listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Czarnoksiężnik

środa, 20 maj 2015 01:10

Kubatu, i tak nie uwierzysz!

Kubatu" to kolejny z komiksów nagrodzonych w pierwszej edycji „Konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci", które ukazały się nakładem wydawnictwa Egmont. Tym razem jego autorami są: ilustrator Przemysław Surma oraz twórca scenariusza Jakub Syty.

Kubatu to maskotka, ale nie taka zwyczajna. Gdy jej przyjaciel, mały chłopiec, oznajmia, że jest już na nią za duży, Kubatu zostaje z powrotem wezwany do swojego pana - czarnoksiężnika. Kaj dopiero wtedy docenia przyjaźń, która ich łączyła i podąża za swoją papużką do magicznej krainy, która okazuje się nie być wcale taka magiczna, czarodziej natomiast okazuje się być zapalonym naukowcem, śledzącym sny dzieci, które zawsze mają najlepsze, najcudowniejsze pomysły. Czy ta przygoda dobrze się kończy? O tym musicie przekonać się sami.

Komiks jest przyjazny i kolorowy. Bardzo przyjemnie się go czyta. Bez oporów powierzyłabym tą historię nawet najmłodszym dzieciom - dorównuje (a nawet przewyższa) wielu animowanym bajkom z taki kanałów telewizyjnych jak MiniMini. Autorom z pewnością nie zabrakło wyobraźni, a ja odniosłam również wrażenie, że mają świetne podejście do dzieci.

Mechaniczna kraina wyobraźni została przedstawiona w bardzo sympatyczny (ale nie cukierkowy) sposób. Z tyłu tomiku możemy przyjrzeć się także kilku ciekawym, nowatorskim projektom. Nie tylko czarodzieje - naukowcy, ale również wszystkie dzieci są genialnymi wynalazcami i myślę, że pomysł będą potrafiły bez trudu docenić.

„Kubatu" to bardzo sympatyczna i pełna barw historia, nadająca się również do samodzielnego czytania. Panowie Przemysław Surma i Jakub Syty pomysł mieli bardzo udany, a poparli go świetnym wykonaniem. Myślę, że nagrodę w „Konkursie imienia Janusza Christy na komiks dla dzieci" otrzymali jak najbardziej zasłużenie. Polecam!

Dział: Komiksy
środa, 31 grudzień 2014 20:19

Ronald Opałka - Wewnętrzne zagrożenie

Spojrzałem na swoje stare, naznaczone już licznymi znakami czasu, dłonie. Starcze plamy, które nie raz starałem się ukryć w długich rękawach mojej szaty, były teraz aż nazbyt widoczne. Starość wreszcie mnie dopadła. Kogo ja oszukuję? Starość dopadła mnie już dawno temu. Organizm często odmawiał posłuszeństwa, ale gdzieś głęboko we wnętrzu umysłu, nadal czułem się młodo. Jednak młodość wcale nie kojarzyła mi się dobrze. Minęło już prawie pół wieku odkąd zginął mistrz Szu i niewiele mniej od momentu, w którym moja wiara w słuszność własnych decyzji legła w gruzach. Sens mojego życia, wielka miłość której oddawałem się bez ustanku, dokonała wielkich zniszczeń i niemal zakończyła życie w całym królestwie. Pamiętam doskonale, jak wdzierała się przez mury zamku króla Verso II Spokojnego. Ogień trawił wszystko co spotykał na swej drodze. Ludzie umierali w ogromnym bólu, a ich krzyki było słychać daleko w sąsiednich królestwach. Cierpienie, strach i wszechobecna śmierć odbiła swe piętno na wszystkich, którzy mieli to szczęście, aby przeżyć kolejne lata. Na wszystkich bez wyjątku, a zwłaszcza na mnie.

Nie pamiętam już zbyt dobrze, jak to wszystko się zaczęło. Było popołudnie. Dzień był nadzwyczaj pogodny jak na tę porę roku. To właśnie wtedy mój mistrz, uczony Szu, zwołał Radę Najwyższych. Jak na prawie stu letniego starca, był tego dnia niezmiernie podekscytowany i pełen wigoru. Gdy kolegium się zebrało, przedstawił swoje odkrycie. W księgach biblioteki odnalazł stare zapiski z okresu pierwszych uczonych ludu Sachedinów, zwanych potocznie Pierwszymi. Z historii wiadomo było tylko tyle, że byli to ludzie o spokojnym usposobieniu, którzy ponad wszystko czcili życiodajne moce natury. Opisali w swych księgach sposoby kontaktu z energią życia i jej związek z czymś, co nazwali kwartetem żywiołów. Uczony Szu nie rozumiał sensu odnalezionych zapisków. Uznał jednak za stosowne, poddać pod głosowanie konieczność podjęcia natychmiastowych działań, mających na celu rozszyfrowanie przekazu Pierwszych. Rada nie wyraziła zgody na tę propozycję i zakazała Szu dalszego zgłębiania tego tematu. Ponadto poproszono mojego mistrza, by ten natychmiast oddał zapiski. Stary Szu często chodził własnymi ścieżkami, był z tego znany w całym królestwie. Jeszcze tego samego dnia opowiedział mi o swym odkryciu. Prawdopodobnie nie zrobił tego bez przyczyny, zdając sobie sprawę, że zapali to we mnie płomień zainteresowania. Udałem się do biblioteki zaraz po naszej rozmowie, jednak księgi, o której wspominał Szu, nie udało mi się znaleźć. Wróciłem do klasztoru poirytowany. Widząc mój gniew, Szu wręczył mi kilka kartek. Nie musiał mi nic mówić, doskonale wiedziałem co to jest. Mój mistrz przeczuwając problemy, przepisał zapiski Sachedinów na nowe pergaminy. Pamiętam, że siedziałem nad nimi całą noc, starając się zrozumieć, co autorzy mieli na myśli. Bezskutecznie. Następnego dnia udałem się ponownie do biblioteki. Tam spędziłem kilka kolejnych dni w poszukiwaniu informacji o Pierwszych. Ku mojemu zdziwieniu ksiąg było zaskakująco dużo, ale żadna nie zdawała się być pomocna. Wreszcie gdy straciłem już prawie całą nadzieje, odnalazłem kilka interesujących wersów. Była to krótka modlitwa do natury z wyraźnymi błędami w pisowni. Spisałem ją na oddzielny pergamin i opuściłem dwupiętrowy gmach biblioteki. Kątem oka spojrzałem na monument króla Ceryliana I Mądrego, fundatora tej skarbnicy wiedzy, przedstawiający starszego jegomościa z książką w jednej i piórem w drugiej dłoni. Minąwszy aleję posągów udałem się wprost do klasztoru. Wszedłem południową bramą i ruszyłem do komnat Szu. Mistrz leżał na swej pryczy bez ruchu. Podszedłem do niego, jednak on zupełnie nie reagował na moją obecność. To uczucie, które trafiło mnie tak nagle jak piorun, to chyba nie był strach. Raczej niepokój na myśl o tym, że Szu mógłby odejść na zawsze z mojego życie pozostawiając mnie bez wsparcia i rady. Gdy przyłożyłem rękę w okolicy jego nosa i ust, byłem już prawie pewien, że moje obawy okazały się w pełni uzasadnione. Nie oddychał. Poczułem nagłą suchość w ustach. Niewiele myśląc opuściłem izbę mojego mistrza i szybkim krokiem udałem się do swojego pokoju. Po drodze minąłem uczonego Freja, który odprowadził mnie wzrokiem. Mimo mojego niecodziennego zachowania, nie zatrzymał mnie i pozwolił odejść. Dotarłszy do swojej komnaty, zabrałem z niej zwoje i komplet ubrań. Następnie udałem się do kuchni, skąd wziąłem kilka kromek chleba i kawałek koziego sera. Tak wyposażony opuściłem klasztor w chwili, gdy rozległy się dzwony. Już wtedy wiedziałem, że to wszystko nie mogło być dziełem przypadku. Szu był wprawdzie stary, ale nadal był okazem zdrowia i nie mógł umrzeć bez konkretnej przyczyny. Nie ulegało wątpliwości, że pośrednim powodem zgonu były odnalezione zapiski, a skoro tak to każdemu kto miał z nimi styczność zagrażało niebezpieczeństwo. Kolejne dni spędziłem ukrywając się w królewskich ogrodach. Duża przestrzeń, pełna bujnej roślinności, rozmaitych ścieżek i co najważniejsze zarośniętych ruin budynków, które w czasie swej świetności stanowiły integralny element znajdującego się nieopodal zamku. Im bliżej ognia, tym mniej parzy. To był tok mojego rozumowania i nie pomyliłem się. Od momentu, gdy ogrody stały się moim schronieniem, tylko raz miałem okazję zobaczyć większą ilość strażników przeczesujących okolice. Nie było nic trudnego w ukrywaniu się na tak dużej przestrzeni, ale ten stan rzeczy, nie mógł trwać wiecznie. Głodowałem, a i z czystą wodą bywało różnie. Długo myślałem gdzie poszukać pomocy. Dokąd się udać? To pytanie zadawałem sobie wiele razy. Ostatecznie schronienie znalazłem w żeńskim klasztorze na obrzeżach miasta, który służył w królestwie za jedyny szpital dla chorych. Siostry zakonne przyjęły mnie bardzo chętnie i przydzieliły niewielki pokój usytuowany w okolicy kapliczki bogini Verry, miłosiernej opiekunki naszego królestwa. Spędziłem tam kilka dni, prawie nie wychodząc z komnaty. Rozważałem znaczenie błędów modlitwy do natury. Spisałem dokładnie wszystkie litery, które się nie zgadzały i potrafiłem patrzeć na nie godzinami szukając w nich ukrytego sensu. Spokój nie trwał zbyt długo. Pewnego wieczoru do pokoju weszła przełożona zakonu, starsza kobieta o szczupłej budowie ciała i siwiejących włosach. Poprosiła mnie bym jak najszybciej opuścił mury szpitala, gdyż na jego terenie pojawiło się wojsko, wypytujące o nieznajomych na terenie klasztoru. Siostry rozpoczęły oprowadzanie żołnierzy od sali z chorymi, co dawało potrzebny czas na ucieczkę. Przełożona wręczyła mi worek z jedzeniem i poprowadziła do niewielkiego wyjścia we wschodniej wieży. Pamiętam, że przejście było tak ciasne, iż ledwo się w nim zmieściłem. Wcześniej podziękowałem za gościnę i zapewniłem, że nigdy nie zrobiłem nic złego, a już na pewno nie to, o co miałem być w przyszłości posądzony. Kolejne lata spędziłem w ukryciu, głównie w lesie. Kontakt z naturą działał kojąco i ostatecznie pomógł w rozwikłaniu sekretu Pierwszych. Jak udało mi się znaleźć rozwiązanie? Ono było ze mną cały ten czas. Modlitwa, błędnie wskazane litery i ich odpowiedniki w alfabecie Pierwszych oraz dziwne wzory z opisami namalowane na pergaminach, które odnalazł świętej pamięci Szu. Sachedini wielbili naturę ponad wszystko, to wiedziałem już od początku. Każdy z żywiołów, poprzez odpowiednią modlitwę i gesty, stawał się posłuszny ich woli. Nie wszyscy ludzie mogli tę moc kontrolować. Karą dla słabych, którzy odważyli się prosić siły natury o pomoc, była śmierć. Przynajmniej ja tak zinterpretowałem sformułowanie „utrata duszy". Nie miałem innego wyboru, jak wypróbować pierwszą lepszą modlitwę. Cóż miałem do stracenia? Absolutnie nic. Moje życie nie było warte nawet garści piasku. Byłem uciekinierem, banitą. Każde pojawienie się w mieście, mogło skończyć się dla mnie śmiercią z rąk żołnierzy, bądź pojmaniem i osądzeniem przez największych mędrców królestwa. Przez tą samą kapitułę, która najprawdopodobniej skazała mojego mistrza na śmierć i to tylko dlatego, że odkrył coś, co w ich mniemaniu miało pozostać ukryte.
Za pierwszym razem modlitwa trwała bardzo długo. Powtarzałem te same wersy raz po raz. Często bez skutku. Z czasem jednak wystarczało wyszeptać prośbę tylko jeden raz. Jaki był efekt? To zależy. Raz na niebie pojawiały się chmury, których zwieńczeniem był deszcz, czasem z rąk wyskakiwały radośnie tańczące ogniki, rozpalające ognisko. Długie lata zajęła mi nauka kontroli kwartetu żywiołów, bądź jak kto woli sił ognia, powietrza, wody i ziemi. Natura stała się moim sojusznikiem, moją miłością i jedyną towarzyszką życia. Wszystko co dobre, w końcu musi się skończyć. Tak często mawiał Szu. Właśnie tak było w moim przypadku. Pewnego dnia odnalazł mnie królewski patrol. Widząc moje zabrudzone ubranie, rozwichrzone włosy i zgarbioną budowę ciała, postanowili mnie prewencyjnie aresztować. Moja obecność w lesie wydała im się podejrzana. Już wtedy zapragnąłem zaprezentować im swoje możliwości i może gdybym to zrobił, nie doszłoby do największego nieszczęścia w historii królestwa. Zamiast tego oddano mnie pod straż gwardzistów i wypytano kim jestem. Nie chcąc udzielać odpowiedzi, postanowiono postawić mnie przed obliczem Rady Najwyższych. Wcześniej kazano mi się umyć i doprowadzić do właściwej kondycji, tak bym swym wyglądem nie obraził czcigodnej kapituły. Rada zebrała się bardzo szybko. Z poprzedniego składu pozostało już tylko dwóch z pięciu mędrców. Starszy Quin z wschodniej części królestwa i Krygon z północy. W składzie kapituły, ku mojego ogromnemu zdziwieniu, zasiadał także uczony Frej. Na jego twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, do tego wyraźnie przytył, jednak nie miałem wątpliwości, że to właśnie on. Jak to się stało, że znalazł się w tym wybitnym gronie? Dla mnie było to więcej niż oczywiste. Po krótkiej chwili zaczęło się przesłuchanie. Na każde pytanie starałem się odpowiadać milczeniem. Czasami tylko kiwałem głową potwierdzając coś lub zaprzeczając. W końcu przemówił Frej. Poznał mnie, oskarżył o zabójstwo mistrza Szu i nakazał czym prędzej stracić. Mimo protestu dwóch, zupełnie mi nieznanych członków kapituły, przewodniczący Quin i Krygon przychylili się do wniosku Freja. Zostałem zaciągnięty na plac przed zamkiem. Zebrał się spory tłum, który żądny wrażeń, wykrzykiwał pod moim imieniem bzdurne oskarżenie, domagając się jednocześnie mojej śmierci. Na wieży zamku pojawił się nawet sam król Verso, za czasów panowania którego, była to prawdopodobnie pierwsza tego typu ceremonia, o ile tak to można nazwać. Wkrótce pojawił się kat z wielkim toporem. Nie mogłem czekać dłużej, poprosiłem o pomoc moce natury. Węzły opętujące moje nadgarstki zostały spopielone przez niewielkie ogniki. Zaskoczeni żołnierze odskoczyli ode mnie na odległość kilku kroków. Tłum ucichł. Poprosiłem o pomoc żywioł wiatru i rozpocząłem przemowę, której słowa zgodnie z moją prośba, były słyszalne nawet przez króla w odległej wieży jego zamku. Wyjaśniłem, że nie jestem odpowiedzialny za śmierć Szu, a oskarżona powinna być Rada Najwyższych, która wystraszyła się mocy Pierwszych i dokonała zamachu na życie mojego mistrza. Opowiedziałem całą swój historię od początku do końca. Później odezwał się przewodniczący Quin. Potwierdził, że w tym czasie kapituła była przeciwna odkrywaniu tajemnicy Sachedinów i podjęła odpowiednie środki, aby sekrety Pierwszych nigdy nie zostały wyjawione. Dodał, że początkowo wcale nie chciano mnie zabić, z czasem jednak wszystko uległo zmianie. W jego opinii skoro posiadłem wiedzę Sachedinów, zasługiwałem na śmierć, bo stanowiłem zagrożenie dla przyszłości królestwa. Po tych słowach moje wzburzenie osiągnęło swoje granice. Tego co się stało później wolałbym na zawsze wymazać z pamięci. Tłum ludzi, jakby wykonując polecenie Quina, ruszył na mnie z pięściami. To samo uczynili liczni, zebrani na placu żołnierze. Gniew zmącił mi umysł do tego stopnia, że przeinaczyłem słowa modlitwy. Niebo spowiły ciemne chmury. Rozszalała się burza z piorunami, których elektryczne języki porywały raz po raz kolejnych mieszkańców miasta. Wraz z chmurami pojawił się silny wiatr, który utrudniał zebranym ucieczkę. W tym samym czasie zatrzęsła się ziemia. Podłoże zaczęło rozstępować się w zastraszająco szybkim tempie.. Ludzie wpadali do wielkich dziur, ginąc w otchłani matki ziemi. Najgorsze nastąpiło na koniec. Z moich rąk poczęły wylatywać płomienie, które z pomocą wiatru rozniosły się na wszystkie strony. Ogień przeskakiwał z osoby na osobę, paląc ciała do kości. Pamiętam tylko, że modliłem się cały czas i nie mogłem przestać. Docierały do mnie jedynie krzyki i odgłosy otoczenia. Ludzie cierpieli potworne męki. Budynki łamały się jak domki z kart, mury kruszyły jakby były z gliny. Do moich nozdrzy powoli dostawał się smród płonących ciał. Miałem ochotę zwymiotować, ale nie kontrolowałem do końca swojego organizmu. Nie miałem siły by zapanować nad tym, co się ze mną działo, do momentu gdy nie usłyszałem słów Freja. Krzyczał, że to on zabił Szu i teraz zabije mnie. Mój umysł ponownie zaczął funkcjonować. Odzyskałem władzę nad ciałem i obróciłem się w stronę napastnika. Ubranie Freja już płonęło, jednak on resztką sił biegł w moim kierunku z nożem w ręku. Skierowałem swoje dłonie w jego stronę. Ogień zajął całą jego postać. Poszczególne fragmenty ciała odpadały od siebie jeden po drugim. Poczułem przerażające uczucie satysfakcji i radości w obliczu tej potworności, którą zgotowałem wszystkim mieszkańcom. Po kilku chwilach opanowałem się już do końca i przerwałem modlitwę. Moim oczom ukazało się pogorzelisko. Z zamku króla Verso, pozostała jedynie część północnej wieży z przyległymi doń komnatami. Znajdujący się obok budynek Rady Najwyższych był doszczętnie zniszczony, tak jak i większość budynków zwykłych mieszkańców miasta. Dookoła mnie leżało mnóstwo porozrzucanych zwłok. Nie mogłem patrzeć na ten okropny widok. Gdzieś w oddali usłyszałem jęki. Pobiegłem czym prędzej w tamtą stronę. Młoda kobieta tarzała się po ziemi starając zgasić ogień. Wtedy po raz ostatni poprosiłem naturę o pomoc. Posłuchała. Z nieba spadł delikatny deszcz, który dogasił wszelki ogień. Kobieta spojrzała na mnie z politowaniem. Stałem tak nad nią do momentu, gdy usłyszałem odgłos walącego się muru chroniącego miasto. Właśnie wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego co zrobiłem. Moc którą posiadłem, stała się zabójcza dla otoczenia. Dlatego obiecałem sobie już nigdy w przyszłości jej nie użyć, wszelkie zapiski spalić, tak aby już nigdy nikt do nich nie dotarł. Żyjąc samotnie na skraju królestwa, starałem się zapomnieć wszelkich modlitw do natury. Gdzieś w moim wnętrzu, coś buntowało się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Nie chciało, abym zapomniał. Tak minęło kolejne ćwierć wieku a ja, po raz kolejny w życiu, stanąłem przed poważnym wyborem.

***

Spojrzałem na słońce, którego promienie ogrzewały moje stare ciało. Wiatr delikatnie muskał skórę na twarzy. Dzień był pogodny, tak samo jak wiele dziesiątek lat temu, gdy to wszystko się zaczęło. Westchnąłem głośno. Przede mną stała garstka żołnierzy, którzy chcieli mnie unicestwić. Część z nich prawdopodobnie zapamiętała twarz największego wroga królestwa. Obwołano mnie czarnoksiężnikiem i nakazano unicestwić za wszelką cenę.
- Giń! – wrzasnął jeden z żołnierzy kierując miecz w moją stronę.
Żyłem długo, dość długo by móc nacieszyć się życiem, o ile w moim przypadku w ogóle można tak powiedzieć. Moja śmierć przyniosłaby ludziom spokój i ukojenie. Jednak czy ja sam byłem na nią gotów? Czy nadszedł już mój czas? Wiedziałem, że nic nie zmyje ciążących na mnie win. Nic. Zerknąłem gdzieś głęboko do swej duszy, w jej najdalsze i najmroczniejsze zakamarki. Tam ujrzałem odpowiedź. Nie wiem czy była ona tą jedyną właściwą, ale stało się. Słowa płynęły same. Niezbędne ruchy rąk, choć wykonane niezdarnie, dały spodziewany efekt. Niebo pociemniało, chmury przysłoniły blask słońca, a chłodny wiatr począł oplatać żołnierzy. Próbowali stawiać opór. Bezskutecznie. Silny podmuch unosił jednego po drugim, wyrzucając gdzieś daleko w głąb lasu. Gdy było już po wszystkim, odszedłem powoli w stronę sąsiedniego królestwa. Być może tam, w obcej krainie, odnajdę wreszcie pełen spokój na ostatnie lata mego życia.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 18 sierpień 2014 10:05

Pory Roku (Seasons)

„Najpotężniejsi czarnoksiężnicy królestwa zebrali się w sercu lasu Argos, aby wziąć udział w legendarnym turnieju dwunastu pór roku".

Gra „Season" umożliwia nam wcielenie się w magów, którzy korzystając z przeróżnych magicznych przedmiotów, dążą do zdobycia zaszczytnego tytułu Arcymaga. Czas jednak płynie nieubłaganie, pory roku się zmieniają, zaś do osiągnięcia wymarzonego celu mamy tylko trzy lata.

„Seasons" zostały wydane przez wydawnictwo Libellud oraz zaprojektowane przez Régisa Bonnessée'a (wcześniej jego gra „Himalaya" była nominowana do The Spiel des Jahres 2003). W polskie wydanie występuje pod tytułem „Pory roku" i możemy w tę grę zagrać dzięki wydawnictwu Rebel.

Przybliżając Wam grę, tradycyjnie zacznę od wrażeń wizualnych, a są one fantastyczne w dosłownym znaczeniu tego słowa. „Pory roku" zostały przepięknie wydane. Wzrok przyciąga bajecznie kolorowa okładka oraz jeszcze bogatsza graficznie zawartość. Z plansz czy kart bije baśniowy klimat trochę kojarzący się z „Alicją w krainie czarów". Z drugiej strony mamy dobrą technicznie jakość wydania: solidne tekturowe pudełko, trwała wypraska, drewniane elementy czy duże kości. W sumie w opakowaniu znajdziemy: okrągłą planszę obrazującą pory roku oraz okres trzech lat, tor punktacji (kryształów) graczy, cztery plansze graczy o nietypowym i bardzo ciekawym kształcie, drewniane znaczniki czarnoksiężników czy pór roku, 64 żetony energii, 20 dużych kości pór roku oraz w sumie 50 kart mocy podzielonych na trzy różne tryby gry (praktykujący i zaawansowany – 30, mistrzowski – 50).

Polskie wydanie jednak nie obyło się bez wpadek. W grze jest kilka błędów w tłumaczeniu z języka francuskiego, czy niekompletnie przetłumaczonych kart. Dołączona errata jednak te błędy naprawia.

Do gry dołączona jest także bogato ilustrowana 16-stronnicowa instrukcja. Przejrzyście przedstawia zasady, które opatrzone są wieloma przykładami. Dodatkowo znajdziemy w niej listę wszystkich kart z objaśnieniami oraz skrócony przebieg gry ze ściągą. Po pierwszym przebrnięciu przez instrukcję, rozgrywka może wydawać się dosyć skomplikowana, jednak jest to tylko mylne wrażenie.

Jak wcześniej wspominałem, „Pory roku" mają trzy warianty różniące się ilością użytych kart oraz stopniem zaawansowania. W pierwszym poziomie Czarodzieja Praktykanta grę zaczynamy z gotowym zestawem dziewięciu kart ( mamy wybór spośród czterech takich zestawów), zaś w rozgrywce korzystamy z pierwszych 30 kart. Drugi poziom Magiczny również korzysta z trzydziestu kart, lecz dobór dziewięciu kart odbywa się na zasadzie draftu. W trzecim poziomie Arcymaga w rozgrywce udział bierze 50 kart i również na zasadzie draftu tworzymy dziewięciokartową talię startową.

Mając już w ręce talię startową, czas na bardzo istotny moment w całej grze – fazę planowania. Jest ona o tyle ważna, gdyż musimy już na początku magicznego turnieju oszacować, które karty będą nam potrzebne w kolejnych latach. W ten sposób tworzymy trzy grupy (tzw. Biblioteki) po trzy karty. Z pierwszego zestawu będziemy korzystać w pierwszym roku, z drugiego – w drugim itd. W planowaniu warto zwrócić uwagę, na karty, których działanie może nam być przydatne pod koniec całego turnieju. Powinny znaleźć się wtedy w trzeciej Bibliotece. Wiele kart wzajemnie na siebie oddziałuje, więc również powinny znaleźć się w jednej grupie. Pierwszym kluczem do wygranej jest znalezienie odpowiedniej kombinacji.

Karty dostępne w grze związane są z energią czterech żywiołów: ogniem, wodą, ziemią i powietrzem. Ich zagranie wiąże się z poświęceniem odpowiedniej ilości i rodzaju energii. To iloma kartami możemy zagrać wiąże się natomiast z posiadaną mocą przywołania.

Czas rozpocząć wielki turniej Magów. Zaczynamy od aktualnie panującej pory roku i wykorzystujemy kości odpowiedniego do pory koloru. Ich ilość użyta w grze jest o 1 większa od liczy graczy. Każdy mag wybiera jedną kość i wykonuje związaną z nią czynność, zaś kość, która została na stole wskazuje nam o ile miesięcy przesuniemy się w kalendarzu turnieju. Kości umożliwiają nam wykonanie jednej z następujących akcji: dobranie kart, zdobycie nowych żetonów energii żywiołów, zwiększenie poziomu mocy przywoływania, przemianę energii lub zebranie kryształów. Zdobyte kryształy przekładają się na zwiększenie prestiżu danego maga, który oznaczamy na torze punktacji. Dodatkowo istnieje możliwość wykorzystania jednorazowych bonusów ułatwiających grę, które niestety na koniec wiążą się z ujemnymi punktami prestiżu (zgodnie z zasadą coś za coś).

Po upływie trzech lat w kalendarzu turnieju przychodzi czas na podliczenie prestiżu każdego gracza. Oprócz liczby kryształów zdobytych przez każdego maga i wykorzystanych bonusów, na prestiż mają wpływ karty, które pozostały w grze (wpływają dodatnio) oraz karty pozostałe na ręce (wpływają ujemnie).

Niezależnie od ilości graczy, rzeczywisty czas rozgrywki zamyka się w granicach 1 – 1,5 godziny. Związany jest on głównie z kością, która określa czas o jaki się przesuniemy w danej rundzie.

Tak jak wcześniej wspomniałem, w grze liczy się umiejętność odpowiedniego posługiwania się kartami, tworzenia „kombosów". W tym momencie pojawia się jeden z problemów. Gracz bardziej doświadczony ma bardzo dużą przewagę od początkującego. Związane jest to z lepszą znajomością kart i wiedzą, na temat ich wykorzystania i wzajemnego oddziaływania. Jedynym czynnikiem burzącym ten kontrast jest losowość. Niejednokrotnie potrafi ona zaprzepaścić całą taktykę podczas nieszczęśliwego dobrania nowej karty lub szybkiej zmiany pory roku.

Różnorodność i ilość kart, podobnie jak losowość, wpływa także na dużą regrywalność „Pór roku". Dzięki temu każda rozgrywka jest inna i pozwala cieszyć się draftem i taktycznym budowaniem Biblioteki.

Kolejnym wg mnie minusem gry jest brak kart, których działanie ograniczone jest tylko do danej pory. Znacznie urozmaiciłoby to rozgrywkę. Jedyna nadzieja w możliwych dodatkach, na które widać gra jest otwarta.

Czas na małe podsumowanie. „Pory roku" to jedna z ciekawszych tegorocznych gier dostępnych w Polsce. Pomijając znikome wady, doskonale nadaje się na rozgrywki w gronie przyjaciół i rodziny. Łatwość zasad czyni ją przystępną dla mniej doświadczonych. Losowość w rzutach kośćmi czy wyciąganiu kart wpływa na emocje, zaś budowanie mocnej talii i planowanie na przód, na myślenie taktyczne. Do tego bajkowa oprawa wizualna, jakość wydania i duża regrywalność, sprawi, że niejednokrotnie będziemy sięgać na półkę po ten tytuł. Wydawnictwo Libellud kolejny raz po „Dixit" nie zawiodło graczy, zaś rodzimy Rebel stanął (prawie) na wysokości zadania, aby przenieść „Seasons" na nasz grunt. Polecam oceniając grę na 8/10.

Plusy:

  • Jakość wydania
  • Proste zasady (choć na pierwszy rzut oka przytłacza mnogość informacji)
  • Duża regrywalność
  • Elementy taktyki
  • Szybki czas rozgrywki
  • Planowanie wykorzystania kart

Minusy:

  • Odczuwalny kontrast między doświadczonymi a początkującymi graczami
  • Czasami dokuczliwa losowość
  • Kilka błędów w wydaniu polskim (naprawionych erratą)
Dział: Gry bez prądu