listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Echo

piątek, 05 grudzień 2014 01:35

Jak pokonać wampiry?

"Jak pokonać wampiry?" to kolejny tytuł z serii "Strachy na Lachy" wydawnictwa Wilga. Każdy czegoś się boi, nic dziwnego więc, że lęki dopadają również i dzieci. Książeczki autorstwa Catherine Leblanc i Roland Garrigue w prosty, zabawny sposób odpowiadają na pytanie jak sobie z takim dziecięcym strachem radzić i co robić by nie mieć w nocy złych snów.

Również i ta część cyklu napisana została krótko, lekko i przystępnie. Zawiera świetne, pełne humoru ilustracje i przemawia do małego czytelnika. Autorzy na początku przedstawiają samą ideę "istnienia" wampirów, a potem przechodzą do sposobów ich zwalczania (i w żadnym razie nie ma tu standardowych osinowych kołków, za to pojawia się na przykład propozycja sprezentowania wampirzej staruszce milusiego nietoperza).

Tak się złożyło, że gdy czytałam historię pięcioletniej dziewczynce, słuchała jej również i babcia. Dopiero ona uświadomiła mi różnice między tym co przemawia do dzieci we współczesnym świecie, a tym co było jeszcze paręnaście, parędziesiąt lat temu. "Nie czytaj jej tego. będzie się bała, to nie jest historia dla małego dziecka" kłóciło się z błagalnym "czytaj mi dalej, przecież się nie boję". Dziewczynka również z przyjemnością oglądała kolorowe obrazki, zwłaszcza zwierzęta z kłami przypadły jej do gustu. Czasami wręcz prosiła, żeby odwrócić jej poprzednią stronę, tak bardzo chciała na nią popatrzeć.

Moim zdaniem zarówno "Jak pokonać wampiry?" jak i reszta serii to bardzo przyjemne, pomysłowe książeczki, które w jakiś sposób wyróżniają się na tle innych pozycji dla dzieci. Są przemyślane i ciekawie zaprezentowane i choć ich humor bywa nieco czarny, to jednak przynajmniej nie jest niesmaczny (z czym niestety dość często w literaturze dla dzieci się spotykam). Samo wydanie również zdecydowanie przemawia na korzyść książki. Ilustracje są świetne - sama chciałabym być w posiadaniu takiego słodkiego nietoperza na sznurku.

Podsumowując - tytuł zdecydowanie polecam. W przypadku książeczki "Jak pokonać pająki?" treść średnio mi się podobała, sytuację ratowały rysunki. Tutaj tekst przemawia do mnie znacznie bardziej, jest również w stanie zaciekawić malucha. Myślę również, że to świetna pozycja do nauki samodzielnego czytania - dużo obrazków, spore litery, niewiele treści. W prosty sposób można książeczkę wykorzystać. Jest naprawdę bardzo fajna i wpasowuje się idealnie w kanon tego, co lubią współczesne dzieci.

Dział: Książki
wtorek, 02 grudzień 2014 23:47

Fartowny pech

„– O Jezusicku kochany, o w kurwę jebane, panie milicjancie kochany, to nasienie diabelskie zatruło mi wszystkie pomidory! Uschły jak nic! Wszyściutkie!".*

Pecha miewa każdy, czasem są to jednorazowe sytuacje, a chwilami jeden ciąg niefortunnych wypadków. Tak czy inaczej, w końcu ta zła passa się kończy i wszystko wraca na właściwe tory. Zazwyczaj tak bywa, jest jednak ktoś, kogo te złe licho nie opuszcza i nigdy nie wie czy w danej chwili nie wydarzy się coś strasznego lub ośmieszającego.

Porucznik Filip Nadziany ma już dość swojego pecha, tego, że cały czas z niego żartują i go wyśmiewają oraz pracy w mieście. Przeprowadza się do małej osady – Paszczy – gdzie odziedziczył dom po krewnym i tam zaczyna służbę w policji. W tym samym czasie do kraju zjeżdża Gianni, będący zabójcą na zamówienie, ma do wykonania pewne zlecenie i przy okazji chce odwiedzić swojego brata, Krystiana Dzianego, mundurowego rozpoczynającego na własny rachunek karierę detektywa. Losy tej trójki się plączą i sprawy przybieraj niespodziewany obrót. Walka między gangami, ucieczki, poszukiwania i... a przekonajcie się sami.

Z twórczością Olgi Rudnickiej pierwszy raz spotkałam się przy okazji czytania „Natalii5", co ja się naśmiałam, to moje, następnie był „Cichy wielbiciel" – już nie zabawny, a wywołujący dreszcze i ciarki na plecach. Następnie zaś powrót do sióstr Sucharskich w „Drugim przekręcie Natalii". Wszystkie trzy tytuły mnie zachwyciły i wiedziałam, że Rudnicka stanie się jedną z moich ulubionych pisarek.

Po zapoznaniu się, jak dotąd, z czterema książkami autorki śmiało mogę napisać, że tym co cechuje styl pisania autorki jest dynamiczność prowadzenia fabuły, w jej historiach zawsze dzieje się dużo, szybko i intensywnie. Nie ma nawet chwili by się nudzić czy chociaż czuć chęć odłożenia powieści na bok. Nie ma takiej możliwości, bo jak najszybciej chce się poznać zakończenie. Co jeszcze wyróżnia twórczość powieściopisarki, to niebywałe poczucie humoru, w „Fartownym pechu", jak i innych tytułach nie ma chyba nawet jednego momentu gdzie nie chce się chociażby uśmiechnąć. Rudnicka bardzo umiejętnie plącze komedię z kryminałem, tworząc historię w sposób, spójny logiczny, a także pod każdym względem dopracowany. Akcja, jak już wspominałam, toczy się szybko i zawile. Taki właśnie jest „Fartowny pech" – prze zabawny, intrygujący, przezabawny, pełen akcji i przezabawny.

Dziany, Nadziany, Gianni są postaciami niezwykle barwnymi i nieprzewidywalnymi. Zaskakują na każdym kroku i za nic nie można ich rozgryźć. Różnią się od siebie jak tylko jest to możliwe. Nadziany zdobył chyba moją największą sympatię, bo częstotliwość z jaką spotykały go pechowe sytuacje oraz to, co mu się przytrafiało, było... rozbrajające. Nie mniej interesującą postacią był Gianni, zabójca z zasadami, których zawsze przestrzega. Z jednej strony facet, którego wszyscy się boją, a z drugiej facet, który nie da skrzywdzić niewinnej osoby. Muszę przyznać, że z miejsca zdobył moją sympatię.

Cóż mogę napisać. Miałam, co do tej książki, pewne oczekiwania i nie zawiodłam się. Liczyłam na dużą dawkę śmiechu, chociaż trochę zawiłą historię i nutkę niebezpieczeństwa. I wszystko to dostałam, ubawiłam się do łez, przy niektórych scenach wręcz nie mogłam się uspokoić i co spoglądałam z powrotem na czytnik wszystko zaczynało się od nowa. Fabuła wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w napięciu do samego końca. Wczułam się w akcję, zżyłam z bohaterami i z prawdziwym zainteresowaniem śledziłam ich losy. Fakt, że nie są to Natalie, ale wyśmienicie się bawiłam przy „Fartownym pechu" i już czekam na kolejną książkę autorki.

Komu mogę polecić książkę? Zdecydowanie fanom twórczości Olgi Rudnickiej, zwolennikom mieszanek gatunkowych, w tym przypadku komedii i kryminału oraz sympatykom czarnego humoru. Co prawda nie leje się tu krew strumieniami, ale dreszczyk emocji i mnóstwo zabawnych sytuacji jest. Polecam z czystym sumieniem i ogromnym entuzjazmem.

„Kryś przebiegł przez podwórze, rozglądając się czujnie, czy nie pędzi za nim przebrzydłe białe ptaszysko, łopoczące skrzydłami i gęgające straszliwie. Jego gospodyni twierdziła, że to tylko nieszkodliwa gęś, ale nie był co do tego przekonany. To znaczy, wierzył, że to gęś, miał tylko wątpliwości co do owej nieszkodliwości. Uszczypnęła go wczoraj w tyłek i nie dał sobie wmówić, że to z sympatii. W dodatku goniła go po podwórku i syczała jak bazyliszek. A ta wiedźma z piekła rodem śmiała się do łez".**

*Olga Rudnicka, „Fartowny pech", s. 39
**Tamże., s. 125-126

Dział: Książki

Trzecia część cyklu o demonicznej wiosce zamieszkałej przez starców; dalsze losy rodziny mieszczuchów, którzy odważyli się rozpocząć życie z dala od cywilizacji. Powiesć jest już dostępna w księgarniach!

Dział: Patronaty
środa, 26 listopad 2014 03:28

Premiera: Afromental "Mental House"

Zaskakujące inspiracje i taka sama bomba energetyczna! Nowa płyta i trasa koncertowa na 10-lecie zespołu!

Afromental to jeden z najbardziej ekspresyjnych polskich zespołów ostatnich lat, zawsze dający odbiorcom mnóstwo pozytywnej energii. W 2014 roku świętują 10-lecie istnienia, rzecz oczywista, postanowili uczcić je w najlepszy z możliwych sposobów, czyli wydając nową, dość zaskakującą z punktu widzenia inspiracji płytę, a także wyruszając na jubileuszową trasę koncertową!

Dział: Muzyka
czwartek, 20 listopad 2014 00:47

Miłosz Górniak - Czarna droga

Rząd latarni oświetlał wąską, przemoczoną od suchej nitki uliczkę. Był jeden z tych dni, który witał świat szarością i żegnał równie mętnym mrokiem. Ten, w którym poganiane przez porywisty wiatr chmury dryfują w smutku, a słońce tli się niczym rzucony na chodnik niedopałek papierosa. Może właśnie dlatego Czarna droga zdawała się tak przeraźliwie pusta.

To była koszmarna noc.

Stukot przemoczonych obcasów zwielokrotniło ciche echo. Kobieta śpieszyła się, nerwowo oglądając przez ramię. Czuła jego obecność. Był tam, choć nie mogła go zobaczyć. Przyglądał się ciekawsko, kryjąc się za drzewami pobliskiego parku. Patrzył, jak z minuty na minutę jej krok staje się coraz szybszy i jak coraz częściej zerka za siebie. Wyglądała na dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Wiedział, że pod tym bordowym, sięgającym kolan płaszczem jest bardzo zachęcająca. Nie mógł doczekać się, gdy w jej głębokich jak lazurowe niebo oczach świat zatrzyma się. W myślach już kochał się z nią na tysiąc i jeden pozycji, i każda była tak samo dobra.

Serce biło w jej piersi jak szalone. Musiała zapalić. Teraz, nim ciśnienie rozsadzi głowę. Sięgnęła do torebki po mentolowe papierosy, wyciągnęła jednego i wsunęła między soczyście czerwone wargi. Po chwili wyciągnęła też ładną zapalniczkę w kwiaty, lecz kiedy miała ją odpalić, ta wyślizgnęła się, wpadając do kałuży. „Do diabła!” – przeklęła w myślach.

Tylko tyle mogła zrobić. Nie zatrzymała się. Nawet nie zwolniła. Widząc to poderwał się i wyszedł z ukrycia. Światło rozpalonej latarni rzuciło cień, który zdawał się być nieprzyjemną w dotyku jawą. Wilgotnymi mackami głaskał ją po karbowanych, na wpół długich włosach i gładził po plecach, zsuwając powoli niżej i niżej. Poczuła to. W powietrzu unosił się odrzucający zapach potu i smród obleśnej namiętności. Wiedziała, że jest tuż za nią. Zawsze tam był. Tym razem jednak bała się spojrzeć za siebie. Sama myśl o tym wprawiała ją w drżenie.

Rzuciła się w wir ucieczki, rozchlapując zalegające na poboczu błoto. Pędziła co sił mając nadzieję, że uda się jej dotrzeć do klatki. Była tuż za zakrętem, do którego brakowało jedynie kilka kroków. Na stukot jej obcasów nałożył się tętent jego ciężkiego, głośno dyszącego cielska. Pragnął ją dopaść.

Z impetem dopadła drzwi od klatki schodowej, chaotycznie przewalając rzeczy w torebce. Odtąd, jeśli uda się jej ujść z życiem, będzie pamiętała, by nosić przy sobie najpotrzebniejsze rzeczy. Koniec z pierdołami. „Klucze! Gdzie są klucze?!”, wrzeszczała sama na siebie. Na darmo.

Nie było ich. To pewne.

Nagle zrobiło się cicho. Tętent ucichł. Ostrożnie wyjrzała zza gzymsu, lecz rozświetlona uliczka zdawała się być pusta. Tak, jakby nic nigdy się nie wydarzyło. Uspokoiła się, choć myśl, że mogła po drodze zgubić klucze, przyprawiała ją o zawrót głowy. Zaczęła przepatrywać wszystkie kieszenie płaszcza i spodni. Na marne. Znalazła tylko skasowany bilet, wysmarkaną chusteczkę, pomadkę i kilka drobnych monet.

Za plecami usłyszała szelest.

Mimowolnie odwróciła się.

Jedyne, co mogła zobaczyć, to kontur dłoni trzymającej klucze i parę, która wydobywała się z ust.

Zamarła.

- Zgubiłaś coś? – mówiąc to zaczął kołysać kluczami w przód i w tył.

Flesz życiowych retrospekcji zamroczył jej umysł. Nie miała siły na płacz. Wlepiała tylko swoje na wpół martwe oczy w dyndające na palcu klucze, żałując wszystkich niepodjętych decyzji i straconych chwil.

- Weronika, mówię do Ciebie!

- K…K….Krzysiek? – wydukała, nieomal mdlejąc.

- A kogo się spodziewałaś? Ducha?

- Ufff, - odetchnęła ciężko. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę…

Weronika zsunęła z siebie wszystkie ubrania. Uwielbiała być sam na sam ze swoją nagością. Czuła się wtedy swobodnie i mogła się w pełni zrelaksować. Po dzisiejszych przygodach wiedziała, że musi się napić. Przygotowała mocnego drinka z lodem, puściła wodę do wanny i wślizgnęła na skórzaną kanapę, wyciągając nogi na niski, gustowny stolik. Powoli przepijała samotność wódką. Smakowały dziś jak nigdy. Zanim na dobre odpłynęła, rozdzwonił się telefon.

- Słucham?

- Cześć Wera. Jak się czujesz? Wyglądałaś dziś tak, jakbyś obejrzała o jeden horror za dużo.

- Krzysiek, cześć. Bardzo śmieszne! Udało ci się mnie nabrać, ale odegram się!

- Nabrać? O czym ty mówisz?

- No wiesz… Ten całe śledzenie mnie i gonienie naprawdę mnie wystraszyło.

- Że co?! Weronika, ja po prostu byłem w monopolu i zobaczyłem jak biegniesz gubiąc po drodze klucze. To wszystko.

- Zaraz, zaraz, w takim razie kto mnie…

Nie zdążyła skończyć. Szorstki, długi jęzor powoli zaczynał odcinać jej powietrze. Dusiła się, lecz owłosiony ciężar, który ją przygniótł był niemożliwy do zrzucenia. Pomijając grę wstępną, wsunął się w nią gwałtownie ocierając o głębię smukłych ud.

Jęknęła.

Nie z przyjemności, bo tą już dawno zabrano, lecz z bólu, który pozostał. Z każdym kolejnym pchnięciem widziała w wielkich, iskrzących z rozochocenia ślepiach swoją rozpadającą się kobiecość.

Czuła bliski koniec – jego i swój własny…

 

- Rany, jakie Ty masz wielkie zęby…


Więcej opowiadań na oficjalnym blogu autora: http://kontrolowanyobled.blogspot.com

 

Dział: Opowiadania
czwartek, 20 listopad 2014 00:02

Jak pokonać nocne stwory?

Każdemu od czasu do czasu śnią się koszmary, jednak te, które straszą dzieci bywają wyjątkowo złośliwe. Wyobraźnia maluchów rozwija się z każdym dniem. Jak poradzić sobie ze strachem, niespokojnymi nocami i dzieckiem, które nie chce spać samo?

Książeczka "Jak pokonać nocne stwory" zaczyna się od opisu potworów, po czym podsuwa kilka ciekawych (jak również i parę absurdalnych) propozycji zwalczania złych snów. Jej twórcy po kolei opisują przeróżne sytuacje, bogato okraszając je świetnymi ilustracjami. Jednym z lepszych jest pułapka na nocne stwory - rzecz, która nie tylko pomogłaby dziecku lepiej spać, ale także dostarczyłaby mu wielu chwil fajnej zabawy. Spodobał mi się także pomysł opowiadania swoich snów, choć tak naprawdę przecież nie każdy je pamięta.

"Jak pokonać nocne stwory" to historia w ujęciu nieco poważniejszym niż wcześniej czytana przeze mnie publikacja o pająkach - choć i tu nie brakuje dobrego humoru i kilku, zupełnie abstrakcyjnych idei. Utwory i ilustracje utrzymane są w konwencji niczym z filmu "Potwory i spółka" - tamte straszyły dzieci, bo tego wymagała od nich ich praca. Te również można spróbować oswoić, a na pozbycie się koszmarów istnieją setki sprawdzonych sposób. Autorzy zwrócili też w ciekawy sposób uwagę rodziców na to, że czasami wymagają od swoich pociech zbyt wiele, a to również może je przerażać.

Choć treści jest niewiele, to jest naprawdę dobra. Spostrzeżenia twórców książeczki są ciekawe i w większości adekwatne do sytuacji, a co więcej, jeżeli zajdzie taka potrzeba, łatwe do wykonania w warunkach domowych. I tym razem jednak rzeczą, która tak bardzo wyróżnia książeczkę są niesamowite ilustracje. Nie są one piękne (bo to nie ma być krajobraz czy martwa natura). Są utrzymane w ciekawej konwencji, baśniowe, niezwykłe i przemawiające do wyobraźni dziecka. Nawet bez tekstu potrafiłyby opowiedzieć swoją własną historie.

"Jak pokonać nocne stwory" to tytuł godny polecenia. Myślę, że bez problemu jego przekaz dotrze nawet do tych młodszych dzieci. Natomiast te nieco starsze, które znają już literki, będą potrafiły przeczytać książeczkę same. Autorzy przedstawiają również kilka ciekawych pomysłów na zabawy z maluchami. Myślę, że niejeden rodzic będzie chciał je wykorzystać. Śliczna, dopracowana oprawa, kryje równie wartościową zawartość. Serię "Strachy na lachy" serdecznie wszystkim rodzicom i ich pociechom polecam - naprawdę warto zajrzeć do tych pełnych barw książeczek.

Dział: Książki

To jego oczy mnie przerażały, a nie pysk pełen ostrych zębów. Łeb otoczony płomieniami patrzył z jego pleców. Nie chcę biec póki nie zobaczę twarzy.

***

To był sen, a w nim las pochłonięty przez ciszę. Szłam wśród drzew, ich korzenie ocierały się o moje nogi zostawiając na nich podchodzące krwią rysy. Obserwował mnie już wtedy. Kiedy oddechem poruszał czerwone włosy, przez ciało przebiegały dreszcze. Potężna dłoń ściskała mi żołądek. Strach, okropny i coś jeszcze. Każdy sen ma swój koniec. Chcę. Uciec? Nie, to coś innego.

***

Nigdy nie dziękowałam za to, że ktoś podarował mi mocnego, prawego sierpowego. Nigdy, aż do tego dnia. – Niki! Jezu... Przepraszam, ale musiałem cię jakoś obudzić. Co się z tobą dzieje? – Debil. Przyjaciel. Czułam się tak jakbym nie była do końca sobą. Musiałam mu powiedzieć. Pierwszej osobie, jaką zobaczyłam. – Posłuchaj. – Głos mi drżał a w oczach zbierały się łzy. Przyglądał mi się uważnie marszcząc czoło. Byłam mu wdzięczna, że mnie nie poganiał. Był zawsze, gdy go potrzebowałam i teraz też jest obok. Dziwne było to, że wiedziałam... Wiedziałam, że mi nie pomoże. Nie będzie potrafił. Dopadło mnie przekonanie. Nie powinnaś nic mówić Niki. Nikomu, bo... No właśnie. Dlaczego nie powinnam? – Mam koszmary. – I znów urwałam. Nie chciałam i chciałam jednocześnie. Usta same zaczęły się poruszać, a przez ściśnięte gardło wydobywały się słowa. Słyszałam je. Odbijały się w mojej głowie niczym echo i składały się w zdania. – Od paru tygodni męczy mnie jeden sen. Jestem w lesie. Martwym lesie. Korzenie drzew wychodzą z ziemi tulone przez gęstą mgłę. Właśnie zapada zmierzch. Czuję słodką woń, przypomina o swojej obecności. Oddechem porusza moje włosy. – Przerwałam. Mocno przygryzłam dolną wargę. Na języku zatańczyły kropelki krwi. – Widzę go tylko przez chwilę. Stoi tyłem tuż przede mną. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z pochyloną głową. Na plecach ma tatuaż. Łeb wilka gotowego do ataku. Otaczają go płomienie i ciągną się aż do jego ramion. – Niki. Przepraszam, ale pierdolisz głupoty. To tylko sen. A wiesz, czemu masz takie sny? Przepracowujesz się i... chlejesz bez umiaru! Weź sobie dzień wolnego, nie pij wina i wszystko będzie dobrze. – Czułam się strasznie. Ten cymbał mnie wyśmiał. Choć mógł mieć rację tylko skąd w ogóle we mnie tyle złości. Uśmiechnął się, dotknął mojego policzka i wyszedł. Gdy tylko zamknął drzwi zrzuciłam z siebie kołdrę i wstałam. Po udach spływały stróżki. W tym śnie było coś jeszcze. – O kurwa.

***

Te oczy, one hipnotyzują. Nie mogę odwrócić wzroku. Chcę podejść i go dotknąć. Pogłaskać wilka nawet, jeśli ma ugryźć. Chcę żeby podniósł głowę i pokazał swoją twarz. Czerwone stringi niezwykle szybko robią się mokre. Dłonie same wędrują do szyi i zaciskają się na niej. Paznokcie zdecydowanie wbijają się w skórę, odpada z nich czerwony lakier. To idiotyczne. Przecież ja się boję, chce uciec. Drzewa, las zaczyna znikać a on z nim. Padłam na kolana, zrezygnowana ukryłam twarz w dłoniach. Od kiedy pożądanie i strach idą w parze?

***

Osiem godzin pracy w pieprzonym supermarkecie. Jedyne, czego chcę to wracać do łóżka. Dokończyć swój sen. – Hejka Niki! Widzę, że mnie posłuchałaś. Odstawiłaś winka, co kochana? – Debil. A niech się cieszy cymbał jeden. Uśmiecham się sztucznie. – Jak zawsze miałeś rację Bartuś. I jak ja mam ci się odwdzięczyć? – Sarkazm i ironia to coś, czego on nigdy nie wykryje. Tak to już jest, jeśli się kończy edukacje na drugiej klasie gimnazjum. Uraczył mnie uśmiechem i poszedł. Szkoda? Dobrze? Co się ze mną dzieje?

***

Ciałem zawładnęły dreszcze, nigdy wcześniej tak się nie bałam. Twarz mokrą od łez cały czas ukrywałam w dłoniach. Bezsilność. Chciałam to skończyć i nie chciałam. Bałam się, ale coś nie pozwalało mi zawrócić. To nie jestem ja. Podniosłam głowę, powoli otwierałam oczy. Powieki były ciężkie. Musiałam włożyć wiele wysiłku w to żeby zobaczyć. A on czekał. – Czego chcesz skurwysynu! – Krzyknęłam. Cienka granica została przełamana. Patrzyłam w czujne oczy wilka. Nie byliśmy już w lesie tylko w jakimś pokoju. Może salon? Eleganckie meble zalewał wosk z zapalonych świec. Po ścianach przebiegały cienie. To była chwila, ułamek sekundy, gdy rzuciły się na mnie. Złapały za nogi, ręce i podniosły nad ziemie. Im bardziej się szarpałam tym bardziej bolało. Nie miałam już siły próbować wtedy mnie zostawiły... Rzuciły mną w drzwi. Już nie chciałam śnić, czułam krew spływającą z tyłu głowy cienkimi stróżkami. Chciałam uciec. To wtedy się odwrócił. Był piękny. Jego błękitne oczy wpatrywały się we mnie ze... smutkiem? Powoli wstawałam trzymając się krzesła. Jednak nogi szybko odmówiły posłuszeństwa. Zabolało, gdy uderzyłam o oparcie. Temperatura w pokoju rosła niewiarygodnie szybko. Zrobiło się gorąco, upalnie. Chciałam odciągnąć od ciała kołnierzyk bluzki, ale nie miałam jej na sobie. Siedziałam nago na tym zasranym krześle. Rozchylone nogi, twarde sutki... To nie byłam ja. Najnormalniej w świecie to nie byłam ja! Chciałam krzyknąć – zostaw mnie! – Ku mojemu zdziwieniu zamiast tego z moich ust wydostały się nie moje słowa tworząc zdanie: RŻNIJ MNIE. Wyfrunęła ze mnie. Tak po prostu. Wtedy wszystko zrozumiałam, one mnie opętały. Powiedziała coś, ale nie słyszałam. Krzyczałam, płakałam. Wstałam z krzesła złapałam za klamkę w drzwiach. Próbowałam je otworzyć. Opuściła mnie i mogłam o sobie decydować. Tylko było już za późno. On chwycił mnie za włosy i z całej siły walnął moją głową w drzwi. Z nosa trysnęła krew spływając na usta. Zauważyłam błysk ostrza. Przecinał mi skórę na pośladkach. Rzeźnik gwałciciel. Chciałam się obudzić, skończyć ten horror. Bo to tylko sen, zaraz przyjdzie Bartek zwabiony moimi krzykami i znów dostanę po ryju. Obudzę się zlana potem i to wszystko. Minuty były godzinami. Dławiłam się własną krwią a on bawił się w najlepsze. Wychodził ze mnie na chwilę, by zrobić swoim nożykiem kolejną ranę na ciele. Po czym pakował kutasa z powrotem. Ja już nie wierzyłam, że się obudzę. Chciałam umrzeć. Ugryzłam raz, drugi, trzeci. Czułam cieniutkie żyły, ból i strach. Zacisnęłam zęby i szarpnęłam.

***

Brudna szpitalna biel była pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam. Drugą rzeczą był Bartuś. Kochany niezastąpiony Bartuś. Przyjaciel, były chłopak i kochanek. Ucieszyłam się. – Kurwa Niki! Coś ty zrobiła! – Dopiero wtedy, gdy się odezwał zrozumiałam, że płakał. – Co zrobiłam? – Bałam się tej odpowiedzi, chciałam usłyszeć wszystko byle nie to, co siedziało mi w głowie. – Przegryzłaś sobie żyły! Kurwa Niki! Przegryzłaś. – Momentalnie zbladłam, otoczyła mnie ciemność.

***

One mnie nie zostawią. Przychodzą we śnie, kontrolują doprowadzają do tego samego końca. Chcą zabić, ale powoli, bardzo powoli i boleśnie. Pożądanie i strach nie chodzą w parze. To one są pożądaniem, kiedy ogarnia nas strach. Zasypiam. Ostrzegam. Boję się. Nie chcę śnić przez wieczność.

Dział: Opowiadania
środa, 12 listopad 2014 17:42

Patryk Hirsekorn - Skrzepolód

Przywdziany w skóry Tim nie zawsze chodził prostą drogą z jednego domu do drugiego, robiąc obchód. Gliniane domowiska z dachami pokrytymi słomą stały na bezkresnej pustyni odzianej w biały puch, oddalone od siebie o kilka sążni. Samo odejście od domowego kominka, aby dostać się do sąsiada, było nie lada problemem. Syn ceklarza nie zawsze chodził przez otwarty teren lodowej pustyni, ale raz, w tygodniu, zobowiązany był zrobić obchód.
Kiedy znów wracał do swojego domu z nadzieją, że resztę dnia prześpi przed kominkiem na bujanym fotelu, przykryty ciepłym kocem, zobaczył szary punkt w oddali. Nie było to zwierzę, zwierzęta schodzą się do osady od strony gór, a nie bezkresnego pustkowia. Szary punkt zbliżał się powoli, przedzierał się przez tony wiecznego śniegu w świetle promieni słonecznych, przebijających się przez kłęby szarych jak fajkowy dym chmur. Kiedy owa postać znalazła się blisko osady, Tim dostrzegł w niej zagrożenie. Od razu odwrócił się w stronę szczelnie pozamykanych domów.
– Przeklęty! Przeklęty nadchodzi! – krzyknął co sił w płucach, skrywając twarz w obłoczku białej pary. Głos w nieruchomym powietrzu nie rozszedł się zbyt daleko i jedyną osobą, która go słyszała, był on sam.
Przerażony odwrócił się ponownie za siebie, ale tym razem nie dostrzegł przeklętego. Ktokolwiek to był, ulotnił się jak para, zniknął, stając się niewidzialną częścią świata. Ale Tim miał sokoli wzrok i kiedy tylko się uspokoił, kiedy stłumił emocje głęboko w swym wielkim sercu, dostrzegł dziurę. Ktokolwiek to był, upadł. Przyglądał się tak jeszcze chwilę myśląc, czy dziesięciolatek powinien samemu narażać się na niebezpieczeństwo. Uczono go lata temu, że przeklęci są niebezpieczni jak południce w najgorętszych dniach. Są wędrującymi istotami zwiastującymi zło. Sami w sobie są złem.
Stał i spoglądał przed siebie, wypuszczając kłęby pary ze zmrożonych ust. Ojciec nauczył go sprawdzać, jak rozpoznać przeklętych. Pokazał mu, co znajduje się na ich przedramionach, ale przestrzegł go szczególnie przed tym, by trzymał się od nich z daleka.
Niewiele myśląc, wrócił pędem, wykrzykując co sił w płucach, że zbliża się przeklęty.

*

Ale przybysz nie był przeklęty, a teraz leżał na łóżku w domu ceklarza i drzemał. Był przemarznięty. Tim obserwował go bacznie.
– Co on tutaj robi, ojcze? – spytał w końcu, obracając się na krześle ku niemu.
Ojciec wrzucił jakby od niechcenia sąg drewna do kominka i z płomieni dobył się skowyt poprzedzany wzlatującymi iskrami. Obwieszone skórami mieszkanie było wystarczająco małe, by móc dostatecznie ogrzać je skromnym ogniem.
– Właśnie – uświadomił sobie ceklarz i westchnął z rezygnacją. – Co on tutaj robi...
Obcy usłyszał wołanie. Stęknął i obrócił głowę w ich stronę. Wyglądał strasznie. Prawe oko przeplecione miał bandażem, twarz zarośniętą szczeciną, a ubranie zdarte i cienkie.
– Musi być albo przeklęty, albo szalony – odrzekł ceklarz i Tim się zgodził. Wieczny mróz panujący w tej okolicy wyniszczył lata temu plony osady, zabrał wiele żyć i zmusił ludzi do samotności. A mężczyzna, jakby chciał ich obrazić, miał na sobie jedynie koszulę, spodnie, buty i długi, obdarty przy brzegach rozpięty płaszcz. – Po jaką cholerę tutaj przyszedł? – spytał Tima, gładząc zawieszoną na ścianie skórę jakiegoś zwierzęcia. Twarz miał skrytą w półmroku, gdyż jedynym światłem w tym ciasnym pomieszczeniu był płomień z kominka.
Nie ruszając się, mężczyzna otworzył leniwie oko i spojrzał nim na chłopca. Tim wrzasnął i przestraszony runął w tył razem z krzesłem, na którym siedział. Poruszając rękoma i nogami, popełzł w stronę ojca. Wpatrywali się na siebie w milczeniu. W piecyku strzelił sąg i to zbudziło mężczyznę. Dziwna mgiełka zniknęła z jego oka i trzeźwo spojrzał na ceklarza.
– Gdzie jestem? – zapytał bełkotliwie. Skrzywił się i przyłożył dłoń do żuchwy. Zaczął ją masować.
Ojciec schował za sobą syna.
– Jesteś moim gościem. Co cię do mnie sprowadza, wędrowcze?
Mężczyzna długo jeszcze rozmasowywał żuchwę, patrząc w przestrzeń. Potem usiadł na łóżku lekko zgarbiony i sięgnął do wewnętrznej kieszonki płaszcza.
– Nic tam nie znajdziesz. Wyjąłem wszystkie twoje rzeczy i schowałem – odparł ceklarz, nie spuszczając wzroku z wędrowca. Schowany za nim Tim także go obserwował. Był bardzo ciekawy, jak tutaj dotarł.
Mężczyzna, dziwnie opanowany, westchnął.
– Kiedy widzieliście ostatnio kogoś spoza osady? – spytał, opierając się rękoma o uda.
– Dawno temu. Bardzo dawno temu.
– Ludzie tu nie przychodzą. Giną...
– Zamknij się, Tim! Klnę się na bogów, że wywalę cię na obchód, jak się nie zamkniesz.
– Spokojnie, gospodarzu. Przybyłem tutaj...
– Czekaj – odparł ceklarz. – Napijmy się, a wtedy opowiesz mi wszystko.
Nie odpowiedział. Ceklarz wziął więc dwa gliniane kubki i butelkę. Rozlał przeźroczysty płyn i sam łyknął od razu całą zawartość kubka. Wędrowiec, patrząc na niego, zrobił to samo. Nagle poczerwieniał i dusząc się, zaczął boleśnie kasłać. Ceklarz ryknął śmiechem, a Tim stał nieco dalej i uważnie ich obserwował.
– Wódka. Najlepsza na takie chwile! – Kiedy wędrowiec doszedł do siebie, ceklarz zaczął zadawać pytania. – Nie jesteś przeklęty. Kim więc jesteś? Bije od ciebie ta sama aura co od każdego zielonoskórego sukinsyna.
– Jestem wędrowcem, gospodarzu. Przychodzę z Verdad...
– Jakim cudem? – spytał pełen podziwu. – Jakim cudem, powiedz mi! To miasto jest...
– Jest daleko stąd – przerwał. – Przyszedłem tu na nogach, o własnych siłach.
– Jak... jak daleko sięga lód, wędrowcze? – spytał z zawahaniem ceklarz i dolał sobie do kubka wódki. Kiedy skierował butelkę do gościa, tamten skinieniem podziękował.
– Dwadzieścia staj – odparł po chwili zastanowienia.
– Dwadzieścia staj... – powtórzył ceklarz zdołowany.
– Próbowaliście już odejść, prawda?
– Lata temu, wędrowcze. Wysłaliśmy dziesięcioosobową grupę do Michelu. Mieli wrócić z powrotem i powiedzieć, jak wygląda sytuacja.
– Michelu już nie ma.
– Jak to nie ma? – spytał rozżalony.
– Zostały tylko martwe domy i wały śniegu.
Ceklarz skrył twarz w dłoniach. Tim zauważył, że przez chwilę nieznajomy skierował oko ku niemu.
– Przyszedłem do Skrzepolóda.
Ceklarz natychmiast się wyprostował. Spojrzał przenikliwie na nieznajomego.
– Czyś ty zwariował?! Ale skąd wiesz o Skrzepolódzie?
– Idę piąty dzień po śniegu. Chmury w ogóle się nie poruszają, wiatr nie wieje, kryształki lodu są zimniejsze niż zwykły śnieg. Przeklęci pojawiają się wtedy, kiedy płanetnik jest w pobliżu. – Palcem wskazał w stronę kominka. – Twój dziennik, ceklarzu. Czyż nie należy do kogoś innego? Ludzie umierają dlatego, że pogoda się nie zmienia. Żywi rabują ich mieszkania, ciała...
– Dosyć! – krzyknął ceklarz. – Dosyć. Masz rację, w górach zagnieździł się Skrzepolód. Trzy lata temu spadł śnieg i aż po dziś dzień utrzymuje się taka pogoda, jaką mamy teraz. Nikt nie wie, dlaczego Skrzepolód nie chce odejść, przecież jest płanetnikiem, prawda? Płanetnicy podróżują, zabierają ze sobą chmury lub je przynoszą. Ten tutaj od kilku lat siedzi w jednym miejscu.
– Muszę się z nim zobaczyć.
– A ja muszę napić się wódki. O takich rzeczach nie rozmawia się na trzeźwo. Dolać ci, wędrowcze? – spytał, ale zaraz zobaczył, że tamten nie ruszył jeszcze poprzedniej dolewki. Wypełnił więc swój kubek wódką i wypił zaraz jednym haustem jego zawartość. Trzeźwy głos ceklarza zaczął zamieniać się w zwykły bełkot. – Nie możesz iść w góry. Ktokolwiek poszedł zobaczyć się z Skrzepolódem, nie wrócił.
– Twój syn wrócił – odparł nieznajomy, a ceklarz zmarszczył brwi. Jego pomarszczona twarz zrobiła się nieprzyjemna.
– Powiedz mi. Kim jesteś? Pierwszy raz od trzech lat widzę obcego. Przychodzisz z drugiego końca świata, mówisz o sprawach, o których wiadomo tylko osadnikom i... i śmierdzisz przeklętym. Cuchniesz bardziej niż oni sami.
– Macie bardzo czuły węch.
– Nie zmieniaj tematu. Mówże, kim jesteś!
– Anelykiem, panie.
– Anelykiem? Nigdy nie słyszałem o żadnych Anelykach.
– Wiem. Bo Anelycy są spod miasta Wielkiego.
Ceklarz roześmiał się obłąkańczo.
– Żadnym Anelykiem nie jesteś. Tylko pieprzonym żartownisiem – mówił przez śmiech.
– Czy twój syn mógłby zaprowadzić mnie do Skrzepolóda?
W mieszkaniu zapanowała cisza.
– Tim – powiedział ceklarz, wpatrując się na wędrowca. – Dorzuć do pieca jakiegoś sąga, bo zaczyna robić się chłodno. – Chłopiec zrobił to natychmiast i znów stanął pod ścianą, uważnie patrząc na rozmawiających mężczyzn.
– Są tu inni mieszkańcy?
– Są, przybyszu spod miasta Wielkiego. Siedzą w domach i czekają na śmierć. Pustynia skuta lodem pozostawiła nam tylko to. Oczekiwanie i śmierć. Ludzie zrobili się szaleni. Tim, zatkaj uszy, bo klnę się na... – Tim zrobił to, co kazał mu ojciec, i dalszej części rozmowy nie słyszał.
Wiedział, o czym mówił. Wiedział, że Skrzepolód schodził z gór i żywił się osadnikami. Zabijał, a martwych pożerał. Domy obrabowywano ze wszystkiego, a szczątki ciał rzucano w śnieg. Zostawiano je daleko, ale nie wystarczająco, bo przy każdym obchodzie Tim mijał wielką dziurę. Gdyby zaczął płakać na widok dołu pełnego trupów, łzy zamarzłyby mu w oczach.
Ceklarz uniósł dłoń i dwa razy niezręcznie strzelił palcami. Tim schował dłonie z powrotem w spodnie.
– Tak jest tutaj naprawdę – westchnął. – Skrzepolód jest zachłanny. Zawrzyjmy więc układ, wędrowcze.
– Pozwolisz synowi zaprowadzić mnie w góry, ale tylko wtedy, jeżeli zgodzę się przegonić – wędrowiec uważnie spojrzał na ceklarza – nie... zabić. Mam zabić Skrzepolóda.
Ceklarz ledwie zauważalnie skinął głową. Na znak zrozumienia podniósł nogawkę wysoko, tak, by wędrowiec mógł ujrzeć jego drewnianą nogę. Tim pomyślał, że ojciec wstydzi się prosić o takie rozwiązanie problemów. Nie wierzył jednak, żeby wędrowiec mógł cokolwiek zrobić ze Skrzepolódem. Wychudzony, obandażowany włóczęga taki jak on?
– Tim. Daj nieznajomemu jego rzeczy – odparł ojciec, a Tim podszedł do stolika i wziął zawiniątko, po czym nieśmiało przekazał je mężczyźnie. – Nie chciałbyś jeszcze odpocząć? Niedawno zemdlałeś ze zmęczenia. Zawdzięczasz życie tylko i wyłącznie mojemu synowi.
– Wiem i za to mu dziękuję. Ale nie mam dużo czasu. Muszę się spieszyć.
Wędrowiec odpakował zawiniątko i zobaczył, czy w środku jest wszystko. Przełożył przez głowę sznur z fiolką wypełnioną czerwonym płynem, schował ostrze noża do rękojeści, zginając je jak łokieć, a broń włożył do kieszeni spodni. Notesik i papiery schował do wewnętrznej strony płaszcza. Tim widział, jak ojciec w ciszy przejrzał wszystko, ale wędrowiec wyglądał tak, jakby też o tym wiedział. Jego oko zachodziło mgiełką, robiło się leniwe za każdym razem, kiedy odczytywał myśli ojca. Podobnie jak teraz.
– Jesteś pewien, że możesz puścić syna w góry?
– O nie, nie, wędrowcze. W góry pójdziesz sam, on jedynie ci pokaże drogę i wróci od razu do domu. Prawda, Tim?
Tim skinął głową.

*

Kiedy nieznajomy wędrowiec wyszedł na zewnątrz wraz z chłopcem, rozejrzał się wokół. Dostrzec mógł jedynie kilkanaście glinianych chat, z których większość miała zapadnięte dachy. Patrzył na nie i myślał, czy naprawdę istnieją Anelycy i kim jest Wielki? Widocznie nie był to w pełni wytwór jego wyobraźni, sądząc po reakcji ceklarza.
Tim wiedział, że mężczyzna stojący obok niego jest bystry. Mężczyzna wiedział więc z pewnością, że domy nie budowano z myślą o lodowej pustyni, która zadomowiła się w ich osadzie. Tak, wędrowiec był bystry, ale Tim był spostrzegawczy. Kiedy więc szli przed siebie, przebijając się przez tumany śniegu, kiedy prowadził wędrowca w strony gór, spytał niepewnym głosem:
– Dlaczego jesteś smutny, nieznajomy?
– Wszystko tu zamarzło, mój mały przyjacielu – powiedział, a po chwili dodał ciszej – nawet ludzkie serca.
– Nie rozumiem – rzekł, a w jego głosie można było usłyszeć zapytanie.
– Zrozumiesz. Niedługo – odpowiedział chłodno, z przekonaniem, lecz żaden z nich nie wiedział, że Timowi nigdy nie będzie dane tego zrozumieć. – Co mogę jeszcze spotkać w górach oprócz Skrzepolóda?
– Niewiele. Kiedyś było tam dużo kozic, ale osadnicy zabijali każdą, która pojawiła się w pobliżu. Podobnie było z jeleniakami i ptakami przelatującymi pod chmurami.
– A teraz żadne z nich nie wychodzi na zewnątrz, prawda? – spytał wędrowiec.
– Skąd wiesz to wszystko? – spytał Tim, nie odwracając się w stronę wędrowca. Zdziwienie i podziw na jego twarzy pozostały tajemnicą, gdyż słowa wypowiedział podejrzliwym tonem.
Nagle kroki wędrowca ucichły. Tim przystanął i odwrócił się w jego stronę. Oboje znajdowali się daleko za domem, lecz niewiele bliżej gór skutych lodem. Tim poprawił kaptur na głowie i otrzepał kożuch rękawicami. Nie zapytał na głos, ale pozwolił sobie zastanowić się w chwili ciszy, dlaczego nieznajomemu wędrowcowi nie jest zimno? Dlaczego nie trzęsie się tak, jak on podczas obchodów wokół osady? Dlaczego jego oko zachodzi mgłą tak często, że wydaje się nie należeć do niego?
– Powiem ci prawdę pod jednym warunkiem. – Tim patrzył na niego, oczekując. – Powiesz mi, po co poszedłeś w góry i co widziałeś.
Chłopiec zesztywniał, zamienił się w słup lodu. Przez chwilę wszystkie wspomnienia tamtego dnia przeleciały mu przez głowę w mgnieniu oka. Mrok, czerwień, stęchlizna, ciasnota – wszystko, co złe. Wiedział, że nie zapomni o tym ani nie dojrzeje do tego, by móc przyzwyczaić się do obrazów, które zapamiętały jego oczy.
– Wyrzuć to z siebie, mój mały przyjacielu. Będziesz czuć się znacznie lepiej.
Tim nieprzytomnie spojrzał na wędrowca. Lepiej? – zadał sobie pytanie. Można czuć się lepiej, wyciągając na wierzch takie wspomnienia? Po chwili zastanowienia postanowił, że powie. Powie, żeby nieznajomy nie skończył tak jak osadnicy.
– Musimy być w ruchu, bo zamarzniemy – rzekł do wędrowca, gdyż nie czuł już palców u nóg. Tamten skinął głową i teraz szli przed siebie ramię w ramię. Chłopiec zaczął opowiadać wędrowcowi własną przygodę, patrząc w dal. – To było dosyć dawno temu. Osadnicy postanowili udać się na większy połów w góry, bo zaczynało brakować jedzenia. Zawsze go brakowało, ale tym razem nie było już prawie niczego. Pozwolili mi zabrać się ze sobą, bym mógł nauczyć się polować. W końcu jestem jedynym dzieckiem w tej osadzie. Był także Bill, ale zamordował go Skrzepolód.
Udaliśmy się w góry tamtą krętą drogą, prawie na sam szczyt. Kiedy weszliśmy w las po drugiej stronie gór, osadnicy myśleli, że nici z polowania. Czarne i spróchniałe konary nie dawały życia, las wyglądał jak po pożarze. Ale wtedy dobył się gdzieś z oddali skowyt i ruszyli przed siebie z napiętymi łukami i broniami w dłoniach. Poszedłem za nimi – co innego miałem zrobić – ale teraz wiem, że lepiej byłoby, gdybym wrócił do domu. Z każdym krokiem skowyt był głośniejszy. Bestia nie przestawała wyć, a dążenie do niej sprawiało im coraz większą radość. Sprawiało, dopóki nie doszliśmy do źródła. Zza starych i czarnych drzew wyłoniła się chata. Sama chata wyglądała jak opuszczona przed laty. Miejsce otaczała fioletowa mgiełka, wyraźnie widoczna dla oczu. Ojciec kiedyś opowiadał mi o tym, że na świecie istnieją bariery niewidzialne dla ludzkiego oka albo o popielato-sinym kolorze. To chyba była bariera. Przed tą chatą stało zwierzę. Było wielkie, naprawdę wielkie! Nigdy nie widziałem takiego... takiego czegoś! Sięgało niemal do komina chaty, było całe obrośnięte długą sierścią i choć postawą przypominało człowieka, to wcale nim nie było. Było jak cień, bo nie mogłem dostrzec ani rysów twarzy, ani szczególnych cech postury, jakby coś o wiele większego w pobliżu i rzucało cień, który miał płoszyć kłusowników.
Mężczyźni zaczęli strzelać z łuków. Strzały przelatywały przez ciało bestii i wbijały się w drzewa. Ja pierwszy rzuciłem się do ucieczki, reszta postanowiła walczyć. Nie wiń mnie za to, jestem tylko chłopcem i nie miałem wtedy żadnej broni. Mimo to odwróciłem się zobaczyć, czy mnie doganiają. Okazało się, że nie mieli żadnych szans. Ciało jednego rozszarpane wisiało na gałęziach drzew, a wokół, na śniegu, malowały się czerwone pasy krwi, która spływała z niego jak rwąca rzeka. Drugiego mężczyznę bestia trzymała w szponach. Widziałem, jak próbuje przedrzeć go na pół, niby cienką tkaninę. Słyszałem, jak jego kości łamią się boleśnie, słyszałem krzyki pełne cierpienia z ich ust. To było straszne. Żaden z nich nie mógł przeciwstawić się bestii. Żaden...
– Dobrze – przerwał Timowi wędrowiec. – Nie musisz mówić więcej.
– Myślisz... myślisz, że to był Skrzepolód? – spytał niepewnie chłopiec, patrząc na wędrowca. Wędrowiec wpatrywał się przed siebie, obserwował z zamyśleniem góry i ścieżkę, do której się zbliżali.
– W żadnym razie. Prawda wygląda inaczej.
– Jak? Obiecałeś, że mi powiesz. –
– Dobrze, powiem. Ale pod jeszcze jednym warunkiem.
– Jakim? Jakim, wędrowcze?
– Pójdziesz ze mną do końca ścieżki.
Tim nie zatrzymał się, to jego serce na chwilę przestało bić. Byli blisko gór, mógł wracać już z powrotem go domu.
– Nie chcę umierać, wędrowcze. Powinienem wrócić do domu.
– Nie umrzesz. Obiecuję – powiedział, a Tim po długim zastanowieniu skinął głową. – Czy ta obietnica wystarczy?
– Wystarczy – odparł chłopiec, nie zastanawiając się dłużej. Gdyby to zrobił, gdyby choć na chwilę się zawahał, na pewno odwróciłby się do wędrowca plecami i ruszył powrotną drogą. – Czy będziemy szli do tamtej bestii?
– Nie. Nie będziemy.
Tim spojrzał na wędrowca. Nie wyczuł kłamstwa w jego głosie.

*

Droga okazała się dłuższa niż wędrowiec się spodziewał. Tim widział zmęczenie na jego twarzy i przymarznięty pot ściekający spod włosów. Wcale nie cuchnął przeklętym – pomyślał, wdychając nozdrzami zimne powietrze. Z drugiej strony nie miał pojęcia, jaki zapach wydziela przeklęty, gdyż w życiu spotkał jednego i widział go z naprawdę sporej odległości.
Kiedy przedzierali się przez śnieg pod górę, w półmroku, Tim ukradkiem raz jeszcze spojrzał na wędrowca. Nie mógł poskromić ciekawości, która osiedliła się w jego sercu jak rosnący prędko cierń. Kolce raniły każdą inną myśl.
– Dlaczego tak uparcie chcesz zobaczyć się ze Skrzepolódem?
– Bo tylko on może odpowiedzieć na moje pytanie – rzekł, nabierając w międzyczasie kilka głębokich wdechów. – Mógłby to być jeszcze inny płanetnik, ale w pobliżu nie było żadnego. Skrzepolód jest...
Wędrowiec potknął się i upadł na kolano. Przerażony Tim podszedł bliżej niego, kucnął i chciał pomóc mu wstać.
– Poradzę sobie – odrzekł i rzeczywiście by sobie poradził, ale Tim był uparty i mimo wszystko pomógł mu wstać.
– Teraz już nie możemy się zatrzymać. Powinieneś był odpocząć w chacie – odparł oburzony chłopiec. Świat zaczynał ciemnieć, a zło wychodzić ze zbliżającego się mroku. – Nim tam dotrzemy, będzie noc! – odparł oburzony jeszcze bardziej, ale tylko i wyłącznie dlatego, że bał się wychodzić o tej porze doby z domu. Teraz będzie musiał wracać do niego aż zza gór.
Wędrowiec nic nie powiedział. Oboje ruszyli dalej, przebijając się przez tony śniegu. Kiedy doszli do lasu, widać było jedynie kontury czarnych pniaków. Noc zakradła się niespodziewanie, a księżyc schował się za górami. Śnieg, choć biały, był równie mało widoczny co reszta. Jakaś klaustrofobiczna wizja lasu stojącego przed nimi niby orszak kosmatych bestii czyhających w ukryciu na swe ofiary spowodowała, że Tim chciał zabrać z powrotem wędrowca ze sobą. Kiedy spojrzał w lewo, okazało się, że wędrowca nie ma przy nim, a jest tuż przed lasem.
– Hej! Wędrowcze! – Tima nagle dopadł strach. Każda myśl nakierowała się na jedną drogę, prowadzącą wprost do katastrofy. – Nie zostawiaj mnie samego! Nie powiedziałeś mi jeszcze prawdy! – wykrzyczał błagalnym głosem, przykładając dłonie odziane w rękawiczki do ust. Echo głosu chłopca rozniosło się wśród gór, docierając do uszu każdego zwierzęcia znajdującego się w pobliżu.
– Chodź więc! – odparł wędrowiec, a jego głos dobył się znikąd, ukryty w mroku jak najgorsze zło. – Nie masz czego się bać, obiecuję!
Tim, nie oglądając się, ruszył po koleinach utorowanych przez silne nogi wędrowca. Nim znalazł się przy jego boku, usłyszał przeraźliwy skowyt rozdzierający każdą zalęgniętą wewnątrz nadzieję. Jesteśmy skazani na śmierć – pomyślał i ruszył jeszcze szybciej w stronę lasu. Kiedy jego oczy dopatrzyły wędrowca maszerującego przed siebie, podbiegł czym prędzej ku niemu.
– Bestia! – powiedział i zatrzymał się. Starał się oddychać powoli i miarowo, ale panika nie pozwalała mu zachować spokoju. – Słyszałeś ją? To ona!
– Słyszałem. To tylko skowyt, nie ma się czego bać.
– Chyba nie widziałeś tej bestii. Zatrzymaj się, ona cię rozszarpie!
Ale wędrowiec pewnie brnął przed siebie, a chłopiec tuż za nim. Bestia z głębi lasu wyła, a jej dziki skowyt rozchodził się w każdą stronę. Straszliwy dźwięk dochodzący do uszu chłopca wywlekał na wierzch wszystkie wspomnienia minionego dnia. Pełno krwi, bezsilności i cierpienia. Jeżeli odwróci się od wędrowca i wróci, zostanie sam, a wtedy szanse na ucieczkę będą naprawdę nikłe. Pchanie się we dwoje wprost w paszczę bestii także nie było żadnym rozwiązaniem. Wędrowiec musiałby być wróżbiarzem albo szamanem. Problem w tym, że wyglądał jedynie na przenikliwego mężczyznę z nożem w kieszeni. Powinni definitywnie zawrócić, ale wędrowiec pchał się na oślep przed siebie, brnął dumnie i pożądliwie, chcąc usłyszeć odpowiedź na pytanie. Dlaczego ta odpowiedź jest dla niego tak ważna? Na jakie pytanie szuka odpowiedzi? – to są pytania, na które powinien znać odpowiedź przed tym, zanim wszedł tutaj, do czarnego lasu.
Długi skowyt kolejny raz wdarł się do uszu chłopca. Był głośniejszy niż poprzednie.
– Zginiemy, wędrowcze. Zginiemy! – wyjąkał, wiedząc, że są już niedaleko chaty. Po kilku krokach wyłoniła się nawet zza drzew fioletowa mgiełka. Tim głośno przełknął ślinę. Trząsł się cały ze strachu.
– Powiedz mi raz jeszcze, co widziałeś tutaj w lesie, mały przyjacielu.
– Potwora! Bestię. Błagam, nie idźmy dalej. Umrzesz i nie uzyskasz swojej odpowiedzi.
– Powiedz mi, co widziałeś – rzekł ponownie wędrowiec, jakby był głuchy na słowa chłopca.
– Bestię. Czarną jak smoła. Potwora z koszmarów.
– Racja. Jesteś spostrzegawczy. Pamiętasz, co stało się z wystrzelonymi strzałami, prawda?
Pamiętał. Odpowiedział, że pamiętał. Ponowne wycie umocniło go w pamięci.
– Nie bój się skowytu! To tylko dźwięk.
– To głos bestii!
– Musisz być naprawdę przestraszony. W noc bestia się nie pokazuje. Znika wraz z zachodem słońca, a pojawia się ze wschodem. Tak żyją cieniostwory, bezlitosne bestie.
Chłopiec nie odpowiadał. Szli w stronę chaty, słuchali dochodzących nieopodal dźwięków.
– Jesteś pewny, że to cieniostwór? Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Jestem pewny. Cieniostwory to bestie, które może przywołać tylko szaman. Żyją tylko w dzień, więc nie martw się. Póki nie ma światła, jesteśmy bezpieczni. Jej skowyt ma cię tylko nastraszyć.
Wtedy wędrowca tchnęła pierwszy raz niepewność. Chciał powiedzieć chłopcu, że prawda wygląda inaczej. Cieniostwór pilnuje zaklętej chaty. Wędrowiec chciał, aby dowiedział się, kto tak naprawdę przywołał bestię i kto jest odpowiedzialny za całe zło, które dopadło osadę jak ostre szpony ogromnego potwora. Mówiąc prawdę, pozbawiłby jednocześnie Tima wszystkiego, zmieniłby oblicze chłopca, zrobiłby z niego wyuzdaną z uczuć lalkę. Kukłę, której sznurki przymocowane do kończyn trzymałby on. Mimo wszystko zobowiązany był do tego, aby to zrobić. Niewidzialna nić, obietnica, która doprowadziła oboje właśnie tutaj, nie mogła zostać przerwana przez kłamstwo.
Zatrzymał się więc i spojrzał na chłopca, który wpierw zwolnił krok, a później postawił stopy twardo na ośnieżonej ziemi. Spojrzał na niego okiem, pomyślał, że w tym okrutnym świecie mało jest chłopców tak bystrych i dobrych jak on. Nie zdążył otworzyć ust, by obarczyć Tima prawdą o lodzie, który skuł osadę, i o Skrzepolódzie. Nie zdążył zrobić nic, stał jedynie lekko przygarbiony, przytłoczony zmęczeniem, i wpatrywał się, jak jakiś niewidzialny pazur tnie ciało Tima tak szybko, że chłopiec nie zaznaje przed śmiercią żadnego bólu. Widzi, jak Tim umiera w braku świadomości, do samego końca żyjąc w kłamstwie. Widzi, jak jego łatwowierność i brak doświadczenia przedzielają dziecko w pionie, a potem obie części ciała padają, zanurzając się w śniegu jak zwłoki tonące na dnie jeziora. Czerwień zalewa niewidzialny pazur, moczy ubranie wędrowca, skrapla twarz, a wokół zaczyna unosić się metaliczny zapach, którego tak bardzo nienawidzi.
Prawą ręką szybko sięga do kieszeni po ostrze, a lewą po bandaż okrywający zamknięte oko. Myśli prędko o tym, jak ceklarz wyczuł, że jest przeklęty, a potem otwiera drugie oko i prawda znów ukazuje się w tym świecie kłamstw. Wyciąga ostrze noża i znów staje się tym, kim był, odkąd pamiętał. Znów widzi wokół wszystko, bo drugie słońce wzeszło dla jego wzroku. Czerń i biel, dobro i zło, dwa kolory uzupełniające się w jego ślepiu; bijąca moc, która pulsuje wewnątrz, nawet kiedy jest zamknięte. To właśnie musiał wyczuć szaman, podający się za ceklarza.
Mrok zamienił się w nieskazitelną biel, a niewidzialna bestia stała się jej kontrastem. Długie i ostre pazury cieniostwora, zbroczone krwią chłopca, gotowe były sięgnąć gardła wędrowca, rozszarpać ciało na drobne kawałki. Postać przypominająca wilka z nienaturalnie długimi rękoma i wygiętymi w tył nogami ruszyła ku niemu, a potem znów stało się to samo. Za każdym razem tak się dzieje – pomyślał wędrowiec. Kiedy rozpędzona bestia zamachnęła się i opuściła szpony jak gilotynę, wędrowiec, mimo zwałów śniegu, odskoczył zręcznie w bok, przeturlał się i znalazł się pod jej nogami.. Z kucek wyskoczył i ostrzem przejechał po jej udzie. Jedna rana, druga, trzecia – znów to samo, pomyślał, odskakując i unikając kolejnego ataku. Bestia pochyliła się, próbując kłami wielkimi jak konary drzew złapać wędrowca, przegryźć go, rozkruszyć kości i pożreć. Wędrowiec wzbił się, nożem przejechał po jej pysku i dźgnął kilka razy w okolice szyi. Wiedział, że zwykłe ostrze przeleciałoby przez cieniostwora niczym powietrze. Wiedział także, że rozpalone ostrze to było za mało, by powalić przyzwanego do tego świata potwora.
Wędrowiec biegł między drzewami, a śnieg opornie starał się spowolnić jego ruchy. Bestia, wściekła do granic możliwości, goniła za nim z równym trudem, co on uciekał. Zębami otworzył fiolkę przewieszoną przez szyję i wylał czerwoną ciecz na ostrze noża. Gdy zetknęła się ze stalą, zaczęła parować. Zatrzymał się i wstrzymał oddech. Para wzbiła się w powietrze i zniknęła, a wtedy pojawił cię cieniostwór i wściekle zaczął wymachiwać szponami. Wędrowiec nie zbliżył się ani nie pozwolił bestii podejść bliżej. Złapał nóż trzema palcami i robiąc głęboki zamach, rzucił w stronę bestii tak, że ostrze wbiło się w jedno ze ślepi. Nie był pewien, czy trucizna, którą wcisnęła mu jakaś kobieta na bazarze w Verdad, była prawdziwa, czy może była to jedynie zabarwiona ciecz. Gdy po chwili bestia padła na śnieg i z żałosnym rykiem zastygła w miejscu, wędrowiec w duchu podziękował kobiecie, że go nie okłamała (jakimś sposobem potrafiła ominąć jego oko). Przyzwany cieniostwór znów wrócił do świata pośredniego, z którego został przyzwany.
Dopiero kiedy wędrowiec podniósł nóż, poczuł, że jego ręka krwawi.
Niedobrze. W tym zimnie zamarznę.

*

Dawno nic nie odczuwał, ale dzisiejszej ponurej nocy także w jego sercu nie zagościł smutek. W ubranie Tima wytarł truciznę nałożoną na ostrze noża, a potem schował nóż do kieszeni. Dwie części ciała chłopca leżały bezwładnie na śniegu pośród rubinowej kałuży. Nieopodal leżał przemoknięty i zlodowaciały bandaż, ale wędrowiec postanowił go nie nakładać. Schował go do kieszeni płaszcza i Zamknął oko, które zasłonił grzywką. Pierwiastki, tworzące świat bez kłamstw, znów ulotniły się jak pyłek rozwiany przez wiatr i po raz kolejny zapanowała ciemność. A pośród ciemności unosiła się fioletowa mgiełka wokół pustelniczej chaty, do której się udał. Okazało się, że bariera nie była silna, a odpychająca moc zniknęła od razu, kiedy wędrowiec wykonał kilka gestów dłonią, wypowiadając kolejno kilka słów. Wszystkie spisane miał w książeczce, którą nosił przy sercu po wewnętrznej stronie płaszcza. Nie pamiętał, jak trafiła w jego ręce. Wszystko wokół było wielką niewiadomą.
Tak oto nieznajomy podróżnik otworzył drzwi do chaty, które zaskrzypiały donośnie, ukazując wnętrze oświetlone zimnym blaskiem siedzącego w środku Skrzepolóda. Słyszał wiele plotek o jego wyglądzie. Ludzie mówili, że z jego pleców wyrastają lodowe rogi, że ma trzy pary nóg i siedem par rąk, a na karku dwie głowy prowadzące wielką wojnę o władzę nad niebem. Mówili wiele rzeczy, ale Skrzepolód okazał się taki, jakiego wyobraził sobie wędrowiec. Potulny, lekko zagubiony starzec z długą i białą jak lód brodą. Jego spojrzenie ukryte było pod wielkim rondlem słomianego kapelusza. Poza tym odziany był jedynie w lśniącą szatę, która tworzyła wokół światło błękitne i równie magiczne. Płanetnik był starcem zmęczonym wieczną pracą i nie zareagował żywo, kiedy naprzeciw niemu wyszedł wędrowiec.
– Witaj, Skrzepolódzie. Płanetniku niosący ze sobą lód, skuwający nawet ludzkie serca.
Płanetnik zaśmiał się jak starzec. Pogodnie, jakby wędrowiec powiedział przyjemny dla ucha żart. Jakaś część wewnątrz niego poczuła pewnego rodzaju ulgę. W Verdad mówili także, że Skrzepolód potrafi pstryknięciem palca zamienić człowieka w kostkę lodu. W końcu ma zlodowaciałe serce i zimne myśli.
– Uwolniłeś mnie z tego przeklętego miejsca. I za to ci dziękuję, przybyszu. Nie wyglądasz mi jednak na pobliskiego osadnika.
– Nie jestem osadnikiem. Wszystkich osadników zabiła kilkuletnia zima.
– Przeklęty szaman. Najpierw udobrucha wódką, a potem zamyka w klatce. Dlaczego się dziwisz? I my, płanetnicy, mamy własne zachcianki. Czasami w przebraniu pokazujemy się ludziom. Pozwól, że spytam cię, nieznajomy. Czy krew na twoich dłoniach to krew szamana?
Wędrowiec nie odwracał spojrzenia od Skrzeoplóda. Rondel skrywał jego oczy i nie był do końca pewien, o czym płanetnik myśli.
– To krew chłopca. Oddał życie, by cię uwolnić i teraz spoczywa w pokoju. Szaman uciekł. Także dałem się otumanić wódką. Niestety nie mogłem zabić go w mieszkaniu. Tam także była bariera.
– To wyjaśnia, dlaczego przeżył tę zimę. Jeden niewłaściwy ruch i znalazłbyś się tutaj. Chcesz wiedzieć, co było w tej wódce? – spytał, a kąciki ust płanetnika podniosły się w górę w sztucznym uśmiechu.
– Nie wiem, co w niej było i nie chcę wiedzieć. Przyszedłem tutaj po odpowiedź na inne pytanie. Uwolniłem cię, zobowiązany więc jesteś na nie odpowiedzieć.
– Pozwoliłeś zbiec szamanowi i zabić chłopca. Szala strat na wadze końcowych rozrachunków jest cięższa od szali zysków, przybyszu. Niemniej jednak masz rację. Jestem ci winien przysługę.
W białym świetle spowijającym wnętrze mieszkania wędrowiec dłonią odsłonił grzywkę. Płanetnik uniósł twarz i spod słomianego kapelusza zalśniły lodowate ślepia czyste jak kryształy. Wędrowiec otworzył oko. Biel i czerń zawirowała, tworząc dwie bliźniacze łzy. Spojrzał nim na Skrzepolóda. Wpierw dostrzegł uśmiech na jego twarzy, tym razem szczery, a potem Skrzepolód zaczął śmiać się w głos, ale szybko się opanował.
– Powiedz mi, kim jestem – rozkazał wędrowiec, nie ukrywając w pytaniu chęci poznania prawdy. Nie miał już sił, by udawać niewzruszonego.
– Wszyscy tak kończą, wędrowcze z odległej krainy. Dlaczego jednakże przyszedłeś do mnie?
– Jesteś płanetnikiem. Byłeś we wszystkich miejscach. Nie ma rzeczy, której byś nie wiedział.
– Masz rację – odparł Skrzepolód, gładząc się po długiej, zlodowaciałej brodzie. – Masz rację – powtórzył w zamyśleniu. – Wiem, kim jesteś. Wiem, czego szukasz, skąd pochodzisz i dlaczego potrafiłeś mnie uwolnić spod oka szamana. Wiem także, gdzie idziesz i po kogo. A ty nie potrafisz odpowiedzieć na żadne z tych pytań, prawda? Nie masz pojęcia, dlaczego potrafisz posługiwać się tak zręcznie bronią i czarami. Nie wiesz, dlaczego twoje oko widzi to, co nie jest widoczne dla oczu zwykłych śmiertelników. Nie wiesz, dlaczego jesteś inny i dlaczego jesteś tak bardzo spostrzegawczy. Nie wiesz, dlaczego potrafisz odczytać wszystko z twarzy...
– Dość tego! Nie wiem. Nie mam pojęcia. Powiedz mi więc, kim jestem? Kim jestem naprawdę?
– Nie – odparł pokrótce. Wędrowiec milczał. – Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Na żadne kolejne także. Nie takie jest twoje przeznaczenie, wędrowcze.
– Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Odpowiedz mi, kim jestem! – krzyknął niepohamowanie.
Skrzepolód skrzywił twarz, a jego oczy błysnęły groźnie. Nawet najśmielszy bohater przestraszyłby się takiego spojrzenia, ale wędrowiec stał spokojnie. Stał i nie wiedział, dlaczego nie boi się groźnego Skrzepolóda.
– Nie zaprzeczaj moim słowom! Nie powiem ci, kim jesteś. Wolą przeznaczenia jest to, abyś dowiedział się sam – odparł i wstał. Znikąd w dłoni Skrzepolóda pojawiła biała laga, wielka jak on sam. Podparł się o nią i zbliżył do wędrowca, po czym rzekł półszeptem. – Ale mogę ci powiedzieć, gdzie możesz teraz się udać. Gdzie odnajdziesz swoje przeznaczenie.
Wędrowiec zamknął oko i zakrył grzywką, by zobaczyć Skrzepolóda w rzeczywistej postaci. Skrzepolód schylił się i wyszeptał do ucha wędrowcowi słówko, po czym wyprostował się i wyszedł z mieszkania. Las zapłonął martwym blaskiem, który dobywał się z ciała płanetnika. Uniósł rękę w stronę nieba, a z niego spłynęły białe sznury, które złapał pewnie w dłoń. Teraz mógł ruszyć w dalszą podróż razem z chmurami.
– Połóż się i odpocznij. Kominek masz już rozpalony, a łóżko zasłane. Wyrusz w pełni sił – powiedział i nie odwracając się, ruszył swoją drogą. Kiedy wędrowiec się odwrócił, ujrzał ogień w kominku i poczuł buchające, przyjemne ciepło. Nim udał się do łóżka, rozmyślał chwilę nad tym, czy jeszcze kiedyś się spotkają. Czy wtedy będzie wiedział kim jest i dokąd idzie.

*

Uwolnił się z bezkresnego mroku, otwierając oko. Zza okna chaty dobywały się promienie słońca wraz z głośnym i przyjemnym świergotem ptaków. Ogień w kominku zgasł, ale wewnątrz panowało ciepło. Usiadł na łóżku wypoczęty i spojrzał na okno przy zamkniętych drzwiach. Chatę otaczały drzewa z zielonymi koronami i krzewy obrastające konary. Nie myślał o tym ile spał, po prostu wstał i wyszedł przez drzwi. Idąc, mimo zakorzenionej gdzieś w sercu znieczulicy, zastanowił się, czy osadnicy byliby zadowoleni z odejścia Skrzepolóda.

Dział: Opowiadania
środa, 12 listopad 2014 17:35

Kryminalny listopad w Wydawnictwie Amber

Już 18 listopada ukażą się aż trzy kryminały Simona Becketta - dziennikarza najważniejszych brytyjskich gazet („The Times", „The Observer"), w 2002 roku zbierał materiał do artykułu w Ośrodku Badań Antropologicznych przy Uniwersytecie Tennessee, gdzie policjanci śledczy szkolą się w medycynie sądowej na ludzkich ciałach w stanie rozkładu. To stało się inspiracją do napisania Chemii śmierci.

Dział: Książki
środa, 12 listopad 2014 17:17

Posłaniec

Po niewątpliwym sukcesie, jaki odniosło wznowienie powieści „Złodziejka książek" Markusa Zusaka, wydawnictwo Nasza Księgarnia zdecydowało się również na nowe wydanie „Posłańca" – wcześniejszej książki spod pióra tego samego pisarza (choć w Polsce pierwotnie wydana była rok później niż „Złodziejka książek"). Czy i tym razem był to strzał w dziesiątkę?

Markus Zusak jest najmłodszym z czworga dzieci Austriaka – malarza domowego, oraz Niemki. W wywiadzie dla Sydney Morning Herald powiedział, że podczas dorastania słuchał opowieści o III Rzeszy, bombardowaniu Monachium i Żydach przechodzących przez małe miasteczko w którym żyła jego matka. Te opowieści zainspirowały go do stworzenia „Złodziejki książek". Do pisania skłoniły go takie dzieła jak „Stary człowiek i morze" oraz „Co gryzie Gilberta Grape'a". Zaczął tworzyć w wieku szesnastu lat, a jego pierwsza powieść, „The Underdog", została opublikowana siedem lat później. Obecnie mieszka w Sydney wraz z żoną i córką. W wolnym czasie surfuje i ogląda filmy.

Ed Kennedy to standardowy bohater pewnego typu. Nieudacznik bez nadziei i perspektyw (choć ma dopiero 19 lat i świat stoi przed nim otworem). Wieczory spędza na grze w karty z przyjaciółmi i dziewczyną, w której jest nieszczęśliwie zakochany. Wszystko się jednak zmienia gdy pewnego dnia przez przypadek udaje mu się powstrzymać napad na bank. Od tego wydarzenia zaczyna otrzymywać karty – asy z zapisanymi zagadkowymi wiadomościami. Ed zostaje posłańcem i odmienia nie tylko swoje życie, ale również wielu innych ludzi.

Z początku powieść się dłuży – nie jest tak genialna jak „Złodziejka książek", która wyraźnie stanowi „dzieło życia" pisarza. Szybko jednak wciąga i zaciekawia czytelnika. W świetny sposób została ukazana przemiana Eda, oraz te elementy, które są w życiu naprawdę ważne. Powieść pisana jest krótkimi zdaniami, również podzielona została na niewielkie fragmenty. Wydaje mi się, że potęguje to przesłanie i podkreśla sprawy, które chce przekazać czytelnikom pisarz. Niekiedy zwyczajne, drobne rzeczy są w stanie odmienić czyjeś życie – na lepsze. Wystarczy jedynie zacząć zwracać na nie uwagę. To trochę tak jak z „Pollyanną" tylko może już nie w tak uroczy sposób (a czasami akcja dzieje się wręcz na granicy prawa).

Książka, choć zawiera pewne przesłanie, nie narzuca czytelnikowi sposobu myślenia i idealnych rozwiązań. Fabuła jest ciekawa i zaskakująca. Powieść to taka różnogatunkowa mieszkanka, okraszona pewną dawką humoru. Myślę, że każdy kto już z twórczością Markusa Zusaka miał styczność, będzie się starał odnaleźć w niej elementy „Złodziejki Książek". Ja uważam jednak, że nie powinno się tych historii ze sobą porównywać. Są zupełnie odmienne. „Posłaniec" natomiast do świetna, dopracowana lektura. Taka, przy której naprawdę warto spędzić czas.

Dział: Książki