Rezultaty wyszukiwania dla: Dramat
Audiobook "Chóru zapomnianych głosów" Remigiusza Mroza
Już 23. maja do sprzedaży trafi audiobook na podstawie "Chóru zapomnianych głosów" Remigiusza Mroza, czytany przez Wojciecha Masiaka. Nagranie powstało na podstawie wzbogaconej i poprawionej wersji powieści, która ukaże się drukiem w niedalekiej przyszłości.
Audiobook dostępny jest przedpremierowo w księgarni wydawnictwa.
Okręt badawczy „Accipiter" przemierza bezkres kosmicznej próżni, a jego załoga pogrążona jest w głębokiej kriostazie. Nieliczni świadomi są dramatu, który rozgrywa się na pokładzie.
Astrochemik Håkon Lindberg budzi się przedwcześnie z kriogenicznego snu i widzi, jak ginie jeden z ostatnich członków załogi.
Prócz niego rzeź przetrwał tylko nawigator, Dija Udin Alhassan.
Czy to on jest odpowiedzialny za fiasko misji? A może stoi za tym jakaś niewypowiedziana siła? Obca cywilizacja? Nieokreślony byt? Ludzkość podróżuje między gwiazdami, odkrywa miriady światów, ale nigdy nie napotkała żadnych oznak życia.
Chór zapomnianych głosów to SF z tempem właściwym powieściom sensacyjnym, intrygą iście kryminalną i klimatem rodem z horrorów. Zakończenie powinno zaskoczyć nawet najbardziej przewidującego czytelnika.
Gen Atlantydzki
Przepis na literacką teorię spiskową wydaje się logiczny. Trzeba tylko wziąć rzeczy pozornie do siebie nie pasujące i połączyć je tak, aby stworzyły nową jakość. Potem trzeba wykreować do tego bohaterów, którzy będą tę tajemnicę zgłębiać. Ich charakterologia nie musi być pogłębiona, bo bardziej liczy się poznawana przez nich, przysypana piaskami przeszłości tajemnica, której odkrycie może zmienić losy ludzkości. Ich zadaniem jest zatem działać, wpadać w tarapaty, które tylko przybliżają ich do odkrycia dziejowej teorii powstania i ewolucji ludzkości.
Jaki jest przepis A.G. Ridlle? Całkiem przystępny, choć na pozór motywy, którymi się posłużył nie mają ze sobą nic wspólnego. Mamy tu zatem ośrodek badań nad autyzmem dziecięcym i oddaną sprawie badaczkę, dla której liczą się dzieci, a nie statystyki. Ale badaczka nie może działać sama, bo jak by sobie poradziła? Potrzebny jest agent, który rozumie, że ważne jest dobro ludzkości i przedkłada je nad własne. Tych dwoje, Kate i David, połączy siły w starciu z prastarą organizacją Immari, której celem jest pchnięcie ludzkości na wyższy poziom ewolucji, co będzie jednak wiązało się z zakończeniem wielu istnień. Co zwycięży: bezkompromisowy pęd do władzy i panowania czy zwykła ludzka empatia? To się okaże, a rezultaty będą zaskakujące.
Historia zaczyna się zwyczajnie, jak w każdej sensacji. Nieznani napastnicy napadają na ośrodek badań nad autyzmem, a ich celem są badane dzieci. W samym sercu Antarktydy prowadzone są odwierty warte miliardy dolarów i wcale nie chodzi tu o poszukiwanie źródeł ropy. Pozornie te wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak przy bliższym przyjrzeniu, co też czynimy oczami Kate i Davida, okazuje się, że wszystko to zmierza do jednego makabrycznego odkrycia, które na zawsze zmieni oblicze świata i ludzkości.
Czym jest tajemniczy Dzwon i dlaczego badane ciała członków eksperymentu nie nadają się już do żadnych pośmiertnych oględzin? Co wspólnego ma z tym autyzm dziecięcy i czy legendarna Atlantyda naprawdę istniała?
Jednego nie można odmówić autorowi powieści: bujnej, a zarazem logicznej wyobraźni.
Klimatem powieść bardzo przypomina historie autorstwa Dana Browna. Stara tajemnica, jej strażnicy, czyli ci dobrzy i ci źli, którzy kierując się własnym widzimisię, chcą zmienić losy ludzkości na własną modłę. Mamy tu zatem szalone pościgi, krytyczne sytuacje, w których bohaterowie są zmuszeni do poświęceń i nie lada wysiłku oraz krok po kroku odkrywane tajemnice i powiązania. Okazuje się bowiem, że choć na pierwszy rzut oka tych powiązań nie widać, to są one dość skomplikowane, co miało zapewne tylko udramatycznić całą historię. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę czyta się szybko, można ją odłożyć i zacząć na nowo lekturę w dowolnym momencie.
Nie jestem tylko do końca przekonana, czy dobrym posunięciem autora było tworzenie serii, zamiast jednotomowej powieści. Takie pomysły najlepiej realizować w jednym tomie, gdyż inaczej cała koncepcja może ulec rozmyciu, a wtedy już takiego wrażenia na czytelniku nie zrobi. A. G. Ridlle zdecydował się na trylogię i szczerze mówiąc, nie wiem, co z tego wyniknie. Jestem jednak otwarta na nowe pomysły i autorskie rozwiązania, więc zanim wystawię ocenę, zaczekam na kontynuację. Polecam czytelnikom, lubiącym teorie spiskowe, dotyczące początków ludzkości, ukryte w miejscu, którego ludzkie oko nie jest w stanie zbadać.
Jakby nikogo nie było
XX wiek był bez wątpienia tym, który przyniósł najbardziej krwawe żniwo konfliktów zbrojnych prowadzonych na nieznaną wcześniej skalę. I o ile o obu wojnach światowych powiedziano już niemal wszystko, co powiedzieć się dało, skatalogowano je, opisano oprawców i ofiary, o tyle pozostaje wiele konfliktów, których osąd wciąż wzbudza kontrowersje. Należy do nich wojna w Bośni i Hercegowinie, podczas której doszło do masakry w Srebrenicy – i tego właśnie ludobójstwa dotyczy oparta na faktach powieść Marco Maginiego.
„Jakby nikogo nie było" to fabularyzowana historia procesu jedynego żołnierza serbskich oddziałów paramilitarnych, który przyznał się do winy przed Trybunałem Haskim - Dražena Erdemovicia. W krótkiej powieści Maginiego opowieść o wojennych przejściach pół-Serba, pół-Chorwata splata się z relacją Dirka, żołnierza sił pokojowych ONZ, tzw. Błękitnych Beretów, a także z zapisem wątpliwości hiszpańskiego sędziego, członka Trybunału. Trzy przeplatające się narracje, trzy punkty widzenia na to samo zdarzenie – i trzy osądy, z których żaden nie jest do końca pewny. Włoski autor pokazuje, jak bardzo różnią się spojrzenia na bałkańską wojnę domową – i że jednoznaczne uznanie Serbów za jedynych winnych to tak naprawdę droga donikąd, wyrok wydany wyłącznie dla uspokojenia sumień.
Książka liczy raptem 240 stron, na których Magini zaledwie szkicuje sytuację, skupiając się na emocjach towarzyszących każdemu z prowadzonych przez niego bohaterów bardziej niż na faktach czy dokładnych opisach wojennych działań. Charakterystyki głównych postaci są podane między słowami, mimochodem, dla podkreślenia, że tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. Romeo González mógłby być jakimkolwiek sędzią, Dirk – jakimkolwiek żołnierzem ONZ, a Dražen – jakimkolwiek uczestnikiem działań wojennych. Kogo widzimy w istocie? Nie wyróżniających się w tłumie bohaterów, tylko targanego zrozumiałymi wątpliwościami przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, cudzoziemskiego żołnierza, który dusi się atmosferą nieswojej wojny (i w pewien sposób pogardza wszystkimi stronami konfliktu jako obcymi, gorszymi), oraz młodego męża i ojca, zaciągniętego na front wbrew woli, zbyt wrażliwego i nieprzygotowanego na okrucieństwa wojny, a jednocześnie zdeterminowanego, by przetrwać za wszelką cenę.
W „Jakby nikogo nie było" nieśmiało pobrzmiewa kontrowersyjna teza: to, co znamy jako bohaterstwo, to tak naprawdę egoizm. Jeden z sędziów Trybunału wykazuje się odwagą i wyraża odmienne stanowisko – by zaprzepaścić swoje starania przez pychę. Okazuje się, że proces Erdemovicia traktuje on jak pole do popisu, zyskania uznania tłumów i zaspokojenia własnej próżności. „Bohaterskie" działania Dirka prowadzą do nieuchronnej klęski. Z kolei to, co mogłoby być bohaterstwem w przypadku Dražena – odmowa wykonania rozkazu i dokonania egzekucji bośniackich Muzułmanów – zostaje zdemaskowane jako egoizm. Jeśli nie on, ktoś inny pociągnąłby za spust, a heroizm jednego żołnierza spowodowałby tylko przedłużenie agonii przyszłych ofiar. Dražen zostałby bohaterem wyłącznie we własnych oczach, ponieważ w żaden sposób nie mógł zatrzymać wojennej machiny.
Gdy czytałam powieść Maginiego, takie postawienie istoty bohaterstwa wydawało mi się szukaniem prostych odpowiedzi na trudne pytania. Chociaż mój stosunek do bośniackiego konfliktu różni się od opinii wielu przedstawicieli zachodniej cywilizacji, irytowało mnie, że jedyna pozytywna postać „Jakby nikogo nie było" to właśnie skazany żołnierz serbskiego oddziału. Maginiemu nie wystarczył dramatyzm prawdziwej sytuacji, musiał dodać swojej powieści hollywoodzkiego posmaku: przedstawić męki Dražena, „obcego" wśród „swoich" żołnierzy, bezwzględnie zachowującego człowieczeństwo i reagującego fizycznym niedomaganiem na postępowanie wbrew sobie... Czy da się tak zachować na wojnie? Czy ten lukier jest potrzebny? Książka zdaje się krzyczeć: „Słuchajcie, ten chłopak jest niewinny, on nie chciał źle, to świat jest zły! Nie skazujcie go za to!" – zupełnie jak jeden z powieściowych sędziów Trybunału. A jak wiemy z motta „Zniewolonego umysłu" Miłosza: „Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak".
Męczyły mnie te wątpliwości bardzo długo – aż przypomniałam sobie podstawową rzecz. Magini nie zamierzał pisać reportażu. To tylko powieść oparta na faktach. To powieść, która ma za zadanie pokazać drugą stronę medalu, tę zazwyczaj pomijaną przez Zachód. Sądzę, że Magini chciał pokazać, że czasem czarne to tak naprawdę białe, a białe – czarne, i podobnie jak jego ideowi oponenci posłużył się uproszczeniem. Czy możemy go za to osądzać?
Ja nie potrafię.
„Jakby nikogo nie było" to napisana prostym językiem powieść o skomplikowanych sprawach. Krótka historia długiego konfliktu. W przystępnej formie opowiada o tragedii, której pamięć wciąż jest żywa nie tylko na Bałkanach – i mimo wszystko unika popadania w banał. Może tłumaczenie mogłoby być lepsze (cierpiałam z powodu nadmiaru zaimków), ale nadal trzyma poziom, na który nie powinno się narzekać. Polecam tę książkę wszystkim, którzy szukają dobrego i bardzo autentycznego tekstu o wojnie. Tylko najlepiej weźcie wolne na czas lektury, bo nie gwarantuję, że po skończeniu „Jakby nikogo nie było" będziecie w stanie wrócić do pracy.
Pani Noc
Wydawało mi się, że szósty tom Darów Anioła to wszystko, co na temat świata Nocnych Łowców miała do powiedzenia Cassandra Clare. Historia zakończyła się dobrze, jako czytelnik byłam usatysfakcjonowana i w sumie nie poświęciłam poznanym w finale ostatniej części młodym Blackthorne'om zbyt wiele uwagi. Uznałam ich za dzieci, które - jak wiele ofiar tamtej wojny - znalazły się w ciężkiej sytuacji, tracąc rodziców. Tymczasem wydaną ostatnio powieścią Pani Noc autorka pokazuje, że ostatnie słowo jeszcze nie padło. I to dobrze, naprawdę bardzo dobrze.
Od czasu, gdy zakończyła się Wielka Wojna, minęło pięć lat. Pamięć o poległych jest nadal żywa, wielcy bohaterowie czyli Clary, Jace i spółka na stałe już weszli do panteonu zasłużonych, surowe warunki Zimnego Pokoju utrzymują wszystkie rasy w ryzach, a tymczasem w dorosłość wchodzi nowe pokolenie Nocnych Łowców. To młodzi Blackthorne'owie, którzy w minionej wojnie stracili rodziców.
Los Angeles. Głową tutejszego Instytutu oficjalnie jest Arthur Blackthorne, książkowy mól, którego dawna styczność z faerie, pozbawiła zdrowego spojrzenia na rzeczywistość. Nieoficjalnie opiekę nad młodszym rodzeństwem i wszystkim, co związane z prowadzeniem Instytutu, sprawuje niespełna 18-letni Julian Blackthorne. To na niego spadły te wszystkie obowiązki i trzeba mu oddać sprawiedliwość, wypełnia je z godną podziwu cierpliwością i spokojem.
Tymczasem parabatai Juliana, Emma Carstairs, nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że za śmiercią jej rodziców miałby stać Sebastian Morgenstern. Okoliczności ich śmierci nie dają jej spokoju, dlatego myślenie o tym i szukanie jakichkolwiek poszlak stało się dla dziewczyny swoistą obsesją, z której nie chce zrezygnować. Niespodziewanie z młodymi bohaterami kontaktują się faerie, które przed pięciu laty uprowadziły Marka Blackthorne'a. W zamian za odszukanie grasującego po L.A. zabójcy Podziemnych, proponują, że zwrócą Marka rodzinie, o ile rzecz jasna, sam będzie chciał z nimi zostać.
Tak rozpoczyna się śledztwo, które nie tylko może doprowadzić Emmę do prawdy na temat zabójstwa jej rodziców, na nowo połączyć rozbitą rodzinę, ale też odsłonić nowe fakty z zamierzchłej przeszłości Blackthorne'ów. Jak to będzie? Uwierzcie na słowo, bardzo fajnie.
Po pierwsze, mamy bardzo sympatycznie przedstawionych młodych bohaterów, którzy w niedalekiej przyszłości mają szansę stać się cennymi dla Clave wojownikami. Rodzeństwo Blackthorne jest jak każda duża rodzina, różnorodne, ale i bardzo ze sobą zżyte. Przyjemnie obserwuje się ich poczynania i wzajemne relacje. Marnotrawny brat Mark, który, przez bytność wśród faerie, zapomniał, jak wygląda ludzkie życie, czyni ten obraz ciekawszym, czasem bardziej zabawnym, czasem nieco smutnym.
Po drugie, para głównych bohaterów, których często porównuje się do Cary i Jace'a, czyli Emma i Julian. Czy bardzo ich przypominają, nie będę się tutaj nad tym rozwodzić, bo uważam, że każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie. Wiadomo jednak, że powieści C. Clare nie mogłyby się obyć bez dramatycznego wątku miłosnego, a duet Emma/Julian z pewnością go nam tutaj zapewni. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, jest to miłość, która, nim będzie miała szansę zaistnieć, będzie musiała pokonać wiele przeszkód, ale czymże byłaby miłość, gdyby była lekka i przyjemna?
Po trzecie, wątek związany z intrygą napędzającą całą fabułę. Jasne, że o taką, jak ta związana z Sebastianem Morgensternem, byłoby trudno po raz drugi. Dlatego, na początek autorka tworzy coś, może na trochę mniejszą skalę, ale z szansą na rozwój w coś poważniejszego. Wiadomo, że praktyki związane z czarną magią mogą wstrząsnąć w posadach światem Nocnych Łowców, że od jednej rzeczy może się zacząć, a potem nagle powstanie lawina. Dlatego, choć prawdopodobnie, druga Wielka Wojna nas nie czeka, to może być całkiem ciekawie.
Czy tytułowa Pani Noc to tylko postać z książeczek dla dzieci? Czym właściwie jest więź łącząca parabatai? Jak kochają faerie? I dlaczego wampiry nie powinny prowadzić pizzerii? Na te i masę innych pytań, w tonie poważnym, zabawnym, czasem łzawym, daje odpowiedzi najnowsza powieść Cassandry Clare, zatytułowana Pani Noc.
Dodatkowo na deser dostajemy całą garść szczegółów na temat obecnego życia Clary, Jace'a, Simona, Isabelle, Tessy, Jema i całej reszty. Finał książki wieńczy zaś nowe opowiadanie ze świata Nocnych Łowców. Myślę, że fani książek z serii Dary Anioła czy Diabelskie Machiny powinni być zadowoleni, bo ja jestem. Książkę przeczytałam w dwa popołudnia, była dla mnie odskocznią na nudnym, długim dyżurze i ani się obejrzałam, a dyżur dobiegł końca, a powieść otworzyła się na ostatnim rozdziale.
Zapowiada się, że ma to być trylogia i muszę przyznać, że zaczyna się obiecująco, być może dlatego, że bohaterów tych książek nie da się nie polubić, a przecież nic przyjemniejszego czytać, o kimś, kogo się lubi. Prawda? Nawet, jeśli momentami jest trochę cukierkowo, to mnie to wcale nie przeszkadzało. To był bardzo miły powrót do świata Nefilim i z przyjemnością do niego zajrzę, gdy pojawi się kontynuacja.
Objawienie
Nowojorski policjant Scott Galban bada sprawę związaną z zabójstwem jego wieloletniego partnera. Szybko okazuje się, że nieżyjący policjant miał niemało za uszami i dalsze grzebanie w jego życiorysie może przynieść więcej szkody niż pożytku. Galban nie potrafi jednak odpuścić i szuka, choć pole manewru ma ograniczone, głównie ze względu na to, że ewentualni świadkowie to Meksykanie, a ci, kierowani szeroko pojętą lojalnością, nie chcą z nim rozmawiać. To jeden wątek.
Równolegle śledzimy losy młodej kobiety, Isabel, która na pozór niczym się nie wyróżnia. To skromna przedszkolanka, żona żołnierza stacjonującego w Iraku, prywatnie kobieta bardzo pobożna. Jedyne co mogłoby ją wyróżniać to właśnie ta pobożność, która być może bierze się z faktu, że Isabel widuje postaci nie z tej ziemi. Kim są? Tego nie wie dokładnie nawet ona sama. Co wspólnego mają ze sobą te dwa wątki? Niestety, przez bardzo długi czas nie dowiemy się tego.
Film zaczyna się dość niewinnie. Isabel razem ze szwagrem i przyszłą bratową bawi się w dyskotece. Zmęczona, postanawia wrócić do domu metrem. Szwagier odprowadza ją do przystanku, a Isabel, po dłuższej chwili i spotkaniu z mężczyzną widocznym tylko dla jej oczu, wraca do domu. Co prawda wcześniej łamie obcas w bucie, ale przecież to się czasem zdarza, prawda?
Fabuła rozwija się bardzo powoli, a poszczególne elementy stopniowo składają się na większą całość. Wbrew temu, co sugeruje opis na okładce filmu, do spotkania dwójki głównych bohaterów dochodzi bardzo późno, co nawet jest ciekawsze, bo pozostawia miejsce na spekulacje. Historia się kończy, ale życie toczy się dalej i tego, co może się jeszcze wydarzyć, widz sam musi się domyślić.
Szary i smutny wygląd dzielnicy, w której mieszka i pracuje Isabel, dopełnia całości, a wątek małej, prawdopodobnie maltretowanej w domu dziewczynki, uczennicy głównej bohaterki, pozwala zbudować klimat beznadziei i przygnębienia.
Bardzo szybko okazuje się, że ciężar całej historii spoczął tutaj na Isabel, bo detektywa Galbana niestety mamy jak na lekarstwo. To Isabel i jej przeżycia, a jak się potem okaże traumatyczne wspomnienia z wczesnej młodości, są kanwą całej historii. Zaś działania policjanta to tylko tło dla przeżyć bohaterki. Dlatego, jeśli ktoś nastawi się na thriller z Keanu Reevesem w roli głównej trochę się zawiedzie, bo jest to raczej drugo- niż pierwszoplanowa rola. Łudzący jest także opis sugerujący sferę pozazmysłową, która się co prawda pojawia, ale nie jest to wątek główny. Dowiedziałam się, że po zakupie praw do produkcji, firma Lionsgate Premiere, nie biorąc pod uwagę protestów scenarzysty, przemianowała film na thriller policyjny, choć pierwotnie miał się on skupiać na przemocy wobec kobiet i dzieci. I chyba to najmocniej zaszkodziło tej historii. Jeśli bowiem będziemy oglądać film z nastawieniem na kino policyjne i Keanu Reevesa, to faktycznie będziemy zawiedzeni. Jeśli jednak skupimy się na wątku związanym z przemocą domową wobec dzieci oraz kobiet, to cała historia nabiera zupełnie innego wydźwięku i nie jest taka zła. Smutna i przygnębiająca tak, ale nie zła.
Skupiając się na przeżyciach Isabel, próbującej pomóc małej Elisie, stopniowo towarzyszymy jej w odkrywaniu strasznej prawdy, w świetle której początkowe wydarzenia nabierają zupełnie nowego sensu. To dlatego jestem zadowolona z seansu i mogę polecić film widzom, szukającym dla siebie życiowej historii, która daje do myślenia i nie daje o sobie tak szybko zapomnieć.
Wikingowie. Wilcze dziedzictwo
Wikingowie to bardzo popularny w ostatnich czasach temat. Pojawia się coraz więcej książek i filmów, dlatego gdy w moje ręce trafiła książka z Wydawnictwa Akurat i pióra Radosława Lewandowskiego "Wikingowie - wilcze dziedzictwo" zastanawiałem się, o czym ona będzie. Na szczęście już pierwsze stronice utwierdziły mnie w przekonaniu, że był to dobry wybór. Bardzo prosty, a zarazem barwny język sprawia, że czytelnik całkowicie wpada w wir wydarzeń.
Akcja rozgrywa się w X wieku n.e. kiedy to na Półwyspie skandynawskim cyklicznie dochodzi do konfliktów zbrojnych o supremacje pomiędzy Norwegami, Szwedami i Duńczykami. Główny bohater Asgot Czerwona Tarcza zostaje wysłany z poselstwem przez króla Szwecji Eryka Zwycięzcę o z prośbą wsparcie w wojnie z Danią. Celem misji jest siedziba największego Jarla Norwegów Hakona Benlosa. Po burzliwej wyprawie, którą opłacono wieloma stratami osiągnięto cel i Asgot wraz z synem Oddim rozpoczęli pertraktacje, które do pewnego momentu toczyły się pomyślnie. Jednak za murami grodu Hakona wydarzyło się coś, co na zawsze miało zmienić układ sił na półwyspie, jak również los Asgota.
Hakon przedstawia posłom kontrofertę, która ma ochronić ich od niechybnej śmierci. Przebiegły wódz Norwegów postanowił wesprzeć Asgota swoim wojskiem i ruszyć na Eryka, a po wygranej bitwie ustanowić Czerwoną Tarczę prawowitym wodzem Szwedów. Pierwszym celem miało być miasto portowe Birka, które stanowiło klucz i zarazem bramę w dalszej kampanii. To właśnie pod murami i na ulicach miasta rozgrywa się dramatyczna bratobójcza bitwa. Kilka dni oblężenia i najazdów zarówno lądem jak i od morza sprawia, że miasto upada. Jednak pozostający przy życiu obrońcy dzięki doświadczeniu i hartowi ducha zadali najeźdźcom spore straty, co pozwoliło odłożyć w czasie klęskę. Do tego wszystkiego fortel Eryka doprowadził do sytuacji, w której upadek Birki można było przekuć w zwycięstwo.
Co było w następnych dniach po bitwie, jak rozwinęła się kampania Asgota? Tego musicie dowiedzieć się sami, ale zaręczam - nie będziecie się nudzić. Cała książka napisana jest prostym językiem, ale tak magicznym, który czytelnikowi pozwala poczuć klimat tamtych czasów. Bardzo dokładnie i z krwawą precyzją opisana bitwa pokazuje temperament, wierzenia ludzi północy, jak również rozwój ich cywilizacji. Jeśli do tego wszystkiego dołożymy zwroty akcji i wątki miłosne, to otrzymujemy książkę, która usatysfakcjonuje każdego, zarówno miłośnika historii, fantastyki, jak i po prostu dobrej literatury.
Muszę przyznać, że duet, który wydał Wikingów, czyli Wydawnictwo Akurat i autor R. Lewandowski stworzyli książkę, którą odkłada się na półkę z żalem, że już została przeczytana. Z drugiej strony można się tylko cieszyć, że jest to pierwsza część serii, a to z pewnością gwarantuje emocje i dobre chwile z książką.
Na skraju nocy
Jak wiele z nas zmaga się z tzw. „demonami przeszłości"? Skrzętnie ukrywa sekrety, które niszczą od środka, a jednocześnie wyjawienie je komuś budzi w nas wręcz paraliżujący strach? Tajemnice, które gdyby wyszły na światło dzienne, całkowicie zmieniłyby naszą rzeczywistość? Pewnie dziewięć na dziesięć osób zmaga się podobnymi chochlikami czy popełnionymi niegdyś błędami. Być może nie są one tak mroczne, jak te, z którymi zmagają się bohaterowie powieści Pawła Jaszczuka, lecz psychicznie potrafią wykańczać nas w ten sam sposób. Co więc skrywa przeszłość mieszkańców kamienicy z „Na skraju nocy"? Czy uda im się zmierzyć z wydarzeniami, które miały miejsce wiele lat temu?
Okładka powieści przywodzi mi na myśl... „Teksańską masakrę piłą mechaniczną". Obraz domu stojącego samotnie wśród uschniętych traw – zapuszczony, stary, zaniedbany. Nad nim kłębią się czarne chmury i latające klucze ptaków. Taki projekt ewidentnie budzi niepokój, jednak nie ma dla mnie zbyt wiele wspólnego z wyobrażeniem domu, który opisany został w powieści.
Joanna, młoda dziewczyna po dramatycznych przejściach, trafia do starego domu na peryferiach miasta. Wynajmuje tam pokój, aby uciec od własnej przeszłości. Szybko także znajduje w nim pracę - właścicielka mieszkania wymaga specjalistycznej opieki, więc decyduje się nią zająć. Po jakimś czasie odkrywa, że lokatorzy domu skrywają jeszcze gorsze sekrety niż ona sama. Co stało się przed laty z pewną dziewczyną? Czy została porwana, uprowadzona czy zamordowana? Czy Joanna odkryje ich tajemnicę?
Najnowsza powieść Pawła Jaszczuka to psychologiczny thriller, który charakteryzuje wręcz klaustrofobiczna atmosfera zamknięcia. Akcja powieści dzieje się właściwie w jednym budynku, z określoną liczbą bohaterów, czyli jego mieszkańców. Jeśli chodzi o sprawę gatunku to najważniejsze nie są tutaj wydarzenia (jak to zwykle w thrillerze bywa), które rozgrywają się pomiędzy bohaterami, lecz to co dzieje się w dialogach oraz w ich własnych głowach. Jednak pomimo, że od początku autor stara się budować napięcie, niestety, nie udaje się go utrzymać aż do ostatnich stron powieści.
Ze stron „Na skraju nocy" wybija się atmosfera dziwaczności. Cały klimat został zbudowany na zasadzie osobliwości – osobliwi są bohaterowie, osobliwe miejsce, osobliwe sekrety, osobliwy sposób opowiadania historii. Jednak w tej otoczce pewnego ekscentryzmu znajduje się coś niezwykle demonicznego, mrocznego, co wydaje mi się największym atutem powieści Jaszczuka. Ten stary dom wydaje się, jakby istniał nigdzie, a nie gdzieś, jak głosi hasło w opisie – „na peryferiach miasta". Można odnieść wrażenie, że miasto nie istnieje, inna rzeczywistość nie istnieje, istnieje tylko i wyłącznie budynek i jego mieszkańcy.
Bohaterowie zdecydowanie nie należą do tych z gatunku „sympatycznych" czy „lubię ich od pierwszego spotkania". Wręcz przeciwnie – zniechęcają do siebie na każdym kroku, nawet, gdy wiemy, że nie mają za sobą dobrych wspomnień, że byli krzywdzeni przez innych, że los nie potraktował ich łaskawie. Nawet Joanna czy pani Blanka sprawiają wrażenie, jakby okłamywały wszystkich wokół – w tym same siebie. Każdy tutaj zmaga się z własnymi problemami i z własną częścią tajemnicy, którą pielęgnuje w sobie od lat.
Polski pisarz tworzy sporo sugestywnych opisów wnętrz oraz stanów emocjonalnych bohaterów. Wychodzi mu to niezwykle realistycznie i plastycznie, tym bardziej, że zdecydował się na umieszczenie również monologów Pani Ptasznik – które oscylują wokół wspomnień oraz jej bieżących problemów. Język powieści ani nie zaskakuje, ani nie rozczarowuje – nie odnalazłam błędów językowych, a używanie niekiedy bardzo krótkich zdań lub ich równoważników powodowało, że bardzo łatwo się tę historię przyswajało.
Pomimo, że jako thriller „Na skraju nocy" nie sprawdza się zbyt dobrze i nie zaskakuje napięciem czy rodzajem opisanych wydarzeń, nadrabia przede wszystkim niebanalną atmosferą. Zabrakło mi szerszego wyjaśnienia niektórych ze spraw, wątków, a samo zakończenie nieco mnie rozczarowało. Jednak muszę oddać Pawłowi Jaszczukowi, że wniknięcie w umysły stworzonych przez niego bohaterów naprawdę mu się udało. Polecam więc jego najnowszą powieść nie tyle fanom thrillerów, co fanom psychologii, którzy są gotowi zaakceptować fakt, że nie prawdopodobnie nie polubią żadnej z postaci powieści.
Wywiad z Arturem Laisenem
Twoja debiutancka powieść „CK Monogatari" była książką raczej nietypową, jeśli chodzi o przynależność gatunkową – określasz ją „thrillerem metafizycznym" czy też „współczesną powieścią obyczajową z elementami fantastyki". Pierwsza część „Teraii" czyli „Studnia Zagubionych Aniołów" to fantasy nawiązująca bardziej do klasyki gatunku niż do najnowszych powieści Martina czy Eriksona. Skąd ten zwrot?
Kickstarter - horror : "The Works Of Mercy"
"The Works of Mercy" to thriller psychologiczny zainspirowanym klasyką gatunku: "Wstrętem" i "Lokatorem" Romana Polańskiego oraz "Lśnieniem" Stanleya Kubricka. Fabuła skupia się wokół tajemniczych morderstw dokonywanych na z pozoru przypadkowych ofiarach. Ale tym razem. to gracz jest mordercą.
Upadła świątynia
Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.
Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.
„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?
Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.
Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.
Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.
Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.
Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.
Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.