spoglądali z dumą na świeżą ruń na polach. Tak minęła pora przymrozków i wiosennych zawieruch. Stare baby obwieszały figury w świątyni wieńcami z coraz to jaskrawszych kwiatów i w parne wieczory zbierały się w kruchcie na nabożeństwach, żeby wybłagać u bogów dobry urodzaj. Ale nie przykładały się do nich za bardzo. Bo letnie dni przesuwały się tego roku tak gładko, tak leciuchno jak modlitewne paciorki. I trudno było uwierzyć, żeby się miały z nagła bezpowrotnie zasupłać.

Aż tu skwar uderzył w Dolinę, nakrył ją bezlitosną, rozżarzoną czapą.

Może zawiniła Miłka, która — utrudzona codziennym szpiegowaniem bliźnich — zwykła przesypiać na stołku w kruchcie litanie do Cion Cerena?

A może stało się tak za przyczyną Honorci, która tak ochoczo zadzierała spódnice na znak świeżo osiągniętej dorosłości, że aż nockami po stodołach huczało, a wędrowni pachołkowie chodzili jak oczadziali i z byle czego brali się za łby?

Albo całego nieszczęścia przysporzyła Kordelia, otłukłszy małżonka, zbójcę Waligórę, przetakiem po pysku, jako że ten po drodze z jarmarku w gospodzie przystanął i tak tam długo popasał, póki nie przepił gotowizny za dwa piękne byczki?

Nikt nie umiał zgadnąć. Dość, że pewnego ranka zacnych wilżyńskich obywateli gorąc obudził tak paskudny, że zrazu tylko leżeli w posłaniach, łowiąc ustami powietrze jak ryby wyrzucone na brzeg. Bydło po oborach ryczało żałośnie znad pustych poideł. Świnie pochowały się w najciemniejszych zakamarkach chlewów. Kury drzemały na żerdziach, wcisnąwszy głowy pod skrzydła, bo w swoich kurzych rozumkach wierzyły nieprzeparcie, że jeśli coś im zniknie z widoku, to już tego nie ma.

Upał jednakże pozostał, nawet kiedy utrudzeni gospodarze powlekli się wreszcie do gospodarskich zajęć, i trwał, kiedy pod wieczór zwalili się w piernaty u boku małżonek. A następnego dnia wrócił, jeszcze bardziej dotkliwy. I kolejnego dnia także. Potem zaś jeszcze raz i znowu, i tak dalej, bez końca.

W niedzielę pleban grzmiał z ambony o nieprawościach i grzechach, które sprowadzają na bezbożników pomór i nieurodzaj. Trzódka słuchała go w zobojętnieniu, sapiąc i dysząc z gorąca. Kamienne mury nagrzały się jak wnętrze pieca i myśli przesypywały im się w głowach jak popiół.

— Mógł się pleban bardziej postarać — sarknął Szyszek, kiedy zgodnie z wiejskim zwyczajem gospodarze po sumie udali się do gospody, żeby spłukać z siebie nadmiar świątynnych komunałów. — Procesję jakąś odprawić albo figurę obstalować. Od tego przecież jest, żeby nam boską przychylność zaskarbiać.

— A tam, pleban. — Stary Osęk byłby splunął na znak pogardy, ale mu w gębie zaschło. — Gdzie mu teraz o bogach myśleć, księżówkę musi se nową postroić.

Istotnie, po powrocie ze Spichrzy czcigodny duszpasterz gorączkowo zakrzątnął się wokół swej doczesnej wygody: domostwo sobie rychtował w miejsce tego spalonego przez grasantów, pola w pacht puścił co zasobniejszym kmieciom i jął na potęgę dzieciom błogosławić i małżeństwa wiązać, żeby jak najszybciej nadrobić kilka lat nieobecności — i pobrać stosowne opłaty.

— Trza z Rozalką pogadać — zdecydował Szyszek, który jako najzamożniejszy gospodarz w Dolinie rościł sobie prawo do decydowania o sprawach społeczności. — Już ona plebana rozrusza.

— No, tyle zawsze potrafiła — mruknął ktoś po cichu i bardzo z ostrożna, bowiem w wilżyńskiej wiosce nie wypominano bezceremonialnie drobnych księżych przywar.

Poza tym księża gospodyni była niewiastą poczciwą i z dziada pradziada wilżyńską wieśniaczką. Nosiła się skromnie, o przybytek dbała i miała dość rozsądku, żeby nie powić żadnych bękartów, który by się pętały po świątynnej nawie, kłując sąsiadów w oczy. A jeśli nawet ukradkiem czcigodnemu duszpasterzowi dogadzała pod pierzyną, wilżyński ludek przymykał na to oczy.

— Chłop jest chłop i musi swojego użyć — rozstrzygnął jaśnie władyka, zanim tak nieroztropnie wyruszył na wojnę i zniknął na dobre. — Lepiej już tak, niżby miał po stogach dziewuchy rozprawiczać.

Cóż, władyka cenił swoje feudalne prerogatywy i nie pozwalał nikomu ich naruszać.

Rozalka trwała więc na księżówce, równie niewzruszona jak Pal, Mnich i Maczuga, trzy szczyty, których białe czapy górowały nad Wilżyńską Doliną. Ona też odemknęła drzwi, kiedy delegacja gospodyń przydreptała pod wieczór, żeby błagać o pomoc. Rozsiadły się wokół kuchennego stołu, przekąsiły ciastem, nalewką na jagodach przepiły i nawet przez jakiś czas jakby lżej im się oddychało, bo Rozalka była wyśmienitą gospodynią i nalewki nastawiała siarczyste.

— Trzeba będzie pola poobchodzić — oznajmiła plebanicha wieczorem, kiedy duszpasterz gramolił się mozolnie do łóżka.

Bo łóżko mieli wysokie, z siennikiem świeżo wypchanym i dobrym tuzinem poduch, obleczonych w bieluśkie poszwy. Rozalka uważała, że kapłan musi mieć swoją godność, choćby i w pościeli.

— Z procesją, świecami, kadzidłem — ciągnęła, a pleban, umordowany, wycierał pot z gęby szlafmycą. — Ludziska ze strachu się burzą. Jagnięta padają jak muchy...

— Osęk dwa udźce dziś przyniósł. — Mimowolnie mlasnął, bo uwielbiał jagnięcinę.

— To nie na wiele się przyda — sarknęła ze złością Rozalka, która nie lubiła, gdy łakomstwo brało górę nad rozwagą. — Jeśli nie zelżeje upał, stada w trzy niedziele wyzdychają.

Pleban podkasał koszulę i wachlował się nią zajadle. Miał wrażenie, że od gorąca zetną mu się oczy.

— Przegonią mnie po wzgórzach — jęknął w końcu boleśnie.

— I to w paradnej szacie — zgodziła się Rozalka, która pięknie wyszywała, zwłaszcza srebrną nicią, i lubiła się popisywać swą sztuką. — Z obrazem, kadzielnicą, jak trzeba. Wtedy bogowie na pewno nas wysłuchają.

Jednakże podczas ostatniej wojny bogowie najwyraźniej przygłuchli nieco od ludzkich wrzasków, bo tym razem nie przychylili ucha plebanowi, choć, trzeba przyznać, śpiewał całkiem donośnie, kiedy pagórek po pagórku, zagon po zagonie święcił dobytek wilżyńskich gospodarzy. Nikt nie mógł mu wyrzucić niedbalstwa. Ugiął się tak dalece, że zezwolił z każdego poletka kęs ziemi wykopać i do świątyni zanieść, aby tam jeszcze skuteczniej nasączyć ją świętą mocą. I nawet nie wołał wziątków.

Jednakże stare sposoby, dotąd niezwykle skutecznie przeciwko pladze robaków i pypciom na krowich ogonach, zawiodły całkowicie w obliczu suszy. Słońce nie zachwiało się na nieboskłonie, wiatr nie przywiał ani jednej chmurki, a żar lał się nieustannie na ziemię, nawet dotkliwszy niż wcześniej.

— Boście są plugawce przebrzydłe! — darł się nieustępliwie pleban, gdy w kolejną niedzielę parafianie stawili się w świątyni, nieco bardziej spoceni i ponurzy niż zwykle. — Ja sobie gardło wypruwam, krwi serdecznej nie szczędzę, a wy co, kurwie syny? Wciąż po cudze sięgacie, przysiąg nie szanujecie, obyczajności nie znacie...

Gospodarze chętnie by się zdrzemnęli pod kołderką plebanowych wyrzekań — powtarzał je tak często, że ich strach całkiem stępiał — gdyby nie skwar, który zdawał się narastać z każdym słowem. Wiercili się zatem, kręcili, jakby ich pchły oblazły. Strach kąsał jeszcze dotkliwiej, więc zaraz po nabożeństwie podyrdali do karczmy, żeby tam wspólnie uradzić, jak nieszczęściu zapobiec. Chociaż, co wkrótce wyszło na jaw, właściwie wcale nie chodziło o ratowanie wioski, tylko o demokratyczne i natychmiastowe wyznaczenie winnych. W tej mierze Wilżyńska Dolina nie różniła się od reszty świata.

— Baby chłopów nie szanują — rozpoczął sędziwy Kulas, któremu z racji wieku przypadał zaszczyt zainicjowania biadoleń nad powszechnym upadkiem obyczajów. — Dzieci rodzicom czynią na przekór. Dziewki o przyzwoitości nie pamiętają, cały dzionek się włóczą w sukni ledwo krok zakrywającej.

— To z gorącości. — Doliba uśmiechnął się z rozrzewnieniem, bo nie podzielał oburzenia starszyzny. — Trza się czasami ochłodzić. Na ten przykład Honorcia...

— A zawrzyj ty ryj, głupi! — huknął ze złością Szyszek, bo wcale nie był ciekaw, co też o jego córuchnie ma do powiedzenia wiejski głupek.

Wystarczy, że inni gospodarze unikali jego wzroku, a niektórzy z co młodszych pozwalali sobie nawet na drobne, niewątpliwie złośliwe uśmieszki. Szyszek naburmuszył się, a jego krągłe, nalane oblicze jeszcze bardziej poczerwieniało. Oczywiście od gorąca.

— Dziewki to dziewki — przemówiła wreszcie mądrość ludu w osobie Kulasa, który rozumiał wyśmienicie, że nie należy poniewierać najbogatszego wilżyńskiego obywatela, choćby jego córka naprawdę pokładała się na każdym snopku. — Muszą się wyszumieć i krzywdy w tym nijakiej dla nikogo nie ma.

— No, chyba że zagrodniczki zacnych mężów rodzin bałamucą — poparł go nader gorliwie Szurlej, najbliższy sąsiad Szyszka, który wprawdzie nienawidził go serdecznie, ale też miał córkę.

— Albo jakieś powsinogi obce — dorzucił Osęk, żeby temat zamknąć. — Wszystko złe z daleka idzie.

— Z miasta! — poparł go entuzjastycznie Szyszek, który wzbogaciwszy się niezmiernie pod nieobecność władyki, stał się najgorliwszym wilżyńskim patriotą. — U nas ludzie dobre, spokojne, pokój miłujące. A tam jeno waśnie, gwałty, zachłanność i bezbożność zuchwała.

— Rabunki! — Szurlej z oburzeniem wniósł tłuściutki palec i zerknął znacząco na świeżych współobywateli.

Nowi osiedleńcy, zegnani do Wilżyńskiej Doliny przez wiedźmę, skupili się wokół Waligóry, niegdyś osławionego zbójcy, podczas gdy niedobitki wieśniaków, którym udało się przeżyć rozliczne wojenne niepokoje, ciążyły raczej do Szyszka. Teraz te dwa rodzaje kmieci — mniej lub bardziej dobrowolnych — popatrywał na siebie spode łba, bo żadne nakazy i prikazy wiedźmy nie mogły pokonać nieufności, jaką czują wobec siebie wilk i owca, choćby był nią stary, uparty baran. Do broni nikt nie sięgał, bo wiedźma obiecała, że skręci kark pierwszemu, który wyciągnie nóż na ziomka, i bardzo skrupulatnie opisała, jak karkiem będzie kręcić. Ale po zachmurzonych mordach, po palcach nerwowo bębniących na blatach dało się rozeznać, że niechęć buzuje w tej izbie jak chlebowy zaczyn w dzieży.

— Znaczy się, poborcy! — ryknął triumfalnie Doliba.

W karczmie jakby pojaśniało. Oblicza — te po zbójecku wąsate i te po gospodarsku tłuste — rozpogodziły się na wspomnienie wspólnego wroga.

— Ano, oczywista, że poborcy — zgodził się z ulgą Szurlej.

Jako człek roztropny bynajmniej nie palił się do zwady z bandą łupieżców, dezerterów oraz podpalaczy.

— Ani chybi poborcy — potaknął z lisim uśmieszkiem łysy Kowlik, który całkiem niedawno wraz z kamratami pustoszył okolicę.

— Tyle że ich tu, ziomkowie moi, ładnych parę zim nie oglądano — burknął pod nosem Kulas.

Ot, stary był, nie rozumiał, kiedy należy przestać.

— Ale pleban też nie nasz — wyrwał się w rozpaczliwej próbie ratowania sytuacji Doliba.

Gospodarze popatrzyli na siebie z politowaniem. No, ale czego można oczekiwać od wiejskiego głupka? Zwłaszcza przyjezdnego?

— Jaki tam pleban nie nasz — Szyszek wzruszył ramionami — kiedy jego rodzina z dawien dawna pod Palem siedzi?

— Ajuści — włączył się Szurlej, który jako prawie najzasobniejszy kmieć w Dolinie bardzo nie lubił, gdy go pomijano. — Do klasztoru go jeno słali, coby się pieśni wyuczył i co tam świątynny wiedzieć powinien.

— Wszystko na psy schodzi. Z wieśniaków robi się mnichów. Nic dziwnego, że nawet na upał nic poradzić nie umie — mamrotał jeszcze Kulas, ale wnet go uciszono, wspólnym wysiłkiem wepchnąwszy mu w gębę kęs chleba.

— A może to wiedźmy wina? — rozległ się czyjś przenikliwy szept.

Wieśniacy — i ci co bardziej zbójeccy, i ci co bardziej chłopscy — podskoczyli nerwowo na zydlach i na wszelki wypadek rozejrzeli się. Niby wiedźma wierzyła w popuszczanie łańcucha i czasami na całe tygodnie znikała z Doliny, a teraz wypuściła się aż do targowego miasteczka, wynajęła najparadniejszą izbę w gospodzie i zabawiała się tam z wolarzami, że aż się próchno z powały sypało. Jednak z Babunią Jagódką nigdy nie wiadomo. Po ścianach łaziły przecież karaluchy, muchy bzyczały nad stołami — a skąd poczciwy kmieć ma wiedzieć, czy któreś z nich nie jest akurat na usługach wiedźmy i nie doniesie co do słóweczka?

— Głupiś! — rzucił wreszcie Szyszek, kiedy cisza stawała się zbyt długa. — Na cóż miałaby nas wiedźma suszą prześladować, skoro tak się mozoliła, żeby wioskę z ruin podnieść? Sił ni trudów nie żałowała, żeby nam nowych obywateli przysporzyć.

Waligóra z kwaśnym uśmiechem skłonił głowę. Niby od małżeństwa z Kordelią, wdową po młynarzu, powodziło mu się świetnie, ale jakoś nie mógł wybaczyć wiedźmie, że zaklęciem zamknęła mu drogę powrotną z Doliny. Zrozumiał już, że przeciwko jej mocy nic uczynić nie zdoła, i spokorniał nieznacznie. Ale złośliwi gadali, że kiedy sobie popił, rwał przed siebie na oślep, po lasach, po wądołach, byle się wydostać na odległe, swobodne trakty, gdzie więdła w samotności jego zbójecka sława.

— Aliści — znowu odezwał się Kulas — coś jest na rzeczy. Onegdaj parobka spotkałem, co za robotą wędrował, i ten mi, niecnota, nagadał, że ledwo dwie doliny dalej na łąkach ruń zielona, a zboże tak wybujałe, że nad głowę sięga. Suszy nijakiej nie mają, w nocy deszczyk pokropi, za dnia słonko przygrzeje, wszystko rośnie jak wściekłe.

Gospodarze zachmurzyli się natychmiast. Już własne nieszczęście gryzło ich jak robak, ale wieść o cudzym powodzeniu sprawiała, że odczuwali je po dwakroć dotkliwiej.

— At, z niecnoty nagadał — prychnął wreszcie Włokita. — Żeby nam wszystkim dokuczyć.

— Ci wędrowni parobcy. — Szurlej lekceważąco machnął ręką. — Nie można im przecież wierzyć.

Ziarno zostało jednak zasiane. Kmiecie kręcili się nerwowo. Niby wciąż gwarzyli, lecz popatrywali na siebie niespokojnie i jakby z wyczekiwaniem. Nowina, że susza dotknęła jedynie Wilżyńską Dolinę, wymagała przetrawienia. A trawienie wymagało piwa. Znacznie więcej piwa.

W dwie beczki później obywatele wioski byli nadal przekonani, że nieszczęście spadło na nich niesprawiedliwie. Niestety, nadal też nie umieli znaleźć jego przyczyny. A w każdym razie takiej, która by nie prowadziła do mordobicia.

— Obcy, wszystko przez obcych — powtarzał Kulas, w którym nadmiar trunku tylko wzmagał starczy upór. — Kurwie syny, zaprzańce...

Waligora przycinał sobie sztyletem paznokcie i wyglądał tak, jakby go miał zamiar zaraz w innym celu użyć.

— Ale nie przez naszych obcych — łagodził sytuację Szyszek, który od wypitego piwa rozrzewnił się i rozczulił — jeno przez tych...

— Obcych — dokończył z mocą Szurlej, po czym przepił do znienawidzonego sąsiada.

— Jeno w tym rzecz, że obcych nie ma — wtrącił wiejski głupek. — Wszyscyśmy tu są swoi.

Więcej powiedzieć nie zdołał, bo ktoś, zniecierpliwiony, w łeb go solidnie zdzielił.

— Jak to ma nie być — uśmiechnął się po wilczemu Waligóra — kiedy są.. Wystarczy dobrze poszukać.

*****

Wilżyńscy obywatele zabrali się do poszukiwań z rozmachem i niezwłocznie, rzecz należało bowiem rozstrzygnąć, zanim się wiedźma znudzi wywczasami. Następnego dnia, ledwo się otrząsnęwszy z przepicia, wymaszerowali z obejść, uzbrojeni w cepy, siekiery i widły. Potężny zbój kroczył na czele wieśniaczej gromady i wykrzykiwał rozkazy tak rześko, jakby znowu prowadził swych kamratów na godziwe zbójectwo. A wyglądał tak groźnie, że pleban nie postraszył ich boskim gniewem, kiedy przetrząsali kolejno szopki, drewutnie i szałasy na obrzeżach wioski. Dobrodziej nakrył się pierzyną, poduchę na łeb naciągnął i udawał zażarcie, że nie słyszy pokrzykiwań parafian, plądrujących świątynny kurnik i obórkę. Potłuczone jajka mógł ostatecznie przeboleć. Gorzej by było, gdyby jakiś zajadły chłopina jego po mordzie otłukł.

Kmiecie narozrzucali siana, nioski przerazili śmiertelnie, wznieśli kilka nader niegodnych okrzyków, po czym jak wielogłowe, rozjuszone zwierzę powlekli się dalej przez Wilżyńską Dolinę.

— Podrą się, podrą i wrócą z podkulonym ogonem — burknął proboszcz, który czuł, że skwar wystawia jego autorytet na szwank, i z całego serca życzył Waligórze klęski.

Omylił się jednak. Ledwo bowiem słońce jęło się w czerwonej sukience chylić między szczyty, wiejska gromada na nowo wychynęła ze świerczyny, bujnie porastającej skraje ścieżki. Mrużąc oczy, baby jęły wychodzić na przyzby i spozierać ciekawie na powracających. Ci zaś pokrzykiwali butnie, potrząsali kosami, zupełnie jakby mogli nimi dosięgnąć rozżarzonej słonecznej kuli.

Coś jednak udało im się pochwycić. Tak, tak, bez wątpienia. Zrazu trudno było spostrzec, co też takiego pędzą, kłując to raz po raz szydłami i kopniakami popychając między sobą. Tuman wyschniętego kurzu wisiał pomiędzy nimi, więc wieśniaczki dostrzegły jedynie ciemny, niewyraźny kształt, niski i przykurczony w gromadzie postawnych mężczyzn.

— Barana znaleźli czy świnię? — zastanawiał się pleban, który również uległ powszechnej ciekawości i stał teraz na progu księżówki, osłaniając oczy od blasku.

Chłopi tymczasem przybliżali się raźno ku wiosce. Ledwo przekroczyli bramę, ich zdobycz nabrała człowieczych kształtów, choć nadal truchtała zwierzęcym sposobem, na czworakach, i nie sposób było dopatrzeć się, kogo to dokładnie ułowił Waligóra. Zbój zaś kroczył na czele pochodu, bardzo z siebie kontenty, i z dumą dzierżył w garści sznur, którym obwiązano szyję ofiary.

— A wy się kuda pchacie? — Pleban zastąpił mu drogę u wejścia do świątyni i wsparłszy się pod boki, nieprzychylnym wzrokiem mierzył dawnego grasanta.

— To świątynna sprawa. — Waligóra szarpnął postronkiem i przyciągnął do siebie więźnia.

Oberwaniec krztusił się i dyszał, bo sznur boleśnie wpijał mu się w gardło, i nogami w piasku wierzgał, na darmo usiłując się dźwignąć, bo ledwo co stanął, zbój go na nowo obalał.

Chłopi rechotali. Wręcz biło z nich samozadowolenie, a i skwar jakby mniej doskwierał.

Ich zdobycz nadal pełzała, oślepiona pyłem, póki Waligóra nie ucapił jej za łeb i nie ściągnął kaptura.

Pleban załamał ręce.

— Coście tu sprowadzili? To świątynia, nie zamtuz.

Kobiecina na sznurku rozpłakała się. Rzadkie siwe włosy opadły jej na twarz. Usiłowała na oślep podpełznąć do dobrodzieja, widać rozpoznawszy w nim po głosie kogoś znaczniejszego i skłonnego do miłosierdzia.

— Litości, wasza łaskawość — zaskomlała piskliwie. — Ja nie winowata.

Chłopi zaszumieli wrogo, aż się pleban cofnął. Waligóra tylko się uśmiechnął.

— We Wdowim Lasku my ją zdybali — rzucił od niechcenia, żeby świątynny nie myślał, że się przed nim tłumaczy. — Przy ogniu czary odprawowała.

— Rybęm sobie piekła! — zaskowytała babina. — Nic żem nie pobroiła.

— Coś ją u nas ukradła — syknął młynarczyk, który bardzo nieprzychylnie patrzył na kłusowanie we stawie.

— Ale to z głodu, z głodu — płakała stara.

— Kłamie — uciął Waligóra, tak podkręciwszy powrósłem, że baba w pół słowa zmilkła, bo jej oddechu zabrakło. — Kukły w ogniu paliła i insze świństwa bezecne.

— I dla tej przyczyny Kii Krindar nas ogniem z nieba prześladuje — poparł go Doliba z dumą człeka, który rozwiązał zagadkę, nad którą się wielu głowiło.

— Trza babę ogniem połechtać, wnet wszyściutko na jaw wyjdzie — dorzucił światowym tonem Ortyl.

Widywał wcześniej na pogórzu, jak kaci heretyków przypiekali, żeby z nich prawdę wydobyć, i uważał, że jest to sposób niezawodny a prosty.

— Ale od świątyni wara! — rozdarł się pleban. Roztropnie puścił mimo uszu wzmiankę o Kii Krindarze, ale nie zamierzał dozwolić, żeby mu się chłopstwo szarogęsiło przed ołtarzem. — Nie będzie mi tu rakarstwa.

— Kiedy to świątynna sprawa. — Waligóra uśmiechnął się bardzo nieładnie. — I baba przeciwko bogu zgrzeszyła.

— Ja jeno za łaskawym chlebem chodzę — zawodziła tymczasem staruszka.

— Ajuści. — Mały Sułek kopnął ją potężnie, rozjuszony ewidentnym kłamstwem. — Na żebry do wioski się idzie, a nie po chaszczach czatuje.

I znowu wieśniacy zgodzili się zgodnie. Co jak co, ale w jałmużnikach mieli należyte rozeznanie bo się ich po wojnie namnożyło ponad miarę, a im więcej ich po leśnych dróżkach kręciło, tym mniej ich wylewnie w Wilżyńskiej Dolinie witano. Nikt nie miał chleba na zbyciu, a i widok nędzy przykrzył się szybko bogobojnym kmieciom.

— Na pewno ktoś ją tu nasłał. — W chytrym umyśle Szyszka zakiełkowało nowe podejrzenie. — Ani chybi ci z Pszczyny...

— Albo od Jasnego Potoka — dorzucił nieufnie Szurlej. — Jakem tam na jarmark zajechał, ogony, ścierwa, kobyłkom moim pourzynali.

Jego sąsiedzi natychmiast przyłączyli się do zabawy, na wyprzódki rzucając nazwy okolicznych osad i przysiółków. Historia sąsiedzkiej nienawiści trwała tu od zawsze i żadna wykradziona owca ani zbałamucona baba nie szły w niepamięć.

— Z zazdrości, że nam się wiedzie — podsumował Doliba. — Tak nas chcieli pognębić.

— No i wszystko wiadomo — rzekł z satysfakcją Waligóra.

Z nieodgadnionego powodu zdawał się świetnie bawić, choć gębę trzymał srogą, zmarszczoną i gniewliwą. A kmiecie, że mu chcieli dorównać, natychmiast jęli wnosić okrzyki, domagając się kaźni nad babą.

— To ją przy studni sprawcie — skapitulował pleban.

Mieszkał w Wilżyńskiej Dolinie dość długo, by wyśmienicie pojmować, że nie ma co iść na przekór powszechnemu entuzjazmowi.

— Coby się na nas Kii Krindar jeszcze bardziej rozsierdził? — Odął się natychmiast Szyszek. — Ani mowy nie ma.

Pleban skrzywił się boleśnie. Znów to przeklęte miano. Niby wiedział, że kmiecie pokątnie ciążyli ku dawnym gusłom, lecz dotąd nikt mu się nie ośmielał prosto w gębę gadać o zaginionym bogu. A dzisiaj wszystko szło na opak, jakby chłopstwo zapomniało ze szczętem o przyrodzonej pokorze.

— Tu trzeba z ceremonią — oznajmił z namaszczeniem Doliba, który, jako że parał się grabarstwem, uważał, że zna się i na świątynnych sprawach. — Na poświęconej ziemi.

— Gdzie ogień Kii Krindara płonął — poparł go natychmiast Mały Sułek, który z dziada pradziada żyjąc w Dolinie, znał pradawne zwyczaje. — Gdzie mu ofiary składano.

— Ale już nie płonie! — rozdarł się pleban, który był człekiem łagodnym i gołębiego serca, lecz nie zdzierżył bluźnierstwa. — Nie masz Kii Krindara, precz sobie z gór poszedł i nigdy się nie wróci!

Przed świątynią zapadłą głęboka cisza. Nawet żebraczka roztropnie zamilkła i jakby z zaciekawieniem czekała, co się teraz zdarzy.

Pleban ani sapnął, gdy wielka, ciężka łapa Waligóry spadła mu na ramię.

— Wy, mości dobrodzieju — odezwał się zbój po cichu i tak dobrotliwie, że aż mości proboszcza ciarki po grzbiecie przeszły — odpocząć ździebko musicie. Upał wam bez wątpienia zaszkodził. — Ujął oniemiałego dobrodzieja i delikatnie, lecz stanowczo prowadził go do drzwi plebanii. — Wypoczniecie w księżówce, a jutro będzie jak zawsze. — Wepchnął go do środka, drzwi kijem starannie podparł, a następnie otrzepał ręce. — A teraz brać się do rzeczy.

Z Rozalką nie poszło tak łatwo. Powitała kmieci w kruchcie w swoim najbielszym, wykrochmalonym fartuchu, oparta o chrzcielnicę i bardzo nieprzychylna.

— Będę się jeno przyglądać — ucięła w zarodku protesty. — Żebyście nie spalili świątyni i nie naświnili nad miarę. I wszystko dobrodziejowi powtórzę — dodała tonem pogróżki, po czym odsunęła się, dając im przejście do środka, i zastygła pod ścianą, z rękami gniewnie splecionymi na brzuchu.

Kmiecie spojrzeli niepewnie na Waligórę, ale przywódca polowania tylko pogardliwie fuknął. Nie chciało mu się marnować czasu na swary z plebanową kobietą.

Żebraczka, widząc, że się tu na ratunek nie zanosi, rozpłakała się na nowo.

— Ogień mi prędko rozniecać — rozkazał Waligóra.

Rozalka z zajadłą miną spoglądała, jak Mały Sułek bez nijakiej ceremonii taszczy na środek świątyni trójnóg, w którym palono wonne zioła na chwałę Cion Cerena, był on bowiem panem łagodnym i krwi w swoich przybytkach nie żądał. Nie ośmieliła się jednak oponować. Nie, Rozalka dobrze rozumiała, kiedy należy ustąpić przed przemocą.

Żebraczka zaczęła przeraźliwie zawodzić.

Suche gałązki zatrzeszczały w ogniu.

— Ze szmat ścierwo obedrzeć — rzucił Waligóra.

Mały Sułek i Doliba przyskoczyli do starej, połączeni żarliwą gorliwością, choć zwykle niezmierna przestrzeń dzieliła syna zasobnego kmiecia, brata zwycięzcy smoka, od pospolitego rzezimieszka, z woli wiedźmy obróconego w wiejskiego głupka. Baba usiłowała wizgać, coś tam krzyczała do siebie, lecz tak ją gracko sprawiali, że słowa wraz z jej z gęby wyciekły razem ze strugą krwi. Chłopi pokrzykiwali gorliwie. Ogień trzaskał.

Aż nagle trzasnęło coś jeszcze. Zabłysło. Zastukało po posadzce.

Oprawcy znieruchomieli. Waligóra wybałuszył oczy.

Piękny, wypolerowany świecznik, kuty z litego srebra, toczył się po posadzce.

Pierwszy oprzytomniał Kowlik, łysy i pękaty dezerter z książęcego wojska, który w nieomylny sposób wynajdował w łopianach zabłąkaną kurę i kark jej tak gracko skręcał, że ani nie pisnęła. Już po świecznik sięgał, już go za nóżkę chwytał, kiedy na naczynie spadła ciężka noga Rozalki w solidnym, podkutym trzewiku.

— A to nasze — oznajmiła z dumą Rozalka. — Nasz świecznik. Świątynny.

Istotnie, kiedy pierwsze oszołomienie przybladło, kmiecie rozpoznali lichtarz, który w największe święta kładziono przed figurą Cion Cerena.

Waligóra sposępniał. Prędzej u innych umiał dostrzec, kiedy coś idzie nie tak.

— A to złodziejskie ścierwo! — wykrzyknął ze złością Szyszek, bo odkąd majątek zdobył, przestępstw przeciwko mieniu osobliwie go mierziły. — Świątynię nam okradła!

Starucha dygotała, usiłując zebrać na piersi potargany odziewek. Przez skórę przebijały ostre, ptasie kości ramion.

— Nie — odparł posępnie Waligóra. — Gdyby o rabunek szło jeno, więcej by nabrała, a ona tylko jedną rzecz wzięła.

— Na przeszpiegi tu przyszła! — wykrzyknął triumfalnie Szyszek, który, parając się handlem, myślał szybciej od innych.

— Ajuśli, że na przeszpiegi! — rozdarła się babina, nagle tracąc wcześniejszą pokorną pozę. — A żebyśta, ścierwa, zdechli! Żeby wam słońce rozum do reszty wyjadło! — pomstowała nawet wtedy, kiedy Mały Sułek z Dolibą jęli ją kopniakami uciszać.

Osęk pokiwał głową. Jako człowiek bywały — bo owce po górach prowadzał i w niejednej wiosce popasał — lepiej od innych rozumiał, że jałmużnicy często wysługują się zbójeckim szajkom.

Nie umknęło mu też nerwowe przygryzienie ust Waligóry. Dawny herszt nigdy nie pogodził się z uwięzieniem w Wilżyńskiej Dolinie.

— Dla kogo po okolicy chodzisz? — zapytał schrypniętym głosem.

Byłoby pewnie lepiej, gdyby starucha zmilczała, lecz, sponiewierana nad miarę, chciała się oprawcom odgryźć i rychła pomstą w oczy im zabłysnąć.

— Strach cię zdejmuje? — zaśmiała się szydliwie. — Już portkami trzęsiesz? Na próżno, stary capie. Niech tu Siwień przyjdzie, a wtedy...

Waligóra przyskoczył do niej, na odlew ją w pysk trzasnął z taką straszliwą siłą, że coś w karku żebraczki trzasło. Zwiotczała i zamarła z szyją skręconą na ramię.

W świątyni zaległa przeraźliwa cisza.

— Pamiętam Siwienia — szepnął do siebie Waligóra i w tej chwili ani dbał, że dwa tuziny wieśniaków wsłuchują się w jego wyznanie. — Koni w obozowisku pilnował i pałkę za mną nosił..

Potem obrócił się na pięcie, twarz miał stężałą i obcą, i spiesznie wyszedł z świątyni.

Rozalka ostrożnie podniosła z ziemi świecznik i wytarła go w fartuch.

*****

Nocą długo jeszcze niosły się po wiosce pijackie ryki rozochoconego chłopstwa.

— Coś trzeba będzie zrobić. — Rozalka zacięła ze złością wargi.

Od strony cmentarza popiskiwała z uciechą wiejska ladacznica. Szczerbata Kryska miała dziś powodzenie, jakoby na jarmarku.

Mości dobrodziej głębiej wcisnął szlafmycę. Nie kwapił się do konfrontacji z podpitymi parafianami.

— Pohuczą i się rozlezą — burknął.

Rozalka fuknęła ze złością. Była rozsądną niewiastą i umiała przymykać oko, a nawet oczu oboje, kiedy jej wybranek boleśnie nie dorastał do swej świątynnej godności. Ale im bardziej wrzaski przybierały na sile, tym dotkliwiej doskwierało jej tchórzostwo plebana i na nic zdała się sentencja, którą przez lata dobrodziej wbijał jej do głowy, twierdząc, że człowiek księgi nie jest człowiekiem miecza.

Nad ranem demonstracyjnie zwlokła się z łóżka — pleban z zaangażowaniem udawał, że chrapie — i pozawierała wszystkie okiennice. Nie zagłuszyło to wprawdzie pijackiego rechotu Kryski, ale dało jej pewną satysfakcję. Niewielką. I kiedy kładła się przed brzaskiem na twardej, kuchennej ławie, tłukło się jej po głowie ponure podejrzenie, że mogła doprawdy lepiej pokierować swym losem.

*****

O poranku walka ze skwarem rozgorzała na nowo, a tak zajadła, że przyłączył się do niej nawet stary Kulas, który jako posiadacz wozu i dychawicznej szkapy woził dotąd wodę w beczkach, biorąc za to grosz niemały. Bo studnie w Wilżyńskiej Dolinie wysychały jedna za drugą, za nic sobie mając biadolenia gospodyń. Struga tak zmizerniała, że ledwo na dnie ciurlikało nieco błotnistej, zmętniałej wody. Utopce, pomarkotniałe, przesiadywały na odsłoniętych kamieniach, mocząc nogi w błocie i nawet ochoty nie miały na zbytki. Słowem, nie działo się dobrze w Wilżyńskiej Dolinie, oj nie.

— A może by tak po wiedźmę posłać? — zagadnął Waligórę Osęk.

Wiele gospodarskich twarzy stężało w wyczekiwaniu. Kmiecie z Wilżyńskiej Doliny nie doświadczyli grasantki na trakcie, nie cniło im się do podchodów, napadów i zasadzek.

Waligóra zmrużył oczy.

— A wyście kto są? Gospodarze czy obsmarkańce, co kiedy tylko bieda, do pani matki lecą, żeby się z płaczem poskarżyć?

Chłopi pospiesznie odwrócili wzrok. W Wilżyńskiej Dolinie niczego się długo nie dało ukryć przed sąsiedzkim wzrokiem, więc ucieszna historia, jak to wiedźma pojmała w jasyr zbójeckiego herszta i obróciła w kochanka, wzbudzała w swoim czasie wiele wesołości, chociaż oczywiście nikt się Waligórze w twarz nie śmiał, bo grasant rękę miał ciężką. Wkrótce wszystko się zresztą rozdarło, bo Babunia Jagódka nudziła się łatwo i innych szukała rozrywek. Waligórze też nikt by nie wypominał, że go baba pod szarmem trzymała, gdyby się tak nie odymał i nie źlił, gdy tylko ktoś wspomniał mieszkankę ustronnej, leśnej chatki. Ale ponieważ wciąż źlił się i ryczał, śmiano się z niego po cichu.

Waligóra srożył się chwilę, gardziel jak ropucha nadymał, lecz skoro kmiecie milczeli zażarcie, ruszył z impetem przed siebie.

— Oj, lepiej byśta, chłopy, znaleźli kogoś przed zmierzchem — podsumował sędziwy Kulas — bo będzie straszliwa bieda.

Nic więc dziwnego, że kmiecie szukali gorliwie. Pod głazy zaglądali, wrony na drzewach płoszyli, chaszcze przetrząsali. Wszystko na darmo. Waligóra coraz bardziej się chmurzył, choć nikt ani słóweczkiem nie wspomniał już o wiedźmie. Sztyletem gałęzie chłostał, czekanikiem potrząsał, aż stało się oczywiste, że nie o suszę tu idzie i nie o poszukiwanie wroga. A w krzakach, jakoby na złość, nikogusieńko nie było.

Pod wieczór, zrezygnowani, powlekli się wioski. Waligóra szedł przodem, wyprostowany hardo, za nim dawniejsi zbójcy, a gospodarze na końcu, spozierając na siebie niepewnie. Każdy wiedział, że skoro nie przydybali obcego, wnet podejrzenie padnie na tubylca — i dobrze, jeśli tylko za niedbałość Waligóra go stłucze, a nie o niecne czary oskarży.

Szyszek człapał na końcu, a każdy krok dźwięczał mu w myślach jak srebrna moneta. Ufał, że nie ma takiego niebezpieczeństwa, którego by się nie dało szczerym srebrem przekupić.

Na szczęście tuż przed wioską coś zaszurało we stogu. Waligóra zatrzymał się natychmiast, przyczaił tuż przy ziemi, zwinny i szybki jak drapieżnik. Pozostali kamraci rozsypali się wokół kopy siana, która szurała i chichotała rozpustnie, całkowicie niepomna, że wnet kres jej wesołości nastanie. Że zaś sianokosy były tego roku marne, skąpe, wyschłe źdźbła więcej odsłaniały niż osłaniały. Wystawała spomiędzy nich chuda noga, gęste czarne włosy i obnażony zadek, który gospodarze i zbójcy pospołu obserwowali przez chwilę w skupieniu i tylko im grdyki chodziły w rytm ruchów nieznajomego.

Dziewczyna ocknęła się pierwsza. Dziewczyny zwykle orientują się pierwsze.

— On mnie, niecnota, zniewolił! — wykrzyknęła gromko, wyrywając się spod zaskoczonego chłopka i jednym susem zwinnego, młodzieńczego ciała przypadła do ojca.

Szyszek aż się zachłysnął. Nie wiedział, córkę zasłaniać czy na jej gacha nastawać, więc tylko trząsł się i sapał, jakby miał się zaraz od apopleksji rozpęknąć.

Ktoś litościwy podał Honorci sukienkę. Dziewczyna z nieśmiałym uśmiechem wdziała ją prędko, zwinęła bujne włosy w węzeł i skromnie spuściła oczy. I taka była pewna siebie i ładna, iż jasne było jak słońce, że nic jej się złego nie stanie.

Ale z jej miłośnikiem inaczej się rzecz miała, choć jeszcze ani zrozumiał, w co się przypadkiem zamieszał. Gapił się na wieśniaków, usiłując przyoblec twarz w wyraz dobroduszności i stateczności.

— Sama do mnie przylazła — oświadczył, drapiąc się po piersi, pokrytej sierścią czarną i gęstą jak u kozła. — Chustkę chciała modrą i cudowny olejek, co nim się chłopów przywabia, jeśli się do małżeństwa nie kwapią.

— Toć łga, ścierwo kaprawe! — wybuchnęła dziewczyna.

Jej oczy jednak mimowolnie pobiegły ku kłębkowi błękitnej materii, która kokieteryjnie powiewała na stogowej tyczce.

Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Honorcia zacna była dziewczyna, ale zupełnie nie potrafiła kłamać.

Obcy wyczuł chyba powszechną odmianę nastroju, bo wyprostował się hardo. Jakoś zbyt hardo.

— Więc powiadasz, że oleje święte rozdajesz? — zagadnął go jedwabistym głosem Waligóra.

— Ajuści — odparł przekupień, zadając kłam ludowym mądrościom, że w jego fachu grunt to spryt i wyczuwanie nastrojów klienteli. — Mam remedia niezawodne przeciwko parchom, na bezpłodność maści, pigułki od kłucia w boku i od piersiowej duszności. Mam na liszaje proszek, zioła niezawodne na krosty, spod szubienicy piołun, co przeciwko chrabąszczom najlepszy, oliwę przez mnichów święconą, żeby się w interesach szczęściło...

— A na suszę nic nie masz? — zagadnął z lekka Waligóra.

Handlarz się rozpromienił.

— A co bym nie miał mieć? — odparł chełpliwie. — Wodę ze świętego źródełka, co wedle opactwa bije. Jak tylkom pod klasztorem posłyszał, że skwar tu w Dolinie straszny...

— A od klasztoru ciągniesz? — przerwał mu Waligóra.

Chłopina zamrugał ze zdumienia.

— Ano, dokładniusieńko stamtąd — przytaknął nieopatrznie.

Kmiecie ścieśnili się nieco wokół stogu. Nastroszyli kosy.

Przekupień gapił się na nich, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego powiało wrogością. Najwyraźniej nie popasał w okolicy wystarczająco długo, by wiedzieć, że opat rościł sobie prawa do Wilżyńskiej Doliny i niejeden raz wysyłał tutaj swych rządców, których chłopi przykładnie pędzili.

— A może to opat nabroił? — wyraził powszechną obawę Szurlej.

— Specjalnie tu kurewnika przysłał — Ortyl łypnął z niesmakiem na przekupnia — żeby się w naszym nieszczęściu rozpatrzył.

— Ano — poparł go Kowlik. — A skąd nam, niebogom, wiedzieć, czy mnisi suszy nie nasłali? Świątynni mają sposoby — dodał tonem człeka dobrze wiedzącego, co mówi, pochodził bowiem z przyklasztornej osady i w młodych swych lat nieraz zaznał szorstkiej opieki boga.

— Wyczekał, iżbyśmy zmiękli — włączył się natychmiast Włokita, który urodził się w Żmijowniku i czcił tamtejszą boginię, więc do Cion Cerena żadnego sentymentu nie miał — iżby nam upał dokuczył, potem zasię, co zesłał, tym samym czarostwem chciał cofnąć.

— Co wyście, dobrzy ludzie? — Handlarz wytrzeszczył oczy. — Szalejuście się opili?

— A ty się, kurewniku, nie wtrącaj! — ryknął Szyszek, po czym odtrącił córkę i iście lwią odwagą wezbrawszy, strzelił przekupnia w pysk. — Widzicie go, czarokrążcę! Dziewkę też pewnie omamił, czarem ją podłym zniewolił...

Honorcia, czując, że chwila odpowiednia, bardzo akuratnie zaczęła ronić łezki. I tak to ładnie robiła, z taką niewinnością cichą, że aż się niejeden uśmiechnął.

Lecz tu nie było do śmiechu. W każdym razie nie wszystkim.

— Dajcie chociaż gacie nałożyć — protestował przekupień, kiedy tuzin krzepkich, stwardniałych od pracy na roli rąk schwyciło go i wywlekło ze stoga.

— Nie trza ich było ściągać — poradził mu serdecznie Paszko, starszy brat Honorci, i żeby radę wbić do łba, dobrze poprawił kułakiem. — Nikt cię tutaj nie prosił.

Dziewczyna chlipnęła głośniej niż wcześniej.

— Tak jest. Czarami mnie odurzył...

— Jako i wielu przed nim — rzucił z tyłu kąśliwie jakiś jaszczurczy jęzor, wystarczyło jednak, że Paszko pięścią pogroził (a pięść miał Paszko potężną), żeby złośliwości przycichły.

Jednakże wątpliwości co do cnotliwości Honorci w niczym nie poprawiły sytuacji przekupnia. Darmo się tłumaczył.

— Ludzie, ja za zarobkiem chodzę! — pokrzykiwał z rozpaczą, kiedy go do osady pędzili, gołego i poparzonego od słońca. — Leki po wioskach sprzedaję i cudowne remedia. Skądżebym ja miał moce, żeby wam suszę zesłać?

Nikogo nie przekonał.

— Zarobić jeno chciałem — argumentował nieszczęsny. — Wiadomo, gdzie ludzie w biedzie, tam na remedia jest pora. Toć ja nadzieję wam niosę, nadzieję na losu odmianę, na bogów przebłaganie...

Chłopi pozostali jednak głusi.

— Cudowne źródełko — buczał pod nosem Szyszek, brzuchaty i nadęty jak wielkie, wściekłe trzmielisko. — Oliwa przez mnichów święcona, żeby się w interesach szczęściło. Przebóg, co by to było, gdyby kiep każdy na świecie oliwą się posiłkował? Uczciwość by zaraz sczezła i zaufanie wszelkie.

I tak był porażony owym naruszeniem najświętszych praw w kupiectwie, że ani pamiętał o krzywdzie wyrządzonej córce. A Honorcia maszerowała obok niego, narzuciwszy siną chustę na ramiona, i czasami tylko zerkała przepraszająco na przekupnia.

— Wszystko na jaw wyjdzie — pohukiwał starczym głosem Kulas. — Wszystko się wnet okaże.

— Co się od czarów zaczęło, to się bez czarów dokończy — wtórował mu Osęk, który wędrując po górach wiele ze starcami rozmawiał i znał starożytne obrzędy. — Ogień sam święty pomoże, co od Kii Krindara nam dany.

Tym razem rzecz się odbyła jeszcze krócej niż poprzedniego wieczoru. Handlarz trochę się stawiał. A potem trochę zarzekał, że czarów nijakich nie zna. Potem zaś przysięgał, że natychmiast je cofnie. Potem opata obwiniał, że go do złego namówił. Na koniec już tylko jęczał.

Lecz upał rankiem nie ustał.

*****

Nie, następnego ranka w Dolinie panował skwar dotkliwszy niż wcześniej.

— Nie, to się musi wnet skończyć — gderała Rozalka, szorując o poranku sosnową posadzkę księżówki.

— Czy ten Waligóra zwariował? — zawtórował jej pleban, który cenił domowy spokój. — Czy on przyzwoitości nie ma?

— A skądżeby miał ją mieć? — ofuknęła go gospodyni. — Toć zbój.

— Ale zreformowany! — Dobrodziej uniósł palec gestem, który nieodmiennie się sprawdzał podczas kazań. — I nasz, tutejszy, wioskowy.

Ale Rozalka tylko mocniej trzasnęła ścierką. Znała katalog proboszczowych sztuczek lepiej niźli on sam.

— Ajuści, że nasz — odparła sarkastycznie. — Akuratnie jak basior, gdy go do chlewiku zagnają. Też będzie jak świnia kwiczał, póki innych nie zeżre.

— At, dałabyś mi już spokój! — Pleban ze złością odepchnął dzbanek z piwem. — Co ja mam niby zrobić? Czego ty chcesz ode mnie? — Poderwał się zza stoła, ze złości siny na gębie. — Żebym się z wilkami wadził? Żeby i mnie rozszarpali?

Wymaszerował z izby, donośnie kłapiąc kapciami. Rozalka obserwowała go z przygryzioną wargą. W nocnej koszuli, krągły i spocony z gorąca, nie wydawał się wcieleniem dostojności i mocy. Czekała jeszcze chwilę, słuchając, jak się tłucze w alkowie.

Potem cisnęła ścierkę do wiadra, aż się woda rozchlapała, choć Rozalka nie cierpiała marnotrawstwa, a o wodę było bardzo ciężko w tym roku.

*****

Wilżyńscy gospodarze starannie unikali swojego wzroku, kiedy następnego ranka zebrali się znowu pod studnią. Po prawdzie niejeden by wolał dzień cały w domu przesiedzieć. Tyle że Waligóry się bali. Bo Waligóra wydawał się rozjuszony jak rzadko.

— Poszli! — rzucił tylko współziomkom i Ortyla zdzielił przez gębę, choć ten bardzo gorliwie hersztowi przytakiwał.

Kmiecie zbili się w gromadę. Jak owce obiegane przez wilków.

Jeśli nawet sumienie ich gryzło po wyczynach wczorajszej nocy, strach podgryzał jeszcze bardziej.

Waligóra tymczasem poganiał nielitościwie. Wspinali się coraz wyżej, krętą ścieżką ku lasom, co porastały północnej krańce Doliny.

— Tam przecież nikogo nie ma — szepnął Szyszek do Szurleja, bo wspólna niedola przeważyła nad zadawnionymi waśniami: zerkali teraz z niepokojem na herszta i pocili się zgodnie na poły od upału, na poły zaś ze strachu. — Toć nikogo tam nie złapiem.

— Chyba żeby wilka — zawtórował mu sąsiad. — Albo inszego biesa.

Nic jednak więcej nie odważyli się powiedzieć, bo Ortyl już na nich zerkał badawczo, usłużny i gotowy donosić każde słóweczko. Zresztą i oddech żal marnować na byle głupstwa, bo ścieżka była stromista i umęczyli się wielce, zanim ich wessał przyjazny cień lasu. Lecz w lesie też nic nie było. Ledwie ledwie osapnęli krzynkę, a już ścieżka zwęziła się, żeby niebawem całkowicie zniknąć. A Waligóra nie miał litości dla nieszczęsnych współziomków. Pędził ich przez chaszcze, pędził przez wądoły i zanim południe minęło, pnącza i tarniny poszarpały na nich przyodziewek i okrwawiły ich na gębach. Wkrótce skwar i knowania obcych wywietrzały ze szczętem skołatanym wieśniakom z głów. Teraz marzyli tylko, żeby ujść z tego upiornego polowania z życiem.

Pewnie dlatego nie poczuli dymu. Ale Waligóra wywietrzył go od razu.

— Tu się, ścierwa, schowali — wyrzucił z siebie z triumfem.

— Już nam nigdzie nie zbiegną. — Ortyl zatarł ręce.

Ale się bardzo omylił, bo węglarze też się okazali nie w ciemię bici i na dźwięk nadchodzących rozbiegli się nader gracko. Po prawdzie, wiele w tym zawinili wilżyńscy obywatele, bowiem, utrudzeni niezmiernie, brnęli przez lasek jak dziki i nie mniej czynili hałasu. Słowem, tyle tylko dopięli, że babę jedną schwycili, co przy ogienku przysnęła. A to nie poprawiło Waligórze humoru.

— Węglarze są znane czarowce — rzekł przepraszająco Doliba. — Nic dziwnego, że zemkli.

Herszt, z głową przechyloną na ramię, lustrował zdobycz.

Niewiasta, którą wieśniacy bardzo zgrabnie spętali, też się na niego gapiła. Oczy miała czarne i dziwnie pałające — jak u czarnego koguta, mawiali potem kmiecie. A sukienczynę czerwoną, poopalaną na boku, co był dowód bezsprzeczny, że wcześniej z ogniem broiła, zacnym ludziom na szkodę. Inny znak nieprawości miała wypisany na gębie. Bo kiedy się jej ludziska z bliska przyjrzeli, ze zgrozą zoczyli cętki na jej skórze.

— Jak na salamandrze — mówił potem z przejęciem Osęk, który wysoko w górach widywał różne cuda.

— Jakby jej kto żarem w gębę sypnął — zarzekał się Mały Sułek.

Słowem, dało się wyrozumieć od razu, że jest to persona wredna i z ogniowymi czarami na dobre spoufalona.

— A wszędzie wkoło ogniska, co przy nim baba siedziała — opowiadał Szyszek, bo też chciał mieć swój udział w tej bohaterskiej przygodzie — grzyby rosły. Czerwone takie, ogniste, że aż w oczy kłuło. I kręgiem jeszcze rosły, znać, że czart w nich niejeden tańcował.

— Co jest rzecz nadzwyczajna — skwitowała potem kwaśno Rozalka — że grzyby w lesie rosną, choćby i nawet kręgiem.

— Ale baba była wredna — upierał się przy swoim Mały Sułek.

— I skromności żadnej nie znała — dodawał Szurlej. — Jak ją Waligóra zagadnął, czemu wedle osady się kręci, to w gębę mu zrazu napluła i takim słowem zelżyła, że aż hadko powtarzać.

— W czym od naszych bab inna — uśmiechała się po lisiemu Rozalka. — Bo nasze baby cichutkie, a kiedy gębuchny otworzą, to miód im szczery z warg cieknie, nic zupełnie innego.

Uch, żeby to nie była proboszczowej baba, radby ją jeden czy drugi kułakiem dobrze potrącił. Bo strasznie jakoś zhardziała po powrocie ze Spichrzy, co niebagatelnie zadziwiało kmieci. Nie tego oczekiwano po księżej gospodyni.

— No i zaczął ją Waligóra szarpać, ale tak z lekka, żeby jeno postraszyć — prawił potem wesoło Szyszek, zdumiony, że udało im się przydybać prawdziwą ogniową wiedźmę. — A ona, niecnota, od razu mu wysyczała, że przyszła nas wszystkich zabić.

— Od razu się przyznała — entuzjazmował się Mały Sułek, który zazdrościł bratu i pokonania smoka, i jego ożenku z kasztelanką, więc rad był teraz niezmiernie, że wreszcie się może wykazać. — To ona tu pobroiła, węgle po Dolinie sypała, słonko zaklinała, żeby nas ze szczętem spaliło.

— Rodzaju ludzkiego najgorsza nieprzyjaciółka — żołądkował się Mały Sułek. — Wiedźma światu obmierzła. A jak jazgotała! — Kręcił z niedowierzaniem głową. — Toć trzeba ją było szturchnąć, ot, żeby moresu nabrała.

Na jednym szturchnięciu się nie skończyło, ale kmiecie jakoś niesporo zabrali się do zabawy, bo baba nadal żyła, kiedy pod wieczór przywleczono ją do wioski. Owszem, koszulinę na niej poszarpali, krew jej z gęby ciekła, a gęba tak opuchła od ciosów, że ledwo się dało rozróżnić rysy. Ale nie brakowało jej werwy i strachu też nie pokazywała po sobie. Rozalka aż się cofnęła, kiedy padło na nią spojrzenie ciemnych, pałających ślepi. Tylko Babunia Jagódka umiała tak patrzeć — z wściekłością i kpiną zarazem.

W wiosce wszystko się potoczyło znajomym torem. Chłopi ją wyszturchali, dawni zbóje rózgami otłukli, żeby winy swe wyznała jak najspieszniej, zaoszczędziwszy uczciwym obywatelom fatygi. Bo po prawdzie dosyć już mieli tej awantury i do domów im się cniło. Owszem, nadal się bali Waligóry, ale wiedźmy się bali, więc zapał do polowania słabł w nich coraz bardziej. Nawet niespecjalnie ochoczo przyłączyli się do dalszego opilstwa, kiedy herszt zbójców kazał przytoczyć dwie beczki piwa z gospody, żeby należycie uczcić zwycięstwo.

On zaś ani próbował kryć radość. Wszak wreszcie dopadł złoczyńcę — babę, co wprawdzie pośledniejsza od chłopa, lecz z gęby należycie paskudną i z ogniem, jak trzeba, obeznaną. Któż od niej lepiej by wiedział, jak słońce do garnka przywabić i suszę na Dolinę ściągnąć? Toć zrazu widać, że winna.

I taki był w swym rozradowaniu hojny i pełen łaskawości dla bliźnich, że z własnej kiesy zapłacił za piwsko, choć mógł je przecież zabrać — pod nieobecność Babuni nikt by mu się nie przeciwił. Trunku porządnie skosztował, kurz z gardła po całym dniu spłukał i tak się jakoś rozrzewnił, że i pojmanej trunku zadać kazał.

— Niechże się, nieboga, napije. — Ręką dobrodusznie machnął. — Lżej będzie jej potem zdychać.

Rozalka mówiła potem, że od razu wiedziała, że będzie z tego nieszczęście. Ortyl to samo gadał, że ból go straszliwy przeszył, kiedy do szmaty sięgał, co nią gębę babinie zatkali. Ba! — staruchy się zaklinały, że cała świątynia zatrzęsła się i zadygotała, kiedy uwolnili to złe, co w węglarce siedziało.

Otwarła gębę. Splunęła. Odcharknęła głęboko.

A potem spojrzała prześladowcom w twarze. I uśmiechnęła się.

— Ty jesteś Osęk — odezwała się do owczarza, który przydyrdał spiesznie i kubek jej przytknął do gęby. — Owcze gromady prowadzasz.

Stary wyszczerzył poszczerbione zęby. W jakiś osobliwy sposób pochlebiała mu uwaga baby.

— Tu i tam je wiedziesz — ciągnęła lekkim tonem niewiasta. — Drogą i bezdrożem. Sam jeden wybierasz ścieżki. W górę i w dół. — Roześmiała się. — Do domu i w wilczy dół. Sam sobie panem. Sam przewodnikiem. — Przechyliła głowę na ramię, zaświergoliła jak dziki ptak. — Byłeś tamtego dnia w górach, kiedy grasanci w Dolinę zeszli. Jak się mogło wydarzyć, że cię wyprzedzili na ścieżce?

Stary aż się cofnął, naczynie mu z palców wypadło, tak wiele było złości i przytłumionego szyderstwa w jej głosie.

— Ja nie... — wyjąkał. — Nigdy bym nie dopomógł... — urwał i ukrył twarz w dłoniach.

— Osuch by tego nie zrobił — parsknął z oburzeniem Szyszek.

Najzasobniejszy kmieć w wiosce roztropnie nie kosztował piwa — zbyt wiele go kosztowało poprzednie pijaństwo w gospodzie — i dobrze teraz rozumiał, co się tu może zdarzyć, jeśli ludzie, skończywszy z babiną, rzucą się sobie do gardeł. Od napaści grasantów minęło parę zim i nikt nie miał ochoty rozgrzebywać na nowo starych śmierci i zgliszczy. Niechże lepiej śpią sobie, jak pod kamieniem robactwo.

— Ciebie też znam. — Baba przymrużyła oczy, jakby z powietrza i wroniego krakania wyczytała jego myśli. — Szyszek, od jaśnie pana bogatszy i tłustszy od wielmożnego plebana. Szyszek, który zawsze wie, jaką dzierżawę podkupić i listy ma niezawodne od naszego zacnego władyki. Jeno że jak tutaj sprawdzić, kto piórem po pergaminie wodził, skoro władykę szlag trafił gdzieś tam we wielkim świecie? — Roześmiała się grzmiąco, aż gołębie poderwały się z dachów.

Chmura białych ptaków zatoczyła dwa zwichrowane koła nad wioskowym placem i w popłochu pierzchła do lasu. Nie wróżyło to dobrze. No, ale Waligóra nie oglądał się na znaki.

— Wy tutaj tak nie gadajcie — zaprotestował Mały Sułek. — Jeszcze się władyka wróci, sami zobaczycie. A Szyszek człek poczciwy, po cudze by nie sięgał...

Szyszek jednak gapił się na babę z wytrzeszczonymi oczami, a taki przerażony, jakby mu się spróchniała gałąź w ręku w gadzinę zamieniła.

Baba tymczasem obróciła się ku Sułkowi.

— Władyka może się wróci — wykrzywiła się z kpiną — ale nie za niego się modlisz, gdy się w posłanie układasz. Nie dlatego płaczesz, a złość jak robak gryzie, spać ciemną nocką nie daje. Nie dlatego wciąż chlejesz, dobro na gorzałę obmieniasz. Bo jakże niby tak? — Zaniosła się gwałtownym, suchym śmiechem. — Jednemu bratu panna piękna pisana, sława pogromcy smoka, zaszczyty i bogactwa, a drugiemu chleb czarny, harówka i nędza codzienna?

— Bom w niczym od niego nie gorszy! — wykrzyknął nienawistnie Mały Sułek, poczerwieniały raptem i spotworniały na gębie.

Aż trudno go było rozpoznać, bo oczy mu na wierzch wylazły, na wargach wystąpiła piana.

Węglarka nie odrywała od niego wzroku, nieomal podrygując z uciechy.

— A co się wam zdaje? — żołądkował się Sułek, którego milczenie sąsiadów bynajmniej nie skłaniało do pomiarkowania. — Że niby jestem gorszy? Że mnie się nie należy?

Najzasobniejszy kmieć w Dolinie poczuł, jakby mu się coś w brzuchu poruszyło. A konkretniej, jakby mu się cały kałdun skurczył. Ze strachu. I to bynajmniej nie przed Waligórą.

Oj, nie widziała mu się ta babina. Nie dlatego, że pyskata. Mało to ludzie gadają? Nie martwiło go również jej dobre rozeznanie w grzeszkach wilżyńskich obywateli, bo niejeden szpieg kręcił się po okolicy i węglarze, prócz wypalania drewna, mogli się parać również bardziej plugawym rzemiosłem i wieści dla grasantów albo i dla opata po osadach zbierać.

Tu skrzywił się, jakby pypcia na języku wyczuł. Nie lubił leśnego plemienia. Włóczyli się po górach, jak ich ścieżka wiodła, nie pytając, czyje drewno palą, a Szyszek im więcej miał lasów, tym bardziej je cenił i nie zamierzał bez zapłaty wyzbyć się ani jednego pieńka. A przecież kradli nie tylko kłody. Tak, wszyscy w górach wiedzieli, że węglarz ukradnie choćby i księżycowy promień.

Ale tutaj nie szło o zwyczajną kradzież. Nie tym razem. Albo nie tylko o nią.

Złodziejstwo Szyszek rozumiał. Strach również. Ale przerażała go podstępna, utajona nienawiść, bijąca z tej kobieciny. Coś, czego inni jeszcze nie potrafili spostrzec. On jednak widział.

Nie darmo był najzasobniejszym kmieciem w Dolinie.

— Należy ci się, kochaneńki, należy. — Cętki odbijały się na skórze węglarki, jakby ją przed chwilą obsypano żarem. — I wedle należności dostaniesz, całkiem już niedługo.

Waligóra postąpił ku niej pomiędzy struchlałymi wieśniakami, rozganiając ich jak kurczęta.

— Jak i tobie, babo, zaraz się przydarzy — oznajmił ze spokojem. — Darmo straszysz i gdakasz. Nikt się nie przelęknie.

Szyszek uczynił krok w tył, a potem drugi i trzeci również byłby zrobił niezawodnie, gdyby nie oparł się z nagła plecami o dorodne szydło w ręku Ortyla. Dawny zbój poruszył drzewcem, tak że ostrze prześlizgnęło się tuż obok grdyki kmiecia, i uśmiechnął się paskudnie.

Przebije mnie, pomyślał w popłochu Szyszek. Wszyscy tu na dobre poszaleli. Jak wilcza sfora, kiedy poczuje krew.

Sam też ją wyczuwał. Nad placem zalegał ciężki smród posoki. Przekupień też cuchnął, kiedy go sprawiali, chociaż Szyszek upił się tak skrupulatnie, że właściwie nie pamiętał dobrze, jak się to wszystko skończyło. Ani co się stało z żebraczką.

Zresztą nie mógł przecież nic zrobić. Nic, powtarzał sobie w myślach. Nic, zupełnie nic.

Mimo to wędzonka i jajka, w obfitości pochłonięte przed wymarszem w góry, podchodziły mu teraz do gardła, a smród dusił jak dym.

Węglarka odrzuciła głowę. Purpurowe cętki zdawały się poruszać na jej policzkach, spływać w dół jak krople krwi.

— Boś z dawna przelękniony — zadrwiła. — Waligóra, brat czarta, herszt zbójecki tak sławny, tak mieszczanom obmierzły, że żywcem go zakopawszy, na śmierć powolną skazali. Jednego wszak nie dopatrzyli. Że hersztem wiedźma owładnie, że na postronek go weźmie. Jak kozła.

Waligóra znieruchomiał nad nią, wielki jak góra i po gospodarsku suty w swoich butach z licowanej skóry, w portkach pasiastych i kubraku modrym, czerwonymi guzami przybranym, w czapce z piórkiem i z mieczem u pasa. Ani włos mu nie drgnął. I tylko ten bezruch osobliwy i zmrużone powieki świadczyły, że szyderstwo nie chybiło celu.

— Dobrześ się, wiedźmo, w okolicy rozpatrzyła. — Głos miał napięty jak struna. — Ale na darmo. Czas, żeby ci ten ogień, coś go na nas zesłała, z powrotem w gardziel wsadzić.

Szczuje nas, pomyślał Szyszek, zadziwiony, że pozostali nie widzą tej oczywistości i pozwalają, by baba wypowiadała słowa, których nie da się zetrzeć ani przytłumić przelewem krwi. Nie, raz wypowiedziane pozostaną na dobre. Ściekną pomiędzy w podwaliny świątyni i będą powracać podczas nabożeństw, kiedy gospodarze znów zasiądą godnie w swoich ławkach, w odświętnie wykrochmalonych koszulach, poważni i solenni jak należy. Nic się nie da cofnąć.

Ćmiło mu się przed oczami.

Węglarka tymczasem nie wyglądała na wystraszoną pogróżkami Waligóry. Przeciwnie.

— Jeno czy to pomoże? — Uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Czy się od tego na swobodę wyrwiesz? Zapomnisz, jak w nocy się budzisz, spocony od lęków jak myszka, bo twoje życie nie należy już do ciebie, bo ci je raz na zawsze wiedźma pospolita zabrała...

— Nie taka znów pospolita — wtrącił z przyganą Doliba, który wprawdzie rozumem nie grzeszył, jakoś się jednak czuł w swym patriotyzmie urażony. — Toć nasza. I najmocniejsza.

— I mimo jej całej mocy od skwaru nieledwie zdychacie?

— A tobie co zaś do tego? — ofuknął babę Ortyl.

— Bo my już swoje wiemy! — Kowlik przysunął się do niej, znacząco potrząsając widłami. — Wiemy, kto za tym stoi.

Wieśniacy wsparli go entuzjastycznymi okrzykami, pełni ulgi, że sprawa powraca na znajome, bezpieczne tory. Przekrzykiwali strach, podjudzając się wzajem do coraz większej wściekłości.

— Dobra, z gadaniem już basta. — Powszechny zapał zdusił dopiero Waligóra. — Trzeba się brać do roboty.

Choć wielu było za tym, żeby babę cepami zatłuc, zbójca postanowił rzecz rozwiązać godnie i wręcz zgodnie z tradycją. Węglarce gębę sprawnie znowu zatkano szmatami, choć wiła się jakoby piskorz i dalej gardłować chciała. Wyrywającą się, powleczono ją prościutko do koniowiązu, gdzie życzliwe jakieś dusze naznosiły już potężną przygarść chrustu.

Szyszek, jak oczadziały, szedł za innymi. Starał się nie spoglądać na stertę drewna, choć przecież oczy mu same do niej biegły. A kiedy ogień zatańczył, zadygotał na chruście, nie potrafił już myśleć o niczym innym. Wbił się w gorącą, rozdygotaną, swojską od woni gorzałki i potu gromadę wieśniaków, pozwalając, by sąsiedzka bliskość otumaniła go bardziej niż trunek. Wyśmiewał się wcześniej z cherlaków, co jak stare baby z kruchty garną się do innych i od sąsiadów wsparcia wyglądają. Różnił się od nich wszystkim. Sam, przemyślnością, której u siebie wcześniej nie podejrzewał, wydźwignął się ze zgliszczy, z nędzy i strachu, jakie pozostawili dezerterzy. Sam, zawsze sam.

A teraz nie potrafił trzymać się obok.

— Który kiep ognia skrzesał? — rozdarł się Waligóra. — Jakże teraz z babą będzie?

W gruncie rzeczy nie był jednak zły i powszechny zapał wyraźnie mu pochlebiał. Okrzepł podczas tych trzech dni, na nowo nabrał wigoru i taki się teraz wydał potężny i krzepki, jakby te zimy w niewoli u Babuni Jagódki opadły z niego bez śladu. Teraz, kiedy podstępna wiedźma — inna wprawdzie, ale co wiedźma, to wiedźma — została znaleziona, a chrust naszykowany, dawny zbójca przechadzał się pomiędzy wieśniakami niczym walny pan. Duma z niego aż biła, choć po prawdzie wilżyńscy obywatele poczynali sobie całkiem po partacku.

Bo jakże tak, myślał Szyszek, który by chętnie ziomków grubym słowem popędził, gdyby nie był zestrachany jak zając? Jako i z tą babą, rozmyślał dalej Szyszek, kiedy Waligóra pognał chłopów, żeby co prędzej zadeptywali ogień i stos na nowo składali. Jeszcze jej przy dylu nie uwiązali na dobre, a już ogień zażegli, ot, miejscowy pomyślunek. Ale w wiosce wszystko zawsze tak szło. Bez rozmysłu, na oślep.

No, ale to właśnie Wilżyńska Dolina, skonstatował cierpko. Nigdy tu nic nie będzie, dostatku, porządku ni poczciwości zwyczajnej. Będą się jeno kręcić wokół własnego chwosta, drzeć się i pojękiwać, a na sam koniec do wiedźmy po pomoc pobiegną. Bo tylko tyle potrafią i nie nauczą się więcej.

Węglarka przypatrywała się zabiegom chłopów, podrygując w więzach i krzywiąc się, ale Szyszek wyrozumieć nie potrafił, czy z uciechy, czy z grozy, bo miała gębę zatkaną kawałem brudnej materii.

Nikt się potem nie przyznał, kto jej tę gębę odetkał. Może sama knebel wypluła albo szmatę zeżarła. Lecz nagle znów stała przed nimi, rozjuszona i harda.

Obróciła twarz ku najbliższemu z kmieci. Traf chciał, że był to Kowlik, który ją sznurem wiązał, a i skopał nielekko. Coś było w jej spojrzeniu, w wykrzywieniu warg.

Coś złego, pomyślał Szyszek. Jakbyśmy nie my ją, ale ona nas prowadziła na kaźń.

— Boisz się — wysyczała węglarka, tryskając drobinkami śliny. — Jak wtedy, kiedy cię matczyny gach nocką w drewutni przyduszał. Nigdyś słowa nie pisnął. Jak pies do niego biegłeś, kiedy tylko gwizdnął.

Łysy dezerter cofnął się, w jednej chwili blady, jakby cała krew z niego uciekła. Gapił się w węglarkę z przeraźliwą zgrozą.

Ktoś z tyłu zachichotał cienko. Doliba, wiejski głupek, zanosił się śmiechem, sam nie rozumiejąc z czego. Głowa mu się aż trzęsła na chudej, wątłej szyi.

— A ty — węglarka obróciła się ku niemu z szybkością atakującej żmii — cienko, cieniuśko piszczysz. Jako i matka twoja się darła, kiedy pod złodziejami i wszelką chanają nikczemną w zamtuzie się podścielała, jak żonie katowskiej przystoi. Pamiętasz to jeszcze? — zaklekotała zębami. — Katowskie nasienie, tak za tobą wołali...

Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo Waligóra przypadł do niej i własną czapkę w gębę jej wraził, że się mało co nie zadławiła.

— Dalejże! — ryknął. — Gałęzie migiem układać.

Lecz stos, raz zadeptany, nie dawał się łatwo znów złożyć. Chrust nie chciał się palić, dymem w oczy kręcił, choć nieledwie przed chwilą buchał jasnym płomieniem.

Kmiecie zerkali spod opuszczonych powiek na węglarkę, która tkwiła pomiędzy nimi w okrwawionym odzieniu jak ciemna figura grozy.

— Nieczysta jakaś siła — mamrotał Kulas.

Waligóra miotał się wokół stosu, iskry krzesiwem krzesał, mech wyschnięty podkładał. Wszystko na darmo. Gałęzie nie chciały się palić. Za nic nie chciały i już.

— Bo to obraza boska — dogadywała od progu księżówki Rozalka, która wobec tej oczywistej boskiej interwencji gwałtownie nabrała odwagi.

— Wiedźma też stosów nie kocha — burknął pod nosem Szurlej. — A może to jest jej sprawka?

Wszyscy, którzy go słyszeli, jęli natychmiast przedreptywać z nogi na nogę i rozglądać się niepewnie. Owszem, w pewnej bliskości ognia wiedźma stawała się drażliwa. A Babuni Jagódki nie należało drażnić, oj nie. Każdy, kto wystarczająco długo popasał w Wilżyńskiej Dolinie, był tego aż nazbyt świadom.

Ale wiedźma figlowała teraz z pachołkami w miasteczku. A Waligóra był blisko. Można rzec nawet, za blisko.

Krzątał się, chrustu podrzucał, przeklinał przy tym siarczyście.

— Można olejem świętym podlać — doradził mu ktoś zza pleców.

— I jeszcze plebanowi zapłacić? — żachnął się zbój siarczyście. — Furda święte oleje i modły wasze furda. — Pochylił się i gmerał kijem u nasady stosu, gdzie pełgał słabiutki płomyk. — Tu chrustu więcej trzeba, ot i tajemnica cała.

Jak na złość akuratnie w tej chwili ogienek zgasł. Zbójca podskoczył ze złości.

— Chrustu więcej, powiadam! — rozdarł się na całe gardło. — Ogień mi krzesać, a żywo!

— Tak może? — usłyszał za sobą, blisko, tuż za ramieniem.

Nie zdążył się jednak obejrzeć, bo płomień buchnął mu w twarz, aż czuprynę osmalił. Stos zajął się w jednej chwili, wystrzelił popod niebo, zmieniając gromadę wieśniaków w czarny kontur, obrębiony nocą.

Ktoś rozdarł się ze strachu.

Ktoś inny jak pies zaskowytał.

Rozalka w drzwiach do księżówki ledwo nadążała kreślić znak odpędzający złe moce.

Babunia Jagódka zrzuciła podróżny kaptur i wyprostowała się, zwróciwszy się ku wilżyńskiemu ludkowi. Kapka na końcu jej nosa trzęsła się i podrygiwała.

— Hę?! — zapytała rozgłośnie.

Kmiecie skulili się odruchowo. Ci, co stali najdalej od stosu, natychmiast jęli się delikatnie usuwać w cień. Niby wiedźma wszystko wiedziała i mogła się całej zabawie dobrze zawczasu przyjrzeć, lecz zawsze warto spróbować. Ostatecznie i Babunia Jagódka może czasami przysnąć.

Teraz jednak wydawała się rześka nad podziw. Chustkę w czerwone róże na tył głowy zsunęła, więc tym wyraźniej pałały jej wściekłe, bursztynowozłote ślepia, a nos wydawał się jeszcze bardziej krzywy niż zwykle.

— Igrów się wam zachciało? — Wsparła się popod boki. — Pohulać sobie chcieliście?

Waligóra przekręcił się ku niej. Powoli. Powoluśku.

— Nie twoja, babo, sprawa — warknął.

Kmiecie pospuszczali oczy. To była porządna osada, mąż z żoną się tu nie kłócił i pasem nie garbował ślubnej, póki drzwi dobrze nie zaparł, okiennic nie zaryglował. A Waligóra i wiedźma... Cóż, z dawna się szykowali do oczu sobie doskoczyć. Ale nie musieli w to, doprawdy, caluśkiej wioski wciągać.

— A tyś wciąż, moiściewy, głupi. — Wiedźma uśmiechnęła się z pobłażaniem. — A czyjaż, jeśli nie moja? Kto wioskę z gruzów podnosił? Kto wieśniaków piastował? Kto zbójów precz przepędził? Wreszcie kto ciebie, niebogo, z opresji ciężkiej salwował, kiedy cię rodacy serdeczni żywcem ziemią przysypali?

— A nasza własna! — huknął Waligóra, który bynajmniej nie zamierzał odpuścić i wiedźmia magia nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia. — Bośmy się własną wolą powodować winni i własnego rozumu słuchać.

Wymachiwał rękami, wielki i rozjuszony, naprzeciw starowinki, która wyglądała na tak kruchą, że mógłby ją, jak suchą gałąź, w ręku przełamać.

— I rozum własny ci podpowiedział — dociekała ze zwodniczą łagodnością wiedźma — żeby tu po okolicy na nędzarzy polować i w ogień ich ciskać?

Wieśniacy nie wiedzieli, gdzie się podziać. Niby wiedźma nic strasznego nie robiła, ot, przekomarzała się trochę, a że język miała jadowity, to trudno. Sęk w tym, że nie były to zwyczajne sąsiedzkie figle i pogwarki. Jeśli jej ktoś zanadto przygadał, następnego dnia krowom mleko w wymionach kwaśniało, a w jajach kurzęcych robaki się lęgły. Babunia Jagódka ceniła dowcip, a jakże. Jednakże wyłącznie własny.

A Waligóra, jak na złość, dobrze umiał się odciąć.

— A co tu — prychnął ze złością — wszystko, z żebraczkami włącznie, po lasach policzone? I wasze wszystko, kleszczy i zajęczych bobków nie wyłączając? Inwentarze w chałupie trzymacie, ile borsuków w norach, a na drzewach dzieciołów?

— I grzybów pod drzewami ile — dorzuciła złośliwie Babunia. — Osobliwie liczę rydze.

Waligórze na gębie wystąpiły ceglaste plamy: kiedy go wiedźma znalazła, miał na łeb nasadzony grzybowy kapelusz, pachołkowie weń go ustroili, żeby dodatkowo upokorzyć przed śmiercią. Bardzo nie lubił, kiedy przypominano, jak wiedźma uratowała mu życie. Jeszcze bardziej nie lubił pamiętać, że zaraz później mu je bezwzględnie ukradła.

— Tedy się rydzów trzymajcie — burknął. — A nam złoczyńców zostawcie, co suszę przeklętą na nas ściągnęli. Skoro już nic innego poradzić nie umiecie — dodał, bo wiedźma jedynie uśmiechała się z drwiną. — Wiedźma jak grzmot, a z nami co? Najgorzej się nam wiedzie w całej okolicy.

— Ajuści — pisnął ktoś cienkim od przepicia głosem i pewnie jedynie z tego przepicia zebrał się na odwagę, bo zwykle nikt wiedźmie w oczy wyrzutów nie czynił. — Deszcz wszędzie pada, wszędzie pola zielone, jeno nie u nas.

Wiejska gromada zaszemrała z niechęcią. Niby wyklinali wiedźmę, krzywo na nią patrzyli, jeśli się w biały dzień do wioski zapuściła, ale przecież w skrytości ducha liczyli na jej opiekę. Ostatecznie nie bez przyczyny odbudowała wioskę. Jeśli zaś ich ocaliła, to przecież chyba nie po to, żeby potem zaniedbywać ze szczętem. Tak, wilżyńscy obywatele, chociaż nie wypowiedzieliby tego głośno, mieli wiedźmie za złe jej niefrasobliwość. Mogła się bardziej przyłożyć. Istnieją przecież sposoby, żeby wodę wywołać, chociażby i z kamienia, tedy i na chmury też da się coś poradzić.

— A wam się akuratnie na łajdactwo zebrało. — Waligóra, który świetnie wyczuwał nastroje ziomków, uśmiechnął się z satysfakcją. — Niby jak jedna rodzina w kupie sobie żyjemy, że aż nas ta bliskość uwiera, ale kiedy bieda, co wy znienacka robicie? Ano nic! — Triumfująco wyciągnął w górę palec. — W gospodzie z parobasami się szlajasz, wywłoko chutliwa ty stara…

— A tobie od oskomy ślina po brodzie cieknie — wtrąciła nie bez zadowolenia wiedźma. — Jeno nie wiadomo, czego bardziej żal, czyli tej karczmy, czyli parobasów.

Zbój pochylił się ku niej, wielki i rozjuszony, i już ręce wyciągał, żeby za szyję pochwycić.

Babunia roześmiała się sucho.

— Żal, hę? — ni to zapytała, ni to zakpiła, po czym wyciągnęła palec, chudy i krzywy od podagry, i znienacka bodnęła go w kaftan.

Pojedyncza iskra wystrzeliła z poczerniałego paznokcia i ugodziła mężczyznę w pierś, po czym wspięła się szybciutko po żebrach, przebiegła po grdyce i raptem rozbłysła płomieniem w brodzie.

Mężczyzna jął przeklinać i skakać, usiłując ugasić ogień, a wiedźma śmiała się, nieledwie kwicząc z uciechy. Po kolanach się biła, przytupywała dziarsko, póki Waligóra się ugasił ognia.

— A żebyś, cholero, sczezła! — pożyczył jej z głębi serca.

Brodę miał zmarnowaną ze szczętem i po prawdzie wyglądał jak kura, kiedy ją nad paleniskiem opalą. A popleczników stracił jeszcze więcej niż włosów. Bo przemyślni wylżyńscy kmiecie od razu zrozumieli, na czyją się stronę zwycięstwo przechyli i zapał do rozpalania stosu gwałtownie w nich osłabł.

— Niedoczekanie, nicponiu. — Wiedźma wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. — Będę żyć, chlać, żreć, łajdaczyć się i bawić, ile wlezie. Nie powstrzymają mnie twoje dąsy. Ale wiesz, co, chudzino? — Roześmiała się cienko. — I tobie nie poskąpię. Połajdacz się, wszak masz żonę, i gorzałki się napij, to na nudę rzecz pewna. Jeno od ognia uciekaj, bo ci, nieboraczku, nie służy.

Znów zaczęła się śmiać. Kilku największych wioskowych pochlebców przyłączyło się do niej usłużnie.

— Co i inszych się tyczy — osadziła ich prędko. — Stosów tutaj nie ścierpię, osobliwie partackich.

— A nie mówiłam? — wrzasnęła z szańca księżówki nieulękła Rozalka. — Kury wam, pijusom, macać, a nie wiedźmobicie urządzać.

Stała, w bieluśkim czepcu i wykrochmalonym fartuchu, jak uosobienie ziemskiej sprawiedliwości. W ręku trzymała warząchew.

— Biedną, starą nędzarkę złapać — ciągnęła księża gospodyni. — Przygłupią przy tym biedaczkę. Wstydu, chamy, nie macie.

— Bogowie wszystkich osądzą! — rozdarł się z okienka pleban, który wprawdzie i wcześniej przyglądał się zbiegowisku, ale dopiero teraz ośmielił się wychylić nosa.

Ale wiedźma nie doceniała wsparcia. Chyba nawet go nie spostrzegła.

— A niech jednego z drugim znowu przy chruście przydybię, to łby poukręcam! — wołała, przechadzając się rześko przed struchlałymi chłopami. — Albo nad płomieniem zawieszę i jak kiełbasę uwędzę — zagroziła na końcu, ale zupełnie bez potrzeby, bo ogień już całkiem wygasł.

Jeszcze zanim popiół poczerniał, Waligóra zrozumiał, że przegrał. Powyklinał jeszcze chwilę, wiedźmie gwałtownej śmierci życząc, ale jakoś bez zapału. Może i jego opadło wreszcie zmęczenie.

Bo skwar wciąż doskwierał okrutnie, nic od kmiecich mozołów nie zelżał.

Chłopi, zniechęceni, rozłazili się powoli do swoich zajęć.

— No sio, sio! — poganiała ich wiedźma.

Na środku placu pozostała jedynie żebraczka, którą ktoś w tumulcie obalił na ziemię. Leżała całkiem cichutko. Z rozciętego policzka krew jej ściekała w piasek.

Rozalka z namysłem wychynęła z księżówki. Chwilę pochrząkiwała niepewnie, niezdecydowana, co zrobić, aż wreszcie ostrożnie podeszła do wiedźmy.

— Trza się biedaczką zająć — rzekła litościwie, pochylając się nad węglarką. — Umyć ją trochę, odkarmić, a potem w drogę wyprawić. Niepoczciwie gadała — gospodyni plebana konfidencjonalnie zniżyła głos — uch, jak niepoczciwie. Aż strach było słuchać.

— Więc pewno wszyscy słuchali — zauważyła wiedźma. — I uszy wyciągali, by słówka nie uronić.

— Ale ze strachu tak plotła — dowodziła Rozalka, która była poczciwą niewiastą. — Ani chybi ze strachu. Jeno że ludzie się sierdzą... — dodała po chwili nieśmiało. — Sami rozumiecie, Babuniu.

— Aż zanadto rozumiem — odpowiedziała wiedźma.

Ale jakoś zbyt ostro, jakoś przesadnie surowo. Aż się Rozalka przelękla, czy wiedźma może wciąż się o stos gniewa. Oj, trzeba jej będzie teraz, pomyślała z przestrachem, z drogi przez parę dni schodzić, bo znów coś narozrabia.

— Na plebanię ją wezmę — zadeklarowała — i w górnej izbie przechowam. U nas nikt jej wszak nie tknie.

Mina plebana była tak kwaśna, jakby się ogórcowego kwasu ożłopał. Nie protestował jednak. Nie miał śmiałości. Sam się nie umiał rozeznać, która z bab na podwórcu większą budziła w nim grozę.

— A nie trzeba, nie trzeba. — Wiedźma pochyliła się nad sponiewieraną węglarką. — Już ja się nią zajmę.

Rozalka zawahała się. Ton Babuni Jagódki nie wróżył nic dobrego, choć zupełnie nie pojmowała, o co chodzi. Postała jeszcze moment dla czystego sumienia, a potem ustąpiła przed przemocą. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo, pomyślała, po czym z ulgą zaparła drzwi. Ostatecznie spełniła swój obowiązek.

Obowiązek był w życiu Rozalki najważniejszą rzeczą. Zaraz po plebanie.

Wiedźma odczekała jeszcze chwilę, znacząco spoglądając ku okienku księżówki. Pleban poddał się pierwszy. Zatrzasnął rygiel na okiennicy i poczłapał do alkierza.

W Wilżyńskiej Dolinie o wielu rzeczach lepiej było nie wiedzieć. Każdy to wiedział.

Babunia Jagódka pochyliła się nad węglarką. Pogapiła się chwilę. Trąciła starowinę trzewikiem. Solidnie.

— No, dość tych szutków — nakazała.

Babina z ociąganiem podniosła się z ziemi. Wydarła z gęby szmatę. Odchrząknęła i splunęła serdecznie.

— Nie mogłaś trochę się spóźnić? — burknęła.

— Parobkowie teraz słabi. — Wiedźma westchnęła z przyganą. — Znudzili mnie, a miejskie wywczasy wraz z nimi. Ale tyś się, widzę, ni krzyny nie nudziła.

Węglarka uśmiechnęła się leniwie.

— Ano, skwar. Każdy rozrywek szuka. Jeno każdy innych.

Babunia Jagódka zacięła wargi.

— Ano wiem. Ale od mojego dobra z daleka się lepiej trzymaj.

Babina zaśmiała się. Nadal siedziała na ziemi. Podwinięta spódnica odsłaniała chude, posiniaczone nogi.

— A coś ty, od reszty z nas lepsza?

— Może jeno potężniejsza ździebko.

Węglarka znów ochrząknęła. Splunęła krwawą śliną.

— Prawie mi się udało — zauważyła. — Jeszcze trochę krwi, jeszcze trochę ognia, i zapłonęłabym, jak się patrzy. Byłoby ognisko aż pod samą Spichrzę.

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— A cóż za sztuka nieszczęśników podejść? Każdej bredni się chwycą.

Babina podniosła się z klepiska, otrząsnęła jak brytan. Kiedy znowu się wyprostowała, jej skóra płonęła krwistą, wilgotną czerwienią świeżych oparzeń.

— Wydawał się kontent — zauważyła. — Twój gach. Kontent i gotów do czynu.

Babunia Jagódka uśmiechnęła się. Sztachety Rozalczynego ogródka jęły jękliwie pękać od tego uśmiechu.

— Gotów, to i co z tego, że gotów? — zapytała ostro. — Tu nikt nie będzie mącił. Ani ty, skoro o tym mowa.

Węglarka od niechcenia kopnęła kępę trawy i spomiędzy źdźbeł, razem z grudkami ziemi, wtrysnęła ruda polna mysz. Zwierzątko zatoczyło w powietrzu łuk, przekoziołkowało, a potem w pędzie zajęło się płomieniem. Babina dmuchnęła i popiół sypnął Babuni Jagódce prosto w twarz.

— A wszędzie indziej wolno? — zainteresowała się fałszywie węglarka. — Niech się Góry Żmijowe ogniem żywym zajmą, byle tutaj kmieciom kapusta obrodziła?

Wiedźma wzruszyła ramionami.

— Góry Żmijowe wiele jeszcze zniosą. Ale ja już niedużo. Zbieraj się, Ognicha. Nic tu już nie wskórasz.

Oszpecona kobieta zebrała na ramionach łachmany.

— Może nie tym razem. Ale wrócę. Ja albo ktoś inny — roześmiała się.

Rozrzuciła ramiona i zawirowała, a trawy wokół niej poruszyły się i gałęzie zakołysały się w tym samym rytmie. Potem podniósł się wiatr, zaklekotał okiennicami, zwichrzył czuby drzew. Przez moment węglarka stała pośrodku wiru, ukręconego z piasku, zawieruchy i czerwonych płomyków. Niektóre odrywały się z jej włosów i wirując, unosiły się ku ciemnemu niebu, inne opadały i toczyły się po piasku i żwirze jak drobne purpurowe ziarenka. Nie trwało to jednak długo. Zaledwie kilka uderzeń serca.

— Nie utrzymasz tego na zawsze. — Węglarka, kimkolwiek naprawdę była, wychyliła się ku wiedźmie. — Nie wystarczy pomalować płoty i spędzić z traktu grasantów, w sukmany ich poprzebierać. Wszystko spłonie. — Oblizała wyschnięte wargi. — Jak słomiane kukiełki.

Babunia Jagódka milczała.

Od strony proboszczowego kurnika ostrożnie wychylił się krępy, czubaty kogucik. Grzebieniem zatrząsł, łypnął przebiegle czarnym oczkiem, po czym hycnął znienacka ku ognistemu ziarenku i dziobnął je z rozkoszą.

— Dlaczego miałabyś mieć lepiej od nas?! — rozdarła się wściekle węglarka. — Dlaczego twoje schronienie ma trwać? Nikt tu nie zasłużył na litość.

Wilżyńska wiedźma nie odpowiedziała. Odstąpiła tylko kilka kroków, czyniąc obcej niewieście przejście.

Kolejne kury wybiegały ukradkiem zza płotu i gdacząc z cicha, dziobały w piasku.

Węglarka zawahała się. Chciała coś jeszcze powiedzieć, tchnąć w przeciwniczkę mocą, ale na koniec zgarbiła się tylko i powlokła w stronę lasu. Kiedy mijała Babunię Jagódkę, pochyliła ku niej wąską, gadzią twarz.

— Jest ogień, choćby w kamieniu — wysyczała. — Płomień, nawet uśpiony, śpiewa, syczy o zniszczeniu. Twoi wieśniacy go słyszą i kiedyś — głęboko, ekstatycznie wciągnęła powietrze — och, kiedyś powrócisz za późno.

Nie zatrzymała się jednak. Mozolnie wlokła się pomiędzy chałupami, znędzniała znów i przygarbiona w wieczornej ćmie. Kolejna wilżyńska awantura dobiegła kresu i na polu bitwy pozostało jedynie rozdokazywane stadko drobiu. I tylko liście wierzb, które zajmowały się nad głową węglarki płomieniami świadczyły, co właśnie wydarzyło się i co jeszcze mogło się wydarzyć w Wilżyńskiej Dolinie.

KONIEC

Dział: Opowiadania