kwiecień 10, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Dzieci Cienie

czwartek, 30 kwiecień 2015 11:54

Kamil Kaźmierczak - Okiem Ziemianina

Obudziłem się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i niewypowiedzianym, przenikliwym poczuciem. Poczuciem, że śpię w nie swoim mieszkaniu na nie swoim łóżku.

Spojrzałem na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Wskazywał na 1:31. Rozejrzałem się dalej w głąb pomieszczenia, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. Blada poświata przedostaje się przez szczelnie zaciągnięte, tworzące zwartą barykadę przed światłem żaluzje. W pokoju panuje więc nieprzenikniona ciemność.

Po dłuższym wpatrywaniu się, udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim ubrania rozrzucone bezładnie. Naprzeciwko stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.

Odetchnąłem z ulgą i mówię po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłowałem wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Doszedłem do pewnego wniosku - to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.

Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę dobywające się z niego dźwięki.

Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Wspomnienia stały się rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. Co się ze mną dzieje do licha, myślę sobie w duchu.

...to bezprecedensowy atak na skalę globalną...

To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.

...nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował...

Stawiam stopy na dywan, wstaje i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. Uderzam się w palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Czyż nie przesuwałem go wcześniej? Nie poprawiałem go już setki razy? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.

... świat płonie...

Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.

Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione i chaotycznie ułożone włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.

... prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie...

Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się nienaturalnie, przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi, następującymi jeden po drugim rozbłyskami.

Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę przed siebie niechętnie i powolnie. Nie chce mi się rozwijać żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Zbliżam się do południowej ściany mojego apartamentu w całości wyłożonej szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Okno na świat, a przynajmniej ten pobliski światek, gdyż z dziesiątego piętra widać naprawdę sporo.

W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w pobliżu centrum miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.

Podążam więc wzrokiem z bezkresnej oddali coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkanego przeze mnie budynku. Widzę okalające mój dom i tworzące usytuowane na skraju wielkiej metropolii osiedle. Okoliczne budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego Ziemian w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.

Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park, nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu ujrzałem mężczyznę. Idzie bezstresowo, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, pod pięćdziesiątkę facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego naczelnym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.

Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza zdecydowanie moje możliwości percepcyjne. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.

Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze" z tą różnicą, że ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.

W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę, widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.

Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mnie na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Spazmatycznie miota się przy tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.

Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują". Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.

Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił, gigantyczne pajęczaki podbijają świat.

Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach mórz, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.

W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobie, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów, których zaraz zauważę.

Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczającą ich okolicę za względnie spokojną, bo postawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że suną na własną zgubę.

Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię z cienia. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.

Uzmysłowiłem sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem ze swego rodzaju dobrodziejstwa – mój apartament mieści się na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.

Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi szwankuje - byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.

W świecie zewnętrznym nie odnajdywałem niczego dobrego. Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.

Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczonym, położonym najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo - cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.

Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać, pomyślałem sobie w duchu.

Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Następnie odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam pasty do zębów, szampony, mydła, leki i pozostałe rzeczy do kosza, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tą najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.

Dochodzą do mnie krzyki na klatce schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.

Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie tak skonstruowano, że pomieszczenia ciągną się jedne za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.

Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.

Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.

Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.

Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.

Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Strach zaczyna władać moim ciałem, lęk rodzi się w głowie i odzywa coraz donośniej, panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?

Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu i robię się czerwony na twarzy. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz przemielą moją osobę w tej swojej sokowirówce. Chwila przeciąga się w nieskończoność.

Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nie widzi mnie, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam się jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka koło mnie, a ja siedzę niczym ten kołek i czekam.

Znowu następuje cisza, nieznośna cisza jak makiem zasiał. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.

Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.

Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.

Hałaśliwe łupnięcie roznosi się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności, może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.

Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz pracowały szaleńczo potężne maszyny.

Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje.

Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.

Wyglądam ledwie na moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.

Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni, to wieczna, krwisto-czerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał płonie już do cna, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia ku czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chcieli tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.

Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.

Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają w moich wnętrznościach marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się tuż nade mną. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.

Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem je cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate-coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z autobusów albo samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.

Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.

Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i go nie dostrzegam. Ale on na mnie czeka.

Cwaniaczek zamknął za sobą drzwi albo czyhał tutaj na mnie. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Nie wiedzę jego kumpli, więc przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym?  A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.

Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.

Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora - paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt - i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.

Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia. Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo ciężko mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.

Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku - gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.

W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.

Opieram się wykończony o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.

Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.

Uświadamiam sobie, że nie posiadam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie dłużej niż dwa kwadranse.

Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach – ci cholerni kosmici! Otwieram drzwi i widzę jasność.

**************************

...aberracja organoleptyczna na poziomie 6 koma 2... wskaźniki z biomonitora w normie... Piotrze, słyszysz mnie?...

Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Mój zmysł wzroku odmawia mi posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.

Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującym w tym pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.

- Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań...

- A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał... Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa...

- Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę... Ile? To chyba kwestia kilku dni...

Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.

- Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt... Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu... Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy...

- Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata...

- Jak to dokładnie działa? Hmmm... powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł...

- To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji...

- Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny...

- Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, jaką w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu... Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności... Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą...

- A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy... Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić... Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda...

- Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry...
Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem...

- Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina"... Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach...

Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.

- Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina" i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście.

Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć żeby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 14:36

Artur Patalas - Księga Hoba

B                       B                     B

Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.

Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.

>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.

> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.

H                       H                     H

Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.

Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.

- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.

Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.

Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.

Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.

- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.

Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.

- Panie, kąpiel już czeka.

- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę.  Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.

Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.

- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.

- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.

- Ależ panie...

- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?

Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.

G                       G                     G

Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.

- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?

- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.

- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.

- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!

Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.

- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.

- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.

- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy.  - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?

- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.

- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!

*

Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.

Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.

- Rowenta?

- Czego znowu chcesz?!

- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.

- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!

- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.

- Nie!

Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.

- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...

Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.

Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.

- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.

Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.

Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.

- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.

W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.

- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!

Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.

- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.

*

- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!

- Daj spokój Gomez. Ja z nim?

- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!

- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.

Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.

- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.

Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.

- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!

- No, co?- Wzruszył ramionami.

- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.

- No właśnie!

- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.

Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.

- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.

H                       H                     H

Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.

- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!

Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.

- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.

- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...

Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.

- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!

Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.

- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.

Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.

- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...

- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.

Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.

- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.

Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.

Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.

- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.

- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.

- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.

Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.

W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.

- Panie masz gości.

B                       B                     B

> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.

G                       G                     G

Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.

Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.

- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?

- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.

- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?

- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.

- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?

Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.

- Gomez. Psed nami dwój.

- Co powiedziałeś?

- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.

- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!

Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.

Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.

- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.

- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.

- A jak sądzisz baranie?!

- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.

- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.

Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.

- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.

- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.

- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.

Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal.  Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.

- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.

- Nie! To moja misja!

- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.

- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.

- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!

- Ale...

- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?

Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości.  Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.

- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?

- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!

Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.

- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.

Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.

- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.

Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.

- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.

Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.

H                       H                     H

Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.

- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.

W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca.  Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.

- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.

Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.

- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.

Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.

- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.

- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!

- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.

- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.

- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.

Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.

- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.

Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.

G                       G                     G

Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.

- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.

Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.

- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.

Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.

- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.

Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.

- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? –  Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.

Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.

Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.

- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!

Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.

H                       H                     H

Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy.  Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.

Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.

Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.

Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.

Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.

Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.

Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.

Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.

Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.

Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.

Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.

- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.

Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.

- Wygrałam!

- Nie prawda! Była zabawa stop!

- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.

- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.

- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?

Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.

- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.

- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!

- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.

- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.

Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.

- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.

- Dobry pomysł! To ja pierwsza.

- Nie! Ja pierwsza!

Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.

- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?

- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.

- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.

Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.

G                       H                     G

Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.

Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.

- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.

Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.

- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.

Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.

Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.

Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.

- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!

Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.

- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!

Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.

Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.

Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.

No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.

- Dalej! To jedyna droga!

Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.

Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.

B                       B                     B

> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.

Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.

> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.

H                     H                     H

Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.

Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.

Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.

- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.

- Uciekać! Dogonią! Zabiją!

- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.

- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.

Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.

- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.

Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?

To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.

Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.

Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.

G                     G                     G

Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.

- Gomez! Ścigamy ich?

Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.

- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.

Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.

*

Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.

- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.

- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.

- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.

- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".

- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?

- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.

- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.

- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.

- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?

***

Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.

Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.

- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!

- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!

- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!

Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.

Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.

- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!

Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.

- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.

Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.

- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!

Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.

- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.

Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.

- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!

- Ale szefie, ja nie chciałem...

- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.

- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.

Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.

- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.

H                     H                     H

Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?

- Erii.- Szepnęła.

- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.

Nie wolno krzyczeć.

Nie wolno płakać.

Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.

Dopiero, gdy źli pójdą.

Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.

Dopiero, gdy wypędzą złych.

Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?

Może jednak żyje.

Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.

- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?

- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...

Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.

Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.

Mamusia? Przyszła po mnie?

Chyba naprawdę po mnie przyszła?

Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!

Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.

- Dobjy wieciuj moja djoga.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 23 kwiecień 2015 14:22

Katarzyna Poczewska - Dienaves

Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.

Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.

- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.

Nie było odpowiedzi.

Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła.  Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.

Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.

- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.

Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.

- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.

Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.

***

Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.

Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.

- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.

Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.

Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.

***

Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.

Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.

- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.

Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.

Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.

Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.

- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.

Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.

- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?

- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".

- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.

Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.

- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?

- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.

Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.

- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.

- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.

- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.

- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.

- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.

Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.

Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.

- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret

- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.

- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.

- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.

- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.

- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.

***

Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.

***

Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka

- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.

- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.

- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?

- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.

- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.

Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.

- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.

- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?

- A czy to ważne?

- Nie, niezbyt...

- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.

Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.

***

Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:

- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.

Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.

Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.

- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.

Przekartkowała dalej.

Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.

Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.

Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.

Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.

W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.

- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.

Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:

- Dzień dobry.

- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.

- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.

- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.

- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.

- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.

Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.

- Kira! – zawołała.

Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.

- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.

Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.

- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.

***

Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.

Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.

- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.

W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.

- To jego własność...

- Dienaves...

- Dawca życzeń...

- Zostaw! Nie dotykaj!

- Wróci...

- Niezadowolony...

Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.

Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.

Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.

- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.

Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.

Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat

Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.

***

Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.

- To ona...

- Zabrała...

- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...

- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.

Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.

***

Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.

- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.

Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.

- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.

- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.

Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.

- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.

Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.

- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.

- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.

- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.

Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.

- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?

- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.

- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.

- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.

Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.

- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.

- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.

- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.

Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.

- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.

- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?

Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.

- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.

- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.

- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.

- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.

W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.

- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.

Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.

- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.

- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".

W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.

- Muszę iść – powiedział nagle.

- Ale gdzie? – zapytała.

- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.

Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.

***

Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.

- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.

Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.

- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.

Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.

- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?

- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.

Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.

- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.

- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.

- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.

- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.

- Adam ... - wyszeptała po chwili.

- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?

- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.

- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?

W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.

- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.

- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.

- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.

- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.

- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?

- Piętnaście lat – odparł.

- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.

- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?

- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.

- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...

- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.

- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.

- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.

Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.

- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!

- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.

- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.

- Zgadzasz się na kontrakt?

- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.

Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.

- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.

Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.

***

Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w  portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.

Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.

Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.

Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.

- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.

- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?

Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.

- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.

Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.

- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.

- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.

Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.

- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.

Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.

- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!

- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.

***

Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.

- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.

Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.

- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.

- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.

- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.

- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?

- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.

Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...

- Lata życia... - przeczytała i zamarła.

- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.

Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.

- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.

Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.

- Rak kości... - powiedział krótko.

- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?

- Mianowicie? – zapytał.

Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...

- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?

- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.

- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.

- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.

- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.

Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.

- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.

- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.

***

Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

ŚWIAT SNU JEST PIĘKNY, LECZ TO WIĘZIENIE

Świat Snu był niemalże rzeczywistością. Jezioro było jeziorem, las lasem. Ale mógł stać się górą. A jezioro mogło przemienić się w wypełnioną złotem jaskinię, jeśli tylko tego chcieli.

Nie istniał tu czas, nie wiedzieli, czy tkwią tu od godziny, czy może od wielu lat. Ale dla nich i tak była to wieczność. Przebywali w Świecie Snu, snując się po nim i nie wiedząc co robić, oczekując, aż ktoś ich wybawi od tego bezsensownego nieistnienia. Mgliście pamiętali krótkie chwile przebudzenia, na które pozwalał im Nieznany. A i wtedy nic nie wydawało się rzeczywiste. Leżeli w ciemności, patrząc tylko w sufit lub w złowrogie czerwone oczy Nieznanego, który stał nad nimi obserwując, słuchając, obserwując.

Oślepiający rozbłysk – i znowu znajdowali się w Świecie Snu, gdzie sami kształtowali swoje nierealne życie tak, aby zadowolić Nieznanego. Zazwyczaj udawało im się, lecz kiedy go zawodzili, zsyłał na ich materialne ciała nieznośne fale bólu, który wnikał do ich umysłów i prześladował nawet w Świecie Snu przez wiele godzin, dni i nocy, dopóki Nieznany nie przypomniał sobie, że nie może ich dręczyć, jeśli chciał, aby żyli i dalej byli jego obiektami badań.

Wszyscy stracili już nadzieję, że kiedykolwiek zostaną uwolnieni od tego sennego koszmaru, lecz nie Aurianna. Dziewczyna wciąż liczyła, że ktoś kiedyś pokona Nieznanego, wyzwalając ją i jej towarzyszy ze Świata Snu.

Aurianna patrzyła na wysokiego chudego Fryna, który siłą woli bezmyślnie kształtował pagórek po drugiej stronie srebrnej rzeki. Wiatr zwiał jej na twarz kosmyk długich rudych włosów. Nie chciała wiatru. Wyciągnęła w górę zaciśniętą pięść.

– Wietrze, ustań! – zawołała, chociaż nie było to konieczne. Mogła w myślach wypowiedzieć swoje życzenie.

Odwróciła się i napotkała gniewny wzrok Afrit. Blondynka stała nieruchomo na pniaku i ponownie przywoływała wiatr. Aurianna nie chciała kłócić się z nią, więc zrezygnowała z dalszych prób uciszenia żywiołu.

Afrit zawołała coś do Fryna. Chłopak spojrzał na nią przelotnie i odsunął się, kiedy zeskoczyła z pniaka i wzniosła się w powietrze, mknąc przed siebie wraz z wiatrem.

Mogli robić tu wszystko i nic. To był Świat Snu. Tu nie panowały żadne zasady. Tak żyli, odkąd Nieznany pojmał ich i umieścił ich podświadomość i świadomość w niekończącym się śnie.

Aż pewnego dnia pojawiło się coś, co w przeciwieństwie do ich świata nie dawało się ukształtować. Czarna kreatura, której cień skrzydeł przysłonił ich urojone bezpieczeństwo.

Nieznany nazwał go Karasu.

Karasu pojawiał się nagle, niespodziewanie, niczym siejące spustoszenie tornado. Wisiał w powietrzu nad ich małą prowizoryczną wioską i nieustannie szeptał, aby wyrzekli się swojego materialnego ciała i na zawsze pozostali w Świecie Snu.

Wszyscy żyjący w Świecie Snu byli młodzi. Tylko takich wybierał Nieznany, aby mieć pewność, że będą na tyle silni, aby przetrwać, a jednocześnie na tyle słabi, aby mógł ich kontrolować.

Afrit, Fryn i kilku innych ludzi należeli do najbliższego otoczenia Aurianny. Można by rzec, że zaprzyjaźniła się z nimi, lecz nawet oni nie chcieli jej pomóc z poszukiwaniu drogi do wolności. A Aurianna tak rozpaczliwie pragnęła uwolnić się ze Świata Snu, że tylko te pragnienia sprawiały, że zdołała przetrwać już tyle. Pewnego dnia pojawiła się szansa. Pojawił się ktoś nowy.

DROGA KU NIEZNANEMU MOŻE PROWADZIĆ DO CZEGOŚ DOBREGO

Niebo pociemniało, ciężkie chmury wisiały nad zrujnowanym miastem, w którym było cicho i spokojnie, choć wszystko dookoła żyło własnym życiem.

Budynki pragnęły opowiedzieć historie o swoich mieszkańcach, którzy ukrywali się w nich przed nadchodzącą katastrofą. Drzewa szeptały o rozgrywającej się tutaj bitwie, która niegdyś zniszczyła to miasto.

Wysoki mężczyzna gestem zatrzymał swoich dwóch towarzyszy, bowiem poczuł w pobliżu obecność osobliwej magii. Przykucnął i przyjrzał się szarawemu głazowi, który tkwił w tym miejscu od lat, porośnięty brunatnozielonym mchem. Zdjął rękawicę i dotknął kamienia. Był ciepły i emanowała z niego energia, którą tylko on potrafił wyczuć.

– Którędy mam iść? Jak znajdę Nieznanego? – Skierował to pytanie po części do siebie, a po części do kamienia.

Odpowiedział mu cichy głos, który dźwięcznie rozbrzmiał w jego głowie, powodując, że mężczyzna aż zadrżał.

– Rozejrzyj się. Jesteś już blisko. Nie poddawaj się. Śniący są w wieży. Pójdź do nich, a poznasz...

Wstał, prostując się dumnie, i zawołał ku otaczającym go drzewom, głazom, zniszczonym budynkom:

– Ja, Xeneth Amarish, zaprowadzę ich do Nowej Rzeczywistości. Wskażcie mi drogę.

Kontury budynków zaczęły się rozmywać, jakby Xeneth zyskał nagle zdolność widzenia przez ściany. Spoglądał poprzez nie na ponurą wieżę z lekko okopconym dachem. Ruszył w tamtym kierunku, nadal patrząc przez budynki i wybierając drogę pomiędzy rumowiskiem. Po drodze cicho instruował towarzyszy, co powinni zrobić podczas jego nieobecności. Do wieży poszedł już sam.

Budowla była otoczona polem ochronnym. Xeneth wziął głęboki oddech i bez chwili wahania wkroczył w barierę, która pochłonęła go, niczym wściekła, spieniona toń spadającej wody.

Wirował gdzieś ponad czasem i przestrzenią, słysząc niezrozumiałe szepty, które intrygowały go i przyciągały, lecz musiał je zignorować, aby skupić się na powrocie do rzeczywistości.

Ocknął się w mrocznym pomieszczeniu; słabe światło lamp oliwnych nie było w stanie rozproszyć całej zalegającej wszędzie ciemności, która przylgnęła do tego miejsca i uparcie trzymała się każdego kąta.

Przed Xenethem stał sam Nieznany. Wysoki, odziany w sięgający do ziemi czarny płaszcz, patrzył na niego straszliwymi pałającymi czerwonym blaskiem oczami.

– Ja, Xeneth Amarish, przyszedłem was uwolnić. Nić życia połączy mnie z rzeczywistością. Nie zaginę podczas mojej misji – rzucił w myślach ku spoczywającym w przezroczystych kapsułach siedmiu ludziom, zanim Nieznany cisnął w niego swoją najmroczniejszą mocą.

Oślepiający rozbłysk. Xeneth stracił poczucie czasu i rzeczywistości, ale przez ciemność, w której się pogrążał, przeciągnął cienką jaśniejącą nić, łączącą go z realnym światem.

KIEDYŚ POJAWIA SIĘ SZANSA

Aurianna i sześciu pozostałych ludzi obserwowali Świat Snu w swoim najbliższym otoczeniu, który istniał poza czasem i przestrzenią, tylko w ich śniących, połączonych ze sobą podświadomościach. Mroczna sylwetka potwora Karasu unosiła się ponad nimi; jego wielkie pierzaste czarne skrzydła zasłaniały słońce, raz po raz bijąc powietrze. Wyjątkowo nie szeptał swoich przerażających gróźb, lecz czekał wraz z nimi na to, co mogło się wydarzyć, łypiąc pomarańczowymi ślepiami na wody srebrnej rzeki.

Tysiące kropel wystrzeliło w powietrze, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy i ukazując w niezwykłej poświacie postać mężczyzny, który wyłaniał się ze srebrnej toni, prostując się władczo i ukazując swoją dobrze zbudowaną sylwetkę w całej okazałości. Był wysoki i przystojny, jego długie jasne włosy ociekały wodą, a bystre spojrzenie zlustrowało wszystko dookoła, aż w końcu spoczęło na grupce ludzi.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

Aurianna i pozostałe trzy dziewczyny aż westchnęły, gdy zobaczyły tak uderzająco przystojnego przybysza. Nikt nie mógł się poruszyć, jego spojrzenie przyszpilało do ziemi. Aurianna sięgnęła w głąb swojego umysłu, przywołując wyobrażenia o swoim ideale mężczyzny. Ona jako jedyna w Świecie Snu była samotna i nie wiedziała, jak to jest się zakochać. Nie znała tego uczucia, nie miała kiedy go poznać, mgliście przypominała sobie, że kiedy została pojmana przez Nieznanego, była prawie jeszcze dzieckiem. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło już od tego wydarzenia – w tym świecie nie sposób było liczyć mijające dni, lata – lecz zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest już dorosła. W krótkich chwilach przebłysku świadomości w realnym świecie nie mogła tego stwierdzić.

Tymczasem nowy przybysz niespiesznie zbliżał się ku grupce. Aurianna zapatrzyła się w jego przystojną twarz, miała wrażenie, że zatraci się w jego zielonych oczach i uśmiechu, który posłał jej ukradkiem. Świat Snu stawał się przyjemniejszym miejscem, kiedy on tu był.

– Macie tu kogoś, kto jest przywódcą waszej grupy? – zapytał niby to obojętnie.

Barczysty Zayan odsunął się od obejmującej go Afrit i stanął przed nieznajomym, przybierając groźną minę. Ten mężczyzna uważał, że nimi dowodzi, lecz tak naprawdę nie robił nic, prócz pouczania reszty na temat kształtowania Świata Snu. A nikt nie potrzebował takich pouczeń; każdy robił, co chciał.

– To ja – oznajmił Zayan. – Widzę, że jesteś tu nowy. Czyli i ty znalazłeś się pod władzą Nieznanego?

– Tak jakby. – Przybysz zerknął na unoszącego się ponad nimi Karasu i ściszył głos do szeptu. Wszyscy stłoczyli się obok niego i Zayana. – Jestem tu z władnej woli i przyszedłem, aby wyciągnąć was z tego świata.

Aurianna wstrzymała oddech. Wychyliła się ponad ramieniem dziewczyny o imieniu Billy, aby dokładnie słyszeć, co powie nieznajomy.

– Nazywam się Xeneth Amarish i chcę was przywrócić do rzeczywistego świata – powiedział spokojnie.

Zayan gniewnie wypuścił powietrze.

– To niemożliwe. Nieznany nigdy na to nie pozwoli.

– Najpierw musimy pozbyć się tego potwora. – Xeneth znów spojrzał na Karasu. – On jest oczami i uszami Nieznanego na tym świecie. Lecz potrzebna mi wasza pomoc. Ta kreatura – tak, jak wszystko – jest wytworem Świata Snów. Można ją ukształtować, a nawet sprawić, że zniknie.

– Już tego próbowaliśmy – odezwała się Afrit. – To niemożliwe. Karasu nie może zniknąć, jeżeli tego zachcemy. On tu jest i już.

– Bo trzeba to zrobić wspólnymi siłami – odparł ze spokojem Xeneth. – Ale najpierw chcę lepiej poznać Świat Snu i to, co potraficie tu robić. Przyda mi się pomoc.

– Nie możemy ci pomóc, radź sobie sam – stwierdził Zayan. – Jeśli sprzeciwimy się Nieznanemu, ześle na nas przeraźliwy ból.

Kiedy Zayan uznał, że powiedział już wszystko, gestem nakazał reszcie grupy odejść. Podążyli za nim jak stado grzecznych owieczek za pastuszkiem, ignorując Xenetha. Nawet Karasu znudził się obserwowaniem i rozpłynął się w powietrzu, które rozbłysło czarnym blaskiem. Tylko Aurianna stała w miejscu i wpatrywała się w Xenetha. Wreszcie mężczyzna zwrócił ku niej zielone oczy, więc dziewczyna zdobyła się na odwagę i rzekła nieśmiało:

– Ja ci pomogę. Chyba jako jedyna wierzę w to, że możemy się uwolnić od tego koszmaru.

– Przeciągnąłem na ten świat nić łączącą mnie z rzeczywistością. Mogę w każdej chwili się obudzić, lecz życie w prawdziwym świecie nie ma już sensu.

– Dlaczego tak uważasz?

– Bo świat został zniszczony. – Xeneth spuścił głowę i zapatrzył się w malutki kamień, który powoli przekształcał się w kwiat. – Jeżeli chcemy tam żyć, musimy odnaleźć Nową Rzeczywistość. To właśnie dlatego tu jestem, bo tylko poprzez Świat Snu można ją odnaleźć.

– Nie wiem jak, ale chcę ci pomóc. – Głos Aurianny wreszcie zabrzmiał tak, jak chciała.

– I chyba będziesz musiała.

POCZĄTEK DROGI KU LEPSZEJ RZECZYWISTOŚCI

Aurianna zachłysnęła się oddechem, kiedy udało jej się wyrwać z tego dziwnego stanu, w który wprowadziła się dokładnie tak, jak poinstruował ją Xeneth.

Sny w Świecie Snu. Osobliwe doświadczenie.

– Nic – rzekła do wpatrzonego weń Xenetha. – Mówiłam ci, że w Świecie Snu nie można kontaktować się z prawdziwymi osobami.

– Da się. Musisz próbować dalej. To ważne, jeśli chcemy się wydostać. W końcu ci się uda.

Xeneth chyba za bardzo w nią wierzył. Chciał poznać drogę do Nowej Rzeczywistości, lecz tylko poprzez sny można było uzyskać kontakt z kimś, kto z owego miejsca pochodzi.

Wreszcie po wielu próbach Aurianna zrobiła to. Jej podświadomość dryfowała wśród obrazów pięknej krainy, gdzie tajemniczy mężczyzna imieniem Kenzoo wyjawił jej sekretną drogę do Nowego Świata.

Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę.

Xeneth długo zastanawiał się nad tymi słowami, siedząc na czubku wykreowanego przez siebie wysokiego poskręcanego drzewa i obserwując kątem oka potwora Karasu. Pewnego dnia nie mógł już wytrzymać wpatrzonych w niego pomarańczowych ślepi i wraz z Aurianną przekształcił Karasu w mały kulisty krzaczek, który następnie zalał czarną wodą i posadził w tamtym miejscu bujne niebieskie tulipany. To było łatwe. Przecież to był Świat Snu.

Teraz wreszcie Xeneth mógł spokojnie myśleć nad tajemniczymi słowami Kenzoo, ale jego rozważania nie przynosiły efektu, dlatego postanowił działać.

Sięgnął ku świetlistej nici łączącej go z rzeczywistością i wypowiedział słowa, które były dla niego jak modlitwa.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

Była wtedy noc i żywa ciemność całkowicie zapanowała w pomieszczeniu w wieży Nieznanego. Sam Nieznany stał wówczas przy długim blacie pod ścianą i pieczołowicie formował coraz to większą kulę mocy. Teraz już mu się nie przyda.

Xeneth jednym potężnym kopniakiem rozwalił otaczającą go kapsułę. I wtedy czas zwolnił. Xeneth był jego panem, będąc tak szybki, że jego działania nie zajęły nawet sekundy.

Rozwalenie kapsuły: pierwszy krok. Dobycie noża: drugi krok. Doskoczenie do Nieznanego: trzeci krok. Wbicie noża w plecy Nieznanego: czwarty krok. Potężny cios magicznej pięści: piąty krok. Usunięcie się przed upadającym martwym ciałem: szósty krok.

Sekunda. I byli wolni.

A Xeneth znów powrócił do Świata Snu, a gdy w rzeczywistości nastał dzień, sięgnął po świetlistą nić i obudził się.

Natychmiast odnalazł swoje ubranie i broń. Włożył na siebie bluzę, skórzaną kamizelę, spodnie i wysokie buty, przypasał krótki miecz i topór. A potem spojrzał na piękną twarz Aurianny, która nieruchomo spoczywała pod szklaną kapsułą. Tę dziewczynę pierwszą obudził.

Aurianna była zdezorientowana. Gdy próbowała wstać, miała trudności z utrzymaniem równowagi. Nie mogła uwierzyć, że wybudziła się z koszmaru. Jej prawdziwe ciało nie było takie lekkie i nieograniczone, jak to senne. Minął jakiś czas, zanim udało jej się nad nim zapanować. A wtedy w owalnym lustrze zobaczyła siebie.

Zmieniła się od czasu, kiedy ostatni raz się widziała. Nie była już dzieckiem, lecz prawie dorosłą dziewczyną. Jej rude włosy wcale nie miały już koloru świeżej marchwi. Teraz jej się podobały, bo stały się długie i gęste. I ona sama była ładniejsza, niż się tego spodziewała. Już wiedziała, kogo widział w niej Xeneth, kiedy wpatrywał się w nią tymi swoimi zielonymi oczami.

Xeneth obudził też resztę. Afrit, Zayan, Fryn, Billy i dwójka pozostałych również czuli się na początku tak, jak Aurianna. Siedzieli na krawędziach posłań, nie wiedząc, co mają robić.

A młody mężczyzna, który ich wybawił, wyszedł z wieży i rozejrzał się po zniszczonym mieście. Owinęła się dookoła niego chłodna wstęga śmierci, otulając go jak szal i poprowadziła Xenetha prosto pod karłowate uschnięte drzewko.

Leżał tam Bradd, jeden z jego towarzyszy, z którymi wcześniej tu przyszedł, jakby rzucony bezładnie niczym niechciana szmaciana lalka. Jego włosy koloru mroku były posklejane krwią. Bradd nie żył już od co najmniej dwóch dni.

Xeneth wzniósł oczy ku niebu i wtedy nadbiegł Calder, wyrywając przyjaciela z krótkiej zadumy nad kruchością życia. Przywitali się bez słowa i przez chwilę razem stali nad ciałem kompana. W końcu Xeneth zapytał Caldera, czy ten przygotował to, o co prosił go wcześniej. Wysoki łysy mężczyzna, najczęściej milczący, potaknął i odszedł, a kiedy wrócił, taszczył ze sobą wór najróżniejszych ubrań i rzeczy osobistych, który wniósł do wieży.

– Wybierzcie, co na was pasuje i ubierzcie się – rzekł Xeneth do siedmiu ludzi, których właśnie uwolnił ze Świata Snu i wyszedł, aby im nie przeszkadzać.

Wreszcie Aurianna wyłoniła się zza drzwi, wyglądając tak ślicznie, że Xeneth nie mógł się nie uśmiechnąć. Objął dziewczynę ramieniem i pochylił się ku niej, mówiąc:

– Rozejrzyj się dookoła i powiedz, co widzisz.

– Widzę ruiny starego miasta – zaczęła niepewnie. – Wśród nich rosną drzewa...

– Nie tak należy patrzeć na rzeczywistość. – Xeneth wyciągnął rękę przed siebie i pokazywał jej otoczenie. – Kwiaty uśmiechają się do ciebie. Drzewa szepczą, że jesteś piękna. Ptaki śpiewają o wolności, a chmury na niebie płyną tylko po to, aby odsłonić dla ciebie słońce.

I od tej pory Aurianna widziała wszystko inaczej.

– Dlaczego znane mi miasto zostało zniszczone? Co tu się stało, kiedy leżałam tam zamknięta, uwięziona w Świecie Snu? – zapytała później.

– Ponad dwa lata temu czterech potężnych władców rozpoczęło wojnę. Każdy z nich potrafił władać jednym z żywiołów. Ogień, woda, powietrze i ziemia zniszczyły prawie cały świat, a przynajmniej wszystkie miejsca, które widziałem, kiedy tu szedłem. Przetrwała tylko garstka ludzi, a stary mag zwany Kenzoo odnalazł miejsce, które nie zostało zniszczone i zabrał tam większość tych, co przetrwali.

– A ty, skoro zdołałeś przetrwać, dlaczego nie poszedłeś z nimi?

– Byłem magicznie zawoalowany. Nie wiedziałem, co dzieje się dookoła i nie wychwyciłem dnia, kiedy bitwa między żywiołami się skończyła. Kiedy powróciłem, było już za późno.

Aurianna nie zrozumiała, lecz nie poprosiła o wyjaśnienie. Dowiedziała się również, że czterej władcy zginęli i nie zagrażają już światu.

CZARNE DRZEWO JEST PIERWSZYM CELEM

Kiedy słońce było już wysoko na niebie, wreszcie byli gotowi do wyruszenia w drogę ku nowemu życiu. Xeneth poprowadził ich na północ tam, gdzie powinien znajdować się ciemny bór ze słów Kenzoo. Aurianna szła po prawej stronie mężczyzny, dotrzymując mu kroku, a reszta podążała za nimi, jak milczące cienie; każdy niepewny swojej przyszłości.

Pogrążali się w las, ciemność gęstniała dookoła, zewsząd dochodziły odgłosy, które przyprawiały Auriannę o gęsią skórkę, więc dziewczyna starała się iść jeszcze bliżej Xenetha. Wędrowali niestrudzenie, od czasu do czasu zatrzymując się na odpoczynek i posiłek, aż w końcu zaczął zapadać zmrok i musieli rozłożyć obóz na noc.

Wypatrzyli niewielką polankę, która wydawała się być bezpieczna, chociaż w lesie właśnie budziło się wiele nocnych stworzeń, lecz tam właśnie Calder rozpalił ognisko, a reszta rozłożyła dookoła niego koce lub śpiwory.

Kiedy Xeneth rozsznurowywał swoje ciężkie buciory, aby dać w nocy odpocząć stopom, podszedł do niego barczysty Zayan i odezwał się dość niemiło:

– Może wreszcie powiesz mi, gdzie nas prowadzisz i jaki to ma sens?

Xeneth, nie przerywając wykonywanej czynności, odparł ze spokojem:

– Mówiłem, że do Nowego Świata, gdzie będziemy mogli wieść normalne życie.

– Tak po prostu zjawiłeś się i kazałeś nam iść za sobą nie wiadomo gdzie?! Myślisz, że jesteśmy tacy naiwni, że nie zainteresujemy się, co chcesz z nami zrobić? A może jesteś jak Nieznany i tylko chcesz nas do czegoś wykorzystać?

– Myśl sobie co chcesz. Reszta twoich przyjaciół najwyraźniej mi zaufała i nie pytają o nic.

– Bo może się ciebie boją! – wybuchnął Zayan, gniewnie łypiąc na swojego rozmówcę. – Boją się, że jeśli się sprzeciwią, to użyjesz tej twojej paskudnej mocy i zrobisz im coś złego.

W tym momencie do Xenetha zbliżyła się Aurianna i położyła dłoń na jego ramieniu, pokazując mu tym gestem, że całkowicie zawierzyła mu swoją dalszą przyszłość.

– Jeśli coś ci się nie podoba, to możesz odejść – rzekła do Zayana.

– Jesteś głupia! – wrzasnął tylko, jakby zabrakło mu argumentów i oddalił się ku czekającej w pobliżu Afrit.

– Chodźmy już spać – powiedział Xeneth do Aurianny, a dziewczyna ziewnęła i życzyła mu dobrej nocy.

Rankiem, kiedy tylko zjedli śniadanie i już mieli pakować swoje rzeczy, do ich obozu wpadł podniecony czymś Xeneth, który wcześniej wyruszył rozejrzeć się po okolicy.

– Znalazłem! – krzyknął, a kiedy wszyscy zwrócili na niego uwagę, powtórzył: – Znalazłem Czarne Drzewo! Rośnie tam – wskazał – prawie przy tej polanie.

– No to gratulacje – mruknął pod nosem Zayan. – Wreszcie jakieś osiągnięcie.

Xeneth zignorował jego zaczepkę i pospiesznie zapakował swój plecak, a Aurianna podbiegła do mężczyzny, chcąc towarzyszyć mu drodze do Czarnego Drzewa.

Drzewo było niemalże tak wysokie, że jego gałęzie zdawały się tonąć w chmurach. Jego chropowatą czarną korę przecinały srebrzyste żyłki, które lśniły, kiedy tylko padał na nie promień słońca. Xeneth i Calder od razu wyczuli osobliwą magię dookoła tajemniczego drzewa.

– Witaj, młody wędrowcze. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie, a potem Czarne Drzewo powitało też innych.

– Idź na północ przez ciemny bór, gdzie Czarne Drzewo sięga aż do chmur. Weź je ze sobą, a wskaże ci drogę, podążaj ze światłem, a Biała Góra stanowi bramę – odezwał się Xeneth, cytując przekazane mu przez Auriannę słowa Kenzoo.

– To nie jest takie proste – odparło Drzewo. – Pomogę ci, ale najpierw musisz spełnić jeden warunek.

– Jaki?

– Na północny-wschód od tego miejsca jest obozowisko grupki ludzi. Musisz dotrzeć tam i zabrać ich ze sobą do Nowej Rzeczywistości. Dopiero wtedy część mnie wskaże ci dalszą drogę.

– Zrobię jak każesz.

– Dobrze, a więc weź mnie ze sobą i kiedy wykonasz zadanie, objawi ci się droga do mojego brata, Piaskowego Ptaka.

I Xeneth ułamał czarną gałązkę Czarnego Drzewa.

Kolejnego dnia, oprócz Caldera i siódemki ludzi uwolnionych ze Świata Snu, za Xenethem podążało też trzech mężczyzn w średnim wieku oraz kobieta z małym dzieckiem i jej mąż. Starsze małżeństwo odmówiło pójścia za resztą; z uwagi na swój podeszły wiek mogli by nie podołać trudom podróży.

Kiedy Xeneth dotknął gałązki Czarnego Drzewa, ta rozjarzyła się srebrnym blaskiem i Xeneth doznał wizji, która ukazała mu się wraz ze słowami:

Dalej na północ: droga daleka, a na końcu jej Piaskowy Ptak strzeże kolejnej tajemnicy.

KŁOPOTY I PIASKOWY PTAK

Równiny rozciągały się jak okiem sięgnąć, nagie skały raz po raz sterczały pośród traw. Kiedy Xeneth prowadził pośród nich grupę, te zdawały się ożywać i unosiły się ze swoich miejsc, wytyczając pomiędzy sobą drogę. Na lekko zachmurzonym niebie kołowało kilka ciemnych kształtów; z tej odległości trudno było rozpoznać czy to ptaki, czy może coś innego, lecz Calder z niepokojem zerkał w górę. W końcu rzekł do Xenetha przyciszonym głosem:

– To gargulce. Jeśli nas wypatrzą, możemy mieć kłopoty.

I nagle – jak na potwierdzenie słów Caldera – ciemny kształt runął ku nim z zawrotną szybkością.

Zapanował chaos. Kolejny gargulec dołączył do poprzedniego, zanim Xeneth zdążył nałożyć strzałę na cięciwę swojego łuku. Rozległ się przeraźliwy wrzask którejś z kobiet. Mężczyzna nie zwlekał, lecz raz po raz wypuszczał śmiercionośne bełty, które za każdym razem trafiały z potwory. Jeden z nich runął, ustrzelony przez Xenetha, a drugi przez Caldera. Dwaj towarzysze zdążyli trafić też kolejne, zanim nadleciały ku grupie. Potężne cielska runęły na ziemię, warcząc skrzekliwie. Walka zakończyła się niemal tak szybko, jak zaczęła.

Xeneth podbiegł ku ludziom, którzy otaczali ranną osobę. Była to Billy, którą uwolnił ze Świata Snów wraz z innymi. Jej lewa noga została rozorana przez potężne szpony gargulca. Dziewczyna leżała z głową wspartą na kolanach Fryna, a tuż przy niej siedziała Aurianna, próbując ją uspokoić.

– Trzymaj się, Billy – szeptała. – Nie umrzesz od tego.

A Billy jak w amoku wymawiała słowa, które nie mogły zadziałać w tym świecie: – Ulecz się, ulecz się.

Xeneth przyjrzał się ranie i nie zwlekając wyciągnął z plecaka jedną ze swoich koszul, którą następnie rozdarł i sprawnie obwiązał nogę dziewczyny. Następnie dotknął jej skroni i wyszeptał:

– Mannifith noeniv khedae dwhja. – To tajemnicze zaklęcie sprawiło, że ból nie był już tak dokuczliwy, a Billy zasnęła.

Kiedy podnosili się z ziemi, Xeneth dostrzegł na ich drodze stojący na kamiennym piedestale posąg przedstawiający drapieżnego ptaka w locie. Sam posąg nie był z kamienia, lecz z drobniutkiego piasku, którego cząsteczki unosiły się blisko siebie, tworząc całość. Wszyscy byli pewni, że wcześniej nie było tutaj tej tajemniczej rzeźby.

– Zwycięsko przeszedłeś moją próbę. – Usłyszał Xeneth w swojej głowie. – Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do mojego brata Wielkiego Kwiatu.

I mężczyzna sięgnął ku posągowi, a jego dłoń wniknęła weń i kiedy ją wyciągnął, miał pełną garść złocistego piasku.

Podążaj w kierunku, gdzie zachodzi słońce, a rośliny wabią swoimi kolorami barwne motyle, znajdziesz Wielki Kwiat, który jest kluczem.

NOWE UCZUCIE – LECZ, CZY ZRODZIŁO SIĘ W SERCACH?

Ta dwójka czuła do siebie coś więcej, niż tylko sympatię. Często, idąc obok siebie, patrzyli sobie w oczy: jego – zielone, jej – szare, wyczytując w nich wzajemne uczucia. Nawet Calder szedł dwa kroki za nimi, nie chcąc im przeszkadzać w cichych rozmowach.

Aurianna próbowała nazwać uczucie, jakie żywiła do Xenetha. Czy to była miłość? Nie potrafiła tego powiedzieć. Tak długo tkwiła w Świecie Snu, że nie wiedziała, jak powinno to wyglądać.

Calder, Zayan, Afrit, Fryn niosący na rękach Billy, oraz reszta, podążali za Xenethem, który nieustannie prowadził ich według otrzymanych wskazówek, które tylko on zdołał zrozumieć.

Ciężkie chmury gromadziły się ponad nimi, aż w końcu rozpadało się i nie wyglądało na to, żeby prędko miało przestać. Nie mogli podróżować w deszczu. Byłoby to nieprzyjemne i jeszcze ktoś rozchorowałby się z przemoczenia.

Ale Xeneth był bystry i wypatrzył jaskinię, w której się schronili. Okazała się obszerna i sucha. Mężczyzna zostawił grupę pod rozległym sklepieniem tuż przy wejściu, a sam poprowadził Auriannę za wyrastającą ze ściany jaskini skałę, nieco w głąb, gdzie było przyjemnie i przytulnie. Położyli swoje plecaki i Xeneth wetknął zapaloną wcześniej pochodnię w szczelinę w skale. A potem ujął dłonie Aurianny.

Stali tak przez chwilę; migotliwy blask pochodni odbijał się w oczach dziewczyny i sprawiał, że jej rude włosy zdawały się niemal płonąć.

I w końcu Xeneth pocałował Auriannę. Tak, jak sobie wyobrażała, że będzie to wyglądać. Powoli, cudownie i rozkosznie.

Lekko ścisnął obie dłonie dziewczyny i wysłał poprzez nie maleńką iskierkę swojej tajemniczej magii, która dotarła aż do jej umysłu i rozgościła się tam, dając jej poznać nowe uczucie: pożądanie.

– Tak, Xenecie, o tak... – Niemalże zachłysnęła się oddechem, kiedy znów ją pocałował.

Ułożyli się na śpiworze. Xeneth obiecał, że będzie delikatny. I był.

To było coś niesamowitego, coś czego dziewczyna nie doświadczyła nigdy wcześniej. W pewnym momencie mężczyzna pochylił się i wyszeptał jej do ucha:

– Daję ci poznać miłość fizyczną, Aurianno, lecz prawdziwą miłość – uczucie, musisz sama w sobie obudzić. Tylko wtedy zdołasz pokochać kogoś i zaczniesz inaczej postrzegać życie. Będzie dla ciebie wspanialsze i piękniejsze, będziesz mogła cieszyć się nim u boku ukochanego.

Przez myśl przeszło jej jedno pytanie: czy kocha Xenetha? A potem kolejne: czy to aby na pewno ten właściwy mężczyzna?

WIELKI KWIAT SIEJE NOWY CEL

Wielki Kwiat rósł pośród wielu innych, równie barwnych kwiatów w niemalże magicznym egzotycznym ogrodzie. Xeneth odnalazł go dzięki osobliwej magii, którą już wcześniej wyczuwał wokół poprzednich wskazówek. Chciał wiedzieć, co ich dalej czeka, dlatego ostrożnie wyciągnął dłoń i zbudził Kwiat, który roztulił swój pąk i ukazał fioletowoniebieskie wnętrze.

– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie...

– Co?

– Wyrzeknij się bogactwa, Xenecie. Pieniądze nie są jedynym szczęściem, jakie posiadasz. Musisz nauczyć się cieszyć z rzeczy, które nie są materialne.

Xeneth spojrzał na Auriannę. Dziewczyna patrzyła w Wielki Kwiat jak zahipnotyzowana. Nie chciał tego zrobić. Ale musiał.

Wyciągnął z kieszeni garść monet o różnych nominałach.

– Co mam z nimi zrobić? – zapytał, wpatrując się w wnętrze Kwiatu, prawie tak duże, jak jego głowa.

– Wyrzuć.

Mężczyzna wziął głęboki oddech, odgarnął z czoła długie jasne włosy i rzucił monety daleko w gąszcz. Natychmiast tam, gdzie upadły, wyrosły oszałamiające tęczowe kwiaty, które rozbrzmiały tysiącem cichych dźwięków, niczym małe dzwoneczki.

Wpatrywali się w to zjawisko jak urzeczeni i wtem Wielki Kwiat znów się odezwał, obracając się ku milczącemu Calderowi.

– Musisz zrobić to samo. Wyrzeknij się bogactwa, Calderze.

Mężczyzna aż zamrugał ze zdumienia i otarł pot z gładko wygolonej głowy, szybko sięgając do kieszeni i z bólem serca odrzucając od siebie cały swój majątek.

„Co dostanę w zamian? Co wynagrodzi mi stratę?" – zastanawiał się w myślach.

A tymczasem Wielki Kwiat rzekł do Xenetha:

– Weź mnie ze sobą, a wskażę ci drogę do Srebrnej Pajęczyny, gdzie zostaniecie poddani próbie. – I Xeneth delikatnie zerwał najmniejszy listek z liściastej łodygi Wielkiego Kwiatu.

I już wiedział, że powinni kierować się na północ, aby dotrzeć do Srebrnej Pajęczyny, która będzie przełomowym momentem w ich wędrówce.

– Jak długo będziemy jeszcze iść, zanim trafimy do Nowej Rzeczywistości? – zapytał Xeneth Wielkiego Kwiatu, kiedy już mieli ruszać w dalszą drogę. Dostał cichą odpowiedź, lecz nie zrozumiał jej.

- Istnieję poza czasem i przestrzenią. Jestem materią, lecz tylko na tym świecie. Magią jestem wszędzie.

SREBRNA PAJĘCZYNA PRÓBĄ PRZED PRZEJŚCIEM

Zbliżał się świt, kiedy Xeneth obudził się i przeciągnął na niezbyt wygodnym posłaniu. Obok spała Aurianna; mężczyzna nie mógł się powstrzymać, aby nie odgarnąć kosmyka rudych włosów dziewczyny, który zasłaniał jej piękną twarz.

Reszta grupy również spała wokół ogniska, które przez noc już wygasło. Nikt nie musiał trzymać wart, bo w odludnej okolicy nic nie wskazywało na pojawienie się potencjalnego niebezpieczeństwa. Byli już nieco znużeni nieustanną wędrówką, bo już ponad tydzień szli i szli nie znajdując niczego, poza tajemniczymi magicznymi wskazówkami.

Ich dalsza droga pięła się pod górę wśród szarych skał, po lewej stronie ziała stroma przepaść, lecz ścieżka nie była na tyle blisko, aby ktoś mógł potknąć się i spaść ze szlaku.

Xeneth co jakiś czas wkładał rękę do kieszeni i dotykał liścia Wielkiego Kwiatu, który emanował magiczną energią, sprawiając, że młody mężczyzna natychmiast doznawał krótkiej wizji dalszego kierunku podróży.

Według słów Wielkiego Kwiatu powinni dotrzeć za niedługo do Srebrnej Pajęczyny, cokolwiek to było. Jak się później przekonali, rzeczywiście była to ogromna pajęczyna rozciągająca się przez sam środek szlaku i uniemożliwiająca dalszą drogę.

Lecz dalej nie było już ścieżki, tylko strome urwisko, więc i tak nie mieliby gdzie iść.

– Witajcie niestrudzeni podróżnicy – odezwał się łagodny cichy głos, który każdy usłyszał w swoim umyśle. – Kenzoo zapowiedział mi, że nadejdziecie.

– Co tym razem mamy zrobić, aby móc iść dalej? – zapytał Xeneth.

– To przełomowy moment waszej wędrówki. Przeniosę was do pewnego specjalnego miejsca, skąd łatwo traficie do Białej Góry, lecz każdy z was zostanie poddany pewnej próbie.

– Co to za próba?

– To próba waszych uczuć, waszych przekonań, sprawdzian waszej motywacji i chęci dążenia do dobrych rzeczy. Każdy z was powinien teraz usiąść i zastanowić się, czy jest godny przejścia przeze mnie, bo później nie będzie już odwrotu. Ludzie, którzy nie są prawi i dobrzy, będą straceni na zawsze.

Xeneth, Aurianna, Fryn, Billy, Zayan, Afrit, matka z dzieckiem i jej mąż oraz reszta osób tkwili nieruchomo na skale, wpatrując się w Srebrną Pajęczynę, która szeptała do każdego osobno o tym, co złego zrobili w ciągu swojego życia.

– Nie oddałeś pożyczonych pieniędzy... Odbiłaś przyjaciółce chłopaka... Uderzyłeś natrętnego handlarza.

W końcu każdy z nich wiedział już, czy powinien podejmować próbę przejścia przez Srebrną Pajęczynę. Nikt nie odezwał się słowem, całą grupą zostali wciągnięci w białe jaskrawe światło poprzez srebrzyste nitki Pajęczyny.

Lecieli z wiatrem. Ścigali się ze światłem. Sunęli po tęczy wraz z kolorowymi kroplami połyskującej mgły. Lecieli poza snem i poza jawą. Upajali się ciepłym blaskiem...

A potem stanęli tuż przy zwartej ścianie nieprzeniknionego mrocznego lasu, mając przed sobą rozległą taflę błękitnego jeziora.

Lecz w grupce zapanowała panika. Okazało się, że dwie osoby zniknęły podczas przebytej właśnie niesamowitej podróży.

Jasnowłosa Afrit nerwowo rozglądała się dookoła, ocierając z oczu łzy.

– Zayan? – wołała. – Zayan!

Lecz Zayana nie było. Został na wieki skazany na to, na co sobie zasłużył. Afrit nie znała prawdziwego oblicza tego mężczyzny. Dla niej był zawsze dobry i miły, lecz Aurianna, Fryn, Billy i pozostała dwójka mogłaby powiedzieć coś innego.

Do Afrit podszedł Calder, starając się uspokoić dziewczynę. Chciał ją objąć, lecz odtrąciła jego ramię.

Skazany na wieczność. Ukarany za swoje postępki. Na zawsze poza światem.

Xeneth pozwolił reszcie odpocząć i pożywić się, a sam udał się nad brzeg jeziora. Kiedy tylko się pochylił, ponad wodą uniosła się przezroczysta postać kobiety wielkiej urody, która przenikliwym wzrokiem zaglądała wprost w duszę Xenetha.

Patrzyli na siebie w milczeniu, aż w końcu Xeneth uśmiechnął się i cicho wyszeptał słowa, które były dla niego jak modlitwa.

Kołysz mnie, wietrze, kołysz. Wodo, oczyść mój umysł. Ogniu, rozgrzej mój zapał do działania. Ziemio, nakarm mnie swoimi plonami dającymi mi siłę. Życie, ja – twój uniżony sługa – błagam cię o wyzwolenie.

I woda oczyściła jego umysł, dając mu poznać, że oto stoi przed samą Panią Jeziora, istotą strzegącą dalszej drogi ku Białej Górze.

UCZUCIE BUDUJĄCE SOLIDNY MOST

– Ty, Xenecie Amarishu, przybyłeś spotkać się ze swoją panią. Ty, Xenecie Amarishu, przebyłeś tak długą drogę, a teraz stoisz przede mną, drżąc ze strachu przed czekającą na ciebie niewiadomą przyszłością?

Dookoła rozległ się melodyjny głos półprzezroczystej istoty, kiedy wypowiadała słowa przeznaczone tylko dla młodego mężczyzny stojącego nad brzegiem jeziora. Wpatrywał się w Panią, jak zaczarowany, wpatrywał się w nią, niezdolny nawet do najmniejszego ruchu.

– Kim jesteś? – wydukał wreszcie po cichu, bo żadne inne pytanie nie przyszło mu do głowy.

– Jestem wodą i jestem ogniem. Jestem życiem i jestem śmiercią. Jestem stworzeniem i jestem zniszczeniem. Żyję i jednocześnie nie żyję. Chociaż widzisz mą postać, nie istnieję, lecz dla ciebie objawiłam się jako Pani Jeziora. A ty? Kimże jesteś, żeby stawać przed moim obliczem?

Xeneth drgnął, jego zielone oczy spoglądały zdecydowanie na tkwiącą przed nim magiczną istotę.

– Jestem tym, który chce zaprowadzić tych ludzi – wskazał na grupę, która czekała nieco dalej – do Nowej Rzeczywistości, aby mogli rozpocząć tam lepsze życie poza zniszczoną częścią świata. Jestem ich nadzieją i jestem ich siłą. Jestem Xeneth Amarish.

Pani Jeziora unosiła się w milczeniu ponad taflą wody, migotliwie połyskując tysiącami kropelek. Xenethowi kręciło się w głowie, ciemność zamroczyła jego pole widzenia, a kiedy ocknął się z tego krótkotrwałego dziwnego stanu, tuż za nim stała cała grupa, którą tak nieustraszenie prowadził.

– Czeka cię ostatnia próba, drogi chłopcze – odezwała się Pani Jeziora głosem tak melodyjnym, jak śpiew słowika, jak szum spadającej wody, jak szepty lasu. – To próba miłości i tylko od ciebie zależy, czy zdołasz przeprowadzić ludzi na drugi brzeg tego jeziora, gdzie mieści się wejście do Nowego Świata.

– Co więc mam zrobić? – zapytał Xeneth.

Pani Jeziora uniosła przezroczyste ramię i oplotła nim stojącą nieopodal Auriannę. Zawirowało i zaszumiało, jak setki malutkich tornad, i dziewczyna zniknęła. Xeneth rozglądał się dookoła i zdumiał się wielce, kiedy rozpoznał na przeciwległym brzegu sylwetkę jej znajomej postaci.

– Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny. Pokaż, że to, co do niej czujesz, to nie tylko pożądanie. Pójdź za głosem swojego serca i zaufaj mu, a zdołasz przejść. Lecz jeśli nie jest to prawdziwe uczucie, utoniesz w moim jeziorze i już wszystko będzie stracone.

Xeneth znów zapatrzył się w srebrzyste oczy Pani Jeziora, która cierpliwie czekała na jego pierwszy krok. Obejrzał się na grupkę i stojąc tuż przy krawędzi, postąpił naprzód.

Z wody wystrzelił tęczowy blask pełen migotliwego blasku i utworzył niewielki odcinek drogi przed Xenethem. Mężczyzna zrobił kolejny krok i postawił nogę na magicznym moście. Miał wrażenie, jakby stał w powietrzu, wisiał ponad wodą, do której w każdej chwili mógł wpaść.

Zbuduj most ze swojej miłości do Aurianny – dźwięczało mu w głowie. Stojąca na drugim brzegu dziewczyna obserwowała go uważnie, licząc na to, że do niej dotrze.

„Aurianna jest najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Dzięki Auriannie odnalazłem chęci do dalszego życia. Już nigdy nie będę samotny, Kocham tę dziewczynę i wiem, że ona kocha mnie. Będziemy razem żyć szczęśliwie w Nowej Rzeczywistości" – myślał, kiedy powoli szedł ponad wodą, ostrożnie stawiając stopy na niewidocznym przejściu, które z każdym jego krokiem zamieniało się w świetlisty most.

Był już w połowie, kiedy do jego głowy wkradła się niepożądana myśl:

„Pożądałem jej, zrobiliśmy to z naszego pragnienia, to było przypieczętowanie naszej miłości."

I właśnie wtedy Xeneth zachwiał się na moście, który ukruszył się przed nim i gdyby w porę nie odzyskał równowagi, runął by w ciemne głębiny.

Gdzieś obok dał się słyszeć krótki dźwięczny śmiech Pani Jeziora. A Xeneth nieprzerwanie parł naprzód, widząc już błyszczące szare oczy Aurianny i to, jak szczególnie na niego patrzy. Wreszcie postawił nogę na brzegu i uradowany skoczył ku dziewczynie, biorąc ją w ramiona, tuląc i całując. Za nim po moście, bez żadnych problemów przeszła reszta grupy.

Calder klepnął Xenetha w ramię i pogratulował dobrej roboty, a uczepiona jego boku blondynka Afrit posłała mu niepewny uśmiech.

– To gdzie teraz, panie przywódco? – zapytała rozradowana Aurianna.

Xeneth spojrzał w blask toni wodnej, gdzie spokojnie unosiła się Pani Jeziora.

– Wiesz już, jaką siłę mogą mieć uczucia – powiedziała. – Wykorzystaj to dobrze i żyj w szczęściu i dostatku w krainie, do której teraz mogę wskazać ci drogę. Tak więc weź mnie ze sobą, a Biała Góra rozstąpi się przed wami.

I Xeneth nabrał w złączone dłonie wody z jeziora i napił się jej, a cudowny płyn rozlał się w jego wnętrzu i napełnił nieopisanym szczęściem, że oto jego misja zbliża się ku końcowi i wreszcie będzie mógł żyć w spokoju razem ze swoją ukochaną Aurianną.

A BIAŁA GÓRA ROZSTĄPI SIĘ PRZED WAMI...

Kamienista ścieżka wiła się przez las, prowadząc ku łańcuchowi zwykłych szarych gór, pomiędzy którymi widniała ta jedyna, ta szczególna Biała Góra. Nie była porośnięta żadnymi roślinami, nic nie mąciło nieskazitelnej połyskliwej bieli masywnej skały, wznoszącej się pomiędzy niższymi szczytami.

Szli szybko, widząc kres swojej wędrówki tak niedaleko. Xeneth ściskał dłoń Aurianny, która dorównywała mu kroku, kiedy z uśmiechem podążali ku Białej Górze.

Kraina, w którą weszli, kiedy tylko przekroczyli Srebrną Pajęczynę wydawała się inna, bardziej tajemnicza i bezpieczna. Nie była zniszczona przez rozgrywającą się przed kilkoma laty bitwę żywiołów. Nawet tutaj można by się osiedlić, lecz owo miejsce było tylko tak jakby przedsionkiem przed Nową Rzeczywistością, do której tak wszyscy pragnęli dojść.

W lesie spotkali niewielką grupkę ubogo odzianych mężczyzn i kobiet, którzy przeszli przez wszystkie próby wymyślone przez Kenzoo i teraz również zdążali do Nowego Świata. Wymienili pozdrowienia z Xenethem i resztą, i zapytali, czy mogą się przyłączyć. Od tej chwili gromada powiększyła się o kolejne sześć osób.

– Zamieszkamy w uroczym domku i będziemy codziennie leżeć w ogrodzie i patrzeć w błękitne niebo, a w nocy będziemy liczyć gwiazdy. – Xeneth snuł wizje wspólnej przyszłości z Aurianną. – Dookoła nas będą mieszkać inni, którzy też będą cieszyć się z nowego życia i razem stworzymy lepszą społeczność.

Biała Góra z każdym krokiem była coraz bliżej. Już dokładnie widzieli jej połyskliwy masyw, zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Xeneth i Aurianna poszli przodem i stanęli tuż przed wspaniałym magicznym tworem, który emanował niezwykłą potęgą i tajemniczą mocą.

– Witam was w imieniu mojego stwórcy, potężnego czarodzieja Kenzoo, który odnalazł niezniszczoną krainę i utworzył w niej Nową Rzeczywistość – przemówił do nich mocny potężny głos, który zdawał się dochodzić z samego wnętrza góry, chociaż rozbrzmiewał tylko i wyłącznie w ich głowach. – Przeszliście jego próby, które ustanowił, aby nikt nie mógł zakłócić spokoju jego Nowego Świata. Stanęliście przed Panią Jeziora, która przepuściła was, a teraz stoicie przede mną. Kenzoo obserwuje was moimi oczami i widzi, że jesteście godni przejścia przez Białą Górę.

Xeneth niecierpliwie czekał na to, co mogłoby się wydarzyć, na to co jeszcze powie ów tajemniczy głos, ściskając dłoń Aurianny i wpatrując się w nieskazitelną biel magicznej skały. Lecz Biała Góra odezwała się dopiero po chwili, jej władczy ton sprawił, że Xenethowi i Auriannie zjeżyły się włoski na karku.

– Co zamierzacie robić, kiedy wejdziecie do mojej krainy? – To był głos samego wielkiego czarodzieja Kenzoo, który przemawiał do nich magicznie.

– Będziemy żyć w zgodzie ze wszystkimi ludźmi i z naturą. Będziemy pracować dla siebie i dla dobra i pożytku innych. Wspólnymi siłami zbudujemy od fundamentów nasze szczęście i naszą przyszłość – odpowiedział Xeneth bez chwili wahania.

Nagły powiew wiatru rozrzucił długie jasne włosy młodego mężczyzny i sprawił, że zalegające w na podłożu suche liście zawirowały i zatańczyły przed dwójką przybyszy, a potem osiadły gdzieś w skalnych szczelinach.

– Podoba mi się twoja odpowiedź, Xenecie – huknął głos z wnętrza Białej Góry. – A ty, Aurianno, co chcesz osiągnąć, kiedy zamieszkasz w Nowej Rzeczywistości?

Dziewczyna odgarnęła za ucho pasemko długich rudych włosów i przelotnie zerknęła na Xenetha, który mocniej ścisnął jej dłoń. Odkaszlnęła i odpowiedziała:

– Chcę być szczęśliwa u boku mojego ukochanego i poznać, czym jest prawdziwe uczucie miłości. Chcę wraz z nim odkrywać piękno świata, w którym zamieszkamy.

– Bardzo dobrze, Aurianno. – Biała Góra nie powiedziała nic więcej, bowiem do Xenetha i Aurianny zbliżyła się reszta grupy, z Calderem i Afrit na czele.

Kiedy tylko stanęli swobodnie obok siebie, przyglądając się migotliwemu blaskowi białej skały, czarodziej Kenzoo znów odezwał się niesamowitym magicznym głosem, tym razem kierując swoje słowa do reszty grupy.

– Właśnie rozmawiałem z waszymi przyjaciółmi i pytałem ich, co będą robić, kiedy zamieszkają w upragnionej krainie. Teraz wasza kolej na odpowiedź.

Każdy mówił coś, czego nie słyszeli inni, lecz Kenzoo doskonale znał ich słowa i pragnienia.

– Chcę zbudować dom i założyć rodzinę – odpowiedział jakiś mężczyzna.

– Chcę potrafić zakochać się w Calderze tak, jak on zakochał się we mnie – wyszeptała Afrit ze zwieszoną głową. – Żebyśmy razem mogli być szczęśliwi. Wcale nie kochałam Zayana...

– Razem z mężem zbudujemy dom i wychowamy naszego syna – powiedziała kobieta z dzieckiem na rękach.

Młody, wysoki i chudy Fryn również wyznał szeptem swoje plany dotyczące dalszego życia, słysząc obok niezrozumiałe słowa Billy.

Billy, która została zraniona w nogę podczas ataku gargulców, miała się już dobrze. Kiedy przechodzili po magicznym moście nad wodą, Pani Jeziora przelotnie dotknęła dziewczyny i jej rana natychmiast została uleczona. Billy i Fryn również chcieli iść razem przez drogę życia.

Kiedy każdy zakończył swoje wyznania, Biała Góra, poprzez którą przemawiał do nich Kenzoo, stwierdziła, że wszyscy są godni przejścia przez tajemną drogę. Ci niegodni zostali już wcześniej wyeliminowani przez Srebrną Pajęczynę.

Gdzieś ponad ich głowami niebieskawa błyskawica przecięła niebo i huk nie z tej ziemi wstrząsnął gruntem. Powietrze zdawało się wibrować od głośnego dźwięku, który narastał gdzieś od strony Białej Góry. Xeneth, Aurianna, Calder i reszta ukryli głowy w dłoniach, zatykając uszy, bo wydawać by się mogło, jakby ów dźwięk był zdolny rozsadzić od wewnątrz ich czaszki. Kiedy zdawało się, że stanie się nie do zniesienia, ustał nagle.

Przed grupą ludzi otworzyło się przejście w potężnym masywie Białej Góry. Ruszyli tamtędy, zagłębiając się w nieprzeniknione mroki jaskini. Zrobiło się tak ciemno, że prawie nic nie widzieli, musieli iść bardzo powoli, żeby się nie potknąć, bowiem nie mieli ze sobą pochodni, ani żadnego źródła światła.

– Xenecie – odezwała się cicho Aurianna, lekko szarpiąc mężczyznę za rękaw. – Wiem, co powinieneś zrobić, abyśmy mieli choć trochę światła.

– Co takiego? – zapytał chłopak, spoglądając na nią z ukosa, czego nie mogła zobaczyć w ciemnościach.

– Wykorzystaj piasek, który zabrałeś od Piaskowego Ptaka – powiedziała nieswoim zmienionym głosem. Xeneth przeraził się odrobinę, kiedy go usłyszał. – Potem wyciągnij dłoń przed siebie i wypowiedz zaklęcie.

– Jakie zaklęcie? – zapytał, zanim pojął, o co chodzi. Włożył rękę do kieszeni i zebrał tyle piasku, ile tylko zdołał. Przystanął i wyciągnął przed siebie dłoń ze słowami: – Einorg nringo en vossa.

Magiczny piasek pofrunął przed siebie, każde ziarenko rozjarzyło się niesamowitym zielonym blaskiem, uformowały świetlistą linię, która prowadziła w jedno z rozgałęzień jaskini. Dopiero w słabej poświacie widzieli, że jaskinia ma jakieś odgałęzienia. W ciemności na pewno nie trafiliby w to właściwe.

– Skąd wiedziałaś? – spytał Xeneth Aurianny, kiedy ruszyli w dalszą drogę.

Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie wiem – odparła swoim normalnym już głosem. – Tak jakoś samo przyszło do głowy...

Szli za jarzącymi się na zielono ziarenkami magicznego piasku, korytarzem we wnętrzu Białej Góry, a skaliste ściany zdawały się połyskiwać srebrzyście. W pewnym momencie natrafili na ścianę złocistego blasku przed sobą – wyjście z jaskini.

Każdy z nich zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki oddech, przygotowując się do tego, co za chwilę mieli ujrzeć. Xeneth ujął dłoń Aurianny i jako pierwsi przeszli przez blask, który rozświetlił ich sylwetki. Zniknęli w tęczowym świetle, które rozlało się wokół nich i natychmiast zostali porażeni nowymi barwami.

Stali na porośniętym trawą pagórku, ponad doliną, którą przecinała błękitna wstęga rzeki. Słońce odbijało się w jej wodach i rzucało ciepły blask na cudowną wioskę, która powstała w otoczonej górami dolinie. Gdzieś dalej przy rzece stał młyn, drewniane chatki porozrzucane były wszędzie, lecz przy każdej z nich znajdował się duży ogródek. Z tej odległości i wysokości ludzie i zwierzęta byli tylko małymi punkcikami.

Xeneth i Aurianna zostali napełnieni takim szczęściem, że mieli ochotę od razu pobiec w dół trawiastego pagórka, śmiejąc się i radując jak małe dzieci, chcąc jak najszybciej wkroczyć w świat Nowej Rzeczywistości.

Lecz zamiast tego tkwili w miejscu i patrzyli, oniemiali z zachwytu, a tymczasem reszta grupy wyłoniła się ze świetlistego wylotu jaskini. Niespodziewanie wyrosła przed nimi wysoka postać o długich srebrzystych włosach i bystrym spojrzeniu ciemnych oczu, ubrana w rozwiane szaty o rozmaitych barwach.

– Witajcie w Nowej Rzeczywistości, drogie dzieci. Od teraz to również wasza kraina, więc radujcie się i bądźcie wraz z nami szczęśliwi – przemówił do nich Kenzoo władczo, lecz łagodnie i poprowadził ich w dół pagórka ku spokojnej wiosce w dolinie.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 02 kwiecień 2015 15:11

Zimowe dzieci

Ból i pustka po stracie bliskiej osoby są straszne. Ból i pustka po utracie dziecka są czymś niewyobrażalnym. Kończy się wtedy wszystko, znika sens jakichkolwiek działań.
A co by było, gdyby ukochane maleństwo można było zawrócić z drogi do zaświatów? Pobyć z nim jeszcze kilka cennych chwil, przeżyć w kilka dni, to co miało trwać długie lata?  Jak wysoką cenę byłby gotów zapłacić rodzic i co by za to przehandlował? Życie, duszę, a może jeszcze coś innego?
Być może te właśnie przemyślenia i, podejrzewam, stare indiańskie legendy, stały się podstawą do napisania książki, która jest rewelacyjna. Ale o tym poniżej.
Przyznam, że do Zimowych dzieci podchodziłam bardzo ostrożnie i spodziewałam się czegoś innego, czytając opis z tyłu okładki. Jednak już sam początek książki zasugerował mi zupełnie w innym tonie, a swoim klimatem historia tak mnie wciągnęła, że nie mogłam się od niej oderwać.
Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych, przy czym szybko okazuje się, że przeszłość ma duży wpływ na teraźniejszość, a losy bohaterów w niezwykły sposób się ze sobą splatają.
Sarę Harrison poznajemy najpierw jako małą dziewczynkę, potem już jako młodą mężatkę, bez pamięci zakochaną w swojej 8-letniej córeczce Gertie. To z zapisków Sary dowiadujemy się o tym, kim są śniący i jak odprawić rytuał. Ten rytuał zmieni nie tylko całe życie dorosłej Sary, ale wpłynie też na życie wielu innych ludzi, pozornie z Sarą niezwiązanych.
Gdy mała Gertie zostaje znaleziona martwa, oszalała z bólu Sara jest gotowa zrobić wszystko, aby jeszcze choć przez chwilę porozmawiać i pobyć z córką. Jej rozpacz doprowadzi do kolejnych tragedii, które położą się groźnym cieniem na życiu przyszłych pokoleń.
Współczesność. Matka dwóch córek nagle znika bez śladu. Starsza z sióstr, Ruthie, zaniepokojona takim odstępstwem od normy, w spokojnym i monotonnym do tej pory życiu matki, zaczyna przeszukiwać dom. Znaleziska, które odkryje, zmienią jej życie i objawią przed nią zatajone dotychczas sekrety.
Pogrążona w żałobie po stracie męża Katherine, zdaje sobie sprawę, że były w jej małżeństwie rzeczy, o których mąż jej nie mówił. Dlaczego oddalił się od niej tuż przed śmiercią i co się stało z jego plecakiem, w którym nosił aparat? Drobne ślady prowadzą do małego miasteczka, tego samego, w  którym mieszkają Rutie i jej rodzina.
Co łączy ze sobą tych wszystkich ludzi i jakie tajemnice kryje miejsce zwane przez mieszkańców Czarcia Dłoń? Co wspólnego ma śmierć małej Gertie z nagłymi zniknięciami mieszkańców? Co takiego przed stu laty zrobiła Sara Harrison, że teraz giną ludzie?
Jestem pod wielkim wrażeniem. Autorka książki, patrząc na jej zdjęcie, wydaje się tak zwykła, że aż trudno uwierzyć, że napisała historię tak niezwykłą.
Dostajemy tu wszystko, czego może chcieć od lektury z dreszczykiem wymagający czytelnik: są pozornie niezwiązani ze sobą bohaterowie, dziwne, jakby przeklęte miejsce z klimatem budzącym ciarki na plecach, stary pamiętnik, kryjący straszną prawdę i zaskakujący finał, a także pewna doza niedopowiedzenia. Niby mamy zakończenie, ale jednak nie wszystko uległo zamknięciu, tak jak to bywa w dobrych dreszczowcach. Chętnie przeczytałabym coś jeszcze tej autorki, a na razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić Zimowe dzieci czytelnikom szukającym dobrej historii na tę wiosenną szarugę.

Dział: Książki
niedziela, 29 marzec 2015 16:43

Oculus

Nazwisko Stephena Kinga działa na mnie jak magnes. Kiedy więc natrafiłam na informację o „Oculusie", a właściwie o tym, że sam Stephen King trząsł na nim portkami, musiałam go obejrzeć. Jasne, obawiałam się nieco, że to tylko chwyt marketingowy. Jasne, nachodziły mnie myśli, że seans może być kolejną stratą czasu. Jasne, przyjmowałam, że mogę się rozczarować. Ale to w końcu jedynie półtorej godziny straconego życia! Zresztą ufam Stephenowi – skoro mówi tak, jak mówi, to znaczy, że jest tak jak mówi. Pełna nadziei podjęłam ryzyko.

Tim Russell (Brenton Thwaites) ostatnie kilka lat swojego życia spędził w zakładzie psychiatrycznym, gdzie sztab specjalistów pomagał mu zrozumieć tragiczne doświadczenia z okresu dzieciństwa, a konkretnie popełnioną zbrodnię. Wreszcie, wraz z osiągnięciem pełnoletności, opuszcza placówkę. W „zewnętrznym" świecie czekaj już na niego jego siostra, Kaylie (Karen Gillan). Pełen nadziei chłopak spotyka się z nią zaraz po pożegnaniu zakładu, gotowy na rozpoczęcie nowego etapu w swoim życiu. Okazuje się jednak, że Kaylie nie poczyniła tak wyraźnych postępów jak jej brat. Ledwie się spotykają, a dziewczyna już przypomina mu o obietnicy sprzed lat i wydarzeniach z przeszłości. Raz jeszcze stawia pod znakiem zapytania wszystko to, co wpoili Timowi lekarze. I chociaż chłopak początkowo się broni, to nie może odmówić nalegającej siostrze. Kaylie zamierza udowodnić, że winę za wydarzenia z przeszłości ponosi tajemnicze lustro, a nie jej brat. Wkrótce oboje wracają na miejsce zbrodni. Mroczna obecność z czasu ich dzieciństwa tylko na to czekała...

Historia rozpoczyna się zgodnie z zasadą Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Już w pierwszych minutach padają strzały. Później jednak tempo akcji nie rośnie w tak zawrotnym tempie, jak życzyłby sobie tego mistrz kina grozy. „Oculus" przez większość czasu utrzymuje stabilny, stosunkowo wysoki poziom. Tajemnica zajmuje widza na tyle, że z ukontentowaniem spogląda na ekran; dwoistość argumentów brata i siostry działa orzeźwiająco; a zagadka z serii „kto ma rację" skłania do snucia własnych refleksji. Sam pomysł na intrygę – oddziaływania przeklętego przedmiotu – jest godny uznania. Nadchodzi jednak moment, w którym autorzy obrazu gubią się w swoich własnych założeniach. Bohaterowie, którzy zdawało się swoje działania dobrze przemyśleli, popełniają kardynalne błędy nowicjuszy. Hitchcock odwraca się do ekranu plecami.

Czy Stephen King mógł bać się na „Oculusie"? Odpowiedź nie jest taka znowu oczywista. Film ma bowiem elementy, które i mi włoski zjeżyły na rękach. Sama kreacja upiorów jako mrocznych postaci z hipnotyzująco-przerażającym spojrzeniem migotliwych oczu – perfekcyjna. Kilka pierwszych spotkań widza z tymi widmami robi wrażenie. Później fabuła trochę kuleje, a oglądający przyzwyczaja się do pokazywanych nieustannie w ten sam sposób stworów.

Atmosfera horroru przez większość czasu spełnia założenia gatunku. Przeszkadza jej nieco jedynie główna aktorka produkcji, Karen Gillan, która jest sztuczna i chwilami naprawdę irytująca. Dobre wrażenie zrobił na mnie Brenton Thwaites, chociaż miewałam wrażenie, że udziela się jakby od niechcenia. Były jednak również momenty, gdy wypadał dość naturalnie, czego – przyznam szczerze – się po nim nie spodziewałam.
Niespodziewanie dobry jest także montaż – zarówno obrazu, jak i dźwięku. Sama strona muzyczna nie zapisała się mi szczególnie w pamięci, ale nie mogła być zła, skoro produkcja trzymała w napięciu. Tak jak już wspomniałam od strony wizualnej należą się wyrazy uznania kreacjom mrocznych widm z lustra.

„Oculus" nie jest kamieniem milowym gatunku horroru, a zapewnienia Stephena Kinga wydają się nieco przesadzone, jednakże całość wypada dobrze. Niektóre fragmenty nawet najbardziej wprawionym horroromaniakom mogą zmrozić na chwilę krew w żyłach. Samotny seans, bez wsparcia w postaci obecności znajomego, z pewnością może stać się przyczynkiem obaw i niespokojnego spoglądania w cienie spowitego mrokiem mieszkania. A już na pewno – w antyczne lustra. Na tle podobnych produkcji „Oculus" zdaje się pozytywnie wyróżniać i przynosi subtelny powiew nowości. Ze swojej strony piszę się na sequel, jeżeli takowy powstanie.

Dział: Filmy
poniedziałek, 23 marzec 2015 09:59

Anioł śmierci

Uparcie czekam na warty uwagi horror. Zapewne wspominam o tym przy każdej recenzji obrazu z tego gatunku, ale wciąż się nie doczekałam. To nie czas kina grozy. To czas dramatów i science fiction. Chociaż może się mylę, co do obecnych zainteresowań. Z pewnością jednak horrory jakościowego prymu w światowych kinematografiach nie wiodą. Nie inaczej jest zresztą z „Aniołem śmierci", który utrzymuje poziom pozwalający na obejrzenie produkcji bez wewnętrznego bólu i cierpienia, ale na kolana nie powala.

Tym razem (z jakiegoś powodu dystrybutorzy zapragnęli ukryć ten fakt, ale „Anioł śmierci", to w rzeczywistości druga odsłona z serii „Kobieta w czerni", w której wcześniej grał Daniel Radcliffe) do posiadłości Eel Marsh wprowadza się grupa dzieci ewakuowanych z zagrożonego bombardowaniem Londynu. Pociechy lokują się w mrocznym przybytku pod czujnym okiem panny Perkins (Phoebe Fox) – która skrywa mroczne tajemnice ze swej przeszłości – oraz pani Hogg (Helen McCrory). Szczególnym oczkiem w głowie tej pierwszej jest Edward (Oaklee Pendergast), który na chwilę przed ewakuacją stracił rodzinę i przestał się odzywać. Pech chce, że nie tylko ona interesuje się pokrzywdzonym przez los malcem. Mroczna obecność w Eeel Marsh także go sobie upatrzyła.

Jak można się spodziewać w obliczu informacji o tym, że „Anioł śmierci" to niejako druga część „Kobiety w czerni", fabuła koncentruje się wokół tego samego ducha. To właśnie stanowi przyczynek do pewnego znudzenia widza, bowiem historia upiora raz jeszcze się powtarza. Nowi bohaterowie odkrywają stare prawdy, stwierdzają fakty, które oglądającym „Kobietę w czerni" wydadzą się wtórne i pozbawione jakichkolwiek znamion oryginalności. Ośmielę się jednak stwierdzić, że horrory w zasadzie opierają się na pewnym niemożliwym do naruszenia schemacie i ich fani raczej nie spodziewają się odkrywczych i niecodziennych rozwiązań fabularnych. To raczej typowy rynek kształtowany przez oczekiwania odbiorców. A odbiorcy chcą tych samych historii, tylko w nowym opakowaniu.

Na „opakowanie" nie ma zresztą, co narzekać. Od pierwszych minut jest mrocznie i niepokojąco. Początkowo źródłem napięcia wydaje się sama postać panny Perkins, która nie chce zdradzić źródła swego uśmiechu, występującego na jej twarzy także w czasie bombardowań. Spodziewałam się nawet, że to ona będzie tytułowym aniołem śmierci (miała w sobie coś upiornego, jak klauni w amerykańskich wesołych miasteczkach). Później, gdy grupa zmierza już do opuszczonego domu na wyspie, dominuje nastrojowość otoczenia. Niepokój rodzi się zarówno w ciemnych, operujących cieniem kadrach, jak i warstwie dźwiękowej, która wykorzystuje głównie pierwotne źródła strachów – odgłosy w ciemności, mogące stanowić przesłankę do spodziewania się zagrożenia lub będące tylko kreacją przestraszonego umysłu.

Aktorsko produkcja przypadła mi do gustu bardziej, niż jej pierwsza część. Poprzednio Daniel Radcliffe w roli ojca kilkuletniego dziecka wydawał mi się śmiesznie młody, a duet zupełnie nierealny. Tym razem odtwórczyni roli panny Perkins ma w sobie, chociaż w niewielkim stopniu, ładunek podobny do Evy Green z „Penny Dreadfull". Z kolei filmowy Edward, to bliźniak wielokrotnie wykorzystywanego wizerunku z filmu „Omen". Nie ukrywam jednak, że ta kreacja wciąż mnie przeraża.

Ogólnie film nie wypada najgorzej. Ma w sobie odpowiednio dawkowaną nastrojowość i sinusoidalną kompozycję, która nie powala przyzwyczaić się do wykorzystanych przerażaczy, a pozwala zareagować na nie zgodnie z założeniami twórców. Sama fabuła jest nieco wtórna, nie tylko wobec gatunku horroru, ale i poprzedniej części, jednak ogląda się rzecz z zadowoleniem. Najkrócej: „Anioł śmierci" spełnia pokładane w nim nadzieje, chociaż ginie w morzu podobnych obrazów.

Dział: Filmy
środa, 18 luty 2015 18:14

Michalina Łuczak - Mistrz i uczennica

— Spróbuj jeszcze raz. Powoli.

Mistrz patrzył na uczennicę spod przymrużonych oczu, opierając dłonie o metalową po-dobiznę pandy, która wieńczyła starą, drewnianą laskę. Na bladej twarzy rysowało się zmęcze-nie, choć nie wyglądał na zniecierpliwionego. Czekał, aż jego podopieczna poprawnie wykona zlecone przez niego ćwiczenie: spali słomianą kukłę przy użyciu ognistej kuli. Starała się ze wszystkich sił, jednak od godziny udało jej się wykrzesać jedynie niewielki płomyk, który nadawał się do podpalania świeczek.
Wzięła głęboki wdech i przystąpiła do kolejnej próby. Zastosowała się do wskazówek mentora: po pierwsze – oczyścić umysł ze wszystkich myśli, po drugie – skupić całą moc w śródręczu, po trzecie – uformować z niej konkretny kształt, po czwarte – zranić lub w najgor-szym przypadku zabić cel. Przy uwalnianiu energii zamknęła oczy, bojąc się tego co nastąpi. Wymowny brak komentarza ze strony mistrza utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem coś poszło nie tak.
— Nie potrafię.
— Nie starasz się – odparł chłodno mistrz.
Dziewczyna nachmurzyła się, zaciskając dłonie w pięści. Czerwone iskierki mimowolnie uwolnionej mocy zaczęły sączyć się spomiędzy jej palców. Mistrz uśmiechnął się nieznacznie.
— Gdybyś stosowała się do moich wskazówek...
— A co robię, według mistrza? – spytała przez zaciśnięte zęby, hamując wybuch irytacji. Była bardzo niecierpliwa.
— Obijasz się zamiast ćwiczyć, a nie tego od ciebie oczekiwałem.
— Staram się jak mogę! – krzyknęła zdenerwowana.
— Zdecydowanie za mało, wnioskując po twoich licznych – tak, licznych – aczkolwiek nieudanych próbach.
Dławiona przez dwa miesiące złość w końcu znalazła swoje ujście. Zielone oczy młodej adeptki roziskrzyły się groźnie, a złote obwódki zrobiły się jeszcze bardziej wyraźne. Miała serdecznie dość kilkugodzinnych spotkań z aroganckim, często złośliwym nauczycielem. Nie-jednokrotnie doprowadzał ją do szału, jednak ze względu na prośbę matki tłumiła go w sobie jak najlepiej umiała. Konieczność zapewnienia chorowitej rodzicielce godnego bytu stała się priorytetem.
— Za mało? – warknęła. – Za mało?!
Krzyknęła i jakby odruchowo zamachnęła się prawą, silniejszą ręką. Nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego słomiana kukła stanęła w płomieniach. Zdumiona spojrzała na mentora, który niedyskretnie poprawiał okulary, żeby zamaskować cichy chichot. Jego reakcja jeszcze bardziej podziałała na nerwy dziewczyny. Sprowokował ją do uwolnienia kolejnej ognistej kuli, ukształtowanej równie instynktownie co pierwsza. I choć celowała w mentora — chybiła. Odsunął się w ostatniej chwili, pozwalając krzesłu spalić się doszczętnie. Wyszczerzył zęby do uśmiechu.
— Uwielbiam osoby, które bardzo emocjonalnie podchodzą do wszystkich kierowanych w ich stronę uwag. Nawet nie wiesz, jak łatwo sprowokować takich do działania. I, co ciekawe, zazwyczaj dobrze wykonują swoją robotę, choć często nie mają pojęcia, w jaki sposób tego dokonały.
— To znaczy, że... — zaczęła niepewnie. Gniew poszedł w chwilową niepamięć.
— Możesz sobie odhaczyć opanowanie ognistej kuli – dokończył spokojnie mistrz, gła-dząc opuszkami metalową pandę. Spojrzał na stary zegar, stojący w rogu przyciemnionej kom-naty. Zbliżała się godzina obiadu. – Na dzisiaj wystarczy, młoda damo. I tak poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to jedno ćwiczenie, które jest podstawowym manewrem magicznym. Boję się, co będzie później, gdy przejdziemy do bardziej skomplikowanych rzeczy. Tymczasem – masz ochotę na ciepły posiłek?
Dziewczyna potaknęła ochoczo głową. Dopiero teraz poczuła doskwierający ból brzucha spowodowany brakami jedzeniowymi. Jedną z nielicznych zalet spędzania większości czasu z mentorem były bardzo smaczne posiłki. Pani Emilia – kobieta w średnim wieku, odpowiedzialna za kwestie kulinarne na dworze mistrza – przyrządzała przepyszną potrawkę z królika oraz wyjątkową zupę jarzynową. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekiwała na jedno z tych dań.
Mistrz zaprowadził ją do podłużnej jadalni, pogrążonej w półmroku jak większość po-mieszczeń. Adeptka nie do końca rozumiała tę tendencję i przyzwyczajenie do przebywania w przyciemnionymi ścianami. Początkowo strasznie ją to męczyło, teraz podchodziła do tego z względną obojętnością, a niekiedy znajdowała nawet pewne korzyści. Często, tuż przed lek-cjami, bawiła się w gaszenie i zapalanie świec, tworząc różne kompozycje poprzez zmianę ko-loru płomienia. Sprzątaczki patrzyły na to z dezaprobatą, jednak ochmistrzyni nie krytykowała tego pomysłu tak jak reszta służby. Sam mentor nie zwracał na to w ogóle uwagi; miał ważniejsze sprawy na głowie niż wystrój wnętrz. Niewielkie uwolnienie mocy było dla niego co najmniej normalne, przez co nie zdarzyło mu się pochwalić uczennicy za tę prostą sztuczkę.
— Chciałbym cię o coś prosić – powiedział, kiedy zasiadł u szczytu dębowego stołu, a adeptka zajęła miejsce po prawej.
— Tak, mistrzu? – uniosła brwi, zastanawiając się nad tym, co może chcieć od niej men-tor.
— Muszę wyjechać pojutrze na kilka dni – oświadczył spokojnie, nalewając sobie i roz-mówczyni zupę rakową. – To dość pilna sprawa, która nie może czekać. Byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli w tym czasie odwiedzisz moją znajomą i pomożesz jej przy pracy.
— Co ma mistrz na myśli? – w jej głosie rozbrzmiała ciekawość. Była szczerze zaintere-sowana szczegółami.
— Jest miejską znachorką, prowadzi niewielką lecznicę nieopodal ratusza. Mogłabyś się nauczyć od niej ciekawych rzeczy podczas mojej nieobecności. Poza tym zielarstwo ma wiele wspólnego z magią, również tą, w której cię szkolę.
— Jak długo miałaby trwać praktyka?
— Aż wrócę z powrotem do miasta – odparł, wędrując wzrokiem z jednego półmiska na drugi. – Te udka wyglądają smakowicie, nałożysz mi kilka?
— Tak, oczywiście... — trochę zdezorientowana tak nagłą zmianą tematu wychyliła się, żeby sięgnąć po talerz. Zastygła, słysząc cykanie mentora.
— Siłą woli – sprostował, patrząc na nią z uwagą. Piwne oczy śledziły każdy jej ruch.
Dziewczyna usiadła prosto na krześle, przylegając plecami do wysokiego, całkiem wy-godnego oparcia. Oczyściła umysł, skupiając całą swoją uwagę na półmisku. Dzięki cienkiej fali energii uniosła nieznacznie trzy udka i przeniosła je nad talerz mentora. Opadły miękko, kiedy rozluźniła mięśnie. Momentami centrowanie myśli na jednym przedmiocie wymagało od niej sporego wysiłku. Ostatecznie była dopiero początkującą adeptką.
— Dziękuję – mistrz uśmiechnął się niezauważalnie, zabierając się za podane mięso. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę i stanie się to twoim nawykiem, na który nie będziesz zwracać w ogóle uwagi.
— Coś na zasadzie oddychania?
— Otóż to – przytaknął. Zamilkł na chwilę, utkwiwszy bezwiedny wzrok gdzieś przed sobą. – Sesylia jest dość wymagającą osobą, jednak znam twoje nawyki i zachowania na tyle dobrze, by móc śmiało stwierdzić, że nie powinnaś mieć problemów ze spełnianiem jej oczeki-wań – spojrzał na powrót na uczennicę. Jego nieprzenikniony wyraz twarzy nie zdradzał żad-nych emocji. – Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo zależy mi na godnej reprezentacji?
— Oczywiście, że nie, mistrzu! – odpowiedziała natychmiast, wypinając dumnie pierś. Cieszyła się na samą myśl o tak poważnej misji i możliwości zdobycia nowej wiedzy z dotąd niepoznanej dziedziny nauki. W jej oczach iskrzyły się radosne ogniki. – Obiecuję, że nie zawio-dę!
Mentor potaknął głową na te słowa. Skończyli jeść obiad w ciszy – każde z nich poświę-ciło się innym myślom.
Adeptka wróciła do domu niedługo po posiłku. Do końca dnia zastanawiała się wyłącz-nie nad tym, jak będą wyglądać praktyki u pani Sesylii. I jak bardzo zatęskni za swoim mi-strzem – o ile w ogóle dojdzie do takiej sytuacji.

Kolejny dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Od samego rana nie mogła usiedzieć w jed-nym miejscu, przez co trochę na siłę szukała jakichś zajęć do południa. Przynajmniej z pięć razy zaproponowała matce pomoc, chociaż ta zapewniała, że niczego jej nie trzeba. Odwiedziła paru sąsiadów, jednak nikt nie szukał dodatkowych rąk do pracy. Zajrzała do pobliskich sklepów, ale i tam nie znalazła nikogo, kto by jej potrzebował. Z utęsknieniem wyczekiwała słońca w zenicie. Kiedy zegar wybił dwunastą, porwała torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, zarzuciła ją sobie przez głowę na ramię i czym prędzej pobiegła w stronę rezydencji mentora. Kilka razy musiała się zatrzymać, żeby przecisnąć się przez powiększający się tłum w ciasnych uliczkach oraz na mostach. Przyzwyczaiła się do nieumyślnych kuksańców wymierzonych przez przechodniów i nieodłącznych krzyków, dobiegających z placów targowych. Co rusz jakiś kupiec proponował jej wspaniałej jakości wyrób, który zachwalał na sto różnych sposobów; większość z nich zaledwie zahaczała lub całkowicie mijała się z prawdą. Przemierzenie drogi zajmowało jej kwadrans, jednak korki uliczne wydłużały ten czas o kolejne dziesięć minut. Mentor przymrużał oko na ewentualne spóźnienia, ponieważ znał miasto lepiej, niż większość mieszkańców. Wychował się tu, dorastał, uczył i pracował. Dziewczyna spytała go kiedyś, czy zdarzyło mu się opuścić mury na dłużej – w odpowiedzi otrzymała tylko tajemniczy uśmiech. Nurtowało ją to przez kilka dni, jednak widząc, że nie wyciągnie z mistrza niczego więcej, odpuściła sobie.
Mentor czekał na nią w ogrodzie. Siedział na drewnianej ławce pod łukowatym dachem niebieskiej altanki. Ręce opierał na lasce, przytupując nogą znany wyłącznie sobie rytm. Z ka-mienną twarzą obserwował rozciągający się u podnóża wzniesienia widok – różnobarwne pola kwiatów tworzyły przyjemną dla oka tęczę. Ponad nimi rozciągały się masywne góry. Ich szczyty — otulone śniegiem, który nie stopniał mimo doskwierających upałów — chowały się za puszystymi obłokami. Mężczyzna wyglądał na niewzruszonego tym pięknym widokiem; widział go codziennie od wielu lat. Jakkolwiek znudzony lubił tu przychodzić, żeby pomyśleć lub oczyścić umysł. Co dziwne, rzadko używał magii w tym miejscu. Traktował ogród jak coś świętego, nienaruszalnego. Tego samego oczekiwał od swojej podopiecznej.
— Dzień dobry... mistrzu – wydyszała, zatrzymując się przy altance. Biegła co sił w no-gach by zdążyć na czas, jednak mentor jak zwykle nie przejął się jej spóźnieniem. – Długo... — urwała na chwilę, próbując złapać oddech – długo mistrz czeka?
— Właściwie to nie. Czymże jest kwadrans wobec wieczności? – pytanie wypowiedział teatralnym głosem. Chwilę potem zmarszczył czoło. Ani razu nie zaszczycił uczennicy wzro-kiem; zapatrzył się w przepiękną dal.
— Co dzisiaj robimy, mistrzu? – spytała, siadając obok mentora. Zerknęła na niego wy-czekująco.
— Właściwie, w ramach kary, powinienem oddelegować cię do domu – mruknął cicho. Jego twarz pozostawała beznamiętna jak zwykle.
— Kary? Jakiej kary? – była szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Myślami cofnęła się kilka godzin wstecz, jednak nie udało jej się znaleźć żadnego wspomnienia, w którym po-pełniłaby jakiś karygodny czyn. – Nie rozumiem, co takiego zrobiłam?
Mistrz rzucił na nią okiem, jakby pretensjonalnie. Milczał przez chwilę, aż w końcu wes-tchnął i wytłumaczył swoje słowa:
— Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. Prosiłem, byś poćwiczyła przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie. Gdybyś uczyniła to, co ci zleciłem, byłabyś co najmniej niewyspana lub nieskupiona. Zaś z tego co widzę – pokręcił głową na znak dezaprobaty – tryskasz energią jak po podwójnej porcji obiadu. Nie masz problemów z podzielnością uwagi, a i nie wyglądasz na zmęczoną. Nie wierzę, że po wczorajszym zaprezentowaniu swoich umiejętności dodatkowe ćwiczenia przyszłyby ci z zaskakującą łatwością.
Skończył, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozgoryczenia i... smutku. Zawód, który mu sprawiła, był szczery. Adeptka poczuła silne wyrzuty sumienia. Wstała i ze zwieszoną gło-wą skierowała kroki w stronę dziedzińca.
— Które z moich słów potraktowałaś jako synonim wyrazu „wyjdź"?
Zatrzymała się w pół kroku. Następne trzy godziny spędziła na ćwiczeniu tego, czego nie zrobiła w domu. Milczenie mistrza było dla niej jak nóż w plecy, który wbijany przez prze-szywające spojrzenie, tworzył głębokie bruzdy na psychice oraz sumieniu adeptki. Jakkolwiek bolesne przypominały jej, żeby nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Zwłaszcza w obec-ności maga.

— Ile razy mówiłam, żebyś nie mieszała tego w wysokiej temperaturze?
Trwał trzeci dzień zmagań młodej adeptki z rygorem pani Sesylii. Ta starsza kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka mentora dziewczyny, była chodzącym demonem, który nie znał litości nawet w skrajnych sytuacjach. Nie dopuszczała do siebie żadnych sprzeciwów, a każdą wymówkę kwitowała słowami: „co cię boli to amputuj", „dni księżycowe to nie choroba, możesz normalnie pracować", „jeśli tak cię przemęczam wracaj do domu – droga wolna". Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych ze znachorką adeptka wycofała wszystkie złe słowa, skierowane niegdyś w stronę mistrza. Co stwierdziła z przerażeniem – przy pani Sesylii był niczym baranek. W wolnych chwilach – sporadycznie pozwalano jej odetchnąć na trzy minuty – modliła się o szybki powrót nauczyciela. Tęskniła za nim jak nigdy wcześniej.
— Zadałam ci pytanie.
Dziewczyna oderwała wzrok od miedzianego kotła, zatrzymując go na pociągłej twarzy pani Sesylii. Liczne zmarszczki przypominały pofałdowaną tkaninę, co w tym wypadku nie było przyjemnym widokiem. Puste spojrzenie białych oczu kobiety znowu wywołało u dziewczyny ciarki na plecach. Sesylia utraciła możliwość widzenia jeszcze za młodu, kiedy wraz z innymi studentami magii przeprowadzała dość niebezpieczny eksperyment. W przeciwieństwie do pozostałych udało jej się ujść z życiem, jednak bez wzroku. Niemniej jednak wada nie przeszkodziła jej w rozwoju i już po kilku latach stała się sławną i cenioną znachorką. Dziewczyna przeklinała Sesylię za jej metody nauczania, jednak umiejętności oraz doświadczenie wzbudzały szczery respekt. Jakkolwiek okrutna — znała się na rzeczy.
— Powtarzała pani co najmniej pięć razy, tak, wiem, znowu źle.
— Wyjaśnij mi sens takiego bezmyślnego działania – mimo wielu upomnień — bo zdaje się, że nie bardzo rozumiem.
— Zamyśliłam się.
— Ach, zatem o to chodzi. Najwyraźniej niezbyt jasno wyraziłam się przy pierwszym naszym spotkaniu. Powtórzę, byś tym razem dobrze przetworzyła informacje – nie toleruję głupoty oraz jej pochodnych. Takie rzeczy możesz ćwiczyć sobie z mistrzem, jednak póki prze-bywasz ze mną, oczekuję od ciebie pełnego skupienia i rozmysłu nad tym, co robisz.
— Przepraszam.
— Puste słowa zachowaj dla siebie. Powiem tylko tyle – nie chcesz poczuć na własnej skórze, jak to jest ucierpieć przez własną głupotę. Wylej tę karykaturę porządnej mikstury i zacznij od nowa. Wrócę za jakiś czas, żeby sprawdzić efekt.
— Wychodzi pani?
— Tak. Mam zamiar wypożyczyć ci książkę, która pomoże ci w dorosłym życiu.
— Jaką? – dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Dedukcja oraz bezgłośne wyciąganie oczywistych wniosków.
Sesylia odwróciła się i opuściła izbę na piętrze, pozostawiając po sobie kwiatowy zapach własnoręcznie stworzonych perfum. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy pozostała sama. W lecznicy byli jeszcze inni pomocnicy, jednak ich obowiązki skupiały się wokół chorych, ulokowanych na parterze. Prócz Sesylii tylko młoda adeptka mogła poruszać się swobodnie po całym budynku, zarówno dolnej, jak i górnej części.
Spojrzała do kotła. Czerwona, klejąca się maź zaczęła niebezpiecznie bulgotać. Dziew-czyna zapomniała o zmniejszeniu płomienia, przez co mikstura nadawała się wyłącznie do usunięcia. Pociągnęła nosem, patrząc na katastroficzny efekt dwugodzinnej pracy. Wyraźnie niezadowolona machnęła ręką, mamrocząc coś pod nosem, a podejrzana substancja w kotle momentalnie zniknęła, pozostawiając nieskazitelnie puste dno. Zerknęła kątem oka na otwartą księgę, w której był przepis na miksturę uzdrawiającą – wiedziała, że to podstawa znachorstwa i że musi to opanować, jeśli nie przez wymóg Sesylii, to chociaż dla własnego dobra.
Wzięła głęboki wdech. Skupiła wewnętrzną energię w śródręczach. Unosząc dłonie nad kocioł, pozwoliła, by strumienie wody napełniły naczynie prawie po sam brzeg. Mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, którego nauczyła ją Sesylia, jednak mentor prosił ją przed wyjazdem, by stroniła od tej metody i w miarę możliwości stosowała magię tlącą się w duszy.
Zanim zaczęła naukę, przeczytała dużo książek na temat dualistycznej naturze magii. Początkowo używano wyłącznie energii wewnętrznej (takiej, która wypływała bezpośrednio z magii w duszy), jednak wraz z rozwojem cywilizacji opatentowano prostsze i szybsze zastoso-wanie magicznej siły. Zauważono, że pewne gesty oraz słowa wykonane i wypowiedziane w tym samym czasie dają konkretny efekt w postaci materii. Późniejsze obserwacje wykazały, że w podobny sposób można wpływać na istniejące już przedmioty. Idea zaklęć rozpowszechniła się w zastraszającym tempie, co w konsekwencji doprowadziło do zapomnienia wcześniejszej, ogólnej metody używania energii wewnętrznej. W całym królestwie zostało zaledwie kilku magów, którzy praktykowali magię w taki sposób. Parę lat temu powstała specjalna lista, która miała na celu zidentyfikować oraz ustalić miejsce przebywania tychże staroświeckich czarowników. O ile sam pomysł mógł uchodzić za dobry, o tyle jego wykonanie było praktycznie niemożliwe. Wspomniani magowie albo często podróżowali, albo nie mieli stałego miejsca zamieszkania, albo po prostu ignorowali tak idiotyczne spisy, które dążyły do szufladkowania społeczności magicznej. Do jej mistrza wieść w ogóle nie dotarła, a przynajmniej udawał, że o niczym nie słyszał. Nawet uwierzyłaby w to zapewnienie, gdyby nie kpiący uśmiech, który mówił więcej, niż chciałoby się wiedzieć.
Swego czasu zapytała się mentora, dlaczego tak bardzo stroni od zaklęć. Ich rozmowa, a raczej to, co powiedział, wywarła na niej ogromne wrażenie. Długo jeszcze nad tym myślała.
— Wiesz, dlaczego powstały formułki, powszechniej znane jako zaklęcia? – spytał w od-powiedzi na jej pytanie.
— Nie mam pojęcia, mistrzu – odparła szczerze.
— Ludzie stali się leniwi, najprostsze czynności wymagały od nich dużego skupienia, przez co szybko tracili cierpliwość i chęć na cokolwiek. Zaklęcia rozpoczęły nowy rozdział w historii magii. Dały możliwość robienia wielu rzeczy jednocześnie, bez konieczności wysilania się. Wypo-wiadasz słowa, machasz dziwnie ręką, tracisz trochę mocy i bach! Naczynia pozmywane, stół nakryty, obiad podgrzany.
— To, co mistrz mówi, świadczy tylko o tym, że zaklęcia są naprawdę pożytecznym i eko-nomicznym rozwiązaniem.
— Doprawdy? Wokół jakiej materii skupiają się te prześmieszne formułki?
— Wokół materii nieożywionej.
— Wyobraź sobie taką sytuację. Całe życie uczyłaś się zaklęć, które mogą przydać ci się na co dzień. Wraz z rodziną mieszkasz na skraju miasta, tuż przy głównym trakcie. Nic nie mąci wa-szego szczęścia. Pewnej nocy grupa banitów napada na wasze domostwo, niszcząc cały dobytek. Trójka z nich zmierza w twoją stronę, by dokonać haniebnego czynu. Twój mąż zmaga się z pozo-stałymi w innym pomieszczeniu, dzieci chowają się za tobą, w rogu ściany. Co robisz?
— Używam magii, by...
— Jakiej magii, młoda damo? Znasz wyłącznie zaklęcia, które mogą wpłynąć na materię nieożywioną. Nie wiesz, jak wytworzyć kulę ognia. Nie masz pojęcia, jak odruchowo uformować barierę ochronną, która ochroniłaby ciebie oraz twoje dzieci przed atakiem bandytów. Jedyne, co mogłabyś zrobić w tej sytuacji to wypowiedzieć zaklęcie zamiatania podłogi, kierując je na zbi-rów. Pamiętaj jednak, że miotła jest dość słabą bronią, a talerzami nic nie wskórasz na dłużą me-tę. Przed dywanem również da się uchronić. Czy teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo potępiam to „wielkie odkrycie", jakim są zaklęcia? Czy rozumiesz, dlaczego uczę cię – jak to większość ma-gów określa – „staroświeckiej" metody stosowania magii?
— Chyba tak... Czy ludzie nadal tworzą zaklęcia?
— Tym bardziej ambitnym uda się czasami coś opracować, jednak zajmuje to dużo czasu. Zaklęcia są strasznie ograniczone, przede wszystkim dlatego, że – jak słusznie zauważyłaś — skupiają się wokół materii nieożywionej. Gdyby ludzie nie byli tak leniwi, świat byłby niezmiennie piękny. Energia wypływająca z magii jest jedyną słuszną, nieskrępowaną żadnymi barierami me-todą na wykorzystanie swojej mocy. W ten sposób możesz kontrolować zarówno materię nieoży-wioną, jak i istoty żywe.
— Kontrolować...?
— Faktycznie, to trochę przesadzone słowo. Wpływać – tak, wpływać brzmi lepiej. Z cza-sem zauważysz, że jest to równie proste, co wypowiadanie zaklęć.
Od tamtej pory w ogóle nie wypowiadała formułek i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na pewne odstępstwa. Chciała być posłuszna naukom mistrza, tym bardziej, że już raz go zawiodła. Dzięki tej rozmowie zrozumiała, jak bardzo zależy mu na poprawnym wyszkoleniu, które dojdzie do skutku tylko i wyłącznie poprzez zaangażowanie obu osób. Obiecała, że będzie go godnie reprezentować u Sesylii, niezależnie do tego, jaki rygor wprowadzi. Robiła wszystko, by dotrzymać słowa.
Nawet nie patrząc na kocioł, wysłała w jego stronę niewielką cząstkę energii, którą wcześniej uformowała w płomień. Tym razem zastanowiła się trzy razy nad jego wielkością. Kiedy była przekonana, że wszystko jest w porządku, zaczęła postępować zgodnie z przepisem odnotowanym w księdze. Kolejne etapy warzenia nie wykazywały żadnych odstępstw od in-strukcji – zdziwiła się, że całość przebiega jak najbardziej pomyślnie. Za pomocą siły woli wrzucała, a potem mieszkała składniki w kotle. Konsystencja nabierała powoli przyjemną dla oka barwę.
Po godzinie pozwoliła sobie zgasić ogień. Ogarnięta niepewnością przyjrzała się zawar-tości kotła. Delikatnie błyszczący, czerwony płyn spełniał oczekiwania, jakie zanotowano w księdze. W pełni zadowolona z siebie adeptka odruchowo sięgnęła po chochlę i fiolkę, jednak odłożyła je, kiedy przypomniała jej się prośba mentora o liczne ćwiczenia siły woli. Skupiła się na flakoniku, przenosząc go nad kocioł. Wytężając całą swoją moc, opuściła go nieznacznie, żeby płyn mógł dostać się do środka naczynka. Skoncentrowana, nie zwracała uwagi na kro-pelki zimnego potu spływającego jej wzdłuż policzków. Z powrotem uniosła fiolkę, teraz wy-pełnioną miksturą uzdrawiająco. Skierowała ją ku sobie i...
... Upuściła, widząc wchodzącą Sesylię. Zaczęło się w niej gotować, kiedy usłyszała pełen politowania głos kobiety:
— A ty znowu bawisz się tą twoją lewitacją? Żałosne. Mówiłam Nimodowi, żeby nie upierał się tak przy swoim. Jak zwykle wie lepiej.
— Owszem, wie – przyznała gwałtownie adeptka. – I zapewniam panią, że nie bez po-wodu potępia zaklęcia. Nie daje się ograniczyć, jak cała reszta.
— Och, doprawdy? – Sesylia uśmiechnęła się złowrogo. – Oszczędź mi monologu, jaki to twój mistrz nie jest wspaniały – pokręciła głową, a jej twarz wykrzywił grymas. — Znam go znacznie dłużej od ciebie, dziecko, i uwierz mi, serdecznie tego żałuję. A jeśli nie chcesz stracić dobrego zdania o Nimodzie, to szczerze ci radzę – wracaj do domu. W tej lecznicy nie ma miej-sca na niepotrzebną iluzję oraz fałsz. Żadne zaklęcie ani energia wewnętrzna nie są wstanie zmienić tego, co kiedyś zaszło.
— A co takiego zaszło?
Sesylia zamilkła, patrząc bezwiednie na zapełniony książkami regał przy ścianie. W końcu machnęła zbywająco ręką, kręcąc nieznacznie głową.
— Nieważne. Lepiej, żeby ta zbrodnia nie wyszła z powrotem na światło dzienne. Po-wiem ci tyle, dziecko. Nimod nie jest tak święty, za jakiego go uważasz. Miej oczy dookoła gło-wy i nie daj się zwieść jego staroświeckim gadkom.
— Nie rozumiem. O czym pani mówi, pani Sesylio? – adeptka była wstrząśnięta słowami znachorki. Jaka zbrodnia? Co się kiedyś wydarzyło? Po co te przestrogi?
— Może nie masz ręki do zielarstwa, jednak w przyszłości będzie z ciebie dobry mag. Lepiej zmień nauczyciela, nim będzie za późno, drogie dziecko. Tymczasem – wracaj do domu.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Coś jej mówiło, że kolejne lekcje z mentorem nie będą już takie same. Tajemnica, którą skrywała Sesylia, a która dotyczyła Nimoda dała jej powód do zmartwień. Musiała się dowiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie od znachorki to od mistrza.
— Ach, jeszcze jedno. Zachowaj sobie tę księgę. Może nie masz ręki do zielarstwa, ale i tak pokładam w tobie nadzieje. Każda źle uwarzona mikstura lecznicza jest dobrą trucizną. Pamiętaj o tym.
— Dziękuję... Dziękuję, pani Sesylio! – nie mogła uwierzyć własnym uszom. Sesylia wie-rzy w nią! Ten szatan w kobiecej skórze pokłada w niej nadzieje! Przed wyjściem chciała spytać o coś jeszcze. – Pani Sesylio? Mam pytanie.
— Tak? – kobieta nie odwróciła się do niej, dotykając brzegi starych ksiąg, jakby w po-szukiwaniu tej jednej, konkretnej.
— Czy w razie kł... problemów mogę zwrócić się do pani o pomoc?
— Całkowicie zapomniałam! – krzyknęła nagle.
— O czym? – spytała zdezorientowana adeptka.
— Miałam przynieść ci książkę o bezgłośnym wyciąganiu oczywistych wniosków.

Kiedy dziewczyna opuściła lecznicę, Sesylia w końcu znalazła księgę, której szukała. Doskonale znała jej kształt i zapach. Wiedziała również, gdzie szukać konkretnej rzeczy. Ze środka woluminu wyciągnęła zniszczony przez upływ czasu kawałek pergaminu. Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Pod spodem skreślono teraz już ledwo widoczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Sesylia zacisnęła pięści, pochylając się nad obrazkiem. Kręcone włosy, białe niczym śnieg, opadły na wątłe ramiona, pojedynczymi kosmykami wchłaniając spływające łzy. Kobieta zaczęła cicho szlochać w zaciszu swojej lecznicy.
— Pani Sesylio? – dobiegł ją głos zza drzwi, a zaraz po tym delikatnie pukanie. – Pani Sesylio! Potrzebujemy pomocy. Pacjent wybudził się ze śpiączki i dostał dziwnych drgawek.
— Już... Już idę... — odpowiedziała załamanym głosem, ocierając twarz o rękaw sukni. Zanim wyszła, jeszcze raz „spojrzała" na obrazek.
Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Każdy adept był podpisany swoim imie-niem; od lewej: Zaja, Bret, Kytia, Sesylia, Nimod. Pod spodem skreślono teraz już ledwo wi-doczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Fotografia została zrobiona tuż przed nieszczęsnym eksperymentem.
Nikt, prócz Sesylii nie przeżył.
Nikt.
Przybrała maskę niewzruszonej, obojętnej znachorki i z zaciśniętymi zębami zeszła na dół.

Dziewczyna wślizgnęła się do środka, starannie – nie wydając przy tym żadnego dźwię-ku – zamykając drzwi. Jej wzrok szybko przyzwyczaił się do panującej w komnacie ciemności, jednak nie wyobrażała sobie szukać czegokolwiek po omacku. Uformowała przed sobą jasną kulę światła, która pomogła jej rozeznać się na dotąd niepoznanym terenie.
Znajdowała się w bibliotece, gdzieś na tyłach rezydencji mistrza. Doszła do wniosku, że jeśli miałaby coś znaleźć w związku z tą dziwną tajemnicą, to znajdzie to albo w bibliotece, albo w sypialni mentora. Wolała zacząć od tego pierwszego, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze chciała odwiedzić tutejszą skarbnicę wiedzy. Nimod nigdy jej tego nie zaproponował, toteż sama musiała się w końcu zaprosić. Poza tym, jak można być tak samolubnym? Tyle książek ukrytych w ciemnych, zimnych ścianach rezydencji. Toć to prawie wandalizm!
Nikt nie wiedział o jej obecności. Pod osłoną nocy przemknęła się do ogrodu, a stamtąd przez taras weszła do środka głównego budynku. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje towarzyszyło jej podczas całej eskapady i nie dawało spokoju nawet w bibliotece. Słyszała o magicznych czujkach, jednak wątpiła, by ktokolwiek wysłał za nią takiego szpiega. Chociaż...? Może mistrz chciał się upewnić, że dobrze wypełnia swoje obowiązku u Sesylii? Albo sama znachorka po-stanowiła mieć na oku młodą adeptkę, którą wyrzuciła z lecznicy? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Na bibliotekę składały się kilkunastometrowe, wysokie prawie pod samo sklepienie regały, tworzące sześciokąt na samym środku komnaty. Wszystkie wypełniono po brzegi książkami, które różniły się od siebie pod wieloma względami. Każdy regał poświęcony był innej dziedzinie. Dziewczynie trudno było określić choć jedną z nich. Stanęła przy najbliższej półce, oświetlając kulą tytuły książek. Większość z nich albo była nieczytelna, albo napisana w dziwnym, nieznanym języku — dotychczas nie spotkała się z takimi literami. Pożerana przez ciekawość zajrzała do jednego z tych tajemniczych woluminów. Kiedy dotknęła poniszczoną, brązową okładkę z wyrytymi znakami, poczuła mrowienie w palcach. Nim zdążyła zareagować, wypływający z książki prąd przeszył całe jej ciało. Krzyknęła, szybko odrzucając od siebie tomiszcze. Nie dość, że nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze jakieś dziwne księgi karały ją za to, że włamała się w nocy do rezydencji mentora. Poza tym — na co komu elektryzująca lektura?!
Nagle dobiegł ją odgłos czyichś kroków tuż za drzwiami i jakieś stłumione szepty. Czym prędzej zgasiła kulę światła, cofając się pod ścianę, gdzie było szczególnie ciemno. Modliła się w duchu, by nikt nie zauważył jej obecności, a leżącą na posadzce książkę potraktowali jako dziwny zbieg okoliczności, ewentualnie nagłe pojawienie się Białej Damy czy innych nocnych mar.
— Słyszałem czyjś głos! — powiedział jakiś mężczyzna, który akurat wszedł do biblio-teki. Trzymał w ręku świecę, z której skapywał wosk. Za nim czaiła się jakaś inna postać, prawdopodobnie kobieta. Odpowiedziała mu coś, jednak była na tyle daleko, że adeptka nie dała rady dosłyszeć. — Nie, nie wydawało mi się, jestem pewien!
— Och, dajże spokój. Jest noc, a pan Nimod wyjechał kilka dni temu. — tajemniczą po-stacią okazała się jedna z pokojówek. — Kto wpadłby na pomysł, żeby akurat dzisiaj i to o ta-kiej porze włamywać się do biblioteki?
— Może złodziej? — zasugerował bardzo bystrze mężczyzna. Adeptka rozpoznała w nim lokaja. Serce jej zamarło, kiedy zaczął zbliżać się w jej stronę ze świecą. Liczyła na to, że jego towarzyszka odwiedzie go od pomysłu dalszego przeszukiwania komnaty.
— Złodziej książek? Dobre sobie! — pokojówka pociągnęła mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął, prawie wywracając się do tyłu. — Chodźże, nie ma czasu na pierdoły! Mieliśmy dokoń-czyć partię w karty.
— Już idę, idę... — mruknął niezadowolony, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem naj-ciemniejsze kąty. — Przysięgam, że coś słyszałem!... — powiedział coś jeszcze, jednak w tym samym momencie zamknął za sobą drzwi i jego słowa zostały przytłumione.
Zdjęta trwogą adeptka odetchnęła z ulgą. Dla pewności odczekała kwadrans — dopiero później czmychnęła niepostrzeżenie z rezydencji. Postanowiła, że wróci tam jutro w porze obiadowej. Pani Emilia z pewnością nie będzie miała nic przeciwko takiej wizycie, a tym bar-dziej nie powinna robić problemów z wpuszczeniem jej do biblioteki. Sypialnię mentora pozo-stawiła sobie na później.

Nimod siedział na szczycie jednego z regałów, ocierając twarz z krwi, kiedy usłyszał otwierające się drzwi. Jego wyczulone zmysły nie dawały się oszukać nawet skrytobójcom. Sędziwy wiek w żaden sposób nie pogorszył jego kondycji, zarówno fizycznej, psychicznej i magiczno—duchowej. Mimo pewnych problemów z nogą czuł się naprawdę młodo. Za powód obierał pewną przypadłość, o której wiedział tylko on sam. I Sesylia, niestety. Głupi zbieg oko-liczności doprowadził do daleko idących komplikacji... O ile tak można nazwać śmierć przyja-ciół.
— A ta panna co tu robi? — mruknął do siebie, wręcz niesłyszalnie. Szybko zaczerpnął trochę energii, by okryć się przezroczystą peleryną niewidzialności. Miał teraz dobry pogląd na to, co zamierzała zrobić jego uczennica.
Spod nieprzeniknionej maski obojętnego mistrza zaczęły wypływać niechciane emocje. Nimod wyraźnie się zdenerwował, kiedy adeptka rozpoczęła poszukiwania igły w stogu siana. Zaczęła od regału oznaczonego na samym szczycie rzymską "V". Zacisnął pięści. Nie mógł po-zwolić na to, by któraś z ksiąg wpadła w jej niepowołane ręce.
Dziewczyna wyciągnęła poniszczony wolumin, jednak w tym samym czasie stary mistrz posłał w jej kierunku delikatny impuls elektryczny, który miał ją tylko nastraszyć. Nie spodziewał się, że krzyknie. Cóż — kolejny nieprzewidziany wypadek przy pracy.
Poczekał, aż lokaj z pokojówką wyjdą, a adeptka wymknie się z rezydencji. Zdjął z siebie niewidzialną powłokę, która teraz stała się co najmniej zbędna.
— A więc zachciało ci się grzebać w moich rzeczach, tak? — mamrotał do siebie, powracając do wycierania twarzy. Biała chustka stała się już prawie cała czerwona od wchłoniętej krwi. — Świetnie, młoda damo. Świetnie.

Dziewczyna obudziła się cała spocona. Spojrzała w stronę okna – na dworze było jesz-cze ciemno, choć delikatne barwy fioletu pojawiające się tu i ówdzie na niebie zwiastowały niedaleki świt. Oddychała głęboko. Koszmar, z którego udało jej się rozbudzić, na długo utkwił jej w pamięci.
W sennej wizji widziała Nimoda, który z zimną krwią poświęca niewinnych ludzi w jakimś mrocznym rytuale. Ulatujące dusze działały korzystnie na jego magię oraz ciało – stawał się sil-niejszy i bardziej odporny, zaś pochłonięta energia odejmowała mu kilkanaście lat, dzięki czemu wyglądał na znacznie młodszego. Stojąc po środku wyrysowanego okręgu runicznego, który był charakterystyczny dla czarnych magów, śmiał się głośno, a jego głos – niczym piekielny rechot – roznosił się po całej wieży, przeszywając na wskroś nielicznych, którzy zachowali swoje życia.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wprowadziło wyrywającą się kobietę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z perspektywy trzeciej osoby — szybko rozpoznała w udręczonej postaci Sesylię. Rozglądała się dookoła i chociaż nie mogła nic zobaczyć, nasłuchiwała z wytężoną uwa-gą, próbując sobie wyobrazić obecną sytuację. Śmiech Nimoda, zapach siarki i zgnilizny oraz wzburzona magia pozwoliły jej na bezbłędne rozpoznanie; wiedziała, że nie ma szans na przeży-cie.
— Sesylio... Droga Sesylio... — zaczął Nimod, jednak kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Napluła mu prosto na twarz.
— Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!
— Po tylu latach cały czas żywisz do mnie urazę – mistrz adeptki pokręcił głową z dez-aprobatą. Machnął ręką na trzymających Sesylię mężczyzn. – Puśćcie ją. I przyprowadźcie mój skarb.
Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, co mentor miał na myśli, mówiąc „mój skarb", jednak szybko otrzymała odpowiedź. Ci sami panowie przyprowadzili do wieży jeszcze jedną kobietę – ją samą, tylko trochę starszą. Beznamiętne spojrzenie oraz puste oczy mogły wskazywać na jakieś opętanie – czyżby Nimod posunął się do tak haniebnego czynu?
— Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy – ciągnął, podcho-dząc do uczennicy. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na samą siebie. – Teraz jest takim sa-mym... Jak to określiłaś? Ach, tak – plugawym mieszańcem. Jest takim samym plugawym mieszań-cem co ja.
— Jak... JAK ŚMIAŁEŚ?! – Sesylia wydała z siebie potworny krzyk. Poczucie niewybaczalnej winy oraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać ją od środka. Upadła na kolana, dysząc ze wściekłości. – Przyrzekam ci, Nimodzie, że zapłacisz za swoje wszystkie grzechy. Zabije cię twoja własna broń... — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Może. A może nie? – Nimod spojrzał na Sesylię z politowaniem. – Nie liczę na huczny pogrzeb, ani nawet wieniec pożegnalny.
Pokręcił smętnie głową, kładąc ręce na ramionach uczennicy. Wyszeptał jej coś do ucha, na co zareagowała pojedynczym skinieniem. Wzięła posłusznie nóż, który leżał na ziemi przy ostatniej ofierze i podeszła z nim do Sesylii.
— Co on z tobą zrobił, dziecko? – kobieta była bliska rozpaczy. Czując obecność adeptki, zaczęła płakać. – Dlaczego mnie nie posłuchałaś?!
Nie odpowiedziała na pytanie znachorki. Złapała ją białe, poniszczone włosy, odchylając głowę do tyłu. Jednym, pewnym ruchem podcięła jej gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze snu była duma malująca się na twarzy mentora. Duma z dobrze wykonanej roboty, na której wypełnienie czekał od dawna. Coś na zasadzie egzaminu końcowego.
Zaliczyła test – stała się taka jak jej mentor.
Wygrzebała się z łóżka i nie dbając o żadne nakrycie na spocone ciało, podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem.
Stała się taka jak jej mentor... Czyli czarnym magiem.
Pokręciła głową. Nie, to z pewnością było tylko głupie, bezpodstawne wyobrażenie wy-kreowane przez wulkan skrajnych emocji. Przecież ktoś taki jak Nimod nie mógł pałać się naj-plugawszą ze wszystkich rodzajów magii. To tak jakby powiedzieć, że pani Sesylia była po go-dzinach demonem straszącym małe dzieci. Chociaż nawet mogło uchodzić za bardziej prawdo-podobne.
Czuła, że natłok myśli zaczyna ją zupełnie przerastać. Co gorsza, nie miała nikogo w po-bliżu, komu mogłaby zwierzyć się z tych dziwnych przemyśleń oraz historii. Matka była zbyt chora, żeby zrozumieć powagę sytuacji, zaś ojciec przebywał gdzieś daleko na wojnie.
Odetchnęła głęboko.
— To tylko zły sen... — wyszeptała, próbując uspokoić zszargane nerwy. — Tylko zły sen...
Zamknęła okno i przy zapalonej kuli światła położyła się z powrotem spać. Tym razem wyśniła błogą pustkę.

Coś natarczywego, szamotającego jej ramię, zmusiło ją do otwarcia oczu. Stał nad nią ja-kiś rudy chłopiec, którego rozpromieniona twarzyczka usypana była piegami. Zielone oczy patrzyły na nią bystro, czekając, aż da znak życia.
— Co się stało? — spytała niepewnie, siadając na łóżku. Chłopczyk odsunął się, dając dziewczynie trochę przestrzeni osobistej.
— Nazywam się Tedor, ale wszyscy mówią mi Teddy. Jakiś starszy pan z pandą kazał ci to przekazać — młokos wręczył adeptce zalakowaną kopertę. Dziewczyna poczuła ciarki na całym ciele.
— Jak dawno go widziałeś? — dopytywała, przerażona samą myślą, że mentor powrócił do miasta.
— Bo ja wiem... Może kwadrans temu. Lepiej szybko mu odpowiedz — wyglądał, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk!
Chłopiec ukłonił się i w pośpiechu opuścił dom młodej adeptki. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, próbując drżącymi rękoma otworzyć kopertę. Udało jej się dopiero przy trzecim podejściu.
W środku znajdował się kawałek pergaminu, na którym drobnymi literami skreślono kilka zdań:

Młoda damo,
wróciłem i oczekuję Cię jeszcze przed obiadem. Terminowanie u Sesylii możesz uznać za zakończone — mam nadzieję, że wiele się nauczyłaś.
PS. Pani Emilia przygotowała dzisiaj potrawkę z królika — Twoją ulubioną.
Twój mentor.

— Świetnie... Ciekawe czy już wie, że Sesylia wyrzuciła mnie z lecznicy? – mruknęła, gniotąc pergamin w pięści. Nieświadomie spaliła go na popiół, jednak jej uwaga skupiona była na czymś innym i w ogóle tego nie zauważyła.
Ubrała się, przekąsiła coś na szybko i nie odwlekając nieuchronnego wyszła z domu, po drodze zabierając ze sobą torbę z notatkami i księgą od pani Sesylii. O ile zazwyczaj gnała co sił w nogach, o tyle dzisiaj w ogóle się nie spieszyła. Wtopiła się w tłum przechodniów, ponownie ogarnięta przeczuciem, że ktoś ją obserwuje. Myśl, że próbuje odkryć jakąś wielką tajemnicę powoli wpływała na jej psychikę, wywołując niemal skrajnie paranoiczne emocje i złudzenia.
Kiedy przebrnęła przez zatłoczony most, ktoś wbiegł na nią z impetem i przewrócił. Nim zdążyła jakoś zareagować, nieznajomy zabrał jej torbę i puścił biegiem przed siebie. Dziewczyna pozbierała się i prędko ruszyła w pościg za złodziejem, ale ten okazał się zbyt szybki — zniknął z pola widzenia. Zrezygnowana adeptka bez słowa pogodziła się ze stratą i chcąc nie chcąc wróciła na główną ulicę.

— Co tam masz, Zedrick?
Złodziej, upewniwszy się, że adeptka zrezygnowała z pogoni, spokojnie zmienił trasę i wpadł do gildyjnej rudery, która mieściła się w jednej z karczm. Nie zajmował wysokiego sta-nowiska w hierarchii, jednak jak nikt inny potrafił szybko uciekać. Z taką zdolnością łatwo przychodziła mu grabież na zamyślonych przechodniach.
— Jeszcze nie zaglądałem, Hebe — odpowiedział na pytanie kolegi po fachu. Przysiadł się do niego oraz pozostałych trzech mężczyzn. Cała czwórka sączyła leniwie ciemne piwo. — Torba jest dość ciężka, ale nie słyszałem, żeby coś w niej pobrzękiwało.
— Jeśli to znowu jakieś śmieci Neya może się wkurzyć — zauważył siedzący obok Zed-ricka kompan. Był z nich wszystkich najstarszy, co samo w sobie dawało dobry powód do nie ignorowania jego uwag.
— Och, daj spokój, Vetusie — Zedrick miał zupełnie inną klasyfikację priorytetów niż dowódczyni gildii oraz większość złodziei. — Może to nie było złoto, ale!...
— Pokażesz, co tam masz, czy nie? — Hebe wyglądał na zniecierpliwionego.
— Już, już.
Zedrick wysypał zawartość torby na stół, przy którym siedzieli. Jakieś przybory do pi-sania, pojedyncze arkusze pergaminu oraz duża, stara księga nie zbudziły wielkiego entuzja-zmu wśród złodziei. Cała czwórka spojrzała z politowaniem na kolegę.
— Czyli jednak śmieci... Brawo, Zedrick. Okradłeś uczonego! — Crud, siedzący między Vetusem a Hebe, zaczął głośno rechotać.
— Bardzo zabawne, bardzo! — złodziej wyraźnie się obruszył. Wrzucił wszystko z po-wrotem do torby i zarzucił na ramię. — Neya oceni, czy to śmieci, czy nie. Później będzie wam łyso!
— To żeś dowalił, stary... — mruknął Vetus, zerkając kątem oka na czwartego towarzy-sza. Łysy Ilo zmarszczył czoło. Powoli docierało do niego znaczenie słów Zedricka.

Zedrick zostawił kolegów w głównej izbie karczmy i udał się na górę. Pierwsze piętro zajmowali zwykli członkowie gildii, druga kondygnacja należała do mistrzów fachu, zaś poddasze oddano pod wyłączny użytek dowódczyni, powszechnie znanej jako Trawiastooka. Wejścia do jej "królestwa" strzegli prywatni ochroniarze, dwójka osiłków, którzy wbrew wszelkim stereotypom grzeszyli bystrością.
Złodziej zatrzymał się na drugim piętrze, ogarnięty niepewnością co do słuszności po-mysłu. Wiedział, że Neya interesowała się magią, jednak nie był przekonany, czy warto zawra-cać jej głowę jakimiś notatkami i księgą. Ostatnio, kiedy przyszedł pochwalić się zdobytym łupem zbeształa go na oczach całej gildii i kazała wyrzucić wszystkie fanty, bo okazały się co najmniej bezwartościowe.
— Co jest, Zedrick?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc za sobą znajomy głos.
— O, cześć, Viki.
Młoda złodziejka, znana z wyłudzania informacji, wyszła akurat z pokoju swojego mi-strza fachu. Musiała odwalić kolejną dobrą robotę, bo przy pasku od spodni zawiesiła dużą sakiewkę wypełnioną monetami. Spojrzała pytająco na Zedricka, który wyraźnie borykał się z jakimś problemem.
— Wszystko w porządku? — spytała. W oczekiwaniu na odpowiedź przeczesała palcami rude, sięgające ud włosy. Mówi się, że rude nie ma duszy, jednak wielu panom nie przeszkadzało to w komplementowaniu dziewczyny. — Wyglądasz, jakby ci Neya dokopała – zaśmiała się, krzyżując ręce na piersiach. Niewiele pań z gildii dorównywało jej rozmiarem tej części ciała.
— Co?... A, nie. Dopiero do niej idę.
— Cóż... W takim razie powodzenia! — z normalnej tonacji przeszła w konspiracyjny szept. — Radzę ci uważać. Mistrz Nigro mówił, że ma dziś podły humor.
Mrugnęła do niego znacząco i wyminęła, żeby zejść na dół.
— Dzięki, zapamiętam — odparł cicho Zedrick, zwieszając głowę. Teraz nie był już ni-czego pewien.
— A, Zedrick? — Viki zatrzymała się na schodach, nie odwracając do kolegi. — Lepiej się pospiesz. Chyba zaraz gdzieś wychodzi.
— Mhm, postaram się.

Pokój na poddaszu był jedynym pomieszczeniem w całej karczmie, gdzie nie dobiegał dźwięk z zewnątrz, zaś ktoś, kto stał pod drzwiami nie był w stanie usłyszeć rozmowy toczącej się w środku. Neya zadbała o to osobiście, eliminując ryzyko podsłuchu. Postarała się również o specyficzny klimat panujący wewnątrz pokoju. Dwa kandelabry ustawione po bokach solid-nego biurka oświetlały centralną część izby, co w efekcie skupiało uwagę wchodzącego wy-łącznie na Neyi. Kryjący się w cieniu ochroniarze pozostawali niezauważeni, dzięki czemu mieli znaczną przewagę, gdyby ktoś zamierzał zamachnąć się na życie Trawiastookiej.
Krępi panowie pilnujący drzwi wpuścili Zedricka do środka. Za każdym razem, kiedy przekraczał próg pokoju na poddaszu przechodziły go ciarki. Już na wejściu uderzał go inten-sywny zapach drogich kadzideł, który wbrew pozorom nie wróżył nic dobrego.
Za biurkiem, które było zawalone różnymi papierami, a na które padało światło kande-labrów, w obszytym puchatą skórką jakiegoś zwierzęcia fotelu siedziała Neya. Pochylała się nad jakąś mapą, rozłożoną w połowie na blacie. Zaznaczała coś na niej, mamrocząc do siebie pod nosem. Zignorowała pojawienie się Zedricka, pochłonięta pracą umysłową.
Złodziej doskonale wiedział, że musi czekać i milczeć, dopóki Trawiastooka nie da mu wyraźnego znaku lub sama nie podejmie rozmowy. Raz zdarzyło mu się przysnąć na stojąco w oczekiwaniu na jakąś akcję ze strony dowódczyni. Był wtedy po bardzo męczącej misji i gdyby nie dobry humor Neyi, z pewnością wyleciałby z karczmy z pominięciem drzwi.
— Mmmmm, powinno być dobrze — wymamrotała, uśmiechając się kątem ust. — Mo-rie!
Z cienia, jak na komendę, wyłonił się jeden z ochroniarzy. Chudy, aczkolwiek umięśnio-ny, przypominał trochę skrytobójcę. Stanął po prawicy Trawiastookiej, poruszając się całkowicie bezszelestnie. Większość złodziei mogła pochwalić się tą przydatną zdolnością.
— Zaniesiesz to na drugie piętro, do Nigro. Przekaż mu, że do jutra chcę mieć informacje — powiedziała to takim tonem, który nie znosił sprzeciwu. Złożyła mapę i wręczyła ją Moriemu. — Pamiętaj, do jutra.
Mężczyzna skinął posłusznie głową i czym prędzej opuścił poddasze. Kiedy mijał Zed-ricka uśmiechnął się do niego zadziornie. Taki niemy gest był często odbierany jako "masz przejebane".
— Podejdź, Zedricku.
Neya skupiła się w końcu na złodzieju, który czekał już prawie pół godziny na audiencję. Zbliżył się nieznacznie do biurka, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego, wyliczonego dystansu.
Rozmowa z Neyą przebiegała zawsze tak samo, według pewnych ustalonych zasad. Każdy, kto przychodził do pokoju na poddaszu, musiał wytrzymać przeszywający wzrok do-wódczyni, której oczy były co najmniej nietypowe, jednak nie ze względu na kolor tęczówek. Coś drapieżnego, jakby głęboko skrywana dzika natura, kłębiło się w jej spojrzeniu. Nie zdarzyło się, żeby taki wzrok zwiastował coś dobrego.
Podczas rozmowy nie należało przerywać dowódczyni, kiedy już coś mówiła. Zazwyczaj ograniczała się słuchania, jednak były kwestie, w których konieczny był jej komentarz. Inna istotna sprawa dotyczyła zabierania głosu przez osoby, które starały się o audiencję. Każdy nieoczekiwany odzew kończył się wyrzuceniem z pokoju. Na początku większość lekceważyła przestrogi starszych złodziei, teraz wszyscy dbali o nienaruszanie zasad zarówno tych panują-cych w gildii, jak i tych obowiązujących podczas rozmowy.
— Co nowego? Masz coś dla mnie? — spytała, przekrzywiając ciekawsko głowę.
— Jakąś godzinę temu zdobyłem kolejny łup. Nie wiem jednak, czy jest czegoś warty, dlatego chciałem się upewnić... — wydukał cicho, podając Trawiastookiej torbę adeptki. Kobieta przejrzała jej zawartość, nie wykazując żadnego zainteresowania. Zedrick tracił już nadzieje, kiedy Neya ni stąd ni zowąd położyła księgę na biurku i zaczęła ją wertować. W zielonych oczach rozbłysnęło zaciekawienie.
— Wszystkie te rzeczy skupiają się wokół znachorstwa, zwłaszcza notatki, jednak ta księga... Nie powiem, nietypowe znalezisko — mruczała, uśmiechając się nieznacznie. Jej niski głos stał się dziwnie przyjemny dla ucha, jakby nuta pogardy zniknęła bezpowrotnie. Zedrick zrozumiał, że naprawdę dobrze trafił. Podły humor poszedł w zapomnienie, robiąc miejsce desperackiej radości. — Ile za nią chcesz? Sto? Dwieście sztuk złota?
Złodziej wytrzeszczył oczy, niepewny tego, co usłyszał. Tyle pieniędzy za jakąś książkę?! To jak wygrać życie.
— Ja... Sam nie wiem. Nie znam się na tym, ale chyba sto sztuk złota wystarczy... — spróbował szczęścia, chociaż coś mu mówiło, że powinien oddać ją za darmo.
— W porządku. Po pieniądze zgłoś się do swojego mistrza. — orzekła, nie odrywając wzroku od książki. Była nią naprawdę zainteresowana. — Komu ukradłeś tę torbę?
— Jakiejś dziewczynie. Szła zamyślona przed siebie. Zaczęła mnie gonić, kiedy porwa-łem zdobycz, ale szybko jej uciekłem i nawet się zdziwiłem, że zrezygnowała z pościgu.
— Pamiętasz, jak wyglądała? — Neya spojrzała na Zedricka uważnie. Złodziej starał się utrzymać kontakt wzrokowy.
— Nie przyjrzałem się. Ciężko mi powiedzieć, czy była zwykłą uczoną, czy magiem.
— Hmm... Zauważyłeś w jej zachowaniu coś szczególnego, że ją napadłeś?
— Właściwie to tak. Była czymś naprawdę zmartwiona i wyglądała, jakby szła na skaza-nie, jakby odebrano jej wszystkie chęci do życia.
— Gdzie ją spotkałeś?
— Na głównej ulicy, tuż za mostem. Szła po lewej stronie, więc zakładam, że zaraz chciała odbić do bogatej dzielnicy.
— Rozumiem... — Neya pokiwała zadowolona głową. — Chyba nawet wiem, gdzie ją znaleźć. Dziękuję ci, Zedricku. Tym razem naprawdę dobrze się spisałeś. Przekaż Rothowi, że ma ci wypłacić dodatkowe pięćdziesiąt sztuk złota. Zignoruj wszelkie bunty, a najlepiej poproś Moriego o potowarzyszenie. Wtedy nie powinno być problemu.
— Dziękuję, Neyo! — Zedrick ukłonił się nisko, nie wierząc we własne szczęście. Opuścił poddasze w wyśmienitym nastroju.

Adeptka dotarła do rezydencji na krótko przed zenitem. Lokaj powitał ją ciepło, pytając o samopoczucie i wyrażając głęboką tęsknotę za jej osobą. Dziewczyna starała się uśmiechać, jednak monosylabiczne odpowiedzi zdradziły informacje o jej nienajlepszym humorze. Męż-czyzna nie zadawał więcej pytań i tylko zaprowadził dziewczynę do gabinetu mistrza. Ten cze-kał na nią już od jakiegoś czasu, umilając sobie czas lekturą. Siedział w jednym z foteli obok rozpalonego kominka.
— Miło cię widzieć po tylu dniach rozłąki — rzekł, wskazując jej miejsce naprzeciwko. Uczennica usiadła posłusznie, kładąc splecione dłonie na podołku. — Co słychać w wielkim świecie?
— Niewiele się działo, mistrzu. Właściwie to wszystko pozostało bez większych zmian — odpowiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy.
— A jednak coś się stało, sądząc po twoim nastroju. — uniósł brew, przyglądając się dziewczynie z pełną uwagą. — Czy powodem jest Sesylia?
— Nie, nie, nic z tych rzeczy, mistrzu... Po prostu... A zresztą — nieważne.
— Powiedz, może wspólnie znajdziemy rozwiązanie twojego problemu.
— Okradli mnie w drodze do rezydencji. Wprawdzie miałam przy sobie tylko notatki i książkę od pani Sesylii, ale... Zależało mi na nich.
— Rozumiem. Faktycznie, nieprzyjemna sprawa. Postaram się zasięgnąć języka tu i ów-dzie — pokiwał głową na znak współczucia, jednak twarz nadal pozostawała niewzruszona. — Póki co, obawiam się, że nie damy rady dzisiaj poćwiczyć.
— Dlaczego, mistrzu? — dziewczyna podniosła głowę, zerkając na mentora z pewnym oporem.
— Używanie energii wewnętrznej nie idzie w parze z podłym humorem. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze — jutro też jest dzień! — uśmiechnął się zdawkowo. — Mimo to był-bym rad, gdybyś została na obiedzie i opowiedziała co nieco o terminowaniu w lecznicy. Jestem ciekaw twoich wrażeń i nowych umiejętności.
Adeptka mruknęła coś pod nosem, co miało oznaczać zgodę. Wnet przyszedł jej do gło-wy pewien pomysł.
— Mistrzu? — po raz pierwszy w tym dniu spojrzała mu prosto w oczy. Nie ujrzała sza-leństwa, które iskrzyło się w jego spojrzeniu z nocnej wizji. Odetchnęła z ulgą.
— Tak, młoda damo?
— Czy będę mogła korzystać z biblioteki przed lub po skończonych zajęciach? — spyta-ła, w napięciu wyczekując odpowiedzi.
— Oczywiście...
— Och, dziękuję, mistrzu! — pozytywne rozpatrzenie wniosku porwało ją na równe no-gi.
— ... jednak pod moim nadzorem. W moim zbiorze znajdują się książki, które są nieod-powiednie dla takich panien, jak ty, młoda damo.
— Czy ma mistrz na myśli książki, które pisze pana sąsiad, a które stały się ostatnio bardzo popularne?
— Te pełne przesadnej namiętności lektury, w których nie brak banalnych wyobrażeń dawania rozkoszy oraz precyzyjnych opisów pewnych części ciał, zwłaszcza kobiecych? Nie, nie o takich książkach myślę, chociaż nie zaprzeczę, że kilka z nich znajduje się w bibliotece.
— Czy mistrz?... — szybko ugryzła się w język.
— Nie czytam takich rzeczy, jeśli o to chciałaś spytać. Nasz kochany sąsiad dał mi kilka egzemplarzy w nadziei, że kiedyś przełamię się ze swoimi staroświeckimi zwyczajami. Chcia-łem je spalić, jednak personel — zwłaszcza pokojówki — zaklinały mnie, bym tego nie robił. Znalazły swoje miejsce na półce, którą naznaczyłem specjalną magią.
— To znaczy?
— Tylko osoby, które nie posiadają magii w swojej duszy mogą po nie sięgnąć. Ty zaś, młoda damo, nie będziesz nawet w stanie ich dotknąć, ponieważ rozpłyną się w powietrzu.
— Mistrzu?
— Tak?
— Czy książki mogą porażać prądem?
— Nie spotkałem się z takim przypadkiem... — uniósł wysoko brwi. W głębi duszy do-skonale wiedział, do czego dąży jego uczennica. — Ale to naprawdę ciekawe. Chociaż szczerze wątpię, by była taka możliwość. Nie chcę nawet pytać, skąd taki pomysł.
— A, tak tylko myślałam... Chciałam zrobić żart koledze.
— Mhmmm.

Opuściła rezydencję późnym wieczorem. Przy obiedzie konwersacja z mistrzem rozwi-nęła się na dobre, a humor wrócił mniej więcej do normy, dzięki czemu lekcja jednak się odby-ła. Nauczyła się wytwarzać małe przedmioty użytkowe, które w połączeniu z magią żywiołów tworzyły naprawdę piękne kompozycje. O ile nie spłonęły.
Zapomniała o wszystkich wątpliwościach i nawet tajemnica Sesylii nie mąciła jej w gło-wie, kiedy przebywała w domu mistrza. Czas jakby stanął, a problemy kilku ostatnich dni stra-ciły znaczenie.
Mimo to, schodząc ze wzgórza w bogatej dzielnicy, znowu napadły ją szalone myśli. Po-stanowiła, że uporządkuje je w liście do bliskiej osoby, która przebywała w sąsiednim króle-stwie z przyczyn niezależnych. Jeśli ktoś miał jej pomóc w ogarnięciu tego wszystkiego to był to właśnie Diego. Znali się wielu lat i nie było sytuacji, w której nie mogła na niego liczyć.
Zatrzymała się przy moście, który przypomniał jej o kradzieży. Przeklinała się w my-ślach, że nie posłała wtedy żadnej czujki za złodziejem. Największą stratą była księga, choć miała cichą nadzieję, że mistrzowi w jakiś cudowny sposób uda się ją odzyskać. Może nie bę-dzie znachorką, to fakt, ale ten i inny przepis na miksturę na pewno się przyda. Poza tym, Sesy-lia wpadłaby w furię, gdyby dowiedziała się o stracie.
Sesylia...
"Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!"
Plugawy mieszaniec? To określenie często padało podczas koszmarnej wizji. Czy miało ono jakieś znaczenie, czy był to tylko wymysł wyobraźni?
"Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy. Teraz jest takim sa-mym plugawym mieszańcem co ja."
Czyżby prośbą było pozwolenie na terminowanie w lecznicy? I o co chodzi z tym mie-szańcem? Czy tak określa się czarnych magów? A może coś znacznie gorszego?...
— Miau.
Wróciła myślami do rzeczywistości. Cały czas stała przy moście, bezwiednie wpatrzona w dal. Spojrzała pod nogi. Czarny kot kręcił się wokół niej jak sęp nieopodal padliny. Uśmiech-nęła się. Nigdy nie miała zwierzątka, a koty darzyła szczególną miłością. Przykucnęła, wyciągając rękę w stronę czworonoga. Nawet nie obwąchał jej dłoni — po prostu wspiął się po ramieniu i usiadł na głowie.
— Ejże! — krzyknęła. Kot zaczęł ocierać zimnym nosem o policzek adeptki. Ciche mru-czenie podziałało uspokajająco na jej zszargane nerwy; chcąc nie chcąc uległa. — Och, w po-rządku. Chcesz iść ze mną do domu? Przyda mi się towarzysz podróży! — zdjęła futrzaka z głowy i objęła mocno. Znowu wydał z siebie przyjemny pomruk. — Tylko nie wiem, jak cię na-zwać.
— Miau!
— A może...

Spojrzała za okno. Okrągły księżyc chował się za chmurami, dając sposobność czarnym charakterom na wyjście z ich kryjówek. Podobno podczas pełni dochodziło do największej ilości zbrodni. Zastanawiała się, ile w tej plotce było prawdy, a ile mało wiarygodnych oszacowań i domysłów. Mimo że nie dawała wiary takim przypuszczeniom, wolała nie kusić losu. W najgorszym wypadku trafiłaby na maga uzależnionego od opium. Pokręciła głową. W zupełnie najgorszym przypadku trafiłaby na swojego mistrza.
Podeszła do stolika, który służył jej jako biurko. Przez kilka miesięcy uzbierał się na nim stosik notatek oraz kilka książek, co w porównaniu do szkolnych lat z powodzeniem uszłoby za porządek. Usiadła na krześle, chcąc odruchowo sięgnąć po świecę. W jej umyśle rozbrzmiał karcący głos mentora:
— Pamiętaj, że każde ćwiczenie przybliża cię do perfekcji — powiedział podczas ostat-niej lekcji.
Uśmiechnęła się, biorąc głęboki wdech. Oczyszczanie umysłu szło jej coraz lepiej, choć miewała problemy przy comiesięcznych wahaniach nastroju. Zaczerpnęła trochę energii we-wnętrznej i za pomocą imaginacji utworzyła z niej świecę. Wbrew pozorom nie wyszło jej tak źle. Twór nie był tak duży, jak go sobie wyobrażała, jednak wystarczył, by móc napisać przy nim list. Z resztek magii, która ostała się w śródręczu, wyczarowała niewielką kulę ognia, by podpalić nią knot. Zadowolona z efektu, zaczęła przelewać swoje myśli na pergamin.

Drogi Diego,
wybacz mi, że nie dawałam znaku życia od kilku miesięcy. Wbrew pozorom mam tu wiele do roboty, a lekcje z mistrzem zajmują większość mojego czasu. Nawet nie wiesz, ile zdążyłam się nauczyć odkąd wyjechałeś z Tyrei. Mam nadzieję, że Ty również nie próżnowałeś! Obiecałeś mi, że przy naszym następnym spotkaniu będziesz władał mieczem jak kompani z Zakonu Ostrzy! Wiem, że jako czeladnik kowala ciężko jest się wybić, ale wierzę w Ciebie!
Mówiąc szczerze, nie tylko tęsknota zmusiła mnie do napisania tego listu. Wydarzenia ostatnich dni spędzają mi sen z powiek, a przez mętlik w głowie nie mogę skupić się podczas zajęć z mistrzem. Jesteś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc w utworzeniu planu działania lub cho-ciaż zrozumieniu całej sytuacji. Liczę na Ciebie, Diego.
Wszystko zaczęło się parę dni temu, kiedy mistrz oświadczył mi, że musi wyjechać. Nie po-dał konkretnej przyczyny, jednak zapewniał mnie, że to bardzo pilna sprawa. Zapobiegając przedwcześnie nudzie zaproponował mi terminowanie u znajomej Sesylii na czas jego nieobecno-ści. Pani Sesylia, ślepa rówieśniczka mentora, prowadzi lecznicę toteż od razu przyjęłam ofertę, żądna znachorskiej wiedzy. Mistrz prosił mnie, żebym go godnie reprezentowała, a ja wzięłam to sobie do serca, zwłaszcza po tym, jak go zawiodłam przez swoje lenistwo.
Sesylia była naprawdę bardzo wymagająca wobec mnie i gdyby nie dane słowo oraz oso-bista ambicja opuściłabym lecznicę już drugiego dnia. Spięłam się w sobie, myśląc, że najgorsze mam już za sobą. Teraz wiem, że byłam w naprawdę wielkim błędzie. Od tego momentu zaczyna się historia, która nie daje mi spokoju.
Mentor kazał mi ćwiczyć stosowanie energii wewnętrznej, prosząc jednocześnie o jak naj-rzadsze używanie zaklęć. Sesylia, która preferowała ten powszechniejszy sposób stosowania ma-gii, wyśmiała metody nauczania mistrza Nimoda. Wdałam się w nią w dość burzliwą dyskusję, podczas której wspomniała coś o zbrodni, jaką popełnił niegdyś mój nauczyciel. Jej słowa wska-zywały na to, że nie wybaczyła mu tego, co zrobił i do dziś żywi urazę. Dopytywałam ją o szczegó-ły, jednak nie chciała niczego powiedzieć. Przestrzegała mnie przed Nimodem, sugerując, bym zmieniła mentora póki nie jest za późno. Kazała mi opuścić lecznicę, jednak zanim wyszłam, dała mi w prezencie księgę znachorską. Pech chciał, że dzień później ktoś mi ją ukradł.
Jeszcze tego samego dnia włamałam się do biblioteki w rezydencji mistrza, mając nadzieję znaleźć jakieś wskazówki związane z tą wielką tajemnicą. Dotąd nie pozwalał mi tam wchodzić, więc musiałam przeprowadzić całą eskapadę tuż po zmroku. Niestety, nie znalazłam niczego, co mogłoby mi pomóc. Książki były posegregowane według nieznanych mi kategorii, dlatego nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
Prawie bym zapomniała! Na jednej z półek natrafiłam na jakieś dziwne księgi. Były na-prawdę stare, a język, w którym zostały napisane, nie przypominały mi żadnego z tych, które funkcjonują w obrębie Trzech Królestw. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie co najmniej rzad-ko używana lub całkiem zapomniana mowa. Co gorsza, gdy dotknęłam losowo wybraną księgę poraził mnie prąd. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, ale mistrz powiedział mi później, że nie spotkał się z takim przypadkiem, żeby ktoś nałożył zaklęcie na książkę lub naznaczył ją magią rażącą.
Może uznasz mnie za nienormalną, ale podejrzewam, że nie byłam wtedy sama. Od jakie-goś czasu nie mogę odpędzić się od wrażenia, że ktoś śledzi każdy mój krok. Z początku myślałam, że to mistrz, jednak teraz sama już nie wiem.
Szybko ulotniłam się z biblioteki, cały czas myśląc o przestrodze Sesylii. Nocą miałam na-prawdę przerażający koszmar, który powinien cię zainteresować. W największym skrócie — znajdowałam się w jakiejś wieży, gdzie regularnie przeprowadzano rytuał czarnej magii. Nad odpowiednim przebiegiem całego zdarzenia czuwał mistrz Nimod — co chwilę zabijał kogoś na środku wyrysowanego kręgu, pochłaniając jego energię. W pewnym momencie słudzy przypro-wadzili Sesylię, która zdawała się rozumieć swoją sytuację. Mimo to zaczęła wyzywać mentora od plugawych mieszańców i demonów. Wytknęła mu zbrodnię z przeszłości, jednak wziąć nie powie-działa, czego dotyczyła. Nimod wyglądał na niewzruszonego; śmiał się głośno z beznadziejnego położenia starej znajomej.
Najgorsze stało się później... Polecił swoim sługom przyprowadzenie mnie do wieży. Pa-trzyłam na swoją starszą wersję z przerażeniem — mentor musiał przejąć władanie nad moim umysłem, bo wszystkie polecenia wykonywałam bez żadnego oporu, prawie jak zaczarowana marionetka, zdana na tego, kto pociąga za sznurki. Nimod kazał mi zabić Sesylię. Powiedział jej, że teraz jestem jak on, że stałam się plugawym mieszańcem. Wciąż nie rozumiem, co to oznacza, jednak znachorka była wyraźnie przerażona. Spytała mnie, dlaczego jej nie posłuchałam. Właśnie wtedy podcięłam jej gardło. Na twarzy mistrza pojawiła się duma. To ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale chcę poznać prawdę za wszelką cenę. Intu-icja podpowiada mi, że jeśli się nie pospieszę to wizja ze snu przestanie być tylko wytworem wy-obraźni. Mistrz wrócił nazajutrz i zachowywał się zupełnie normalnie. Zezwolił na to, bym pod jego nadzorem mogła odwiedzić bibliotekę.
Diego... Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo mi Cię brakuje. Oddałabym wszystko, żebyś mógł przyjechać do miasta i pomóc mi odkryć sekret zbrodni mistrza Nimoda. Robię się prze-wrażliwiona, a w takiej sytuacji powinnam być naprawdę twarda.
Czekam na Twoją odpowiedź. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.
Kocham Cię.

PS. Lepiej, żebyś dowiedział się o naszym wspólnym dziecku. Jest małe, czarne, ma cztery łapy i ogon, a nazywa się Paskuda. Bardzo lubi ryby i mleko, choć podejrzewam, że po prostu nie wybrzydza tym, co poda się na tacy.

Przed zapieczętowaniem przeczytała list dwa razy, dla pewności, że niczego nie pomi-nęła. Zastanawiała się, jak długo zajmie posłańcowi dostarczenie go z Tyrei do Antarii. Pięć dni to zdecydowanie za mało... Tydzień? Półtora? Pewnie tak.
— Miau!
— Co jest, Paskudo?
Dziewczyna wzięła najedzonego kota na kolana. Szybko zwinął się w kłębek, wydając z siebie cichy pomruk. Martwił się tylko o znalezienie wygodnego miejsca do spania.
Adeptka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się myli.

— Aby na pewno dobrze się czujesz, młoda damo?
— Oczywiście! Czemu mistrz pyta?
— Przyszłaś punktualnie na czas.
Następnego dnia wstała z zaskakująco dobrym humorem. Świadomość, że uporządko-wała w głowie pewne sprawy pozwoliła jej na głęboki oddech ulgi. Zerwała się na równego nogi wczesnego ranka, by móc spokojnie zrobić zakupy na targu i odwiedzić Dom Posłańców. Paskuda przez całą drogę nie odstępował jej ani na krok, co było naprawdę nietypowe dla ko-cich nawyków. Jego obecność dodawała dziewczynie otuchy i pozwalała zapomnieć na chwilę o pewnych zmartwieniach. Tym bardziej zdziwiła się, gdy tuż przed rezydencją mistrza Paskuda gdzieś zniknął. Nie dramatyzowała z tego powodu, żywiąc nadzieję, że jej nowy towarzysz szybko się znajdzie. Poza tym, nie miała pewności, co mentor sądzi na temat zwierząt, a zwłaszcza tak nieprzewidywalnych istot jak koty. Zapamiętała, że musi go kiedyś o to spytać.
— Próbowałem dowiedzieć się, kto może być w posiadaniu twojej księgi. Nie bez powodu podejrzenia kierowano na Gildię Złodziei, jednak jeśli to ich sprawka, wątpię, że dasz radę odzyskać swoją własność. — Nimod podszedł do komody, gdzie trzymał zapas pustych arkuszy pergaminów. Wyjął jeden z nich i za pomocą magii naskrobał kilka słów. — Mimo to postaram się zrobić coś jeszcze w tej sprawie. Przy okazji odnowię stare znajomości...
— Nie trzeba, mistrzu. To i tak wystarczająca pomoc, naprawdę dziękuję.
— Och, dajże spokój. Tu nie chodzi o ciebie czy książkę. Sam fakt, że ktoś ukradł cokol-wiek MOJEJ uczennicy jest nie do przyjęcia. Ucierpiałaby na tym moja duma, a do tego nie mogę dopuścić! — zaśmiał się cicho. — W porządku, dość tego dobrego. Dzisiaj musimy wziąć się porządnie do roboty, żeby nadrobić stracony czas.
— Co będziemy dziś robić? — spytała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Pójdziemy na spacer — odparł beznamiętnie, wsuwając zapisany pergamin do kie-szeni szaty. — Ile czasu zajmie zależy od tego, jakie będziesz robić postępy.
Opuścili lewe skrzydło rezydencji, kierując się powoli do głównego holu. Tuż przy drzwiach ubiegła ich pokojówka — ta sama, która podczas pamiętnej nocy kłóciła się z loka-jem. W rękach trzymała czarnego kota.
— Paskuda! — młoda adeptka szybko porwała futrzaka w swoje ramiona. — Nie wolno ci tak nagle znikać, słyszysz?
— Kręcił się przy rezydencji, a potem zaczął drapać w drzwi. Nie widziałam go tutaj wcześniej, więc domyśliłam się, że należy do panienki — służąca uśmiechnęła się szeroko, za-zdroszcząc adeptce tak ślicznego towarzysza.
Dziewczyna spojrzała kątem oka na mistrza i zamurowało ją. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość wymieszana z irytacją. Wyglądał, jakby kojarzył trzymanego przez uczennicę kota. Jak gdyby znał go od wielu lat.
— Mistrzu, wszystko w porządku? — uniosła zdawkowo brwi, obserwując z uwagą jego zachowanie.
— Wolałbym, żebyś nie przyprowadzała tu tego futrzaka. Nie chcę go widzieć ani we-wnątrz ani na zewnątrz rezydencji. Czy to jasne? — powiedział przez zaciśnięte zęby. W jego oczach rozbłysła niespotykana dotąd złość.
— Ale mistrzu... — dziewczyna nie rozumiała reakcji swojego mentora. Nie miała poję-cia, dlaczego tak bardzo gardzi Paskudą.
— Nie będę powtarzać. Wyjdź pierwsza i wypuść go gdzieś. Zaraz do ciebie dołączę.
— Mistrzu...
— Pospiesz się, czas ucieka, a życia coraz mniej.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Chcąc nie chcąc musiała wypełnić polecenie; tuż za murami rezydencji postawiła Paskudę na ziemi.
— Nie wiem, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że trafisz do domu.
— Miau! — usłyszała w odpowiedzi. Czarny kot szybko zniknął między nogami prze-chodniów. Chwilę później do uczennicy dołączył jej mistrz. Na powrót przybrał beznamiętną maskę. Bez słowa ruszyli w stronę głównej ulicy.

Paskuda dość szybko pokonał trasę dzielącą go od starej karczmy. Przeskoczył przez płot na podwórko, gubiąc zachwycone nim dzieci, które nie chciały dać mu spokoju. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, stanął powoli na tylnych łapach. Zaczął nabierać ludz-kich kształtów, aż w końcu całkowicie przybrał postać człowieka. Kobiety.
Nie tracąc czasu zapukała trzykrotnie do tylnych drzwi karczmy. Otworzył je wysoki mężczyzna, który na widok znajomej twarzy uśmiechnął się kątem ust. Szybko spoważniał, gdy zobaczył niebezpieczny błysk w trawiastych oczach.
— Powiedz Moriemu, że dzisiaj wieczorem będzie mi potrzebny — mruknęła Neya, prawie w ogóle nie poruszając ustami.
— To coś poważnego?
— Sprawy przybrały niewłaściwy obrót. Jest gorzej niż myślałam. Muszę wyciągnąć ko-goś z wielkiego gówna.

Przez całą drogę mistrz Nimod nie odezwał się ani słowem, mimo licznych prócz nawią-zania konwersacji ze strony uczennicy. Zrezygnowana dotrzymywała mu kroku, nabierając kolejnych podejrzeń. Przypuszczenie, że zareagował tak na Paskudę z powodu alergii wydawa-ło jej się co najmniej banalne i mało prawdopodobne. Uczulenie rzadko wzbudzało agresję, a zachowanie mistrza było naprawdę nietypowe. Doszła do wniosku, że zastanowi się nad tym po powrocie do domu.
— Jesteśmy na miejscu — mruknął Nimod, zatrzymując się nieopodal dużego placu tar-gowego. Tłumy ludzi tłoczyły się przy różnorakich kramach — niektórzy przekrzykiwali się z kupcami, inni po prostu oglądali towar, zaś pozostali nieliczni próbowali skorzystać z nieuwagi sprzedawców i podkraść coś niezauważenie. — Przyjrzyj się im. Co widzisz?
— Zwykłych mieszkańców, którzy jak co dzień próbują wytargować niższą cenę — od-parła bez zastanowienia. Zaskoczyło ją tak oczywiste pytanie.
— Błąd. Powtórzę jeszcze raz: co widzisz?
— Rynek.
— Kogo widzisz?
— Ludzi.
— Czy umiesz na podstawie zachowań rozpoznać ich nastroje?
— Z większą lub mniejszą dokładnością.
Mistrz skinął głową, po czym wskazał na jeden z kramów. Młody chłopiec w poniszczo-nych ubraniach rozmawiał o czymś z grubym kupcem, sprzedającym piękne, ale drogie tkani-ny. Młokos musiał żebrać od wielu godzin, bo jego postawa świadczyła o dużym zmęczeniu. Smutek i przygnębienie malowały się wychudzonej twarzy, dając dowód biedy, której musiał doświadczać.
— Skup się na tej dwójce. Użyj magii, żeby wytężyć słuch — polecił uczennicy Nimod.
Zrobiła to, o co prosił, z zaskoczeniem odkrywając, jak łatwo można kogoś podsłuchi-wać za pomocą energii wewnętrznej. Nie spuszczając wzroku z kramu, wsłuchała się w wymianę zdań.
— Błagam pana... Moja młodsza siostra nie ma czego jeść od kilku dni... — chłopiec płaszczył się przed kupcem, a ten mimo wszystko nie ulegał.
— Myślisz, że nabiorę się na takie ckliwe gadki? Myślisz, że nie spotkałem dotąd takich, co zarabiają na cudzych pieniądzach?
— Miejże litość! Mogę odpracować, jeśli pan chce! — chłopak nie dawał za wygraną.
— A niech cię szlag! Bierz tę cholerną monetę i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — ku-piec rzucił żebrzącemu sztukę złota, patrząc na niego z odrazą.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję! — chłopak ukłonił się i pobiegł w swoją stronę. W tym samym momencie mistrz Nimod dotknął ramienia uczennicy, wskazując drogę, którą pognał obiekt podsłuchu. Szybkim krokiem ruszyli za nim.
— Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu tego młokosa? — spytał, kiedy przedostali się na drugą stronę placu.
— Nie, wyglądał na zwykłego, biednego chłopca.
— Doprawdy? Jego zleceniodawcy z pewnością będą z niego dumni — twarz mentora wykrzywił grymas. — Naiwność od zawsze była — i jest — słabością kobiet. Tędy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem. Nimod pokręcił głową, zerkając kątem oka po dachach. Zgubili cel.
— Wiesz już na czym polega wyostrzanie słuchu. Zrób to samo, skupiając magię w oczach. Niech twoją jedyną myślą będzie wizerunek tamtego młodocianego przestępcy. Dzięki temu powinniśmy bez problemu wrócić na jego trop.
I tym razem wypełniła słowa mentora. W jednym momencie straciła możliwość rozróż-niania barw — świat nabrał odcieni szarości. Pierwszą myślą było to, że zrobiła coś nie tak, jednak błyszczące na biało ślady stóp wyprowadziły ją z błędnych przekonań. Ruszyła za nimi, szybko odnajdując poprawną drogę. Zatrzymała się dopiero przy podwórku, otoczonym drew-nianym płotem, gdzie doszedł ją głos rzekomego zbrodniarza przed mutacją. Mistrz dotrzy-mywał jej kroku, a kiedy przystanęła, znowu położył jej rękę na ramieniu. Jego głos rozbrzmiał w umyśle adeptki:
— Spróbuj wysłać magiczną sondę. To tak, jakbyś trzymała w dłoni pył i chciała go zdmuchnąć. W ten sposób będziesz mogła zobaczyć aurę każdej osoby w pobliżu.
Wyczarowała przed sobą niewielką cząstkę energii, nadając jej kształt niewidzialnego proszku. Dzięki delikatnemu podmuchowi magii objęła otaczające ich miejsca w zasięgu dwóch metrów. Dziewczyna w końcu pojęła słowa mistrza — ludzie zaczęli świecić się w różnych kolorach. Jej aura podchodziła pod granatową barwę, zaś nad płotem dostrzegła dwa różne odcienie — jaskrawożółty oraz ciemnobrązowy. Spojrzała na mistrza i momentalnie skamieniała.
Nimod nie miał żadnej aury.
Zmrużył oczy, domyślając się, czego brak właśnie stwierdziła. Westchnął ciężko, konty-nuując swój wywód na temat aur.
— Żółty kolor oznacza kłamstwo lub zdradę. Jak widzisz, ten chłopiec miał tylko odwrócić uwagę kupca bzdurnymi bajeczkami, dając sposobność do kradzieży swojemu koledze. Jestem pewien, że w ogóle tego nie zauważyłaś. Wspomniany złodziejaszek ma ciemnobrązową aurę — kolor złodziei, przestępców, wykluczonych spod prawa ludzi. Twoja barwa — granatowa — oznacza skupienie. Większość magów ma na co dzień błękitną aurę, lecz często zmienia swój od-cień w zależności od tego, czy korzystają właśnie z energii magicznej, czy nie. Zwykli mieszkańcy posiadają białą, neutralną barwę, jednak kiedy są pod wpływem silnych emocji lub oszukują, ko-lor może ulec zmianie.
Bez słowa chwycił uczennicę za rękę i wyprowadził z powrotem na plac. Kiedy znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu, z dala od uszu ciekawskich, wyrwała mu się i z poirytowa-niem w głosie spytała wprost:
— Dlaczego nie dostrzegłam u mistrza żadnej aury?
Wywrócił teatralnie oczami, wzdychając z dezaprobatą.
— Z tego samego powodu, dla którego nazywasz mnie mistrzem — powiedział chłodno. Obserwując uczennicę z widocznym zażenowaniem, dodał: — Wystarczy wiedzy na dzisiaj. Jak zwykle chciałbym, żebyś poćwiczyła nowe zdolności przy każdej możliwej okazji. — Odwrócił się, rzucając na odchodnym jakieś krótkie pożegnanie.
Adeptka zacisnęła pięści, odprowadzając mentora wzrokiem. Nie miała już żadnych wątpliwości — dalsza nauka u Nimoda może być fatalna w skutkach. Spojrzała na niebo; słońce było jeszcze w zenicie. Sesylia rzadko gdzieś wychodzi o tej porze, pomyślała. Bez wahania puściła się biegiem w stronę lecznicy.

— Sesylio?
Pokonanie drogi od placu targowego do lecznicy zajęło jej mniej więcej kwadrans. Zwy-kli pomocnicy znachorki mieli pełne ręce roboty, przez co nawet nie zauważyli, kiedy adeptka wślizgnęła się do środka i pomknęła schodami na górę. Dziewczyna, mimo wielkich nadziei, nie znalazła nigdzie Sesylii. Rozejrzała się dookoła. Nie, to niekulturalne grzebać komuś w rze-czach. Poza tym, nie miałaby dobrego wytłumaczenia, gdyby kobieta wróciła nagle do lecznicy.
Chciała już wyjść, jednak w tym samym momencie coś zwróciło jej uwagę — leżący na biurku, złożony w pół stary pergamin. Zaciekawiona wzięła go do rąk i rozprostowała. Co naj-mniej pięć minut przyglądała się narysowanym postaciom, szczególnie dwóm z nich — Sesylii i Nimodowi.
A więc są rówieśnikami... Tak jak podejrzewałam. Pomyśleć, że mistrz wyglądał kiedyś tak młodo...
— Co ty tu robisz, dziecko? — usłyszała za sobą niski głos Sesylii. Wydawała się nie być zaskoczona obecnością adeptki. Tak jakby spodziewała się, że przyjdzie.
— Chciałam porozmawiać o moim mistrzu — powiedziała wprost, pamiętając, że kłam-stwa nie są mile widziane w lecznicy. — Kiedy zrobiono ten rysunek? — spytała, patrząc wprost na znachorkę. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
— Kończyliśmy właśnie naukę w Szkole Magii. Byliśmy naprawdę zgraną grupą, wszy-scy dopełniali się nawzajem... Do czasu niefortunnego eksperymentu. — Dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała takiego przygnębienia na twarzy Sesylii.
— Co się stało? Czy to wtedy straciła pani wzrok?
— Straciłam nie tylko wzrok, moje dziecko. Straciłam również przyjaciół. Wszystkich.
— Jak do tego doszło?
Sesylia spojrzała niewidzącym wzrokiem na pergamin, który trzymała adeptka. Walczy-ła ze sobą, mając wyraźny opór przed opowiedzeniem tej historii, jednak w końcu uległa i za-częła opowieść:
— Nie chciałam ci tego mówić, bo wiem, jakie masz zdanie o swoim mistrzu. Jestem pewna, że moje słowa nie dały ci spokoju, jednak to było jedyne słuszne rozwiązanie. Teraz... Teraz już wiem, że dawno powinnam podzielić się z tobą tą smutną historią. Tylko mi nie prze-rywaj.

Czwórka świeżo upieczonych studentów – Zaja, Sesylia, Nimod oraz Henry – wylegiwała się w cieniu potężnego dębu nad brzegiem Kryształowego Jeziora. Letnie upały coraz bardziej dawały się we znaki, przez co każde chłodne miejsce okazywało się wybawieniem dla umęczonych gorącem magów. Dziewczęta, ignorując drzemiących towarzyszy, podjęły żywą dyskusję na temat typowo znachorski. Czas upływał im w leniwej atmosferze i nim się obejrzeli, słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi.
Z sielskiego nastroju wyrwali ich Kytia oraz Bret, którzy rozmawiając o czymś głośno, roz-siedli się obok reszty. Sesylia urwała w połowie zdania, zwracając się do nowo przybyłych:
— Gdzie byliście? – spytała, marszcząc brwi. – Martwiliśmy się!
— Mój wujek przyjechał do miasta, chciałam się z nim przywitać – odpowiedziała Kytia, uśmiechając się szeroko. Miała pięć lat, kiedy jej rodzice zginęli w Drugiej Bitwie pod Flumeną. Od tamtej pory pieczę nad wychowaniem dziewczyny sprawowała siostra matki – nauczycielka sztuk pięknych i jej mąż – górnik. Szybko zaczęli traktować ją jak własną córkę. Kiedy Kytia rozpoczęła naukę w Szkole Magii musieli naprawdę ciężko pracować, żeby pozwolić sobie na odwiedziny.
— A Bret całkowicie przypadkiem poszedł z tobą?... – Zaja spojrzała na nich wymownie, chichocząc pod nosem. Jako pierwsza zauważyła, że Kytia i Bret mają się ku sobie.
— Och, daj spokój! – chłopak oblał się rumieńcem, wykrzywiając usta do grymasu. – Spo-tkaliśmy się przy targu, więc zaproponowałem Kytii, że jej potowarzyszę!
— Cicho, to teraz mało istotne! – dziewczyna uniosła rękę, dając znak Bretowi, by zamilkł na chwilę. – Mam dla was niesamowite wieści. Sesylio, obudź tych dwóch – skinięciem głowy wskazała na Nimoda oraz Henry'ego.
Sesylia dźgnęła obu śpiących w bok. Wyrwani z przyjemnej drzemki zaczęli głośno maru-dzić, przecierając oczy. Kytia zignorowała ich, przechodząc do sedna sprawy.
— Wujek jakieś pół roku temu podjął się pracy w kopalniach przy Mglistej Górze. Tak, tej Mglistej Górze – pradawnej siedzibie magów! Znaleziono tam bardzo rzadkie złoża, przez co nie brakowało chętnych do wydobywania. Wszystko przebiegało naprawdę spokojnie aż do zeszłego tygodnia. Nagłe trzęsienie ziemi otworzyło sieć tuneli w kopalni. Górnicy podejrzewają, że pro-wadzą do świątyń wzniesionych stulecia temu przez ówczesnych mistrzów magii. Jestem pewna, że do dzisiaj nikt nie miał okazji ich zwiedzić, a tym bardziej splądrować.
— Chcesz przez to powiedzieć, że... — Henry zmrużył oczy, podchodząc trochę sceptycznie do tego pomysłu.
— Wyruszamy jutro z samego rana! Nie mamy czasu do stracenia, tym bardziej, że Ma-giczna Trójca nic jeszcze nie wie. Taka szansa nadarza się tylko raz w życiu! – fiołkowe oczy Kytii rozbłysły na samą myśl o wyprawie.
— A co na to górnicy? – spytała Sesylia, która również nie wyglądała na przekonaną. – Tak po prostu pozwolą nam wejść do tuneli?
— Oczywiście, że nie – wtrącił Bret, wywracając teatralnie oczami. – Na razie wstrzymali dalsze wydobywanie, więc mamy możliwość dostania się do kopalni niezauważeni. Pomyśl o skar-bach, które na nas czekają!
— Jestem za – odezwał się Nimod, przerywając przepełnione niepewnością milczenie to-warzyszy. – Kytia ma rację, to jedyna taka okazja!
— Nie wiesz, co może nas zaskoczyć – mruknął Henry.
— Tchórzysz? – Bret często prowokował kolegę do kłótni, co wbrew pozorom nie dopro-wadziło do uszczerbków na ich przyjaźni. – Sześcioro magów na pewno da sobie radę z ewentu-alnym przeciwnikiem. Poza tym, w razie niebezpieczeństwa, możemy szybko się stamtąd wynieść.
— Jeden dzień to za mało, żeby się przygotować – zauważyła Sesylia, patrząc bezwiednie na zachodzące słońce. – Przydałyby się co najmniej trzy dni.
— Nie mamy tyle czasu – jęknęła Kytia, załamując ręce. – Górnicy niedługo powiadomią Trójcę, a wtedy wszystko przepadnie. Błagam cię, Sesylio. Z Zają dacie radę ogarnąć wszystko w dzień, góra dwa.
— Otóż to, siostro! – Zaja zdawała się podzielać zdanie młodszej o kilka miesięcy przyja-ciółki.
— Jak dostaniemy się do Mglistej Góry? – dopytywał nadal nieprzekonany Henry.
— Nic prostszego, użyjemy kręgu teleportacji. – Bret był wyraźnie zaskoczony tak banal-nym pytaniem.
— Do tego potrzeba naprawdę dużej ilości energii wewnętrznej. Jedna osoba nie da sobie rady – odparł sucho Henry. Wiedział, że jest na straconej pozycji.
— Zaja i Sesylia skompletują ekwipunek, a ja z Nimodem ogarniemy krąg.
— Co ze mną i Kytią?
— To chyba oczywiste! Musicie się porządnie wyspać. Potrzeba nam magów, którzy będą w pełni sił podczas całej eskapady.
— Gdzie się spotykamy? – zapytała Zaja, kiedy zaczęli zbierać się znad Kryształowego Je-ziora. – Tutaj?
— Tak – odpowiedziała krótko Kytia, szybko dodając: — Jutro przed zachodem słońca. Nimod i Bret będą na nas czekać.
— Mam tylko nadzieję – powiedział Henry na odchodnym – że nie będziemy tego żałować.

— Wszystko gotowe?
— Tak.
Spotkali się nazajutrz w umówionym miejscu, na wpół podenerwowani, na wpół podekscy-towani. Zaja i Sesylia poświęciły wiele godzin, żeby skompletować zestaw mikstur wzmacniają-cych oraz uzdrawiających, zadbały również o inne specyfiki, które mogłyby pomóc w ewentual-nym leczeniu w razie sytuacji kryzysowych. Kytia zadała sobie trud, żeby dowiedzieć się co nieco o miejscu ekspedycji, zaś Henry – tuż przed długim snem – oddał się głębokiej medytacji, która wzmocniła jego energię wewnętrzną. Tak jak było postanowione, Bret wraz z Nimodem stworzyli krąg teleportacji tuż przy brzegu Kryształowego Jeziora. Nie musieli się martwić wykryciem – miejsce było na tyle oddalone od centrum, że rzadko kto zapuszczał się w te rejony. Poza tym, na krótko po użyciu magiczny twór wygasał.
— Najważniejsze, o czym należy pamiętać – zaczęła Zaja, w której w takich momentach odzywała się natura silnego przywódcy – idziemy w szóstkę i wracamy w takim samym składzie. Cokolwiek by się nie działo... pomagamy sobie nawzajem. – Wyciągnęła rękę przed siebie, wędru-jąc wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Za ekspedycję życia!
— Za ekspedycję życia! – krzyknęli chórem, a każde z nich położyło dłoń na ręce Zai. Pewni siebie stanęli wewnątrz kręgu, który błyszczał na fioletowo.
— Gotowi? – spytał Bret, a widząc potwierdzenie ze strony kompanów, skinął głową na Nimoda. – Możemy zaczynać.
Obaj zamknęli oczy, pozwalając na uwolnienie się magii skupionej w kręgu. Dziwne uczu-cie, zapierające dech w piersiach, ogarnęło całą szóstkę. Uczucie teleportacji było porównywalne do energicznego kręcenia się wokół własnej osi. Większość miała zawroty głowy, a tylko niektórzy odruch wymiotny. Jakkolwiek nieprzyjemny, był to najszybszy sposób przemieszczania się między daleko usytuowanymi od siebie miejscami. Bardziej wprawieni magowie nie odczuwali żadnych przykrych dolegliwości.
Kiedy pojawili się przed wejściem do kopalni był już środek nocy. Osoby korzystające z kręgu teleportacji musiały liczyć się z czasem, który w tym wypadku pędził dwa razy szybciej. Do świtu, a co za tym idzie do przyjścia górników, pozostało im mniej więcej pięć godzin. Mieli na-dzieję uwinąć się jak najszybciej, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogą pozwolić sobie na ewentual-ną wpadkę.
Bez słowa ruszyli do przodu, zawczasu tworząc w powietrzu kilka kul światła. Przed wej-ściem do kopalni spojrzeli po sobie. Na twarzach wszystkich malowało się skupienie – byli gotowi do rozpoczęcia ekspedycji w głąb tuneli.
Szli gęsiego ciasnym korytarzem, co potęgowało wrażenie, że zanim dojdą do jego końca będą zmuszeni wracać z powrotem. Korowodem kierowała Zaja, za nią podążał Henry, którego nie odstępowała Sesylia. Kytia oraz Bret trzymali się nieco z tyłu, zaś na samym końcu człapał zafascynowany Nimod. Świadomi tego, czym kończy się rozmowa w niepewnych kopalniach, nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Wszyscy oczyścili umysły, gdyby nagle coś wyskoczyło zza rogu, spod ziemi lub ze ściany.
— Widzę coś... — wyszeptała Zaja, kierując światło przed siebie. Jasny blask padł na wiel-kie, żelazne wrota. – To chyba jakieś drzwi.
Podeszli bliżej, przyglądając się uważnie wyrytym na wrotach symbolom oraz napisom. Żadne z nich nie rozpoznało w tym powszechnie stosowanych języków, co znacznie utrudniło po-prawne odczytanie starożytnej mowy. Bret dotknął zimnego metalu, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się otworzyć przejście.
— Co robimy? – spytał bardzo cicho, patrząc po towarzyszach. Wyglądali na bezradnych.
— Może naprzemy na skrzydła silnym wiatrem? – zaproponowała Kytia, stając obok Bre-ta. Sesylia zauważyła kątem oka, jak dziewczyna chwyta przyjaciela za rękę i mocno ściska.
— To mogłoby uszkodzić ściany tunelu – Nimod pokręcił głową, wodząc wzrokiem po wro-tach. Od dawna interesował się zapomnianymi, magicznymi świątyniami. W wolnym czasie czytał co nieco o odkrytych już miejscach. – Prawdopodobnie zwykła magia nie będzie w stanie ruszyć, a raczej aktywować tych drzwi. Potrzebny jest inny sposób.
— Jaki? Jakieś tajne zaklęcie? – Henry uśmiechnął się pobłażliwie. – Coś w stylu „Sezamie, otwórz się!"?
— To nie jest zabawne, Henry – Sesylia uszczypnęła chłopaka w ramię. – Jeśli nie pomyśli-my, równie dobrze możemy zacząć wracać.
— Odsuńcie się! – wtrąciła nagle Zaja, stając w pozycji bojowej.
— Co ty robisz? – Bret, podobnie jak reszta, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Z buta wjeżdżam! – wymamrotała przez zęby, biorąc długi rozbieg. Z impetem kopnęła starożytne, nieużywane od setek lat wrota.
Ku zdziwieniu wszystkich – otworzyły się i nawet nie zaskrzypiały.
— Idziemy – rozkazała Zaja, jakby nigdy nic.
Korytarz znacznie się rozszerzył, dając im trochę więcej swobody. Solidne, choć niejedno-kształtne ściany były pokryte prawie wyłącznie pajęczynami; gdzieniegdzie na brudnej posadzce walały się całe szkielety lub tylko ich pojedyncze części. Co jakiś czas pojawiały się symbole po-dobne do tych, które zauważyli na wrotach. Nie byli otoczeni ziemią, więc mogli spokojnie roz-mawiać, bez obawy przed zasypaniem.
Co rusz skręcali lub schodzili po pękniętych schodach, by znowu iść prosto. Grobowa cisza, otaczająca ich niczym prastary kurz, mroziła krew w żyłach, dając poczucie piętrzącej się trwogi.
Kytia trzymała kurczowo rękę Breta, który rozglądał się dookoła, utrwalając w głowie jak najwięcej szczegółów. Nie należał do grona najprzystojniejszych, jednak swoje braki w wyglądzie aż nadto nadrabiał ponadprzeciętną inteligencją, bystrością i doskonałą pamięcią. Niejednokrot-nie wyratował grupę z poważnych opałów krótką, aczkolwiek bardzo ciętą ripostą oraz trzeźwo-ścią umysłu. Niektórzy mówili, że nadawałby się na władcę, jednak on wyraźnie stronił od tego pomysłu; nie mieszał się w politykę, a do wszystkiego, co było związane z luksusem, podchodził z wyraźną pogardą. Wynikało to z odizolowywania się od bogatej rodziny, do której wolał się nie przyznawać. Przez wiele lat skrywał informacje o swoich rodzicach oraz majątku, jaki posiada. Przyjaciół zdobył własną osobowością, nie zaś górą pieniędzy.
— Hej, czy my tędy nie przechodziliśmy? – rzucił, zauważając jakiś charakterystyczny punkt, który mijali całkiem niedawno.
— To niemożliwe, przecież cały czas idziemy prosto! – Zaja wyglądała na podenerwowa-ną. Przystanęła, żeby móc się naradzić z innymi.
— Prawdopodobnie to błędna trasa – stwierdziła obojętnie Sesylia, rozglądając się dooko-ła. – Przejście do dalszych części świątyni muszą być gdzieś ukryte.
— Czyli mówisz, że zrobiliśmy kółko? – Henry zaśmiał się bez wesołości. – Ci prastarzy magowie mieli naprawdę duże poczucie humoru.
— Wydaje mi się, że to raczej zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi – wtrącił Nimod, krzyżując ręce na piersi. Był zdegustowany sytuacją, w której się znaleźli. – Znalezienie dalszej drogi może nam zająć wieczność.
— Mogę się mylić, ale chyba widziałam jakieś wgłębienie w jednej z ścian – powiedziała Kytia, mrużąc oczy.
— To chyba nasz jedyny trop... — Zaja wzruszyła bezradnie ramionami. – Pamiętasz, gdzie to było?
— Tak, to całkiem niedaleko – Kytia skinęła głową.
— Prowadź. Idziemy tuż za tobą.
Kytia pociągnęła za sobą Breta, przechodząc na sam przód korowodu. Reszta ruszyła żwawo, żeby zrównać się z nimi krokiem. Zaja, korzystając z okazji, przyłączyła się do Nimoda, który wciąż obstawiał tyły.
— Jak uważasz, ile kondygnacji ma ta świątynia?
— Sądząc po samym tym kolistym korytarzu, co najmniej trzy. To dość znany trik, który niejednokrotnie się sprawdził. Magowie tworzyli kilka przejść, przy czym tylko jedno prowadziło na piętro, w którym znajdowała się główna sala lub też pomieszczenia. Reszta sprowadzała po-dróżników na trzecią lub czwartą, a niekiedy nawet piątą kondygnację, gdzie aż roiło się od róż-norodnych pułapek, często magicznych.
— Czy w tym prawidłowym przejściu również występowały jakieś haczyki?
— Zazwyczaj jeden, może dwa, tak na wszelki wypadek. Znalezienie odpowiednich „drzwi" wymagało nie lada wysiłku i zdolności. – Nimod spojrzał smutno przed siebie. – Wgłębienie, o któ-rym wspomniała Kytia, jest prawdopodobnie zgubną drogą, choć mam nadzieję, że się mylę.
Zaja zasępiła się, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu spytała:
— Nimodzie, czy jest możliwość przedostania się z niższych kondygnacji na tę właściwą?
— Zapewne tak, o ile przeżyjesz wszystkie zastawione pułapki.
— To tutaj! – krzyknęła Kytia. Zaja i Nimod szybko dołączyli do reszty.
Nisza, którą zauważyła dziewczyna, faktycznie rzucała się w oczy. Z powodzeniem mogła uchodzić za ukryte przejście, co tym bardziej zmartwiło dwójkę pilnującą tyłów korowodu. Podej-rzewali, że znalezienie drogi powinno być znacznie cięższe, jednak nie zdążyli podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Kytia dotknęła wgłębienie w ścianie, która nagle drgnęła.
— Co do...
— PODGŁOGA!
— UWAŻAAAAAJ—

— CIEEEEE...
Wylatując przez zapadnię, wylądowali z impetem na twardej ziemi. Znowu znaleźli się w tunelu, choć już nie takim, jak na samym początku kopalni. Glebowe ściany były równie szerokie, co w prastarym, kolistym korytarzu. Bret wylądował na plecach Kytii i tylko dzięki wyćwiczone-mu refleksowi udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok wraz z dziewczyną, robiąc tym samym miejsce Sesylii, Henry'emu, Nimodowi i Zai. Wszyscy sobie coś obili, jednak nikt bardziej nie ucierpiał – stosowanie medykamentów nie było konieczne.
— Światło... — wyszeptała Zaja, wspierając się na ramieniu Nimoda.
— Już – mruknął chłopak, wyczarowując przed sobą jasną kulę. Henry i Kytia zrobili do-kładnie to samo, dzięki czemu mogli się swobodnie rozejrzeć: za nimi wznosiła się ściana ziemi, co znacznie ułatwiało wybór dalszej drogi.
— Wszyscy cali? – Kytia spojrzała po przyjaciołach. Potaknęli głowami.
— Nie jestem pewien, która to kondygnacja, ale najlepiej będzie, jeśli przygotujemy się na najgorsze. – Nimod skinięciem głowy wskazał na prostą drogę przed nimi. — Niech jedno z nas wytęży wzrok, inne węch, a jeszcze inne słuch. Bardzo możliwe, że zaraz natrafimy na jakąś pu-łapkę.
— Trzymajmy się blisko – dodała Sesylia, biorąc Henry'ego pod ramię. Chłopak nie prote-stował, a nawet uśmiechnął się lekko. Od dawna darzył dziewczynę głębokim uczuciem, jednak nie był świadomy, że jego miłość została odwzajemniona. Miał pewne podejrzenia, choć za każ-dym razem brakowało mu odwagi, by wprost zapytać o to Sesylię. Kiedyś opowiedział rodzicom o swojej przyjaciółce, jednak gdy wspomniał o jej znachorskich planach na przyszłość, strasznie się zawiedli. Uważali, że to zawód bez większych perspektyw, przeznaczony dla słabych, nieumiejęt-nych magów, zaś Henry'emu wróżyli świetlaną karierę jako spec od magii bojowej, który wykła-dałby w Szkole Magii lub naradzałby się z generałami w armii króla. Chłopak, wbrew oczekiwa-niom rodziców, chciał poświęcić się sztuce. Miał ogromny talent do rysowania, a jeszcze większy do rzeźbienia. Chyba właśnie tę wrażliwość na piękno pokochała w nim Sesylia.
Ruszyli przed siebie, idąc praktycznie ramię w ramię w ciasnej grupie. Zaja, która wróciła do roli prowadzącej, wyostrzyła zmysł wzroku, by w razie czego jako pierwsza zareagować. Idąca za nią Sesylia położyła magiczny nacisk na węch, Bret zaś na słuch. Reszta skupiała się na utrzy-maniu światła. Taki podział wydawał się najlepszą taktyką, którą mogli zastosować w niezna-nym, podziemnym miejscu.

— Czuję jakiś dziwny zapach... — ostrzegła pół godziny później Sesylia, zatrzymując się w pół kroku. Rozglądając się dookoła, poruszała delikatnie nozdrzami. Wszyscy czekali, aż doprecy-zuje swoje obawy. W następnej chwili, nie spodziewając się niczego złego, wytrzeszczyła oczy. – To gaz ziemny! Ulatnia się, ale nie mam pojęcia skąd.
— Henry, uda ci się utworzyć jakąś tarczę? – zapytała Zaja, wyraźnie zmartwiona słowa-mi Sesylii. – Coś, co oddzieliłoby nas od tego gazu?
— Wedle życzenia, pani! – chłopak uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając ręce przed sobą. Nie mogli tego zobaczyć, jednak od razu poczuli – gaz ustąpił czystemu powietrzu. – Zawsze lubiłem bawić się bańkami.
— Czy to normalne, że w takim miejscu jak to zaskakuje nas gaz ziemny? – spytała Kytia, drżąc lekko na całym ciele. Zaczęła tracić entuzjazm, z którym podchodziła do tej całej wyprawy.
— Prawdopodobnie to jedna z pułapek, choć nadal ciężko mi powiedzieć, na której kondy-gnacji się znajdujemy – Nimod wzruszył ramionami; był tak obojętny, jakby mówił o pogodzie.
— Sądzę, że mimo wszystko dobrze trafiliśmy. Patrzcie! – Bret wskazał palcem na rysujące się przed nimi łukowate przejście, a zaraz za nim potężne schody. Chcieli rzucić się do przodu, jednak w porę przypomnieli sobie o Henrym, który przez podtrzymywanie bańki powietrznej nie mógł biegać. Ograniczyli się do nieznacznego przyspieszenia kroku.
Dziesięć minut zajęło im dojście do celu. Schody doprowadziły ich pod kolejne, tajemnicze wrota, tym razem lekko uchylone. Mimo że opuścili podziemny tunel gaz ziemny nadal krążył w powietrzu, choć nic nie wskazywało na to, że Henry'emu kończył się zapas energii magicznej. Pewnym krokiem weszli do środka. Przestrzeń, która składała się na Salę Główną w zapomnianej świątyni, była niewyobrażalnie wielka. Bez problemu zmieściłoby się tutaj około pięć tysięcy osób.
Na samym środku znajdował się długi, masywny ołtarz, ustawiony na niewielkim podeście. Tuż za nim rysowała się wysoka, łukowata ściana, pokryta licznymi symbolami oraz napisami; niektóre z nich przypominały te, które znaleźli na pierwszych wrotach. Przed ołtarzem, zachowu-jąc dość sporą odległość, stało kilka złączonych ze sobą stołów, przy których poustawiano krzesła – było ich w sumie pięćdziesiąt. Wszystko utrzymywało się w naprawdę dobrym stanie, tak jakby magia, wyczuwalna w powietrzu, dbała o nienaganny wystrój Sali Głównej przez setki lat. Poje-dyncze kamienne otwory w ścianach prowadziły do pomieszczeń gospodarczych oraz mniejszych lub większych sypialni. Tam również panował nieposzlakowany porządek.
— Wypadałoby się rozdzielić, co wy na to? – Zaja spojrzała po towarzyszach.
— Jakaś obca magia nie dopuszcza do tej komnaty gazu ziemnego – wtrącił Henry, opusz-czając ręce. Nie wyglądał na zmęczonego. – Możemy swobodnie oddychać.
— W porządku, dziękujemy ci za pomoc, Henry! – Kytia uśmiechnęła się szeroko. – To może dwoje z nas poszuka wyjścia, dwoje zbada pomieszczenia poboczne, a pozostała dwójka zostanie tutaj i poszpera przy ołtarzu?
— Słusznie – Zaja potaknęła głową. Wzięła Nimoda pod pachę i pociągnęła w stronę cen-tralnej części Sali Głównej. – My zajmiemy się tą ostatnią kwestią!
— Chodź, Sesylio – Henry mrugnął do przyjaciółki. – Poszukamy wyjścia.
— Cóż, Bret, znowu jesteśmy na siebie skazani! – Kytia odwróciła się do chłopaka, zaciera-jąc ręce. – Zobaczmy, jak spali ówcześni magowie!
W jednej chwili rozeszli się w swoje strony. Jakkolwiek interesujące rzeczy można było znaleźć w całej komnacie, te najbardziej ciekawe znajdowały się w samym jej centrum. Nimod zaczął kręcić się wokół ołtarza, podczas gdy Zaja oddaliła się, by zbadać dokładniej zapierającą dech w piersiach łukowatą ścianę. Odwrócona plecami do przyjaciela, nie zauważyła jego poczy-nań, a jedno z nich było warte uwagi – zaczął drżeć na całym ciele, jakby przeszył go prąd, ni stąd ni zowąd wytrzeszczył oczy i chciał krzyczeć, jednak coś odebrało mu mowę. Trwało to może trzy minuty. Kiedy dziwne objawy ustały, wrzucił jakieś trzy stare książki do torby, z trudem łapiąc oddech. Cokolwiek mu się stało, wolał to przemilczeć.
— Nimodzie, możesz podejść? – Zaja nie mogła oderwać się od tajemniczych symboli.
— Mmm? – mruknął chłopak, podchodząc do dziewczyny. – Co jest?
— Spójrz tutaj – skinieniem głowy wskazała na szereg wyrytych obrazków przed sobą. – To wszystko składa się na jakąś historię, jednak nie umiem jej do końca zrozumieć. Na przykład tutaj! Mogę się mylić, ale magowie, którzy tutaj przebywali, odprawiali jakieś dziwne rytuały. Te kręgi... Pierwszy raz widzę coś takiego. O, a tutaj jest smok. Nie przypominam sobie, żeby w historii starożytnych magów pojawiała się jakaś wzmianka o tych przerażających bestiach.
— Smoki prawdopodobnie już wtedy zaliczały się do zagrożonego wyginięciem gatunku – Nimod podrapał się po głowie. – Możliwe, że pokazywały się w okolicach Mglistej Góry znacznie częściej, niż zanotowali historycy. Magowie z pewnością zauważyliby ich nagłe pojawienie, a kto wie, do czego wtedy dochodziło. – Spojrzał uważnie na ilustracje. Jedna z nich przedstawiała przemianę człowieka w smoka. Lustrował ją wzrokiem przez dłuższą chwilę, czując dziwne swę-dzenie w okolicach łopatek. Zaja najwyraźniej przeoczyła tę scenę, bo w żaden sposób jej nie sko-mentowała. Wędrując wzrokiem po ścianie, spojrzała kątem oka na Nimoda. Wnet odskoczyła, prawie jak poparzona.
— Na bogów, co ci się stało?! – krzyknęła, zasłaniając usta rękoma.
— O co ci chodzi? – Nimod zmarszczył brwi.
— Twoje oczy... Są czerwone. I mają strasznie wąskie źrenice, jak u kota.
— Co?!... – chłopak odruchowo potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się podejrzanych skutków jakiejś tajemniczej mocy.
— Zgaduję, że to przez magię, która się tu kłębi. Znalazłeś coś ciekawego przy ołtarzu? – Zaja patrzyła niepewnie na przyjaciela. Jego widok napawał ją swego rodzaju obrzydzeniem... A może strachem?
— Nie – skłamał Nimod. – Co najwyżej jakąś stertę pergaminów, zapisanych w tej staro-żytnej mowie.
— Weź je, a ja poszukam reszty – zarządziła dziewczyna, wyraźnie zbita z tropu. – Nie po-doba mi się to miejsce.
Zaja zostawiła Nimoda przy ołtarzu, kierując swe kroki w stronę pomieszczeń pobocznych. Miała nadzieję na szybkie znalezienie Kytii i Breta. Dalsza ekspedycja nie była najlepszym pomy-słem. Żeby ułatwić sobie poszukiwania, zaczęła wykrzykiwać głośno imiona przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie uzyskała odpowiedź w podobnym tonie.
W tym samym czasie Nimod pakował do torby wszystkie zapiski, jakie znalazł na stole ofiarnym. Jakaś dziwna, nieznana energia zaczęła ogrzewać go od wewnątrz, co było naprawdę przyjemne. Korzystając z chwilowej samotności, zerknął do jednej z książek, którą wcześniej schował. Przewertował energicznie kartki w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia tak nienormal-nego stanu. Znalazł.
I w końcu zrozumiał wszystkie sceny, wyżłobione na łukowatej ścianie.
— Nimodzie! – Zai w końcu udało się znaleźć dwójkę przyjaciół. Wszyscy troje zmierzali właśnie w jego stronę. Chłopak wrzucił szybko książkę z powrotem do torby, czego na szczęście nikt nie zauważył. – Zbieramy się stąd, natychmiast. Widzieliście Sesylię i Henry'ego? – Zaja zwró-ciła się do Kytii i Breta.
— Tak, kręcili się przy tamtej ścianie – Bret wskazał na lewą część Sali Głównej. – Chyba coś tam znaleźli.
— Idziemy.
Pobiegli czym prędzej w tamtym kierunku, nawołując pozostałą dwójkę towarzyszy. Nie musieli długo szukać – Sesylia i Henry na tyle zbadali ścianę, że udało im się otworzyć przejście, prowadzące prawdopodobnie na zewnątrz kopalni.
— I jak? Macie coś? – spytała Sesylia, patrząc niecierpliwie po czwórce przyjaciół. Spo-dziewała się co najmniej góry złota albo chociaż zapomnianej wiedzy.
— Nimod znalazł jakieś stare papiery, przyjrzymy się im potem.
— Chłopie, co się stało z twoimi oczami? – Henry prawie zaniemówił na widok chłopaka, który wciąż miał czerwone oczy.
— Nie wiem – przyznał smutno. – To prawdopodobnie działanie magii, zaszczepionej w ścianach tej sali. Widzę bez zarzutów, więc nie marnujmy czasu!
Prześlizgnęli się przez przejście, zbiegając po schodach na dół. Niestety, gaz ziemny znowu utrudnił im przemarsz. Zatrzymali się w prastarym korytarzu, zerkając wyczekująco na Hen-ry'ego. Chłopak już unosił ręce, jednak w tej samej chwili Nimod wtrącił się słowami:
— Wystarczająco energii straciłeś. Pomożesz Bretowi stworzyć krąg teleportacji, kiedy się stąd wyniesiemy. Teraz ja stworzę bańkę.
Wszyscy potaknęli głowami, trochę zdziwieni taką nagłą zamianą ról.
Nimod wzniósł ramiona ku górze i ku przerażeniu wszystkich wytworzył płomienny pier-ścień. Jedna iskra wystarczyła do sprowokowania wybuchu, a co dopiero taka ilość ognia. Na krótko przed tym Sesylia ujrzała szaleńczy błysk w czerwonych oczach przyjaciela. Zdążyła wy-czarować tarczę, zanim eksplozja pożarła wszystko dookoła. Słyszała krzyki swoich towarzyszy – lament Kytii i Zai oraz przekleństwa Breta i Henry'ego.
A potem nastała już tylko ciemność.

— Obudziłam się w domu jednego z górników. Byłam praktycznie cała połamana, ale żyłam... — Sesylia spuściła głowę, zbierając myśli. Tak traumatyczne wspomnienie zawsze doprowadzało ją do łez. Pojedyncze krople zaczęły skapywać na blat biurka. – Nie widziałam niczego, poza ciemnością. Kobieta, która się mną zaopiekowała, a która była siostrą wspomnianego robotnika, nie chciała mnie okłamywać, bo zawód medyka jej tego zabraniał. Doznałaś poparzenia rogówki, a obrażenie jest na tyle głębokie, że nie będziesz widzieć już do końca życia — powiedziała wtedy. Na początku ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak czas, który spędziłam na kuracji, pomógł mi się oswoić z myślą, że jestem ślepa.
— Pani Sesylio, ja...
— Kazałam ci nie przerywać – warknęła ostro, kontynuując opowieść. – Górnik powie-dział mi, że znaleźli mnie dwa dni temu pięćdziesiąt metrów przed kopalnią. Nie mam pojęcia, jak się tam dostałam, jednak wszystkie podejrzenia skłaniały się ku sile wybuchu. Niestety, nie natrafili na nikogo z mojej grupy, choć prosiłam ich co najmniej pięć razy o dokładniejsze po-szukiwania. Oto cała historia. Wszystko dla jakichś papierów...
— Co się potem stało? To znaczy... Jak to możliwe, że mistrz Nimod przeżył?
— Odnalazł mnie trzy lata później. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ogarnęła mnie wściekłość na jego widok. Chciałam go zabić gołymi rękoma za to, co zrobił naszym przyjacio-łom. Za to, że zabił ich z zimną krwią. Jego głupie tłumaczenia w ogóle do mnie nie docierały, a udawana skrucha tylko bardziej działała na nerwy.
— Co mówił?
— Wmawiał mi, że to przez tę magię, która krążyła w Sali Głównej, dopuścił się do ta-kiego czynu. Opętała mnie... Nie wiedziałem, co robię! Sam nie wiem, czemu przeżyłem, to musia-ła być jakaś tarcza ochronna ¬– zarzekał się na bogów. Minęły lata, a ja wciąż nie potrafię wyba-czyć mu tej zbrodni, nieważne, czy nieumyślnej, czy w afekcie. Świadomość, że straciłam ludzi, których kochałam, że straciłam Henry'ego... — Sesylia zacisnęła dłonie w pięści, dysząc ciężko. – Mam nadzieję, że ta opowieść da ci możliwość spojrzenia na twojego mistrza z zupełnie innej perspektywy.
Adeptka zamilkła, próbując przetworzyć wszystkie informacje. Historia, którą opowie-działa jej znachorka, całkowicie nią wstrząsnęła. Nie spodziewała się takiego aktu okrucień-stwa ze strony mentora. Nie wierzyła też, że niekontrolowana przez nikogo magia mogła do-prowadzić go do takiego stanu. Coś leżało na rzeczy, a ona chciała się dowiedzieć całej prawdy.
— Co się stało z zapiskami, które zabrał mistrz Nimod?
— Cały czas je ma. Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle na nie spojrzeć. – Sesylia westchnęła głęboko, prostując się. Zwróciła niewidzące oczy na dziewczynę. – Idź już. Dowie-działaś się wystarczająco wiele, by mieć powód do zmiany mentora. A w razie gdybyś nie po-słuchała mojej rady — nie przychodź do mnie potem z płaczem.
— Dziękuję, pani Sesylio – dziewczyna odłożyła rysunek Henry'ego, który cały czas ści-skała w ręce i ukłoniła się kobiecie, by następnie szybko opuścić lecznicę. Wracała do domu w blasku zachodzącego słońca, pełna nadziei na odkrycie całej tajemnicy.

Od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na moście, opierając o ka-mienną balustradę. Wciągała głęboko świeże powietrze. Już dobrze... Już.
Nie, wcale nie było dobrze. Ktoś zaszedł adeptkę od tyłu, korzystając z chwili nieuwagi. Wielkie łapsko, które przysłoniło jej usta, odebrało możliwość wydania jakiekolwiek dźwięku. Cios w bok szyi zmiótł ją z nóg. Utraciła przytomność, a chciała tylko zaczerpnąć trochę tlenu.

— Przyniesiesz mi coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Z pulsującym bólem głowy oraz szyi w końcu wróciła do świata żywych. Otworzyła po-woli oczy, zdezorientowana wobec swojego położenia, stanu i ryzyka śmierci. Jako pierwszą ujrzała kobietę, siedzącą przy niej na niskim krześle. Przeglądała jakąś księgę, która zdawała się być dziwnie znajoma. Adeptka zlustrowała obcą od stóp do głów, choć szczególną uwagę zwróciła na oczy. Je też już gdzieś widziała!
— Świat pomiędzy snem a jawą musi być naprawdę ciekawy, skoro postanowiłaś do nas wrócić dopiero po pięciu godzinach – wymruczała, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
— Gdzie... Gdzie jestem? – spytała dziewczyna, masując się po głowie.
— W miejscu, które zwykłam nazywać domem – odparła obojętnie, mrużąc dziko błysz-czące oczy. – Przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna. Póki co.
— Bezpieczna? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?!
— Zbyt wielkie, żebyś mogła teraz wrócić do swojego gniazdka. Zostaniesz u nas na jakiś czas, później się zobaczy.
— Kim ty w ogóle jesteś? – adeptka była jeszcze bardziej zdezorientowana niż po prze-budzeniu.
— Nazywam się Neya, choć ludzie obracający się w moim środowisku mówią na mnie Trawiastooka. Ty zaś, jeśli dobrze zapamiętałam, zwracałaś się do mnie per Paskuda.
— Co?!... O czym ty...
— Należę do gatunku zmiennokształtnych. Mogę przybrać postać dowolnego zwierzę-cia, które kiedykolwiek widziałam na własne oczy. – Na twarzy Neyi pojawiła się duma. – Poruszanie się po mieście jako kot jest najbardziej optymalne.
— Jesteś magiem, tak?
— Tak, aczkolwiek moje umiejętności magiczne są dość ograniczone. Nadrabiam to swoją zdolnością gatunkową – Neya zaśmiała się cicho. – Jeszcze jakieś pytania?
— Dzisiaj – dziewczyna przypomniała sobie o sytuacji w rezydencji mistrza. – dlaczego mentor tak agresywnie zareagował na twój widok? Znacie się?
Trawiastooka potaknęła niechętnie głową. Wymowny wyraz twarzy wskazywał na to, że nie lubiła opowiadać o relacjach łączących ją z Nimodem. Od konieczności wyjawienia swo-jej historii uratował ją Morie, który wszedł do pokoju z dwoma porcjami jeszcze gorącego ste-ku. Z zawadiackim uśmiechem podsunął jeden talerz adeptce, a drugi podał Neyi, po czym bez słowa usiadł koło swojej towarzyszki.
— Jedz. Musisz odzyskać siły.

Ktoś zapukał do drzwi w charakterystyczny, znany wśród złodziei sposób. Neya, która siedziała w fotelu z opartymi o biurko nogami, otworzyła oczy. Jej wzrok szybko oswoił się z ciemnością otulającą pokój na poddaszu. Zanim pozwoliła gościowi wejść, westchnęła ciężko.
— Wejdź, Morie – mruknęła od niechcenia.
Złodziej—skrytobójca wślizgnął się do środka, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Ubrany na czarno, z łatwością wtapiał się w otoczenie, jednak teraz nie było to konieczne. Uśmiechnął się kątem ust, rad, że może porozmawiać z kobietą w cztery oczy. Nie obowiązywała go większość zasad panujących w gildii, toteż bez skrępowania zaczął mówić jako pierwszy:
— Zasnęła. Dodałem jej trochę proszku nasennego do obiadu, tak na wszelki wypadek.
— Świetnie... — odparła beznamiętnie Neya, przedłużając ostatnie samogłoski. Wyglą-dała na co najmniej znudzoną, choć to właśnie dzięki niej Morie zrozumiał, jak mylne mogą okazać się pozory. Krótkie, niekiedy monosylabiczne odpowiedzi przywódczyni gildii wynikały z dużego zmęczenia, które starała się zamaskować obojętnym wyrazem twarzy.
— Posłałem kilka czujek pod rezydencję. Nikt nie opuści jej niezauważony. – W głosie Moriego dało się słyszeć dumę z dobrze obmyślonej taktyki; nawet flegmatyzm Trawiastookiej nie był w stanie go zrazić.
— Lepiej, żeby nie dowiedziała się, co to za miejsce i czym się naprawdę zajmujemy – rzekła Neya, patrząc na Moriego spod przymrużonych oczu. Widział, jak co chwilę zaciska i rozluźnia szczękę.
— Co mam jej wmawiać? – mężczyzna uniósł pytająco brew.
— Bo ja wiem... — wzruszyła ramionami. – Gildia Najemników brzmi lepiej, niż Gildia Złodziei – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
— Należałem kiedyś do jednej – przyznał Morie, wykrzywiając usta.
— A teraz jesteś tutaj. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?
— Nie, tak tylko wspominam.
— Przynajmniej będziesz bardziej przekonywujący.
Zamilkli, co dało Moriemu czas do wyciągnięciu kilku wniosków. Zamierzał już wyjść, jednak w tym samym momencie wpadło mu do głowy jedno pytanie.
— Neyo?
— Mmmm?
— Wciąż go nienawidzisz?
Kobieta po raz kolejny westchnęła ciężko, zbierając niepoukładane myśli. Zmęczenie nie działało na jej korzyść.
— Kiedyś powiedział mi, że magia jest tym, czego nie wiesz. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że im więcej wiesz, tym gorzej śpisz. Dla mnie było już za późno, wszak nie chcia-łam do końca życia walczyć z koszmarami.
— To było dawno temu.
— Hmmm... Zrobiłam coś, co chyba każdy uczyniłby na moim miejscu. Dobranoc, Morie.
— Dobranoc, Neyo.
— Morie?
— Tak?
— Zajrzyj do jej domu przed snem. Mam złe przeczucie.
Kiedy Morie opuścił pokój na poddaszu, Neya wstała powoli, przeciągając się leniwie. Podeszła do okna, otwierając je na oścież — światło księżyca padło wprost na znużoną twarz kobiety.
Nie była głupia. Dobrze wiedziała, że dziewczyna skorzysta z pierwszej lepszej okazji do ucieczki.
— Morie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu dałeś się nabrać.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Opuściła pokój na poddaszu jako kruk. Pod osłoną nocy skierowała się do rezydencji dawnego mistrza.

Złodziej zszedł na dół, bez słowa wymijając krzątających się po budynku kolegów. Jeden z nich coś do niego powiedział, drugi klepnął w ramię, jeszcze inny zaczął zadawać setkę pytań – wszystkich troje zignorował z niewzruszoną miną. Znał Neyę od dzieciństwa i wiedział, że jeśli coś złego szepcze jej instynktowi, to nie jest to tylko podświadoma ostrożność.
Wypadł z karczmy, biorąc głęboki oddech. Był przygotowany na najgorsze. W końcu... Nie takie rzeczy już w życiu zrobił. Przeszedł podwórko, przeskoczył niski murek i skręcił w wąską uliczkę, by w mgnieniu oka znaleźć się na głównej ulicy.
Rozejrzał się. Do domu adeptki miał mniej więcej dziesięć minut – pięć, jeśli przyspie-szyłby kroku. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu pokręcił głową, śmiejąc się na głos.
— Neyo... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu nie dałem się nabrać.
Uśmiechnął się pod nosem.
Pod osłoną cienia pobiegł do rezydencji Nimoda.

Młoda adeptka szybko dotarła do rezydencji swojego mistrza. Informacje, które zdobyła dały jej w końcu jasny obraz tego, co tak naprawdę ukrywał Nimod – brakowało jej tylko kilku szczegółów, które wyjaśniłyby ostatnie niedopowiedzenia. Rozmowa z Sesylią pozwoliła jej odgadnąć, co tak naprawdę znalazła tamtej pamiętnej nocy w bibliotece mentora i dlaczego nie była w stanie rozszyfrować tajemniczego języka. Cokolwiek oznaczały podejrzane napisy na książkach, musiała poznać prawdę i dowiedzieć się, z jakiego powodu Nimod dopuścił się tak haniebnego czynu na własnych przyjaciołach. Jeśli był pod działaniem starożytnej magii, z pewnością nadal go kontroluje.
Przemknęła się dziedzińcem na tyły posesji, chowając się za wysokimi krzakami oraz drzewami, które rzucały największy cień. Tym sposobem znalazła się całkiem blisko tarasu, z którego miała bezpośrednią drogę do biblioteki.
Zauważyła, że w środku – zarówno na korytarzu, jak w pojedynczych pomieszczeniach – palą się świece. Czyżby służący zapomnieli zgasić ostatnie płomienie? A może machnęli na nie ręką, wmawiając sobie, że prędzej czy później same znikną? Takie zachowanie było co najmniej dziwne. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, zanim rzuci się do przodu. Drżąc na całym ciele schowała się za krzewami azalii.
— Ciekawość nie daje ci spokoju, co?
Słysząc za sobą cichy szept, odwróciła się gwałtownie. Prawie krzyknęła, widząc groźnie błyszczące trawiaste oczy. Neya stała nad nią, całkowicie zlewając się z nocnym tłem. Wyglądała na porządnie wkurzoną, co przyprawiło dziewczynę o jeszcze większe dreszcze. Odpowiedziała jej jęknięciem:
— Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
— Ponieważ zrobiłabym to samo na twoim miejscu – odparła ponuro Neya. – Kiedy mówiłam o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi, chciałam cię odwlec od pomysłu przychodzenia tu – złapała ją za rękę, ciągnąc w swoją stronę. Kiedy napotkała wyraźny opór, warknęła chłodno: — Wracamy.
— Nie! – dziewczyna wyrwała dłoń z uścisku. Spojrzała wyzywająco prosto w oczy roz-mówczyni, mając nadzieję, że chociaż raz wygra z nią wzrokową potyczkę. Przegrała. – Nigdzie nie idę. Chcę to wszystko wyjaśnić.
— Co chcesz wyjaśnić? Dlaczego jeszcze żyje, choć powinien był zginąć lata temu? – Neya parsknęła mimowolnie, marszcząc nos. – Chyba sama nie wierzysz w to, co chcesz zrobić. Nie puszczę cię na pewną śmierć.
— Dlaczego?
— Wystarczy, że ja dałam się na to nabrać – Neya była coraz bardziej zniecierpliwiona. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
— Nabrać na co? – dziewczyna nie ustępowała.
— Nieważne; idziemy.
— Nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Tutaj?! Do końca postradałaś zmysły? – Neya pociągnęła ją za ramię, jednak szybko musiała odskoczyć. Adeptka wyczarowała kulę ognia, którą wycelowała wprost w pierś kobie-ty.
— Chcę poznać prawdę... Czy to tak wiele? – dziewczynie łamał się głos, jednak nie opu-ściła ręki.
— Ech. Tylko nie wiń mnie za to, co zobaczysz.
Neya poczekała, aż uczennica Nimoda zrezygnuje z kuli ognia, by bez obawy przed spa-leniem położyć ręce na jej głowie. Korzystając z dawno nieużywanej energii wewnętrznej prze-słała dziewczynie wspomnienie sprzed kilku lat.

— Jak zwykle przed czasem...
— Myślałam, że już rozmawialiśmy na ten temat, mistrzu.
Młodsza o jakieś dziesięć lat Neya siedziała na parapecie, gdy Nimod pojawił się w gabine-cie. To tutaj zazwyczaj odbywały się wszystkie lekcje, które udzielał dziewczynie już kilka miesię-cy. Była bystra i szybko się uczyła – pokładał w niej duże nadzieje. Nie miał też nic przeciwko te-mu, że prowadzi Gildię Złodziei. Zdarzało mu się korzystać z ich pomocy.
Podszedł do uczennicy, patrząc znad jej ramienia na roztaczający się za szybą widok. Jego rezydencja mieściła się na wzgórzu, dzięki czemu mógł podziwiać sięgające po horyzont różno-kształtne budynki oraz mniej lub bardziej zadbane ogrody. Mężczyzna spojrzał uważnie na Neyę. Patrzyła bezwiednie w dal, pogrążona w całkowitej zadumie. Nie należała do energicznych czy gwałtownych osób, jednak rzadko widział ją nieskoncentrowaną na otaczających ją szczegółach. Może mu to umknęło? A może po prostu nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na zamyślenie w jego obecności.
— Neyo? – spytał spokojnie, uśmiechając się lekko.
— Mmmmm? – wymruczała, nie odrywając wzroku. To, że odpowiadała nie było jedno-znaczne z wróceniem myślami do rzeczywistości.
— Muszę wyjechać. Na kilka dni.
— Szerokiej drogi – odparła obojętnie, co szczerze zaskoczyło starego mistrza. Jeszcze nigdy nie odpowiedziała mu z taką ignorancją.
— Nie cieszysz się? – spytał pół żartem, pół serio. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę.
— A powinnam?
— Będziesz miała trochę wolnego.
— Stoję na czele gildii, mistrzu. – Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem, unosząc lekko brew. – Jeśli zrobię sobie wolne... Cóż. Długo nie postoi – wzruszyła ramionami, wracając oczami do poprzedniego widoku.
— Tylko się nie przemęcz siedzeniem na parapecie – odparł równie obojętnie co jego uczennica.
— Dziękuję za troskę – potaknęła zbywająco głową, po czym westchnęła głęboko i sku-piwszy się na mentorze, rzekła: — Muszę się zbierać. Vetus kręci się pod rezydencją i udaje nie-zauważalnego. Kiedy mistrz wraca? – spytała od niechcenia.
— Za kilka dni, jak mówiłem – odpowiedział spokojnie, niezrażony tym, że musi się powta-rzać.
— Słyszałam za pierwszym razem. Kilka dni to dość nieprecyzyjne określenie, nie sądzi mistrz? – wymamrotała, schodząc z parapetu. – Ile? Dwa dni? Pięć? Osiem?
— Kilka. – Nimod nie dawał za wygraną.
— Dobrze. Postaram się być przed czasem, jak zwykle. Choć niczego nie obiecuję.
Skierowała bezszelestnie kroki w stronę wyjścia, kiedy Nimod postanowił ją zatrzymać.
— Neyo... — zaczął. Dziewczyna zatrzymała się, czekając na dalsze słowa. Nie spojrzała w jego stronę. – Uśmiechnij się. Vetus nie kręciłby się tutaj, gdyby miał złe wieści.
— Człowiek się codziennie czegoś uczy, prawda, mistrzu?
— Tak. Mówiłem ci to tydzień temu.
— Mistrz też ma jeszcze czas na naukę – powiedziała sucho i wyszła bez słowa pożegna-nia. Nimod przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Jak zwykle nie zwiodło ją wymuszone chwilą pocieszenie. Zerknął za okno.
Vetus, który nie ukrywał się już za krzakami, opuścił rezydencję w towarzystwie czarnego kota.

Neya siedziała przy wysokim barze w karczemnej izbie gildyjnej speluny. Ze znudzeniem wysłuchiwała raportu Vetusa, czekając cierpliwie, aż będzie mogła mu zadać jedno, zasadnicze pytanie.
— ... i wtedy ich zaatakowaliśmy, ale nie mieli niczego cennego. Jeden z nich był chyba szlachcicem, ale nie dam głowy. Kilka gróźb i puściliśmy ich wolno.
— Nie rozpoznają was? – spytała Neya, bawiąc się pustym kielichem.
— Nie, co do tego nie mam żadnej wątpliwości – odparł pewnie Vetus. Spojrzał niepewnie na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Co jest, kocie?
— Morie wciąż nie dał znaku życia – odparła, wykrzywiając usta do grymasu. Chciała w ten sposób ukryć wybrzmiewającą z jej głosu troskę.
— To duży chłopak, na pewno nic mu nie jest! – Złodziej poklepał dziewczynę po plecach. Był od niej o siedem lat starszy, co dawało mu powód do traktowania Neyi jako młodszej siostry. Dziewczyna nie miała nic przeciwko – cieszyła się z obecności Vetusa, tym bardziej, że był jedną z dwóch osób na które zawsze mogła liczyć.
— Obyś miał rację... — mruknęła cicho.
Poznała Moriego na ulicy, kiedy miała siedem lat. Był jej rówieśnikiem, więc wspólnie przeżyli dzieciństwo oraz młodzieńcze bunty. Szybko policzyła, że znają się już ponad dekadę, prawie dwie. Vetus dołączył do nich kilka lat temu, kiedy uratowali go spod zawalonego budynku. Cała trójka szybko zacieśniła więzy i założyła Gildię Złodziei, choć za oficjalne przywództwo od-powiadała Neya. Ich wspólnota obchodziła niedawno piątą wiosnę.
— Idę się położyć – powiedziała w końcu po długim milczeniu. Zanim udała się na górę, spojrzała przenikliwie na przyjaciela. – Nie ma mnie dla nikogo, dobrze?
— Mnie nie musisz dwa razy powtarzać, kocie – Vetus wyszczerzył się na swój łobuzerski sposób. Był naprawdę dobrym, starszym bratem.
Dziewczyna zaszyła się w pokoju na poddaszu, który od niedawna stał się jej królestwem. Położyła się w fotelu, głowę opierając o jeden, a nogi przewieszając przez drugi podłokietnik. Mi-nęła prawie godzina, zanim udało jej się zasnąć. Vetus zadbał o to, by nikt jej nie przeszkadzał – wszystkich awanturujących się wyrzucał na zewnątrz. Neya usłyszała nawet krzyki jednego z nich.
Uśmiechnęła się pod nosem, zamykając oczy.
Kochana rodzina...

Minęły trzy dni i ani Morie, ani Nimod nie pojawili się z powrotem w mieście. Neya zrobiła się jeszcze bardziej posępna, a jej stosunek do gildyjnych złodziei znacznie się ochłodził. Nie prze-siadywała z nimi w karczemnej izbie, nie żartowała sobie z władz, nie chwaliła dobrze wykona-nych zleceń i nie komentowała ani nie wściekała się z powodu tych nieudanych. Rzadko opuszczała pokój na poddaszu, co budziło wśród złodziei różne podejrzenia. Vetus tłumaczył wszystkim, że Neya źle się czuje i nie życzy sobie żadnych odwiedzin, jednak nikt nie był skłonny uwierzyć w wyssaną z palca historyjkę o domniemanej chorobie przywódczyni – odkąd powstała gildia nie zauważono u Neyi żadnych oznak złego samopoczucia. Krążyły plotki, że otaczała się magicznym polem siłowym, które chroniło ją od wszelkich wirusów, bakterii i idiotów.
Vetus jako jedyny otrzymał oficjalne pozwolenie na wejście na poddasze. Korzystał z tego przywileju przy każdej możliwej okazji, kiedy nie był zajęty nowym zleceniem lub pilnowaniem porządku, jako zastępca Neyi. Wyprosił przemiłą kucharkę o ciepły posiłek dla przyjaciółki i szyb-ko, by nie zdążył ostygnąć, zaniósł go do najwyżej położonego pokoju. Nie bawił się w pukanie, bo doskonale wiedział, że nawet jeśli Neya się wścieknie, to i tak nie będzie miała ochoty zrobić mu większej krzywdy.
— Zobacz, co upolowałem! – powiedział wesoło na wejściu, zamykając drzwi mocnym kopniakiem, ponieważ w dłoniach trzymał tacę. – Jeszcze ciepła! Twoja ulubiona potrawka z kró-lika.
— Najlepszą potrawkę robi pani Emilia – odparła beznamiętnie Neya, siedząc na parape-cie, czego nie czyniła wyłącznie u swojego mistrza.
— Nie wybrzydzaj – zacmokał Vetus, wywracając oczami. Postawił tacę na biurku, które – o dziwo! – nie było zagracone. Najwyraźniej Trawiastooka wzięła się za porządki. – Siadaj i jedz! – zachęcił ją, uśmiechając się szeroko.
— Nie jestem głodna – mruknęła chłodno, nawet nie rzucając okiem na przyjaciele. Wy-raźnie wypatrywała czegoś za oknem. Vetus nachmurzył się.
— Znowu przesiedzisz tam cały dzień... To niezdrowe, wiesz? – zauważył oburzony, pod-chodząc do Neyi. Położył jej ręce na ramionach i zaczął delikatnie masować. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś spięta. Szczerze żałuję, że ten twój mistrzunio wyjechał. Przynajmniej miałaś jakieś zajęcie.
— Zajęcie? Nauka kolejnych sztuczek magicznych to żadne zajęcie, bracie – spojrzała na niego przelotnie. Zauważył zaczerwienienia wokół trawiastych oczu, jakby od łez. – Poza tym, mistrz jest najmniejszym problemem.
— Wiesz w ogóle, gdzie wyjechał? – spytał zatroskany Vetus.
— Nie. A powinno mnie to obchodzić?
— Powinno – odparł natychmiast, przypominając sobie, co miał przekazać przyjaciółce. Odwróciła głowę w jego stronę, unosząc pytająco brwi. – Wróciłem wczoraj w nocy z misji, pa-miętasz?
— Pamiętam, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
— Ano sporo! – uśmiechnął się dumnie, ciesząc się, że wie więcej od przyjaciółki i może ją czymś zaskoczyć. — Nie opowiem ci niczego, dopóki nie zjesz potrawki! – dodał, wskazując ge-stem ręki w stronę biurka.
— Ech... — Neya postawiła nogi na ziemi, kręcąc z dezaprobatą głową. – Niech ci będzie – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i poczłapała do fotela. Usiadła na nim i powoli zaczęła jeść ciepły posiłek.
— To teraz słuchaj – Vetus oparł się tyłem o parapet i patrząc na jedzącą Neyę, zaczął opowiadać: — Kiedy wracałem wczoraj z misji, przejeżdżałem obok takiej starej wieży. Prawdo-podobnie pozostałość po jakimś garnizonie, nikt już tam raczej nie stacjonuje. Zatrzymałem się na chwilę, by nakarmić konia, ale szybko musiałem usunąć się w cień, bo ktoś podjechał wozem. Jakiś mężczyzna, łudząco podobny do tego twojego nauczyciela, został przywitany przez dwóch podej-rzanych typków w kapturach. Jeden z nich odprowadził powóz na tyły wieży, gdzie z nikt nie miał prawa go zobaczyć, przejeżdżając głównym traktem, zaś drugi zaprowadził przypuszczalnie twojego mentora do środka. Nie wiem, czy cię to jakoś zainteresuje, ale lepiej, żebyś wiedziała.
— Jaką masz pewność, że to był on? – spytała Neya, marszcząc czoło. Wysłuchiwała słów przyjaciela z najwyższą uwagą.
— Jak mówiłem, był naprawdę łudząco podobny, a wbrew pozorom mam dobrą pamięć do twarzy.
— Czy wiesz, co znajdowało się w wozie?
— Nie mam pojęcia, ale kiedy znaleźli się dość blisko, to usłyszałem niemrawe jęki. Ludzkie jęki.
— Niewolnicy?
— Szczerze wątpię. W Tyrei niewolnictwo jest przecież zakazane, a poza tym – po co komu niewolnicy w opuszczonej strażnicy?
— Możliwe, że ktoś urządził sobie w niej dom – Neya parsknęła mimowolnie, sama nie wierząc w to, co mówi.
— Nie wiem... Co nie zmienia faktu, że całość wydaje się naprawdę podejrzana.
— Gdzie dokładnie jest ta wieża? – Neya odsunęła tacę, rozkładając na biurku dość szcze-gółową mapę Tyrei.
— O, tutaj – Vetus potrzebował chwili, żeby znaleźć omawiane miejsce. Strażnica była zbyt daleko, żeby dojść do niej pieszo, jednak konno droga zajęłaby może dwie godziny.
Neya skinęła powoli głową, zaznaczając ołówkiem wskazany punkt. Złożyła mapę i włoży-ła do torby przewieszonej przez oparcie fotela, po czym przysunęła z powrotem tacę, żeby dokoń-czyć pieczeń. Wprawdzie nie smakowała tak dobrze jak w rezydencji mistrza, ale była naprawdę niezła. Cały czas czuła na sobie uważny wzrok Vetusa, który zdawał się myśleć nad czymś inten-sywnie.
— Zamierzasz się tam udać? – spytał w końcu, marszcząc czoło.
— Owszem – odparła krótko, odetchnąwszy z zadowolenia. Ciepły posiłek dobrze jej zrobił, a przynajmniej polepszył nastrój i przywrócił energię. – Jeszcze dzisiaj.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Neyo...
— Mój mistrz zrobił się niedyskretny... Czemu miałabym tego nie wykorzystać? – uśmiech-nęła się leniwie, co nie wróżyło nic dobrego. – Poza tym, to naprawdę niepokojące, że sprowadza jakichś ludzi do opuszczonej strażnicy. Nasuwa mi się tylko jedno rozwiązanie.
— Co masz na myśli? – Vetus szczerze pożałował, że zadał to pytanie. Odpowiedź Neyi prawie zrzuciła go z nóg.
— Nieużywana wieża, zamaskowani mężczyźni, mój mistrz z wozem wypełnionym ludź-mi... Z pewnością nie umówili się na wspólną herbatkę przy ciastkach orzechowych! – zaśmiała się bez wesołości, wstając od biurka. Krzątała się chwilę po pokoju, ubierając się oraz kompletując ekwipunek. Złodziej patrzył na to bezradnie.
— Przyprowadzić Nocarza? – spytał, przypominając o swojej obecności.
— Nie będzie potrzebny.
— Idziesz na piechotę? – Vetus wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Skądże! — Przewiesiła lnianą torbę przez ramię, uśmiechając się szeroko do przyjacie-la. – To strata czasu! Polecę o własnych skrzydłach.
— Zapomniałem... — mężczyzna uderzył się w czoło. – Jak zwykle.
— Już dobrze, przyzwyczaiłam się – machnęła lekceważąco ręką, zatrzymując się przed swoim przyjacielem. Stając na palcach, ucałowała go w policzek. – Nie czekaj z kolacją. Mam na-dzieję, że szybko się uwinę.
Zamurowanym taką nagłą wylewnością Neyi Vetus nie zdążył nic odpowiedzieć. Trawia-stooka szybko wyleciała przez okno.

Bycie ptakiem miało swoje plusy, co Neya niejednokrotnie przyznawała, jednak nic nie równało się z samą umiejętnością zmiennokształtności. Wiele zalet, wypływających z tej rzadko spotykanej genetyki, stanowiły wystarczającą rekompensatę niedużych pokładów energii we-wnętrznej. Wpadła na Nimoda całkiem przypadkiem i początkowo daleka była od przyjęcia pro-pozycji nauczania, jednak perspektywa rozwinięcia talentu magicznego okazała się silniejsza od jej dumy. Podchodziła do nauczyciela z dystansem, co czyniła za każdym razem przy zawiązywa-niu nowych znajomości. Cieszyła się, że dość szybko zrozumiał po jakim lodzie stąpa. Zwracał uwagę na jej zachowania oraz nawyki, by w miarę możliwości dostosować się do nich. Początko-wo doprowadzał ją tym do szału, później zaczął bawić, jednak koniec końców udało mu się osią-gnąć zamierzony cel – zdobyć zaufanie Trawiastookiej. I choć nie doszło do głębszych zwierzeń to zaszły duże zmiany w atmosferze, jaka panowała podczas lekcji. Coraz częściej pozwalała sobie na żarty w towarzystwie mistrza, już nie tak rzadko okazywała emocje, a i dobrze się z nią roz-mawiało nawet o banalnych rzeczach. Mniej kpiła, mniej ironizowała. Stała się zupełnie inną oso-bą.
Nic jednak nie działało tylko w jedną stronę. Nimod również zrobił się bardziej otwarty i rozmowny i nawet często proponował pomoc Gildii Złodziei. Co jakiś czas oczekiwał czegoś w zamian, zazwyczaj drobna robota, która nie sprawiała podopiecznym Neyi większych problemów.
Opowieść Vetusa wywołała u niej mieszane uczucia – z jednej strony coś jej podpowiada-ło, że powinna udać się na przeszpiegi, zaś z drugiej strony głośno odradzało jakąkolwiek eska-padę ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo i naruszanie cudzej prywatności. Z reguły ignorowała wszelkie narzucone z góry zasady, toteż ogarnięta ciekawością patrzyła to w prawo, to w lewo, wypatrując opuszczonej strażnicy. Co jakiś czas musiała wylądować, żeby upewnić się co do kierunku lotu. Ciemność niezbyt utrudniała jej widoczność, jednak Vetus nie opisał dokład-nie owego miejsca. Wieża, równie dobrze, mogła być przysłonięta gęstymi koronami drzew.
W pewnym momencie zauważyła w oddali dziwny, czerwony blask. Podleciała bliżej, żeby zbadać tajemniczą poświatę, jednak nie spodziewała się, że tym samym trafi do celu podróży.
Światło wylewało się ze szczytu kamiennej wieży, która była częścią ruin niegdysiejszego fortu strażniczego. Niewielki fragment muru, który nie uległ zniszczeniu, zasłaniał przejezdnym przejście na tyły baszty, zaś dziko rosnące krzewy od razu utwierdzały w przekonaniu, że nie ma tam nic godnego uwagi.
Neya wylądowała za murem, szybko przybierając postać czarnego kota. Zielone ślepia błyszczały intensywnie w gęstym mroku. Zminimalizowała ryzyko wykrycia chowając się w cieniu starego dębu. Rozejrzała się dookoła, dokładnie lustrując każdy szczegół otoczenia. Wóz, o któ-rym wspomniał Vetus, stał tuż przy murze, przykryty grubą płachtą. Po głębszych oględzinach Neya skupiła swoją uwagę na kamiennych schodkach, które – jak zakładała – prowadziły na sam dół wieży. Zeszła po nich, jednak drewniane drzwi niemal natychmiast zastąpiły jej drogę. Chcąc nie chcąc wróciła do ludzkiej postaci.
— Hmm... — wymruczała pod nosem, nachylając się nad zamkiem.
Skupiła część energii wewnętrznej na zmyśle wzroku, co uniemożliwiło jej widzenie w ciemności. Przyjrzała się mechanizmowi, który zabezpieczał wejście: był stary, ale ostatnio dość często używany. Otworzenie go nie sprawiło Trawiastookiej żadnego problemu; zawsze nosiła ze sobą kilka wytrychów.
Uporawszy się z drzwiami, wślizgnęła się do środka pogrążonej w półmroku izby. Parę za-palonych świec zaczęło już przygasać, rzucając słabe światło na dwa okrągłe stoliki i stojące przy nich krzesła, rozłożone w kącie prowizoryczne posłania oraz siano, którym usłana była kamienna podłoga. Wstępna rewizja wskazała na niedawną obecność ludzi w tym pomieszczeniu. Neya nie była zaskoczona. Wiedziała, że zanim obierze sobie na cel zbadanie dziwnego, czerwonego blasku na szczycie wieży, będzie musiała poszukać wspomnianych przez Vetusa ludzi dla samej pewno-ści, że nikt nie został skazany na cierpienie.
Drzwi na wprost kierowały do izby na tej samej wysokości, w przeciwieństwie do prowa-dzących na dół schodów, umieszczonych tuż za kamiennym, łukowatym przejściem po prawej stronie. Neya przypuszczała, że dojdzie nimi do lochów albo czegoś, co służyło za więzienie. Wy-ciągnęła sztylet zza pasa, a następnie w stanie pełnej gotowości zeszła na niższą kondygnację. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, którego większą część zajmowały liczne klatki, oddzielone wąskim korytarzem. Nieznacznie uchylone drzwi po drugiej stronie lochu jako pierwsze rzuciły jej się w oczy – wydobywało się stamtąd jasne światło. Prawdopodobnie ktoś niedawno – jeśli nie przed chwilą — odwiedzał to miejsce.
Powiodła wzrokiem po klatkach— większość z nich była pusta, jednak w niektórych, może siedmiu, znajdowali się ludzie. Żywi, prawie lub całkowicie nadzy ludzie, kulący się w kątach cel. Ten widok napełnił ją obrzydzeniem i potwierdził przypuszczenia, że nie odbywa się tutaj spotka-nie czysto towarzyskie.
— Co tu się dzieje? – Neya skierowała pytanie do młodej kobiety, która została uwięziona najbliżej wejścia. Leżała przy ścianie, zwinięta w kłębek, szlochając cicho. Miała na sobie jakąś lnianą szmatę, która niegdyś była pewnie sukienką. Słysząc nowy głos, podniosła głowę i natych-miast rzuciła się do krat. Złodziejka odruchowo odskoczyła, unosząc brwi ze zdumienia. Kobieta patrzyła na nią, dysząc ciężko. W szeroko otwartych oczach kryło się szaleństwo.
— Błagam, wypuść mnie stąd... — szeptała, wyciągając rękę w stronę Neyi. – BŁAGAM!
— Cii... — Neya przyłożyła palec do ust, a później, unosząc ręce w uspokajającym geście, zaczęła mówić dalej: — Wypuszczę cię, jeśli powiesz mi, co się tu dzieje i co to za miejsce.
— Ja... Ja nie wiem... Zabrali mojego męża na górę... Ja... — potrząsnęła głową, wracając do zdesperowanego szeptu. — Błagam cię, zabierz mnie stąd.
— Kto go zabrał? – Neya nie dawała za wygraną. W międzyczasie przyjrzała się dokładnie zamkowi. Kolejny prosty mechanizm. Najwyraźniej nowi mieszkańcy nie zadbali o wzmocnienie zabezpieczeń. – I jak dawno temu?
— Jacyś ludzie w maskach... Chyba kwadrans temu, nie wiem...
— Dobrze, spokojnie – Neya widziała, że kobieta jest coraz bliższa histerii. Za pomocą wy-trycha otworzyła zamek. – Zaczekaj! – złapała ją za ramię, bo już chciała uciekać. – Uwolnię two-jego męża, jeśli pomożesz mi z resztą – wskazała głową na pozostałe klatki – i wyprowadzisz ich na zewnątrz. Schowacie się w wozie i poczekacie tam na mnie, dopóki nie wrócę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, jednak pokiwała głową na znak zgody. Neya szybko zajęła się pozostałymi zamkami, robiąc tym samym nieznaczne zamieszanie w lochu. Musiała co naj-mniej trzy razy uciszać więźniów. Kiedy w końcu zrozumieli, że ktoś przyszedł im z pomocą, za-częli wykonywać polecenia bez większego oporu. W dziesięć minut zdołali uspokoić się i wyjść na zewnątrz. Zgodnie z prośbą Neyi ukryli się w wozie. W tym samym czasie, rozbudzona wściekło-ścią złodziejka ruszyła prędko w stronę jasnego światła, wbiegając po krętych schodach na górę. Okazało się, że to bezpośrednie przejście z lochu do komnaty na szczycie wieży, skąd sączyła się czerwona poświata, zauważona wcześniej z lotu ptaka.
— ... A co z tymi? – usłyszała, zbliżając się do celu. Momentalnie przystanęła, by podsłu-chać czyjąś rozmowę. Niektóre słowa zdołały jej umknąć.
— ... jego kolej. Ilu zostało w lochu?
— Pięciu i ..., ale nie sądzę, żeby to robiło różnicę.
— Zejdź po kolejną dwójkę.
— ..., panie.
Neya przywarła do ściany, słysząc czyjeś kroki na schodach. Szybki refleks pozwolił na błyskawiczną zmianę w pająka w tej samej chwili, w której jeden z rozmówców wyminął miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Nie tracąc czasu wróciła do swojej człowieczej postaci, by zbiec za nieznajomym i zdecydowanym ruchem podciąć mu gardło, kiedy ten nie był niczego świadomy. Zrobiła to z zimną krwią – była przygotowana na taką ewentualność.
Wróciła z powrotem na górę, zatrzymując się na zwieńczeniu schodów. Przed sobą miała krótki korytarz, a na jego końcu zamknięte drzwi. Wylewało się spod nich czerwone światło, choć to nie ten widok zbił Trawiastooką z nóg.
— Morie?... – wyszeptała, z przerażeniem patrząc na leżącego u progu przyjaciela. Był rozebrany od pasa w górę, a z licznych ran – jakby od bata — na klatce piersiowej i plecach są-czyła się krew. Koło młodzieńca siedział równie mocno poharatany mężczyzna, przypuszczalnie mąż znalezionej w lochu kobiety. Przez poniesione obrażenia stracił przytomność.
— Ne... Neya... — wymamrotał Morie, podnosząc niemrawo głowę. Łzy zebrały się w ciemnych oczach. – U—ucie... Uciekaj stąd.
— Zwariowałeś? – Złodziejka pomogła przyjacielowi wstać, łapiąc go w pasie i przewie-szając sobie jego rękę przez szyję. – Dasz radę iść?
— Mhm... — Morie wsparł się ręką o ścianę, żeby nie upaść. – Trzeba... Trzeba go stąd za-brać – wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę.
— Zajmę się nim. Idź na dół, dogonię cię! – Neya podeszła do więźnia, dokładnie spraw-dzając jego stan. W tym samym czasie Morie zaczął schodzić powoli po schodach, cały czas pod-pierając się dłonią.
— Błagam, obudź się! – Trawiastooka to klepała mężczyznę po twarzy, to potrząsała nim w miarę delikatnie.
Ocknął się dopiero po dłuższej chwili, jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Neya zdawa-ła sobie sprawę, że nie ma dużo czasu, toteż musiała zdać się na własne umiejętności. Z trudem postawiła więźnia na nogi. Ruszał się bezwładnie, uwieszając się dziewczyny jak worka. Ograni-czał jej tym pole manewru.
— Przyprowadziłeś kolej... — drzwi otworzyły się z hukiem. Dziewczyna zobaczyła w nich swojego mistrza... całego we krwi. Zauważyła dziwny krąg za jego plecami oraz stertę trupów. Czerwone światło ogarnęło całą komnatę. – Neya?!
Wykorzystała jego chwilowe zaskoczenie, by oślepić go wiązką białego światła. Korzysta-jąc z zyskanego czasu, odwróciła się plecami do więźnia, kładąc jego ręce na swoich barkach. W takiej pozycji przybrała postać tygrysa, co znacznie ułatwiło wydostanie stąd leżącego na grzbie-cie mężczyzny.
Zbieganie po schodach nie było takie proste, jak się wydawało, tym bardziej, że ostrożność stała się priorytetem. Neya cieszyła się w duchu, że „pasażer" pojął wagę sytuacji i nie robił do-datkowych problemów. Zacisnął ramiona wokół tygrysiego łba, zmniejszając ryzyko ześlizgnięcia się na ziemię. Okazało się to naprawdę przydatne, biorąc pod uwagę goniącego ich maga, który chyba nie był zadowolony z odwiedzin uczennicy.
Po męczącym biegu miała w końcu prostą drogę do wyjścia. Słyszała za sobą wściekłe okrzyki Nimoda i czuła, jak próbuje ją spowolnić ognistymi pociskami. Kiedy znaleźli się w lochu, wydał z siebie nieludzki ryk, który nie przypominał żadnego znanego jej zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Zanim rzuciła się schodami na górę, obejrzała się. Mistrz stał przy jednych z ostatnich klatek, drżąc na całym ciele. Mimo sporej odległości, która ich dzieliła, bez problemu udało jej się dostrzec czerwoną barwę oczu mentora, której nigdy dotąd u niego nie widziała.
Na zewnątrz czekali na nią więźniowie oraz... Vetus. Siedział na przedzie wozu, gotowy do natychmiastowej drogi. Widząc wybiegającego tygrysa z mężczyzną na grzbiecie, spiął konie. Neya wskoczyła do środka w tej samej chwili, gdy pojazd ruszył. Więzień odstąpił od złodziejki w momencie, gdy na powrót przybrała kobiecą postać. Spojrzał na nią z przerażeniem, tak jak po-zostali więźniowie, po czym rzekł:
— Dz... Dziękuję, nieznajoma.
— Nigdy więcej nie biorę cię na pasażera – mruknęła, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Powędrowała wzrokiem po twarzach więźniów. Morie uśmiechnął się do niej słabo.
— Coś czuję, że twoja jutrzejsza lekcja z mistrzem nie odbędzie się.

Tydzień później po przerażających wydarzeniach cała trójka spotkała się w pokoju na poddaszu, by porozmawiać o tym, co zaistniało. Neya poświęciła swój wolny czas, żeby przywró-cić okaleczonego Moriego do względnej normy. Vetus, posłuszny jej zaleceniom, zadbał o bezpie-czeństwo i opiekę nad mniej lub bardziej pokrzywdzonymi więźniami z opuszczonej strażnicy. Mężczyzna, którego Trawiastooka wyniosła na własnym grzbiecie, postanowił odwdzięczyć się swojej wybawczyni, przyłączając się do Gildii Złodziei. Okazał się naprawdę przydatny, jeśli cho-dziło o wyłudzanie informacji. Jego żona nie była najszczęśliwsza z takiej pracy, ale miała przy-najmniej pewność, że jest w dobrych rękach. Pozostali pokrzywdzeni utrzymywali dobry kontakt ze złodziejami, pomagając im od czasu do czasu w drobnych sprawach.
Co się tyczyło rytuału i nauczyciela Neyi... Wolała o tym nie mówić. Morie oraz Vetus tylko raz ośmielili się poruszyć ten temat.
— Nie chcesz tego wyjaśnić? – spytał rówieśnik złodziejki, patrząc na nią kątem oka. Stała za nim, nacierając jego plecy jakąś podejrzaną maścią.
— Nie widzę powodu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Mój mistrz bała się zakazanymi rytuała-mi, którym oddawali się czarni magowie – odparła chłodno, przerywając na chwilę. Spojrzała na niego karcąco. – Poza tym, szczerze wątpię, żeby chciał mnie widzieć.
— Dziwię się, że powstrzymał się od wyrównania rachunków – wtrącił Vetus, opierając się o ścianę. Obserwował swoich przyjaciół spod zmrużonych oczu.
— Zwróciłby na siebie zbyt dużą uwagę – stwierdziła beznamiętnie. Za maską obojętności ukrywała prawdziwe, zżerające ją od środka emocje. Była naprawdę wściekła.
— I tak uważam, że przydałaby ci się dodatkowa ochrona – zauważył Morie, patrząc wprost na Vetusa, jakby szukał u niego poparcia. – Mogę ci towarzyszyć przez cały czas, ale ktoś musi pilnować drzwi od zewnątrz. Nie, Vetusie – widząc, że starszy złodziej chce coś powiedzieć, uciszył go ręką – jedno z nas powinno siedzieć z resztą gildii na dole. Najmiemy kogoś do roli ochroniarza i tyle.
— Nimoda nic nie zatrzyma, jeśli będzie chciał mnie dorwać – Neya westchnęła ciężko, wysłuchując z dezaprobatą słów Moriego.
— Będziemy po prostu spokojniejsi, Neyo.
— To bardzo wygodnie, czyż nie? – odsunęła się od Moriego, wyraźnie poirytowana. Mło-dzieniec odwrócił się do niej, rozkładając pytająco ręce. – Wy będziecie spokojni, że nic mi nie grozi. A co ja mam powiedzieć? Gdybym zignorowała opowieść Vetusa nie rozmawialibyśmy teraz w trójkę – wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. – Wy będziecie spokojni... Świetnie! Wiecie co? Wypierdalać! – krzyknęła, wskazując im drzwi. – Nie zgadzam się na żadną ochronę!
Morie i Vetus spojrzeli po sobie zdezorientowani, jednak bez słowa opuścili pokój na pod-dasz.
Neya zaczęła płakać. Wszystkie złe emocje w końcu znalazły ujście.
Miesiąc później dwaj krępi złodzieje dostali ważną misję na czas nieokreślony. Mieli pilno-wać Neyi jak oka w głowie, nawet jeśli zamierzała ich za to zabić. Razem z Moriem musieli znosić najgorsze humory oraz kaprysy Trawiastookiej, pocieszając się świadomością, że tylko ona utrzymuje gildię przy życiu.

Adeptka odskoczyła od Neyi, patrząc na nią z przerażeniem. Kobieta stała bez ruchu ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Milczała długo, regenerując siły. Przesyłanie wspomnień wymagało od niej zużycia dość sporej ilości energii wewnętrznej.
— Zadowolona? – powiedziała w końcu, zerkając na dziewczynę spode łba. Okrutny śmiech, na który się zdobyła, wywołał u adeptki dreszcze na całym ciele. Nigdy dotąd nie sły-szała czegoś podobnego. – Poznałaś prawdę. Nadal chcesz z nim porozmawiać? – Neya ni stąd ni zowąd spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Kipiała ze wściekłości, a żądza mordu, która przez nią przemawiała, odebrała uczennicy Nimoda głos.
— Ja... — urwała natychmiast, kuląc się pod groźnym wzrokiem Trawiastookiej. – Prze-praszam, Neyo... — dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, skupiając w niej część swojej energii.
Oślepiające światło otoczyło Neyę ze wszystkich stron. Złodziejka zaczęła się miotać, co dało adeptce trochę czasu. Zapamiętała tę sztuczkę ze wspomnienia, które jeszcze chwilę temu prawie zwaliło ją z nóg. Pobiegła w stronę tarasu, nie dbając o konsekwencje nagłego wtargnięcia. Szarpnęła drzwi, wpadając do środka rezydencji. Płomienie świec zamigotały od silnego podmuchu powietrza, które dostało się na korytarz.
Nie zobaczyła nikogo w zasięgu pola widzenia, co wprawiło ją w lekkie zdziwienie. Nie marnowała jednak cennego czasu i pognała w stronę sypialni mistrza na piętrze. Po drodze, głównie w pojedynczych korytarzach, ale także na parterowym holu, dostrzegła wiele śladów krwi, choć trudno było stwierdzić, do kogo należała.
„Urso?"
Zatrzymała się u szczytu schodów. Nie była pewna, czy to jej podświadomość, czy na-prawdę ktoś ją wołał.
„Urso... Chciałbym się pożegnać."
Wytrzeszczyła oczy, chwytając się za głowę. Słyszała głos mistrza, ale... Ale jak? Czyżby czytał jej w myślach? I dlaczego brzmiał tak nienaturalnie?
„Proszę, przyjdź do biblioteki. Ja nie mam już siły."
Szybko obrała nowy cel, wracając się do punktu wyjścia. Kiedy przebiegała obok wyjścia na taras, z przestrachem zauważyła zniknięcie Neyi w ogrodzie. Albo poszła jej śladem, albo zostawiła ją na pastwę losu. Jedno było pewne – z pewnością nie tryskała radością.
Korytarz prowadzący do biblioteki obfitował w kałuże krwi. Makabryczny widok i przypuszczenia, które momentalnie uformowały się w jej umyśle, napełniły ją strachem. Pomyśleć, że cały horror zaczął się przez użycie energii wewnętrznej na oczach Sesylii... Nikt normalny nie uwierzyłby w tak banalną przyczynę.
Otworzyła drzwi, jednak to co zobaczyła w środku, zmusiło ją do ich szybkiego za-mknięcia. Oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Czuła, że jej serce wali jak opętane.
„Urso... Wróć proszę."
Znowu usłyszała głos mistrza, rozprzestrzeniający się po całym umyśle. Mówił łamią-cym głosem, zżerany przez wstyd i skruchę. Chyba to w ostateczności przekonało ją do wejścia. Zacisnęła zęby i naciskając klamkę, przekroczyła próg biblioteki.
Wewnątrz sześciokąta, utworzonego przez wysokie regały, klęczał Nimod. Krąg rytual-ny stracił swój intensywny, czerwony blask, choć nadal tliła się w nim magia. Adeptka zauwa-żyła ciała pokojówek, lokaja, kucharzy, ochmistrzyni... Wszystkich tych, którzy od lat wiernie służyli staremu magowi, a który teraz ociekał ich krwią. Podniósł głowę, żeby spojrzeć na swo-ją uczennicę. Płakał.
— Urso... — wyszeptał żałośnie, drżąc na całym ciele. Dziewczynie zrobiło się go żal. Chciała podejść, ale zatrzymał ją głośnym protestem: — Nie! Nie zbliżaj się! Krąg jeszcze dzia-ła... Nie chcę odbierać więcej żyć.
— Mistrzu... — wyjąkała, padając na kolana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. – Dlaczego? Dlaczego ich zabiłeś?
— Ja... — przełknął łzy, które spływały po jego wychudzonej twarzy. Wyglądał fatalnie. – Nie miałem innego wyjścia. Umieram, Urso.
— Nigdy nie mówiłeś do mnie w ten sposób... — zauważyła. Krąg zaczął całkowicie przygasać. Kiedy resztki magii zupełnie z niego uleciały, uczennica podbiegła do swojego mi-strza i nie zważając na nic, przytuliła go mocno. – Mistrzu...
— Należą ci się wyjaśnienia – rzekł cicho, trochę zdziwiony taką reakcją dziewczyny. – Chociaż Neya z pewnością wiele ci już powiedziała – zaśmiał się pod nosem, zerkając w stronę drzwi. – Wejdź, zła kobieto.
Ursa zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana. Nim się obejrzała, Trawiastooka weszła do biblioteki. Dygotała z wściekłości, obracając nerwowo sztylet między palcami.
— Powinnam cię zabić. Za to, co zrobiłeś tamtym ludziom i Moriemu...
— Odkupię wszystkie swoje grzechy, jeśli pozwolisz mi wyjaśnić – Nimod patrzył na dawną uczennicę z lekkim uśmiechem. Właśnie taką ją zapamiętał.
— Złodzieje już wiedzą, że mnie nie ma. Pospiesz się.
— Zacznijmy od tego, że się przedstawię... — odsunął od siebie Ursę, stając na równych nogach. – Nazywam się Ibrido.

Regały przewróciły się z ogromnym hukiem na ziemię, usypując posadzkę setką starych ksiąg. Krąg rytualny oraz ciała służących zniknęły pod ciałem potwora, który ledwo zmieścił się w czterech ścianach biblioteki. Neya oraz Ursa musiały cofnąć się pod same drzwi, żeby nie zostać przygniecionymi. Obydwie straciły mowę; stały wryte z wytrzeszczonymi oczami. Młoda adeptka w końcu zrozumiała znaczenie słów Sesylii, która określała Nimoda „plugawym mieszańcem". Nie chodziło o pałanie się czarną magią. Chodziło o bycie smokiem.
— Fakt, nie jest to najlepsze miejsce na takie prezentacje – powiedział pół żartem, pół serio, starając się choć na trochę rozprostować skrzydła. Niestety, pomieszczenie nie było przystosowane do stworzeń jego rozmiaru. – Ex semine viri cum draconis... Tak określa się isto-ty mojego pokroju. Mieszańców.
— Czy do przemiany doszło w ruinach świątyni? – spytała Ursa, chowając się za Neyą. Złodziejka stała spokojnie, przyglądając się smoczej formie Nimoda z widocznym zaintereso-waniem. Podziwiała szare, trudne do zniszczenia łuski, ostre kły, solidne skrzydła oraz ma-sywny ogon. Zaczęła się zastanawiać, czy w takich okolicznościach sama potrafiłaby przybrać postać smoka.
— Owszem. Z początku nie wiedziałem, co się stało, jednak bliższa rewizja pozwoliła mi zrozumieć sens symboli zapisanych w książkach – jasnozielone ślepia śledziły każdy ruch obu uczennic. – Neyo, możesz spróbować, ale wolałbym, żebyś zrobiła to na zewnątrz.
— Umiesz czytać w myślach – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Głos Neyi był pe-łen wyrzutów.
— To tylko jedna z nielicznych umiejętności, którą zyskałem po przemianie... — urwał, kręcąc łbem. – Wszystko jednak ma swoją cenę. Gdybym wiedział, ile będzie mnie to koszto-wać, nigdy nie zgodziłbym się na tę eskapadę. Henry od początku miał rację... A ja odebrałem go Sesylii.
— Dlaczego zabiłeś swoich przyjaciół? – Ursa podeszła bliżej smoka, niepewnie dotyka-jąc jego łapy. Ibrido nawet nie poczuł.
— Ta magia... Starożytni magowie, którzy znani byli ze swojej dualistycznej natury, nie umieli opanować do końca smoczej natury. Wymagała od nich zbyt wiele energii, a ta – jak sa-ma wiesz – nieszybko się regeneruje. Znaleźli zasadniczo prosty sposób na odnowę mocy – zaczęli przeprowadzać rytuały na niewinnych osobach, z zimną krwią wysysając z ich dusz całą życiodajną energię. Jakkolwiek obrzydliwa metoda, pozwalała na minimalne przedłużenie żywota. Przez cały czas szukałem innej drogi na przyspieszenie regeneracji, ale nic nie było równie skuteczne. Magia z tamtej świątyni zaczęła mnie wyniszczać. Musiałem zabijać, żeby przeżyć.
— Ale teraz coś poszło nie tak, prawda? – zauważyła Neya, krzyżując ręce na piersiach. Uspokoiła się, mówiła ze zwykłą dla siebie beznamiętnością: — Potrzebowałeś coraz więcej energii, a to oznaczało większą liczbę ofiar.
— Tak, zgadza się. Musiałbym wybić całe miasto, żeby zyskać szanse na dalsze życie – odpowiedział cicho, pochylając łeb. Ursa zacząła gładzić go po łapie.
— A zabiłeś służących, ponieważ?... – Neya zmrużyła lekko oczy.
— Chciałem zdobyć trochę czasu, żeby się z wami pożegnać. Po tym, jak zobaczyłem cię pod rezydencją, nie miałem wątpliwości, że Ursa prędzej czy później pozna prawdę. Wiedzia-łem, że przez nienawiść do mnie będziesz próbowała powstrzymać ją od powrotu do rezyden-cji.
— Przez te dziesięć lat nie dałeś mi powodu do wybaczenia. Chciałeś zabić Moriego! – była uczennica Nimoda krzyknęła z wściekłością.
— Nie miałem pojęcia, że to on. Zawsze kontaktowałem się albo z tobą, albo z Vetusem. Na Moriego natknąłem się całkowicie przypadkiem, chciał mnie ograbić, jednak sprawy szybko przyjęły zupełnie inny obrót. Gdybym wiedział... — Ślepia Ibrida zrobiły się szklane. – Neyo... Gdybym wiedział...
— Zawsze wszystko wiesz! – ryknęła, gestykulując energicznie. – Zawsze!
— Nawet taki stary ignorant jak ja nie jest w stanie posiąść całej wiedzy – odpowiedział spokojnie. – Dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie masz pojęcia, jak było mi wstyd. Od dzie-sięciu lat słuchałem tylko o twoich poczynaniach, jednak kiedy zobaczyłem cię pod kocią po-stacią w rękach pokojówki... Ogarnął mnie szał. W jednym momencie zapomniałem, kto jest naprawdę winny. Byłem po prostu wściekły, że przerwałaś mi wtedy rytuał.
Ibrido skrzywił się nagle, czując wewnętrzne ukłucie bólu. Wydał z siebie potworny ryk, któremu towarzyszył powrót do ludzkiej postaci. Dzięki szybkiej reakcji Ursy zdołał utrzymać się na nogach.
— Mistrzu, wszystko w porządku? – spytała niepewnie.
— Tak... Nie mam już tyle energii, żeby utrzymać smoczą formę – machnął lekceważąco ręką, zatrzymując wzrok na Neyi. Westchnął ciężko, po czym powiedział niemal błagalnie: — Ufam, że mi kiedyś wybaczysz.
Trawiastooka nie zdążyła nawet zmarszczyć brwi. Niewiarygodnie silny atak magiczny odrzucił ją z impetem do tyłu. Momentalnie straciła przytomność, opadając bezwładnie wzdłuż ściany.
— Co ty robisz?! – Ursa krzyknęła głośno. Podbiegła do ogłuszonej złodziejki, jednak ta nie dawała żadnego znaku życia.
— To zła kobieta – parsknął pod nosem. — Zakłócałaby rozmowę, a mam jeszcze kilka rzeczy do wyjaśnienia – odpowiedział, starając się utrzymać równowagę. Słabł z minuty na minutę. – Spokojnie, niedługo się ocknie. Nigdy w nią nie wątpiłem... Żałuję, że nie mogłem liczyć na to samo.
— Magia ze świątyni wcale cię nie opętała, prawda? – Ursa spojrzała z powrotem na mi-strza.
— Nie nazwałbym tego opętaniem. Po prostu coś kazało mi pozbyć się świadków. Świątynia musiała pozostać zapomniana... Nie przewidziałem jednak, że Sesylii uda się przeżyć – przyznał, uśmiechając się kątem ust. – Nigdy nie darzyła mnie szczególną sympatią, a mimo to zgodziła się przyjąć cię do lecznicy. – Westchnął ciężko, śmiejąc się cicho. — Proszę, powiedz jej wszystko miesiąc po pogrzebie. Szczerze żałuję, że eskapada skończyła się w taki sposób.
— Jak to możliwe, że przeżyłeś?
— To chyba proste? Ogień nie jest w stanie zabić smoka.
— Co się stanie z tą rezydencją po twojej śmierci? – spytała, pokazując gestem głowy na otaczającą ich przestrzeń.
Nie dano mu czasu na odpowiedź. Zza zasłon, które przysłaniały okna biblioteki, wybie-gła zakapturzona postać. W jednej chwili podbiegła do ledwo utrzymującego się na nogach Ni-moda, by przebić mu serce ostrzem półtoraka. Mag wydał z siebie stłumiony jęk, po czym padł bezwładnie na ziemię. Dusza ostatniego mieszańca uleciała w nicość.
— Jak dobrze, że nie był odporny na stal.
Nieznajomy mimowolnie odsłonił twarz, kiedy wyjmował miecz z pleców martwego mistrza.
Morie w końcu wyrównał rachunki.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
piątek, 06 luty 2015 11:33

Niebezpieczne kobiety

Powieści i opowiadania niemal każdego gatunku pełne są postaci walecznych, odważnych, nierzadko cynicznych i przebiegłych bohaterów ratujących świat, bądź jedynie własną skórę, ale generalnie wzbudzających o ile nie podziw, to zasłużoną sympatię. Kobiety to najczęściej stojące w ich cieniu matki, córki, żony, kochanki, pełniące funkcję dekoracyjną bądź potencjalnej ofiary, którą trzeba będzie ratować. Jest to oczywiście uogólnienie, bowiem silne i niezależne kobiety także pojawiają się to tu, to tam, nie jest to jednak zjawisko powszechne.

Świeżo wydany zbiór opowiadań „Niebezpieczne kobiety", wybranych i zredagowanych przez George'a R.R. Martina oraz Gardnera Dozois, to swoisty literacki hołd złożony tym, które niebezpiecznie byłoby określać mianem słabej płci. Można tu znaleźć dwadzieścia jeden tekstów, autorstwa pisarzy tworzących różne gatunki, od fantasy i science fiction poprzez kryminały aż po powieści historyczne. Stąd też antologia, której motyw przewodni odzwierciedla jej tytuł, zaskakuje różnorodnością zawartych w niej tekstów.

Autorzy podeszli do tematu w bardzo twórczy sposób, w odmienny sposób interpretując to, kim jest prawdziwie niebezpieczna kobieta. W niektórych opowiadaniach główna bohaterka jest jednocześnie narratorką, w innych tytułowa femme fatale pojawia się gdzieś w tle, widziana oczami mężczyzny, na którego życie wpłynęła. Są wśród nich morderczynie, psychopatki i uwodzicielki, ale przede wszystkim twarde kobiety, które wzięły własne życie w swoje ręce i bez skrupułów dążą do tego, by osiągnąć swój cel.

Przy tak dużej liczbie opowiadań omawianie każdego z nich mija się z celem, dlatego w kilku słowach chciałabym skupić się na niektórych z nich.

Dwa teksty nawiązują do znanych cykli fantasy i science fiction. Kłamstwa, które powiedziała mi matka Caroline Spector to powrót do uniwersum Dzikich Kart, w którym na skutek inwazji pewnego wirusa niektórzy ludzie zyskali niezwykłe zdolności. Z kolei Bombowe laski Jima Butchera dotyczą jednej ze spraw prowadzonych przez Molly, współpracowniczkę i uczennicę Harry'ego Dresdena.

Druga arabeska, bardzo powoli Nancy Kress oraz Ogłaszając wyrok, S.M. Stirling przenoszą czytelnika do dwóch zupełnych różnych światów, które łączy jedno – są to postapokaliptyczne wizje, w których ludzkość próbuje za wszelką cenę przetrwać. Obydwa poruszają, przy czym pierwsze z nich ma znacznie bardziej gorzki i przygnębiający wydźwięk.

Świetnym opowiadaniem okazały się Cienie dla Ciszy w lasach Piekła Brandona Sandersona, łączące w sobie elementy mrocznej baśni i fantasy. Jest to historia kobiety, której przyszło żyć i wychowywać dzieci w ostępach dziczy opanowanej przez Cienie, wysysające życie z każdego, kto choćby delikatnie naruszy kruche warunki współistnienia.

Na pograniczu lekko onirycznej opowieści grozy plasują się Sąsiedzi Megan Lindholm – historia starszej kobiety, która pozornie traci zmysły, dostrzegając w nocnej mgle nowy, nieznany, ale mroczny świat.

Warto jednak wspomnieć, że nie wszystkie teksty zawierają elementy fantastyczne lub nadnaturalne. Moje serce też jest złamane Megan Abbot to krótka, ale niepokojąca opowieść o małżeństwie, którego malutka córeczka została uprowadzona. Przynajmniej tak twierdzi jej matka...

W zbiorze znajdują się także dwa opowiadania historyczne – Pieśń Nory Cecelii Holland, opowiedziana z perspektywy córki Eleonory Akwitańskiej i Henryka II, oraz Królowa na wygnaniu Sharon Kay Penman, czyli historia żyjącej w XI wieku Konstancji Sycylijskiej.

Zwieńczeniem książki jest licząca sto stron mini-powieść Księżniczka i królowa, przedstawiająca historię wojny domowej toczonej w Westeros dwieście lat przed wydarzeniami znanymi z „Gry o tron". Jest to wisienka na torcie dla wszystkich fanów cyklu „Pieśń Lodu i Ognia", ukazująca brutalną walkę między Targaryenami, dotąd będącymi raczej papierowymi postaciami znanymi z opowieści i legend. Jednak mam wrażenie, że osobom nie znającym realiów stworzonego przez Martina świata może być trudno wczuć się w tekst i w pełni go zrozumieć.

Antologie opowiadań różnych autorów zwykle są dosyć nierówne, zwłaszcza jeśli zawierają tak wiele tekstów, jak w przypadku „Niebezpiecznych kobiet". Dlatego jestem bardzo pozytywnie zaskoczona niniejszym zbiorem – zaledwie sześć na dwadzieścia jeden opowiadań jest w moim odczuciu słabszych, a jedynie Imię bestii Sama Stykesa na tle pozostałych wypada kiepsko. Chociaż trudno oceniać literaturę, mierząc jej wartość liczbami, w tym przypadku mówią one same za siebie.

Podsumowując, lektura „Niebezpiecznych kobiet" przypominała ich bohaterki, okazała się intrygująca i nieprzewidywalna, dostarczająca całej gamy emocji i reakcji – od ronienia łezki ze wzruszenia, poprzez smutek i poczucie bezsilności aż po radosne rechotanie. Część zawartych w zbiorze tekstów z powodzeniem może być uznana za mikropowieści, dlatego gorąco polecam go również osobom zwykle unikającym opowiadań.

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki
środa, 04 luty 2015 09:53

Zuzanna Marciniak - Stal i złoto

Część pierwsza

Darron
1

Księżniczka krzyczała bardzo głośno dopóki Darron jej nie zakneblował. Gwałcił ją szybko, mocno, całkowicie nie przejmując się faktem, że skradł dziewictwo najstarszej córki króla Casterii. W sumie to nawet był tym uradowany. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: nienawidził tego starego skurwiela, który swoją tłustą dupą zasiada na tronie i potrafi tylko pić wino lub krzyczeć na służbę, że chce więcej owego trunku. Po drugie: zawsze chciał to w końcu jej zrobić. Zwykły seks go nie interesuje. Lubi, jak robi to mimo woli dziewcząt, czuje wtedy nad nimi władzę. W dodatku, księżniczka była ładna i ciasna. Nie dość, że zatruł krew króla, to jeszcze czerpał z tego przyjemność.
Głośno jęknął i skończył w niej. Nasienie zmieszało się z jej dziewiczą krwią spływającą po jej udach .
Byłoby wspaniale, gdybym spłodził bękarta. Dałbym tej tłustej świni w koronie kolejny powód do hańby- pomyślał, a na ustach Darrona zawitał uśmiech, który był odzwierciedleniem jego okrucieństwa.
Wyciągnął szmaty z ust księżniczki, a ta od razu swoim krzykiem podniosła alarm w zamku.
Mężczyzna uderzył ją mocno w twarz. Dziewczyna wypluła dwa zęby. Na ten widok znowu się uśmiechnął.
Do komnaty weszli strażnicy zaalarmowani głośnym krzykiem dziewczyny. Błyskawicznie skrępowali gwałciciela i zaprowadzili go prosto do lochów.
Darron nigdy nie był tak szczęśliwy jak teraz.

2

Darron jest już uwięziony od trzech dni. Karmią go dwa razy dziennie czerstwym chlebem i solidnym kubkiem wody. W celi panował fetor fekaliów i niemytego ciała. Chociaż jest tu stosunkowo krótko, to już zdążył złapać wszawicę. Zapewne przez tę brudną pryczę, na której spał.
Szczęście, które miał w sobie zaraz po zgwałceniu księżniczki całkowicie ustąpiło uczuciu wściekłości na króla, który wciąż nie pojawił się w jego celi w celu przesłuchania go. Jakby ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.
Dziś rano dowiedział się od strażnika, niegdyś kumpla od kielicha, że jutro odbędzie się jego egzekucja, bez żadnego procesu. W dodatku będzie ona miała miejsce na małej polanie niedaleko zamku, na której na pewno nie zmieszczą się tłumy, o jakich marzył Darron.
W sumie, to nawet bym się nie zdziwił, gdyby zmieniono mi zarzuty z gwałtu księżniczki na kradzież drogiego wina z królewskiej spiżarni. Stanę się kolejnym głupcem, który chciał wypić coś bardziej luksusowego. A suma sumaru to każdy kończy zarzygany pod biesiadnym stołem- i ci, co pili gorzałę, i ci, co konsumowali te cholerne wina. Nie będzie procesu, nie będzie tłumu, nie będzie sławy i upokorzenia świniaka.
-Dostanę chociaż kielich wina lub czegoś mocniejszego w ostatnią noc mojego życia?- Zapytał strażnika, jednak pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Wieczorem do posiłku dostał kielich czegoś, co w zapachu było raczej szczynami, a nie winem.
Mógłbym to wypić, udając, że to złote wino wprost z Archipelagu Lynx
Jednak nie wypił nawet kropli. Uznał, że swoim myśleniem może i oszuka mózg, ale na pewno nie język, a tym bardziej żołądek.
Mieliby ze mnie niezły ubaw gdybym w drodze na ścięcie srałbym co trzeci krok.
O suchym gardle poszedł spać, bo jak nie będzie jutro wypoczęty, to jego plan, który ułożył jeszcze przed zgwałceniem księżniczki może nie wypalić.
To musi wypalić. Po prostu musi. Nie po to potajemnie ćwiczyłem przez pół roku, by tak po prostu zginąć.
Te słowa wypowiadał w myślach raz za razem, jak mantrę. Jak kołysankę, która sprawiła, że wyjątkowo szybko zasnął.

3

Dzień egzekucji. O świcie przyszło wyjątkowo dwóch strażników z balią wypełnioną lodowatą wodą, w której Darron musiał się umyć, a potem ją wypłukać podłogę z wszelkich nieczystości, które tam zostawił. Następnie odwiedziła go jedna z tych służących, które lubił klepać w tyłek gdy szły przed nim po schodach. Drżącymi rękami podała mu strój, w którym przypadło mu zginąć. Chociaż słowo „strój" w tym momencie jest zbyt wyszukane. Określenie „szmata", „łachmany" lub „worek po ziemniakach" byłoby lepsze. Mężczyzna się nie poskarżył, jednak na widok łachu, w którym miał iść na stryczek wyrwało mu się długie westchnięcie. Gdy się rozbierał, zauważył minę służącej pełną odrazy i zażenowania widokiem nagiego ciała.
-Tak w ogóle, to ten kutas był w cipce księżniczki, wiedziałaś o tym? Zgwałciłem ją i spuściłem się w niej. Darła się jakby jej rękę ucinali. Dlatego tu wylądowałem. Zabawna historia, prawda?
Przerażona dziewczyna wzięła poprzednie ubranie Darrona i uciekła z celi, zapewne po to, by powiedzieć swoim koleżankom po fachu, co się tutaj wydarzyło.
Przynajmniej coś po mnie zostało. Jak już mnie tu nie będzie, to skurwiel będzie musiał się też zmierzyć z plotkami, które roznoszą się w zamku jak grzyby po deszczu.
Mężczyzna skrzywił się ubierając łachmany. Potem jednak się uśmiechnął. Nie mógł się doczekać, aż strażnicy przyjdą po niego, a on zrealizuje swój plan.
W końcu! Więzień usłyszał głośne tupot strażniczych butów. Szybko podciągnął się na gzyms zdobiący ścianę nad drzwiami i używając siły swoich muskularnych rąk wspiął się tam i czekał, aż wejdzie pierwszy z nich.
Darron wiedział z czasów, kiedy sam bym strażnikiem w tym zamku, że najpierw do celi więźnia wchodzi jeden strażnik, który sprawdza, czy więzień nie zastawił jakieś pułapki (zdarzyły się już takie przypadki, gdzie więźniowie używali kałuży własnej krwi, której sobie utoczyli aby strażnicy się poślizgnęli i upadli dając czas na ucieczkę), a gdy jest wszystko w porządku, to wchodzą pozostali.
Strażnik wszedł do środka. Mężczyzna na niego skoczył i użył swojej mocy, którą ukrywał przed wszystkimi, kiedy tylko się narodził. Potrafił nakładać iluzje. Mógł sprawić, że ludzie widzieli i słyszeli zupełnie inne rzeczy, niż są w rzeczywistości. Tym razem sprawił, że on stał się strażnikiem, a strażnik nim samym.
-Chłopaki, chodźcie tu, szybko! Ten chyba zemdlał!- Krzyknął gwałciciel, a pozostali strażnicy weszli do środka. Jeden z nich wymierzył leżącemu siarczysty policzek, który go wybudził z omdlenia.
-Dobrze, że tu jesteś. Już myśleliśmy, żeś wykitował. Wstawaj, prowadzimy cię na egzekucję- Powiedział Darron do strażnika, który według pozostałych był właśnie Darronem. Tym, który miał być skazany na śmierć.
-Chłopaki, o co wam chodzi?! Przecież to nie ja mam być skazany na śmierć, tylko ten gwałciciel!- Krzyknął strażnik z czerwoną od wymierzonemu mu policzka plamą.
-Darron, cztery dni w lochach i już postradałeś zmysły? Myślałem, że jesteś twardszy. Dobrze, że już dzisiaj będziemy maczać twoją głowę w smole. Tak naprawdę, to nigdy cię nie lubiłem- Powiedział dowódca straży w swoim mniemaniu patrząc z rozbawieniem na strażnika będącego w ciele więźnia.
Też cię nie lubiłem, gnoju. Jednak lubiłem z tobą pić. W dodatku ty też lubisz gwałcić.
-Dowódco, o co chodzi?! Co ja zrobiłem?! Jestem niewinny! Niewinny!- Krzyczał strażnik, który został wzięty za Darrona. Wzięto go pod pachy i dźgając włóczniami zmusili do pójścia na polanę, na której przyszło mu zginąć.
To się robi zabawne. Jednak czy ja wytrzymam? Ta iluzja zabiera mi naprawdę dużo siły, a jeszcze wiele mnie czeka.
Miejsce egzekucji. Fałszywy Darron posłusznie nadstawił karku na pieńku. Z oczu łzy lały się strumieniami.
Mógłbym się założyć o całą spiżarnię Króla Świnki, że zaraz pójdzie kolejny strumień, tym razem nie z jego oczu.
Faktycznie, na spodniach strażnika pojawiła się plama. Szkoda, że wszyscy oprócz Darrona widzieli go w luźnej szmacie, która zakrywała tego typu rzeczy.
Nie wiedzą co tracą nie widząc tego żałosnego widoku. Ale jeszcze chwila...
Strażnika pozbawiono głowy jednym, płynnym cięciem wprawionego kata. W tym czasie mężczyzna wykorzystał okazję, że ludzie byli wpatrzeni w scenę śmierci i ukradł konia dowódcy straży. Tego, który prowadził rzekomego Darrona na egzekucję.
Zbieg ledwo powstrzymał się od przygadania dowódcy straży. To zapewne zrujnowałoby wszystkie plany zbiega.
Iluzja się skończyła, mały tłum z niedowierzaniem wpatrywał się w odciętą głowę niewinnego człowieka, przekleństwa dowódcy o dotyczące złodzieja jego konia wybijały się przez ciszę.
Darron cicho opuścił polanę wraz z lekko nieposłusznym koniem. Gdy tylko znaleźli się w lesie to zmusił ogiera do galopu.
Zaraz rozpocznie się za nim pościg.

Keith
1
Keith poprosił kelnerkę o kolejny kufel piwa. Po chwili upił łyk gorzkiego trunku i głęboko westchnął. Właśnie wydał swoje ostatnie pieniądze. Pokój na świecie nie sprzyja interesom najemników wyszkolonych na Białych Zabójców. Jeśli dzisiaj nie dostanie żadnego zlecenia to znów będzie musiał spać w lesie, a jego kolacją będzie niedoprawiona, żylasta sarnina.
-Keith! W końcu jest robota!- Krzyknęła Azalie, wysoka, długowłosa blondynka, która jest właścicielką tej gospody i to właśnie ona przydziela najemników do zadań. Mężczyzna akurat był jej dobrym przyjacielem, więc dostał jedyne zlecenie, które pojawiło się tego tygodnia.
Najemnik wziął kartkę z napisanym zadaniem od Azalie i zapoznał się z jego szczegółami. Nieszkodliwy demon. Nie dostanie za niego wiele, ale przynajmniej dzisiejszą noc spędzi w gospodzie na puchowym łóżku.
Uśmiechnął się i wybiegł z gospody wprost na oślepiające, letnie słońce.

2
Stał na wzgórzu i obserwował las znajdujący się tuż pod nim. Światło słońca rozświetlały jego złote oczy, które teraz były skryte pod powiekami. Gdy mężczyzna zrobił wdech wyczuł i usłyszał wszystkie głosy natury.
Wtem usłyszał trzask łamanych gałęzi. Gwałtownie się odwrócił w stronę niespodziewanego dźwięku. Z górnego skraju lasu wychodził demon, dokładnie ten, którego najemnik na szczęście nie musiał długo szukać.
-Oto nadchodzi moja spokojna noc i parę kufli piwa...
Po tych słowach Keith rzucił się do biegu. Demon wcale nie miał zamiaru uciekać, czekał na nadchodzący atak, który nastąpił bardzo szybko lecz wystarczająco wolno, by go mógł uniknąć.
Zaklął i zrobił szybki zwrot mieczem by przeprowadzić kolejny cios. Tym razem potwór nie był w stanie uniknąć bezlitośnie nadchodzącego ostrza. Miecz najemnika pozbawił demona wielkiego, potężnego ramienia, z którego trysnęła krew. Tak Keith myślał i pozwolił, aby na część jego barku skapała odrobina czarnej posoki demona. Jednak bardzo się pomylił. Otóż demon, z którym właśnie walczy najemnik jest jednym z niewielu, w których żyłach płynie kwas, a nie zwykła krew. Mężczyzna krzyknął z bólu i przeturlał się na bezpieczną odległość.
Jednak teraz nie było czasu na opatrywanie ran. Trzeba najpierw załatwić demona i wykonać zlecenie.
Keith przypuścił kolejny szturm na demona, tym razem bardziej uważając. Pomimo utraty ręki i silnego bólu kreatura była cały czas tak samo szybka jak wcześniej. Rozpoczęła się walka na szybkość. Każdy unik i każdy atak był niesamowicie szybki po obu stronach. Jednak strata ramienia przeważyła szalę zwycięstwa. Najemnik zaatakował z lewej strony- tej demon nie miał jak ochronić. Wbił demonowi miecz w bok a potem skoczył i szybko pozbawił go głowy. Następnie prędko użył specjalnego magicznego wynalazku, który powoduje, że głowa demona nie znika w przeciwieństwie do jego krwi czy ciała.
Włożył głowę do worka i zawiązał na supeł. Potem przywiązał go do siodła swojej klaczy i owinął sobie zraniony bark kawałkiem starej koszuli, którą nosił ze sobą na takie wypadki jak te.
Nieco otępiały wsiadł na konia i ruszyli stępa w kierunku gospody.
Parę minut później spadł z konia i stracił przytomność.

3
Otworzył oczy i natychmiast poczuł ból w barku i z tyłu głowy. Gdy obraz widziany przez niego zaczął się wyostrzać, zamiast znanego krajobrazu lasów Casterii ujrzał twarz pięknej dziewczyny znajdującą się ledwie parę cali od jego.
-Nie mam pieniędzy, nie jestem na sprzedaż.- Powiedział szybko.
Chryste zemdlałem, ktoś mnie znalazł i chce mnie okraść. Na pewno. Już słyszałem takie historie. Albo gorzej. Chce zrobić ze mnie męską...
- Już się obudziłeś... Dzięki Bogu. Spałeś przez całe wczorajsze popołudnie, całą noc i pół dzisiejszego dnia. Nie martw się, nie chcę cię okraść ani robić z ciebie niewolnika. Złota mam dużo, a służących jeszcze więcej.- Odparła dziewczyna i odsunęła się od niego.
Keith gwałtownie usiadł i zaczął rozglądać się po otoczeniu. Zupełnie go nie rozpoznawał. Za to zauważył, że jego rana na barku została opatrzona. Podobnie jak te rany, których się nabawił kiedy spadł z konia.
-Gdzie jestem?
-W rezydencji Księcia Lasów Casterii, więc sama nazwa wskazuje na to, że znajdujemy się w lesie.
-Faktycznie, logiczne. Jednak powiedz mi proszę jak mnie znalazłaś?
-To nie ja cię znalazłam tylko moi...
Rozmowę przerwało nagłe otworzenie się drzwi i wtargnięcie do komnaty wysokiego mężczyzny, który dumnie dźwigał swoją koronę. Spojrzał na dziewczynę, która właśnie chciała zmienić Keithowi opatrunek i jego wyraz twarzy przybrał niemiły wyraz.
-Kyra, co ty tu robisz? Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zajmowała się każdym rannym, który się znajdzie w naszym zamku. Wyjdź proszę, chcę porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Z tobą porozmawiam później.
-Dobrze ojcze.- Rzekła Kyra i ze spuszczonym wzrokiem wyszła z komnaty.
Kiedy księżniczka opuściła pomieszczenie, mężczyzna podjął rozmowę.
-Witaj w naszych skromnych progach. Czujesz się dobrze?
-Nawet bardzo. Dziękuję, ale możecie mi powiedzieć dlaczego mnie tak ugościliście?
-Miałeś szczęście, że akurat byłem na polowaniu. Mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na cudze cierpienie dlatego cię wziąłem ze sobą. Tylko nie mów o tym nikomu, bo mogą tego użyć przeciwko mnie.
-A jaki jest prawdziwy powód, jeśli można spytać?
Książę zaśmiał się krótko.
-Przejrzałeś mnie. Na początku kazałem moim ludziom zajrzeć do twojego bardzo skromnego dobytku i znaleźliśmy głowę demona. Dziwnym zbiegiem okoliczności to ja dałem to zlecenie w pobliskiej gospodzie. W sumie to zaoszczędziłbym trochę pieniędzy gdybyś zginął, ale ja wolę załatwiać sprawy złotem niż mieczem.
-Naprawdę, wielki zbieg okoliczności Wasza Miłość. Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Czy mogę jeszcze poprosić o niewielki posiłek dla mnie i mojego konia? Obiecuje, że zaraz potem upuszczę Waszą rezydencję.
-Ależ nie, nie! Właśnie chciałem cię poprosić, byś został z nami do jutra! Dziś są urodziny mojej starszej córki i z tego powodu wydawane jest wielkie przyjęcie. Będzie dużo jedzenia, tańce, pokazy. Oczywiście jesteś zaproszony.
-Czuję się zaszczycony Wasza Miłość. Chętnie skorzystam z waszego zaproszenia.
4
Noc była ciepła i gwieździsta. Północ już dawno minęła jednak dla Keitha i większości gości zabawa trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem pieczonego mięsa, egzotycznych owoców i dzbanów luksusowego wina, które co chwile były wymieniane przez służących. Wszędzie były porozstawiane wielkie pochodnie, a krzesła wokół stołów zastąpiły wygodne poduszki. Orkiestra grała nieprzerwanie, ale to nie oni byli główną atrakcją tego przyjęcia.
Gdy muzyka po przerwie znów zaczęła grać tylko zamiast zwykłych, skocznych biesiad wykonywała coś bardziej bitewnego, najemnik odwrócił głowę w stronę sceny, gdzie wcześniej była orkiestra. Jednak teraz zespół grał na trawie na lewo od podwyższenia, które teraz zajmowały cztery wielkie pochodnie, po jednej na każdy róg sceny. I pięć kobiet, które były ubrane tylko w sięgające kolan obcisłe spodnie i przepaski na piersi, a w dodatku były całe usmarowane błotem. W dłoniach trzymały po jednej pochodni. Najemnik, który siedział w pierwszym rzędzie ze zdumieniem uznał, że kobieta o najlepszym ciele stojąca najbardziej z przodu to Kyra.
Czas na główną atrakcję wieczoru.
Kobiety zaczęły tańczyć i jednocześnie bawić się ogniem. Ich biodra poruszały się płynnie i równo, a ich spojrzenia wywołały dreszcze u całej widowni. Dzierżyły pochodnie pewnie, w ogóle nie przejmując się żarem pochodni ani ich zdradliwymi płomieniami. Kyra wygięła plecy w tył i jednym wdechem wciągnęła płomień, by zaraz potem go gwałtownie wypluć.
Rozległy się głośne oklaski, jednak to jeszcze nie był koniec przedstawienia. Kobiety odrzuciły pochodnie i zeskoczyły ze sceny by wybrać sobie mężczyzn, którzy dokończą z nimi wojowniczy taniec. Niektóre pary skończą dzisiaj w łożu. Wybór księżniczki padł na Keitha. Zaczęli tańczyć, jednak to nie był zwykły taniec jaki się wykonuje na weselach. Księżniczka stała tyłem do najemnika, a on objął ją w pasie. Ich ciała balansowały w tym samym rytmie, ich twarze były tak blisko, że ich oddechy zaczęły się ze sobą mieszać. Ręce najemnika błądziły po ciele dziewczyny, a ona swoimi palcami przeczesywała jego włosy.
Wojownicza pieśń nagle się skończyła. Kyra ze smutkiem podziękowała mężcczyźnie za taniec i odeszła zostawiając go samego ze swoimi uczuciami.
Całą tą sytuację obserwował pewien jasnowłosy zbieg, który właśnie upatrzył sobie kolejną zdobycz.

5
Nadszedł następny dzień, czyli czas rozstania. Pomimo tego, że był tu tak krótko już zdążył przywiązać się do tego miejsca, a zwłaszcza do księżniczki. Jednak on przecież jest tylko najemnikiem, nie dość, że nie ma szans u księżniczki, to jeszcze nie może nawet przebywać w tej samej rezydencji co ona.
Nastało południe. Keith osiodłał swoją klacz i wyjechał z terenów należących do rezydencji.
Nagle usłyszał znajomy głos, który wykrzykiwał jego imię. Zatrzymał się i obrócił się za siebie.
Ku jego zaskoczeniu, to naprawdę była Kyra, która razem z dwoma swoimi służącymi próbowały go dogonić Zeskoczył z konia i poczekał na ich przybycie.
-Dobrze, że nie musiałam biec dłużej bo moje pantofelki wtedy by się kompletnie rozleciały!- Zawołała dziewczyna, która miała bardzo dobrą kondycję i nie dostała nawet zadyszki. Nie można było tego powiedzieć o jej służących, które ze zmęczenia musiały aż usiąść.
-Pani. Czym ja zawdzięczam nasze tak nagłe spotkanie? Czyżbym czegoś zapomniał?
-Daruj sobie te formalności Keith. Jestem Kyra. Dla ciebie jestem zwykłą dziewczyną a nie księżniczką Lasów. A tak na marginesie to tak, zapomniałeś. Swojej zapłaty. W imieniu księcia Lasów Casterii i całego poddanego ludu dziękujemy za unicestwienie demona. Przyjmij jako dowód wdzięczności ten oto woreczek z pieniędzmi.
-Przecież mieliśmy sobie darować formalności... Więc dlaczego dwa ostatnie zdania wypowiedziane przez ciebie brzmią tak oficjalnie?
Księżniczka zaśmiała się, a wkrótce i mężczzyna jej zawtórował. Oddalili się o paręnaście metrów dalej od służących i odtąd zaczęli rozmowę wyciszonymi głosami.
-Ojciec kazał mi to powiedzieć, więc spełniłam jego zachciankę. Szkoda, że już odchodzisz. Pamiętaj, że w mojej rezydencji zawsze będzie dla ciebie miejsce.
-Jeszcze tu wrócę, obiecuję. Ale do tego czasu proszę cię, przyjmij ten dar.- Ściągnął z palca sygnet i wręczył go dziewczynie- Jeśli będziesz naprawdę za mną stęskniona, to idź do gospody „Pod starym dębem" i pytaj o Azalie. To taka wysoka blondynka o długich włosach. Powiesz kim jesteś i pokażesz jej pierścień jako dowód. Ona powie ci, gdzie jestem albo powie mi, gdzie będziesz na mnie czekać.
Kyra uśmiechnęła się szeroko i włożyła pierścień do kieszeni. Następnie ściągnęła z szyi swój naszyjnik, którym była niebieska perła zawieszona na złotym łańcuszku.
-Skoro ty mi coś podarowałeś, to pozwól, że i ja ci coś dam. Tak żebyś o mnie pamiętał, dobrze?
-Nie zapomnę o tobie, obiecuję.
-Ja zawsze będę pamiętać o tobie.
Po tych słowach Kyra odwróciła się, a Keith odjechał.

Część druga
Kyra
1
Miesiąc później.
Kyra razem z młodszą siostrą wyruszyły na krótką przejażdżkę konną. Książę zgodził się by tym razem nie towarzyszyły im podczas wyprawy podstępne służki. Czyli jest okazja by zobaczyć się z Keithem. Księżniczka ufała swojej siostrze bezgranicznie i powiedziała jej wszystko co się wydarzyło pomiędzy nią a najemnikiem. Młodsza dziewczyna uznała, że to jest niezwykle romantyczne i Kyra musi koniecznie zobaczyć mężczyznę.
Wyruszyły wczesnym rankiem, a do gospody „Pod starym dębem" dotarły w południe. Zostawiły konie w stajni i weszły do środka w poszukiwaniu owej Azalie.
-Przepraszam, czy ty może jesteś Azalie?- Zapytała dziewczyna jedyną kobietę za barem, która odpowiadała opisowi podanemu przez najemnika.
-Tak, coś podać? Dla takich panienek mamy wino. Dobre. Może nie z Lynx, bo z lokalnej winiarni ale naprawdę smaczne.
-Właściwie to szukam Keitha, najemnika. Słyszałam od niego, że jesteś tak jakby jego szefową. Wiesz może gdzie on teraz jest? To bardzo ważne.
-A z kim mam przyjemność? Chłopaczek ma dużo wrogów i wiesz... Nie mogę zdradzać miejsca jego pobytu na prawo i lewo.
-Jestem Kyra. Keith powinien o mnie coś wspomnieć.- Powiedziała księżniczka i położyła pierścień na stół.
-Ach, to ty. Faktycznie, jesteś tak piękna jak o tobie mówił. Słuchaj, niestety dostał zlecenie, ale powinien niedługo wrócić. To miejsce nie jest raczej dobre na schadzki, wiesz... Dużo ludzi księcia. Idź nad jezioro, chyba wiesz gdzie ono jest, prawda? Wiesz? To dobrze. Zaopiekuję się twoją towarzyszką, nikt jej nie zgwałci, daję słowo. A teraz leć, jak się pojawi Keith to na pewno mu powiem gdzie jesteś.
Księżniczka serdecznie podziękowała i wybiegła z gospody.

2
Gdy dotarła nad jezioro było już późne popołudnie. Zbiornik ten, pomimo tego, że był naprawdę duży oficjalnie nie miał żadnej nazwy, jednak miejscowi nazwali go „Okiem lasu", ponieważ ze wszystkich stron otacza ciemny, nieprzenikniony bór Casterii.
Kyra dosyć się zmachała po galopie nad jezioro, więc postanowiła, że chłodna kąpiel dobrze jej zrobi. Rozebrała się do naga i powoli weszła do wody. Zanurkowała, a gdy się wynurzyła, ujrzała przed sobą Keitha, który uśmiechał się do niej i gestem ręki kazał jej się do siebie zbliżyć, co wykonała z przyjemnością.
Gdy tylko do niego podpłynęła, najemnik złożył na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek. Księżniczka odwzajemniła go i objęła mężczyznę, wplatając palce w jego włosy i wpijając się w jego usta z jeszcze większą siłą. Nie przestawali się całować, a ręce Keitha zaczęły błądzić po jej nagim, zimnym od wody ciele. Potem przestał całować jej usta i zszedł niżej, do szyi i linii obojczyka. Kyra westchnęła i zamknęła oczy pragnąc by ten moment trwał wieczność.
Nagle dziewczyna poczuła, że pieszczoty zniknęły. Otworzyła oczy i zobaczyła, że obraz Keitha rozpada się na kilkaset kawałków.

Keith
1
Keith wszedł do gospody i zamówił sobie kufel piwa płacąc pieniędzmi, które były jego wynagrodzeniem za ostatnie zlecenie.
Jeśli bym przestał pić piwo, to byłby mnie stać na nowy płaszcz albo lepszą osełkę. Jednak co może bardziej ugasić pragnienie, zszargane nerwy i rozpaczliwą tęsknotę niż piwo? Gorzała. Ale gorzała jest jeszcze droższa, więc z dwojga złego piwo jest lepsze.
-Gołąbeczku!- Zawołała najemnika Azalie stojąca za barem. Wymachiwała przed nim pierścieniem, który dał Kyrze na pożegnanie. To może więc oznaczać tylko jedno.- Najbliższe jezioro. To, które zwą „Okiem Lasu". Nie martw się o piwo. Akurat to był darmowe.
Najemnik wyszedł z gospody. Jego twarz promieniała ze szczęścia.

Kyra
1
Kyra wyszła z wody dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W jej głowie panował chaos. Jak to się stało, że on tak nagle zniknął?
Założyła halkę na mokre ciało i czekała. Po kilku minutach wstała i postanowiła się trochę przespacerować.
Nagle otoczyło ją pięciu jeźdźców. Zdezorientowana próbowała uprzejmie się wydostać, jednak skończyło się to tym, że jeden z nich zeskoczył z konia i uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na ziemię. Po tym pozostali jeźdźcy również zeskoczyli z koni i zaczęli się do niej niebezpiecznie zbliżać.
Dziewczyna krzyknęła i próbowała uciekać, jednak dwóch z nich złapało ją za ręce i nogi uniemożliwiając to. Podszedł do niej jeden z pozostałych jeźdźców- wysoki blondyn o oczach zimnych jak stal, którą miał przytwierdzoną do pasa. Szybkim ruchem włożył jej rękę między nogi. Kyra krzyknęła i zaczęła się jeszcze bardziej rzucać jednak żelazny uścisk ramion zbirów stał się jakimś cudem jeszcze mocniejszy. Po momencie mężczyzna wyciągnął rękę spod jej halki.
-Iluzja zadziałała. Jest gotowa jak dziwka w burdelu.- Rzekł stalowooki uśmiechając się szyderczo.
Po tych słowach księżniczka już wszystko zrozumiała. Zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i walczyć o swoje życie i cnotę.
-Proszę, nie! Jestem naprawdę bogata, zapłacę wam ile tylko zechcecie, ale puśćcie mnie! Proszę! Puśćcie mnie teraz! Zostawcie mnie!
-Przykro mi księżniczko ale mnie to nie interesuje- Rzekł blondyn, prawdopodobnie przywódca grupy- Twoja cipka jest sto razy bardziej warta od twych włości. A wiesz co mnie jeszcze bardziej nakręca? Fakt, że ty tego nie chcesz i dopiekę tym samym facetowi, którego nie lubię.
-Ej, my też ją chcemy wziąć!- Krzyknął obleśny grubas, członek grupy.
-Jak spróbujesz ją chociaż dotknąć, to wbiję ci włócznię w dupę. Jest za piękna, za bogata i za wysoko urodzona dla ciebie, szmaciarzu- Odparł stalowooki, a potem zwrócił się do reszty swojej grupy- Rozbierzcie ją, rzućcie na pieniek i trzymajcie kiedy będę ją gwałcił.
Mężczyźni podeszli do niej i dwoma szybkimi ruchami rozerwali halkę, którą miała na sobie. Pod nią była naga. Kyra wciąż płakała, rzucała się i błagała o przebaczenie, jednak oni byli głusi na jej prośby. Brutalnie położyli ją na pieńku o metrowej średnicy twarzą do dołu.
Przywódca grupy wszedł w nią i tym samym pozbawić ją cnoty. Dziewczyna krzyknęła głośno, jednak potem nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Łzy już dawno wyschły, a kończyny były zbyt obolałe na kolejne próby uwolnienia się i zaprzestania tej gehenny.
Dziewczya myślała, że trwa to całe wieki. Ból i wzrok pełen ohydnego pożądania tych pozostałych mężczyzn... Na szczęście nie widziała twarzy tego, który był w niej. Chociaż go słyszała. Pojedyncze stęknięcia pełne ekstazy, której ona nie podzielała.
Zawsze myślała, że to jest wspaniałe uczucie, którym powinno się dzielić z osobą, którą się kocha, że ten pierwszy raz powinien się zdarzyć dopiero podczas nocy poślubnej z dopiero co poślubionym mężczyzną, z którym się potem jest szczęśliwym i któremu rodzi się dzieci.
Dopiero teraz zrozumiała jaka była głupia.
W końcu on skończył głośnym stęknięciem i mocniejszym pchnięciem. Kyra krzyknęła, ale z bólu i odrazy a nie z rozkoszy.
Potem wymierzył jej kilka policzków i razem z wspólnikami odjechali galopem, najwidoczniej czymś przestraszeni. Usłyszała brzęczenie stali i krzyk agonii. Nie był jej dane ujrzeć kto krzyczał ani kto przybył, gdyż wtedy jej oczy przysłoniła mgła ciemności.

Keith
1
To, co zobaczył gdy dotarł nad jezioro było najpotworniejszą i najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał. A przecież widział tyle makabrycznych rzeczy... Zmasakrowane zwłoki, śmierć matki czy chłopaka po torturach. Jednak żaden z tych widoków tak bardzo nie zhańbił zarówno jego, jak i osoby, którą kochał.
Zareagował błyskawicznie. Wyciągnął miecz i zabił najbliższego jeźdźca zanim on zdążył się zorientować. Pozostali uciekli w popłochu zostawiając na ziemi Kyrę. Nieprzytomną, zakrwawioną, pobitą. I z pewnością zgwałconą.
Z jego gardła wydobył się pojedynczy szloch będący oznaką bezradności i żalu. Ściągnął swój długi płaszcz i owinął nim ciało swojej ukochanej. Wiedział, że żyje; czuł jej krótki, urywany oddech i szybkie bicie serca. Wziął ją na ręce i najszybciej jak tylko mógł wsiadł na swoją klacz.
Akurat wtedy musiała rozpętać się burza. Deszcz lał strumieniami, jakby niebo opłakiwało dziewczynę, a pioruny, które rozświetlały niebo były furią najemnika.
Keith jechał cwałem, jednocześnie skupiając się na drodze i na bezpieczeństwie swojej miłości, która bezwładnie leżała przerzucona przez konia, częściowo w objęciach najemnika.
Azalie, gdzie jest twoja cholerna gospoda? Czemu wydaje mi się, że to jest tak daleko? Boże, pomocy. Uratuj Kyrę i pozwól mi się zemścić na jej oprawcach.

2
Otworzył drzwi wpuszczając deszcz do gospody. Wszyscy goście, choć było ich niewielu zwrócili na niego uwagę. Przemoczony, z księżniczką na rękach zawołał głośno Azalie, która zaprowadziła go do jednego z wolnych pokoi gospody. Ułożyli dziewczynę na łóżku i ich spojrzenia się spotkały. Ze strony blondynki- współczucie, a ze strony Keitha- rozpacz i gniew.
Właścicielka gospody szybko zeszła na dół a po chwili wróciła z gorącym napojem, który bezzwłocznie podała nieprzytomnej dziewczynie do ust. Kyra wypiła napar, choć nie otworzyła oczu.
-Dałam jej zioła usypiające. Będzie spać, kiedy będę ją opatrywać. W niektórych miejscach byłoby to dla niej zbyt bolesne- Wyjaśniła dziewczyna, a potem rozpoczęła proces oczyszczania i opatrywania jej ran.
Na początku razem delikatnie włożyli ją do drewnianej balii pełnej gorącej wody. Umyli ją a potem przenieśli z powrotem na łóżko. Azalie zabandażowała poważniejsze rozcięcia, nałożyła specjalną maść na połamane paznokcie, z których wciąż leciała krew i kazała najemnikowi trzymać chłodzący okład na jej policzkach, które od bicia strasznie spuchły i nabrały fioletowej barwy. W tym czasie bandażowała całą wewnętrzną stronę ud, które były tak poranione, że przypominały jedną wielką krwawą ranę. Zajrzała nawet pomiędzy jej nogi jednak tam nic nie mogła już zrobić. Potem zabandażowała cały jej tułów kiedy okazało się, że dziewczyna ma połamane trzy żebra. Upewniwszy się, że Kyrze nic nie zagraża, z pomocą najemnika ubrała księżniczkę w krótką, białą koszulę nocną wyciągniętą z szafy właścicielki gospody.
-Już nic więcej nie mogę zrobić. Reszta zależy od niej samej. Tylko pamiętaj Keith, że prawdopodobnie Kyra przez długi czas będzie odczuwała skutki gwałtu, nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Trzeba będzie ją wspierać bo inaczej już nigdy nie będzie taka jak wcześniej.
-Wiem. Jednak to, co jej zrobili nie dotyczy jednak tylko jej ale odbiło się także i na mnie. Nie zostawię tak tego. Oni nie będą dalej czuć się bezkarnie. Zemszczę się za pozbawienie jej honoru, szczęścia oraz cnoty. Nie wiem jeszcze co im zrobię ale będą cierpieć o wiele bardziej niż cierpiała ona.
-Porozmawiaj o tym jeszcze z Kyrą jak będzie czuła się lepiej. Na pewno ci pomoże ich schwytać. Teraz jednak bądź przy niej, aktualnie ona potrzebuje bardziej twojego wsparcia niż głów jej oprawców.
-Nie opuszczę jej, przysięgam.
Nagle Keith i Azalie usłyszeli cichy jęk wydobywający się z ust księżniczką. Dziewczyna niepewnie otworzyła oczy a następnie rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie ja jestem?- Zapytała drżącym głosem.
-Cii, jesteś w pokoju znajdującym się nad gospodą Azalie. Już nic ci nie grozi, śpij spokojnie najdroższa.
Jej zielone oczy zaszły łzami.
-To jednak nie był sen, nie sen... Byłam pewna, że to koszmar, a to się zdarzyło. Boże, co ja teraz zrobię? Co teraz?!- Dopadła ją histeria.
Keith delikatnie ujął dłoń płaczącej dziewczyny i wycałował wszystkie palce.
-Wszystko będzie dobrze, teraz śpij spokojnie, wszystko się ułoży.
-Nie ułoży się dopóki on żyje. Zrobił to tylko jeden, reszta mu pomagała mnie trzymać. Miał stalowoszare oczy, tylko tyle pamiętam. Zabij go, proszę!
Polowanie się rozpoczęło.

Część trzecia
Keith
1
Trzy miesiące później.
Opuszczona chata w środku nieprzeniknionego lasu Casterii. Kryjówka szajki gwałcicieli. Keith nareszcie ją znalazł, po trzech miesiącach poszukiwań, podczas których zdobył wystarczająco wiele informacji by znienawidzić ich jeszcze bardziej.
Godzinę temu najemnik w końcu dopadł ową grupę, która właśnie wybierała się na poszukiwania kolejnej ofiary. Zgwałciliby ją, obrabowali a na końcu może by nawet zabili. Unieszkodliwił ich szybkimi i precyzyjnymi strzałami z łuku w ramię, po jednym na każdego. Jednak strzały te były niezwykłe, gdyż były one niewielkiego wzrostu, a Keith nasączył ich groty w substancji usypiającej, która zadziałała błyskawicznie. Gdy mężczyźni padli nieprzytomni na ziemię, najemnik zaciągnął ich do chaty, rozebrał do naga i przywiązał każdą kończynę do kołków, które przymocował do ściany.
Teraz najemnik rozsiadł się przy biurku, kładąc nogi na blacie. Im dłużej czekał tym jego gniew stawał się większy. Uśmiechnął się i wyciągnął ze swojej sakwy cygaro, które trzymał specjalnie na tę okazję. Zapalił je i zaciągnął się głęboko co spowodowało serię niekontrolowanego kaszlu. Szybko się rozejrzał czy czasem aby nikt się nie obudził i nie zauważył tej żenującej sceny. Na szczęście zbrodniarze wciąż spali, choć trochę trzęśli się z zimna, bo przecież byli nadzy a jedynymi źródłami ciepła byli zapalone cygaro i gorący gniew ich przyszłego kata.
Mężczyzna zaciągnął się po raz kolejny tym razem bardziej uważając. Wypuścił dym z ust delektując się każdą zarówno upływająca jak i nadchodzącą sekundą.
Jeszcze trochę... Jeszcze tylko chwila i rozpocznę początek zemsty. Początek, lecz nie koniec. Przywódcy, głównego winowajcy o stalowych oczach tu nie ma. Jednak ja go znajdę. Przecież ci idioci na pewno wiedzą, gdzie on jest.
W końcu pierwsza osoba zaczęła się wybudzać. Mężczyzna otworzył oczy i pierwszą rzecz, jaką zobaczył był Keith palący cygaro uśmiechającego się w taki sposób, że po jego ciele przeszły ciarki. Próbował ruszyć kończynami, jednak okazało się, że ma je związane. Spojrzał w dół i odkrył, że jest nagi. Obrócił głowę i spostrzegł swoich towarzyszy, którzy byli w takiej samej sytuacji jak on. Role w końcu się odwróciły. Już nie był oprawcą, którego krzyki gwałconych kobiet były muzyką dla jego uszu. Stał się ofiarą i błagał cicho Boga by dał mu odwagę i zesłał na niego jakiś cud.
-Bóg ci nie pomoże. Bo wiesz... Bóg bardzo rzadko komuś pomaga a jak już to robi, to udziela pomocy tylko dobrym osobom. A czy ty, złodzieju, morderco i gwałcicielu jesteś dobrą osobą? Uważasz się za taką?- Rzekł Keith i po raz kolejny zaciągnął się cygarem. Cała izba cuchnęła zapachem dymu.
Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, najemnik zgasił cygaro i szybko podszedł do modlącego się przed chwilą mężczyzny. Stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał swojej ofierze w oczy, był to wzrok błagającego o litość, której nie otrzyma.
-Zadałem pytanie! Uważasz się za osobę dobrą czy nie?!- Krzyknął gwałcicielowi w twarz pozwalając by drobinki śliny tryskały na policzki ofiary.
-Nie! Nie uważam się za osobę dobrą!
-I bardzo, kurwa dobrze! Bo jakbyś odpowiedział inaczej to musiałbym cię ukarać za kłamstwo. To, czy przeżyjesz zależy teraz tylko i wyłącznie ode mnie, więc radziłbym ci odpowiadać na moje pytania szybko i zwięźle. A, i wiadomo, masz mówić prawdę. Będę wiedział kiedy kłamiesz. A jak skłamiesz, to zginiesz, rozumiemy się?
Mężczyzna skinął głową w odpowiedzi.
-Rozumiemy się czy nie?! Nie usłyszałem odpowiedzi!
-Tak!
-Dobrze, więc zacznijmy przesłuchanie... Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
-Nic nie wiem.
-Tak się nie będziemy bawić. Skoro teraz mi nie chcesz odpowiedzieć, to zobaczymy co powiesz jak pozbawię cię tego i owego...
Mężczyzna zaczął drżeć ale nie powiedział ani słowa. Keith wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zaczął wkładać go pod paznokcie zbrodniarza. Rozległ się krzyk bólu, kiedy najemnik odrywał każdy paznokieć, raz za razem, a robił to powolutku by dłużej nacieszyć się bólem swojej ofiary. Gdy pozbawił gwałciciela paznokci u jednej ręki schował scyzoryk i spojrzał w oczy nagiemu mężczyźnie.
-Powtarzam pytanie. Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
Tym razem mężczyzna tylko zacisnął usta. Keith głęboko westchnął i zaczął zrywać paznokcie z palców u kolejnej ręki, a kiedy to robił to uśmiechał się niczym diabeł.
Rozległ się kolejny wrzask bólu.
-Przestań!- Krzyknął inny zbrodniarz, który zdążył już się wybudzić.
Keith zareagował błyskawicznie. Podszedł do drugiego i wymierzył mu mocny prawy sierpowy, który na pewno by zwalił z nóg ofiarę gdyby nie to, że wszystkie jego kończyny były przywiązane do ściany. Mężczyzna bezwładnie zawisł i wypluł cztery zęby.
-Przez was Kyra straciła dwa zęby, miała połamane paznokcie do krwi i trzy żebra! Oddam wam z nawiązką to, co żeście jej zrobili!- Krzyknął Keith pogrążony w furii i z całej siły kopnął ostatniego z więźniów w żebra aż ten zawył z bólu.
-Jeszcze druga strona!- Po tych słowach najemnik kopnął po raz drugi. Rozległ się trzask i kolejny okrzyk bólu.
-Teraz widzicie, że nie żartuję! Odpowiadajcie na moje pytania albo zginiecie, wasz wybór.
Więźniowie spojrzeli na siebie i naradzali się bez słów. W końcu ten, któremu Keith wyrwał paznokcie:
-Tak, to on.
Na twarzy Keitha zawitał uśmiech triumfu.
-Czyli mówisz mi, że Darron, ten Darron, który był oficjalnie skazany na śmierć za kradzież wina a nieoficjalnie za zgwałcenie najstarszej córki króla Casterii? Ten Darron, który cudem uciekł i szukają go w całym kraju i połowie Albionu? Ten stalowooki Darron jest waszym przywódcą?! Czy to on zgwałcił Kyrę, tę dziewczynę, którą dorwaliście nad Okiem Lasu?!- Keith z każdym następnym pytaniem podnosił głos.
Kolejna odpowiedź twierdząca.
-Gdzie on jest?! Gdzie jest Darron?!
-Wyjechał wczoraj rano spotkać się z kupcami. Mamy mnóstwo damskich cennych bibelotów ale nie mamy złota. Szef powiedział, że jak wszystko sprzeda to wróci.
-Jak osoba, która jest poszukiwana królewskim listem gończym mogła spokojnie pojechać do miasta i handlować klejnotami?!
Wtedy z ust tego, któremu najemnik wybił zęby wydobył się złowieszczy śmiech, który bardziej przypominał rechot.
-On nie jest zwyczajny! Potrafi używać magii! Nakłada iluzję z taką wprawą, że nigdy się nie zorientujesz, czy to prawdziwy on czy tylko iluzja! Jak my zginiemy, to Darron z pewnością pośle cię do grobu!
Keith trzęsąc się ze złości podszedł do biurka, na którym leżała jego sakwa i wyciągnął z niej sztylet. Podszedł do więźnia i przyłożył sztylet do jego przyrodzenia.
-A, zapomniałem powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie rozmawiałem z kobietami, które zgwałciliście i wszystkie miały do mnie jedną, tą samą prośbę. Prosiły abym odciął wam wasze ptaszki, którym pozwoliliście za dużo.
Wtedy mężczyźni zaczęli wyć w niebogłosy.
Zabawne. Nie wyli tak kiedy odrywałem im paznokcie, łamałem zęby czy kopałem w żebra. Ale kiedy tylko powiedziałem, że mam zamiar pozbawić ich członków, to przerazili się ogromnie. Chyba właśnie tam mają swoje mózgi. Zresztą zaraz to sprawdzę.
Mężczyzna powolutku odcinał członka pierwszego z nich, napawał się chwilą częściowego zwycięstwa. Przeraźliwy krzyk nie ustępował. Podobnie było z pozostałymi dwoma. Następnie, wziął każdego członek, pozamieniał je, włożył każdemu do ust a potem związał je liną by nie mogli ich wypluć.
-Teraz, kiedy mam upragnione informacje możemy się pożegnać. Możecie umrzeć na dwa sposoby: albo się wykrwawicie, albo udusicie przez cudze ptaszki. Wy sobie tutaj czekajcie na śmierć, bo przykro mi ale nie będę wam towarzyszył do samego końca. Żegnajcie!
Po tych słowach Keith odszedł a pierwszy z mężczyzn stracił przytomność.

Kyra
1
-Jak mogłaś mi to zrobić?! No jak?!- Pytała a raczej krzyczała Kyra do siostry, którą widziała pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od dnia, w którym „to" się stało. Dzień, który odmienił jej życie. Dzień, który ją zniszczył, pozbawił godności i szans na szczęśliwe życie. Stara się o nim zapomnieć ale niestety się nie da. Po tym nie ma już odwrotu.
Siostra przyszła do niej dopiero po trzech miesiącach. Z obstawą. Po wielu listach powiedziała w końcu dziewczynie w twarz, że nie może ona powrócić do domu i została wydziedziczona.
-Gdybyś nie chodziła na schadzki z jakimś podrzędnym najemnikiem, gdybyś nie traciła z nim dziewictwa i gdybyś była rozsądna nie byłoby tej rozmowy a ty byś leżała na sofie w naszym pałacu, ubrana w suknię z jedwabiu i piłabyś kieliszek wina z archipelagu Lynx. A ty to wszystko straciłaś. Za głupotę się płaci.
-Głupotę?! Czy ty słyszysz co ty mówisz?! Może i Keith to najemnik, może i planowałam z nim schadzkę, może i go kocham ale powiem ci to po raz setny- to nie on pozbawił mnie dziewictwa, zgwałcono mnie, rozumiesz?! A ty jesteś moją siostrą i powinnaś mi pomóc zamiast odwracać się ode mnie.
-Takie kłamstwa to możesz sobie wmawiać temu zabójcy, nie mnie. Widziałam jak na niego patrzysz, słuchałam tego, jak o nim mówisz. Wiedziałam, że jesteś w nim zakochana...
-To dlaczego mnie nie powstrzymałaś? Bo tak planowałaś od samego początku, tak? Przez siedemnaście lat byłaś młodszą córką, nie miałabyś takiego posagu jak mój, nie poślubiłabyś tak dobrej partii jak ja... Jesteś podłą, zazdrosną żmiją. Potrzebuję pomocy a ty mnie wystawiłaś. Wiesz co? Wiem o twojej zazdrości już od dawna. Zanim tutaj przyszłaś to chciałam się wyrzec wszelkich tytułów byleby tylko wrócić do domu. Ale to już nie będzie potrzebne. Masz to, czego chciałaś. Ty teraz będziesz grać pierwsze skrzypce. Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po tych słowach siostra Kyry i jej straż wyszli zostawiając ją samą z Azalie.
-Mogłam się domyśleć. Po co ja jej mówiłam o Keithu? Jestem taka głupia. Przez moją głupotę cierpię ja, Keith i jeszcze ty. Przepraszam cię, Azalie, naprawdę cię przepraszam.
-Nic się nie stało ptaszynko. To nie twoja wina. Ten, który jest winny zostanie osądzony. Uwierz w Keitha. Co jak co, ale walczyć to on potrafi. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna uśmiechnęła się. A potem rozpłakała się chowając twarz w poduszkę.

Keith
Dwa miesiące później. Kwietniowe południe. Jak na kapryśny klimat Casterii to był wyjątkowo pogodny dzień. Idealny na walkę na śmierć i życie.
Darron stał spokojnie pośród polnych kwiatów i czekał na pierwszy ruch przeciwnika stojącego naprzeciwko niego.
Najemnik aż się gotował ze złości. Każda komórka jego ciała domagała się walki. Źrenice były rozszerzone od przypływu adrenaliny. Jego dłoń automatycznie powędrowała do rękojeści miecza i mocno ją zacisnęła. W końcu go znalazł. W końcu ma okazję by pomścić honor ukochanej.
Najemnik zaatakował bez żadnego ostrzeżenia. Zamachnął się mieczem używając do tego całej swojej siły. Darron tanecznym krokiem uniknął jego ciosu i wykonał kontratak celując w bok przeciwnika. Keith odbił cięcie swoim mieczem. Przez kilkadziesiąt minut wymieniali się ciosami i unikami czekając tylko aż któryś z nich w końcu popełni błąd.
Byli już zmęczeni. Ich ruchy stały się wolniejsze a pot zalał im oczy, które były przysnute czerwoną mgiełką żądzy krwi. W końcu Darron się zawahał a Keith to wykorzystał. Wykonał śmiertelny cios jednak przeciwnik wykonał rozpaczliwy unik i został tylko głęboko zraniony w ramię. Trysnęła krew a najemnik w końcu uwierzył, że może wygrać...
...Jednak nagle przed oczami stanęła mu Kyra. Długie brązowe włosy powiewały na wietrze i wyciągnęła do niego rękę. Mężczyzna stał sparaliżowany tym widokiem pragnąć tylko widzieć go już zawsze.
I wtedy miecz Darrona przebił serce mężczyzny na wylot.

Kyra
Leżała w łóżku. Przez ostatnie pięć miesięcy to praktycznie jedyne co robiła. Czuła się z tym źle, bo nadużywała gościnności właścicielki gospody, ale nie miała gdzie się podziać. Zresztą Azalie i Keith kazali jej tu zostać więc została. Uznała, że nie warto się sprzeciwiać, nie warto walczyć. Jej najważniejsza walka była pół roku temu i ją przegrała. Jej życie zostało zniszczone i tylko najemnik wierzy, że mogą jeszcze żyć normalnie.
Ale nie mogą. Kyra uświadomiła sobie to wczoraj, kiedy wyczuła pierwsze ruchy swojego nienarodzonego dziecka. Owocu gwałtu. Bękarta człowieka, który zniszczył jej życie.
Wiedziała, że jest w ciąży ale nikomu o tym nie powiedziała. Sama nie chciała w to wierzyć. Ale przez te delikatne kopnięcia, które teraz czuje nie może się dalej oszukiwać. Cała bańka ochronna utworzona z jej własnych kłamstw została właśnie przebita. Ta rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż była wcześniej.
Postanowiła, że to dziecko nie może się narodzić nawet kosztem jej własnego życia. Żyć bez dziecka albo nie żyć wcale.
Nie kochała go, nie ekscytowała się tym, że niedługo zostanie matką. Kyra przez chwilę próbowała zaakceptować fakt, że będzie miała dziecko ale to się jej nie udało. Nie kochała, nie kocha i nigdy go nie pokocha. Nie będzie darzyć miłością dziecka, które spłodził mężczyzna, który ją zgwałcił. Nie będzie go wychowywać, nie ma takiej opcji.
Uznała, że ten płód nie ma nawet prawa do tego, aby się narodził. Jednak ma wyrzuty sumienia, że tak myśli.
Długo się wahała, ale w końcu popełniła decyzję.
Wyciągnęła spod poduszki długi nóż, który ukradła z kuchni wczoraj wieczorem. Wstała z łóżka i podeszła do dużego lustra, by jeszcze raz spojrzeć na swój zaokrąglony brzuch. Nie zniesie tego, nie wytrzyma dłużej.
Usiadła na zimnej podłodze i wyciągnęła lewą rękę. Zaczęła podcinać sobie żyły- jedno cięcie po drugim. Bolało jak diabli, Kyra musiała przegryźć rąbek swojej koszuli by nie krzyczeć z bólu.
Kiedy było po wszystkim, cała podłoga była śliska od krwi.
Dziewczyna dała radę jeszcze wstać. Odwróciła się do lustra.
Przepraszam, Keith. Musiałam...
I wtedy użyła całej siły jaka jej pozostała by wbić sobie nóż w brzuch by raz na zawsze pozbyć się piętna, które wypaliła na niej przeszłość.

Epilog
Darron

Krew już dawno przeciekła przez opatrunek. Od jej utraty Darron czuł, że zaraz zemdleje. Musi znaleźć pomoc. I to szybko.
Pomimo strasznej rany na ręce to był szczęśliwy. Iluzja zadziałała i udało mu się zabić Keitha. Ta rana to naprawdę nic wielkiego. Ważne jest to, że w końcu czuł się bezpieczny, bo po tym, jak najemnik torturował i zabił jego towarzyszy to nie mógł spać spokojnie.
W końcu dotarł do jakiejś gospody. Ostrożnie zsiadł z konia i chwiejnym krokiem wszedł do środka. Tam powitała go sympatyczna blondynka, która skrzywiła się na widok jego rany.
-Skarbie, proszę pomóż mi. Jestem strasznie ranny. Jak mnie opatrzysz, dasz jakąś strawę i miejsce do spania to będę bardzo wdzięczny. I zapłacę. Nie tylko pieniędzmi.
Pokazał dziewczynie pewną rzecz, którą zerwał z ciała Keitha- niebieską perłę na złotym łańcuszku. Blondynka jak go zobaczyła to otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
-Podoba ci się? Będzie twój jak zrobisz to, o co cię poproszę. A, i przydałby się buziak.
-Widzę, że nawet teraz poczucie humoru cię nie opuszcza.- Odparła dziewczyna a potem wyciągnęła do niego rękę- Chodź na górę. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Darron uśmiechnął się szelmowsko i dał się zaprowadzić po schodach prowadzących na pierwsze piętro. Wszedł za dziewczyną do pokoju i od razu położył się na łóżku czekając na to, aż go opatrzy. Albo pocałuje. W sumie to bardziej chciał, aby nastąpiło to drugie. Ręka może jeszcze poczekać.
Nie musiał długo czekać. Blondynka usiadła na nim okrakiem i złożyła na jego ustach długi pocałunek.
-Skąd masz ten naszyjnik?
-Zabiłem takiego jednego kolesia, który na mnie polował. Długa historia. Na szczęście już wszystko jest w porządku. Rozpuść włosy skarbie, wolę kiedy dziewczyna ma...
Nie dokończył, bowbiła mu nóż w brzuch po samą rękojeść. Na jednym ciosie nie poprzestała. Dźgała, dźgała dopóki nie dostała zadyszki.
-Za Kyrę, za Keitha, za wszystkie dziewczyny, którym to zrobiłeś, pierdolony potworze!
Po tych słowach skończyła. Zeszła z niego i usiadła na podłodze koło łóżka. Wypuściła nóż z ręki i wzięła w dłonie naszyjnik Keitha. Wtedy dopiero pozwoliła sobie na płacz.

Kyra
Stała na zielonym wzgórzu. Delikatny powiew wiatru muskał jej skórę. Była zdezorientowana.
Gdzie ja jestem?
Pomacała swój brzuch ale on okazał się płaski. Nie było także ran po cięciach.
Czy ja umarłam?
Rozejrzała się. Zielone wzgórza, błękitne niebo. Nic więcej.
Ja umarłam.
Wtedy usłyszała jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się i zobaczyła Keitha biegnącego w jej stronę. Ona również zaczęła biec by jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach.
Gdy tylko ich drogi się spotkały to wtuliła się w niego chcąc poczuć jego zapach. Potem uniosła głowę i ich usta złączyły się w pocałunku.
Nigdy nie była tak szczęśliwa.

Azalie
„Keith i Kyra
Połączeni ze sobą dopiero po śmierci"

Taki był napis na ich wspólnym nagrobku. Azalie zorganizowała cały pogrzeb, powiadomiła kogo trzeba jednak i tak przyszło bardzo mało osób. Tylko kilku przyjaciół Keitha z gospody i parę koleżanek Kyry z czasów gdy była księżniczką. Siostra ani rodzice nie przyszli.
Azalie stała samotnie nad grobem swoich przyjaciół, których pochowała zaledwie tydzień temu. Zginęli w ten sam dzień. On został zabity przez osobę, którą on sam chciał zabić a Kyra popełniła samobójstwo zabierając też do grobu swoje nienarodzone dziecko.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni łańcuszek z niebieska perłą i powiesiła go na pomniku. Potem zrobiła coś, co ukrywała przed wszystkimi dla ich dobra- użyła magii. Za jej pomocą przytwierdziła na stałe łańcuszek do pomnika.
Wiatr zawiał mocniej. W tym momencie Azalie uznała, że już nie może się ukrywać w cudzym ciele. To trwało za długo.
Nad grobem nie stała już blondynka o sympatycznym wyrazie twarzy ale wysoka brunetka o kocich niebieskich oczach.
-Do widzenia. Już raczej was nie odwiedzę- Powiedziała i zmieniła się w sokoła by odlecieć jak najdalej stąd...


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania