październik 08, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Czarne

Cyborgi, androidy, cyberpunkowa technologia - czy jesteśmy świadkami cybernetycznej rewolucji? A może opisywana w powieściach SF cyberpunkowa rzeczywistość nigdy nie nadejdzie? Zapraszamy do salonu empik na spotkanie z M. Raduchowską oraz A. Ziemiańskim, którzy podejmą próbę odpowiedzi na pytanie: Przyszłość jest dziś – fantastyka czy rzeczywistość? Autorka Szamanki od umarlaków i cyklu SF Czarne światła oraz twórca Achai, którą z wypiekami na twarzy czyta już ponad pół miliona czytelników skonfrontują powieści science – fiction z odkryciami współczesnej nauki.

czwartek, 20 sierpień 2015 23:12

Wyspa potępionych

„Żyjemy w baśni, którą napisał ktoś inny". *

Zastanawialiście się kiedyś co po zakończeniu przeróżnych baśni i bajek działo się z czarnymi charakterami? Jak skończyła Cruella de Mon, Zła Królowa, albo przebiegły złodziej Dżafar i wszyscy inni? Tak? To macie teraz niepowtarzalną szansę poznania dalszych losów tych niegodziwych...

Dwadzieścia lat temu król Bestia uwięził wszystkich złoczyńców (martwi zostali ożywieni) na Wyspie potępionych i otoczył ją szczelną powłoką, która uniemożliwiała czary. Obecnie wyspę zamieszkują nie tylko znane wszystkim postacie, ale i ich dzieci. Mal (córka Diaboliny), Jay (syn Dzafara), Evie (córka Złej Królowej) i Carlosa (syna Cruelli). Pozornie nic ich nie łączy, potrafią sobie dokuczać, okradać, wyśmiewać z niektórych a nawet nienawidzić. Przez splot nieoczekiwanych wydarzeń ruszają na poszukiwanie Smoczego Berła Diaboliny. Jaki będzie finał tej wyprawy?

Szczerze mówiąc to już dawno nie czekałam tak bardzo na żadną książkę jak na Wyspę potępionych. Uwielbiam baśnie, bajki, legendy i ich adaptacje, ostatnimi czasy coraz bardziej te ostatnie, bo co chwilę powstaje coś nowego na podstawie znanych od lat produkcji oraz książek. Zazwyczaj nie czuję rozczarowania swoimi wyborami w tym zakresie a jak było tym razem?

To nie jest pierwsza książka Melissy de la Cruz, ale moje pierwsze zetknięcie z jej piórem i muszę przyznać, że było ono bardzo udane. Wyspa potępionych jest swego rodzaju wstępem do filmu Następcy, który swoją telewizyjną premierę będzie miał już 18 września na kanale Disney Chanel, ale na całe szczęście powstaną również inne książki inspirowane filmem. Mam tylko nadzieję, że ich autorką będzie de la Cruz. Zapytacie czemu akurat tak? Ponieważ ten tytuł w jej wykonaniu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Autorka od pierwszych stron udowadnia, że włożyła w powieść całe swoje serce, treść jest napisana w typowo baśniowym stylu, z różnymi zabawnymi i często ironicznymi komentarzami. Ponadto cała powieść aż kipi od czarnego humoru i doprawdy trudno się tutaj nie śmiać, chociażby z tego jak został przedstawiony obecny stan wyglądu czy zachowania tych złych, ich dzieci czy też warunków życiowych na tytułowej wyspie. Nie ma nic pięknego (no chyba, że księżniczki) i dobrego, bo to wzbudza dreszcz wstrętu, nie inaczej jest z okazywaniem uczuć, udzielaniem bezinteresownej pomocy. Zachwyciły mnie lekcje, na które uczęszczali następcy. Nauki nikczemności, samouwielbienia, historia złoczyńców i inne niesamowicie mnie ciekawiły (powinnam się chyba tego obawiać). Świetnym pomysłem było również ukazanie dobrych w złym świetle. Książka jest niesamowita, przemyślana, dopracowana i intrygująca. Fabuła trzyma poziom od początku do samego końca i doprawdy nuda tutaj nikomu nie grozi.

Podobały mi się kreacje bohaterów, no może z dwoma wyjątkami, jak przystało na dzieci złoczyńców byli oni źli, bo to mają w genach. I tak poznajemy złodziejaszka Jaya, niesamowicie złą Mal, piękną Evie i bojącego się a raczej nie lubiącego psów Carlosa. Sieją zamęt, rozrabiają, kradną i wszystko co dobre jest im obce. Co dziwne najbardziej polubiłam Mal i Jaya, byli niesamowici i nie mogłam nie darzyć ich sympatią. Pasowali mi idealnie do powieści i nie wyobrażam jej sobie bez tej dwójki. Ogólnie mówiąc postacie są dopracowane i pełnowymiarowe, z szeregiem różnorodnych cech.

Brakuje mi takich powieści fantastycznych na naszym rynku wydawniczym, już dawno nie bawiłam się tak dobrze przy czytaniu jak w przypadku tego tytułu. Niby nie jest to nic nadzwyczajnego, ale sposób wykonania, czarny humor, groteska, fakt iż całość ma związek z baśniami przemawia na plus i ta zwyczajność ginie w całości utworu. Nie sposób nie zżyć się z bohaterami, wraz z nimi przeżywałam kolejne wydarzenia i co chwile się zaśmiewałam. Książka jest zabawna, ale posiada również morał, co bardzo mi się w niej podoba.

Melissa de la Cruz podołała zadaniu napisania tej konkretnej książki i stworzyła powieść, która pochłania, absorbuje i bawi. Wyspa potępionych, to utwór pomysłowy, dla wielbicieli adaptacji baśni i powieści fantastycznych wyróżniających się pośród innych. Gorąco polecam!

*Melissa de la Cruz, Wyspa potępionych

Dział: Książki
poniedziałek, 03 sierpień 2015 22:43

Klątwa Jessabelle

„Jestem Jessabelle!"

Horrory są gatunkiem, który notorycznie mnie rozczarowuje a i tak co chwilę sięgam po filmy mające podobno mnie przestraszyć i zaskoczyć. Czy Klątwa Jessabelle twórcy szóstej i siódmej Piły (które szczerze mówiąc były kiepskie) - Kevina Greutert'a – spełniła pokładane w niej nadzieje?

Jessie (Sarah Snook) ma zamiar rozpocząć nowy etap w życiu, spodziewa się dziecka i właśnie zabiera ostatnie rzeczy z domu by zamieszkać ze swoim chłopakiem. W drodze do ich wspólnego gniazdka dochodzi niestety do nieszczęśliwego wypadku w skutek którego mężczyzna umiera, a Jessie traci dziecko i dostaje urazu kości piszczelowych. Jej jedyną rodziną jest ojciec mieszkający w Luizjanie, gdzie musi się przenieść na czas powrotu do zdrowia. Już pierwszej nocy nawiedzają ją koszmary i wizje czarnej młodej kobiety. Ponadto Jessie odkrywa nagrania na taśmach gdzie jej mama ostrzega ją przed tajemniczą obecnością zagrażającą jej życiu...

Greutert w tym filmie postanowił chyba wrzucić do jednego worka wszystko to co jest dobrze znane w tym gatunku: voodoo, nawiedzony dom, klątwa, nawiązanie do znanego poniekąd klasyku Dziecka Rosemary, mroczny klimat. Całość początkowo zapowiada się naprawdę obiecująco, ale im dłużej trwał film tym bardziej przekonywałam się, że oto patrzę na kolejną przeciętną produkcję. Okazuje się, że to co miało mnie przekonać było fiaskiem, bo o ile pierwsze minuty wywoływały ciarki a rozpoczęte wątki wzbudzały zainteresowanie o tyle w dalszej części stawało się nudne, przewidywalne, a co najgorsze reżyser popełnił masę przewinień kończąc bez sensu wątki mogące nadać filmowi więcej dynamiczności i tego czegoś, co by stawiało go w lepszym świetle. Brak w nim spójności, czasem nawet i logiczności, ale przyznać muszę, że nie jest jednak tak tragicznie. Ostatecznie Klątwę Jessabelle da się obejrzeć bez ziewania i zerkania ile minut pozostało do końca.

Co się tyczy obsady, to chyba największe zastrzeżenia mam do odtwórczyni głównej roli - Sarah Snook, która swoją grą – jeśli chodzi o okazywanie strachu – zupełnie mnie nie przekonała. Było to sztuczne i nie do przełknięcia, tym bardziej, że już robienie maślanych oczu do byłej miłości wychodziło jej zaskakująco dobrze. W tego typu produkcjach często drażni mnie też fakt, że nie wiadomo ile by przeszła bohaterka zawsze jest wypoczęta, zadbana i ze Świerzym makijażem. No nie wygląda to zbyt realnie. Z kolei Mark Weber (Preston) i David Andrews (Leon, ojciec Jessie) swoje role odegrali naprawdę dobrze i nie mam się do czego przyczepić.

Klątwa Jessabelle ma swoje plusy i minusy. Nie można odmówić scenarzyście tego iż sceny grozy - koszmary, pojawianie się zjawy (zbliżająca się na wózku inwalidzkim postać z zasłoniętą włosami twarzą, odchylająca zasłonę dłonią ze zniszczonymi paznokciami – były zaskakująco dobre. Mroczne obrazy, nastrojowa, dobrana ścieżka dźwiękowa faktycznie tworzą klimat rodem z horroru. Plusem okazał się również krajobraz Luizjany idealnie wpasowujący się w klimat produkcji. Ale dla mnie to niestety za mało by ocenić film bardziej pozytywnie. Masa rozpoczętych wątków, za dużo różnych elementów, które tylko chyba służyły jako zapychacze, zakończonych bez sensu i zbyt szybko, brak spójności, przewidywalne zakończenie i niestety kiepska gra odtwórczyni głównej roli zdecydowanie są na minus i przeważają w całości.

Reasumując mogę powiedzieć, że nie jest to ani nic nowego, ani zaskakującego. Film nie wzbudza grozy, ale i nie nuży. Żałuję, że Kevin Greutert nie rozwinął tematu voodoo i nie poszedł bardziej w tym kierunku, ciekawi mnie ten temat a i sam sobie otworzył furtkę z której mógł skorzystać i stworzyć coś o wiele lepszego. Klątwę Jessabelle mogę polecić komuś kto nie wymaga zbyt wiele od horroru.

Dział: Filmy

Najnowsza powieść popularnej autorki Melissy de la Cruz – Wyspa potępionych – numer jeden listy bestsellerów New York Timesa, oraz jeden z bestsellerów list Wall Street Journal i USA Today nareszcie w Polsce!

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 15:56

Ant-Man

Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.

Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.

„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?

W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.

Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.

Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.

Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.

Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.

Dział: Filmy
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki
czwartek, 16 lipiec 2015 22:34

Hotel w Lizbonie

Jako fanka gatunku muszę przyznać, że coraz trudniej o przyzwoity, soczysty kryminał. Szczególnie na naszym rodzimym rynku – mamy obecnie Krajewskiego, Puzyńską, Bondę, samych znakomitych pisarzy, jednak w sferze debiutów ciężko doszukać się czegoś wyjątkowego. Miałam nadzieję, że „Hotel w Lizbonie" Maxa Bilskiego, otwierający serię „Podróże ze śmiercią" okaże się (podobnie jak ostatnio „Ściema") przyjemnym odstępstwem od reguły. Jednak płonne nadzieje na nic się nie zdały, ponieważ oprócz charakterystycznego, ironicznego głównego bohatera, polskiemu autora nic nie wyszło tak, jak powinno.

Okładkę książki zdobi grafika, na której dostrzec można czerwony but na obcasie oraz nogi mężczyzny ubranego w garniturowe spodnie i eleganckie buty. Pomiędzy jednym a drugim elementem znajdują się krople krwi, które sugerują, że w powieści będziemy mieć do czynienia z morderstwem kobiety. Nietrudno również spostrzec, że akcja będzie miała coś wspólnego z lotniskiem, gdyż możemy zauważyć żółte oraz czarne linie, strzałki wyrysowane na podłożu. Tytuł został oczywiście napisany krwistoczerwoną czcionką na dole frontu okładki, a na górze pojawia się nazwa serii.

Michał i Joanna to para polskich dziennikarzy. Pomimo tego, że małżeństwo planowało wakacje na Chorwacji, wygrali w konkursie wycieczkę do Portugalii. Od spotkania na lotnisku zauważają dziwne zachowanie przewodniczki, a już pierwszego dnia dochodzi do tragicznego wypadku. W Lizbonie grasuje szajka włamywaczy, a w dodatku turnus nie zapowiada się jak sielska wycieczka. Zabójca zbiera żniwo przez kolejne dni, a Michał zostaje wpleciony w sam środek nieszczęśliwych wydarzeń. Czy portugalska policja ujmie sprawcę? Czy turyści zdecydują się wrócić do kraju, czy pozostaną na wakacjach? A może dziennikarskie małżeństwo samo dojdzie do prawdy?

„Hotel w Lizbonie" ewidentnie gatunkowo przynależy do kryminału. Lecz, jak na kryminał, mnóstwo tu absurdu. Otóż szeregowy dziennikarz każdego dnia pobytu w jakiś sposób doznaje uszczerbku na zdrowiu – kończy z pokiereszowaną twarzą, z pokaleczonymi stopami oraz potężną szramą na czole. Pech, nawet największy, ma swoje granice. Co rozdział to nowe perturbacje fizyczne Michała oraz kolejna sprzeczka z Joanną.

Sam wątek kryminalny jest dość oczywisty od niemalże pierwszego morderstwa. Bardzo łatwo domyśleć się, kim jest zabójca oraz jakie pobudki nim kierowały. Bilski odkrywa zbyt dużo rąbków tajemnicy, aby zakończyć swoją powieść z należytym hukiem. Niestety, nawet, jeśli w tym kryminale tkwił potencjał, to został doszczętnie zaprzepaszczony.

Główny bohater, Michał, to teoretycznie postać, której nie da się polubić. Cyniczny, marudny, wiecznie niezadowolony choleryk, który nie umie panować nad gniewem, a w dodatku prześladuje go wszędobylski pech. Bilski uczynił go także narratorem, dzięki czemu komizm wywoływany przez tę postać pozostaje w dość wysokim natężeniu. Pozostali bohaterowie jednak zdają się być z gruba ciosani, przez co zapamiętujemy ich wyłącznie jako konkretne cechy charakteru czy osobowości.

To, czym najbardziej zaskoczył mnie Max Bilski, to zapadające w pamięć, oryginalne porównania, frazy, którymi posługuje się narrator, czyli główny bohater. Ironia i cynizm są głównymi cechami tej powieści – wynika to przede wszystkim z osobowości Michała, jak i, prawdopodobnie, z nastawiania do życia samego autora. Nie zabraknie więc powiedzonek takich, jak „byłem luźny jak pusty wieszak" czy mądrości życiowych „świat się tak skurczył jak zeschła śliwka". Nie powiem, niektóre z nich rozbawiły mnie do łez i zmusiły do ich zapisania.

„Hotel w Lizbonie" okazał się dość rozczarowującym kryminałem, do którego mogłabym jedynie zachęcić słowami: lekkie czytadło na urlop. Jednak niektórym podróż z lekturą, w której trup ścieli się gęsto w trakcie zagranicznej wycieczki może nie przypaść do gustu, a sama konstrukcja oraz poprowadzenie wątków pozostawia wiele do życzenia. Nawet wśród „lekkich czytadeł" można odnaleźć coś ciekawszego i wzbudzającego żywsze emocje niż powieść Maxa Bilskiego, choć liczę, że pisarz jeszcze pokaże na co go stać, bo w jego piórze można dostrzec coś unikatowego.

Dział: Książki
wtorek, 14 lipiec 2015 15:01

Nowoczesna czarodziejka

Jeżeli istnieje magia to jak wyglądają współcześni czarodzieje? Czy posiadają kociołki, czarne koty i miotły? Noszą długie szaty i odprawiają rytuały w świetle księżyca? Może zamiast tego tworzą gry komputerowe i rozmawiają na czacie internetowym, dodając do kodu programowania nieco nowoczesnych czarów? „Nowoczesna czarodziejka" Debory Geary pozwala spojrzeć na magię pod nieco innym niż dotychczas kątem.

Lauren ma 28 lat i nigdy nie sądziła, że mogłoby istnieć coś takiego jak czary. Natomiast to, że ona sama włada jakąś magią wydaje jej się już zupełnym absurdem. Pewnego dnia, gdy robi zakupy w sklepie spożywczym on-line, zostaje w tajemniczy sposób wciągnięta na zamknięty czat. Okazuje się, że to miejsce stworzone przez czarodziejkę by odszukać w sieci inne, władające mocą osoby. Kiedy Lauren okazuje się kompletnym laikiem w sprawach magii siedzące na czacie kobiety postanawiają otoczyć ją swoją opieką. Nell, założycielka czatu, wysyła do Chicago swojego przystojnego brata by ten wziął pod swoje skrzydła nowo odkrytą czarodziejkę i przekazał jej przynajmniej podstawy magicznej wiedzy. Chodzi tu nie tylko o samą naukę, ale przede wszystkim o jej własne bezpieczeństwo.

Powieść jest niezwykle oryginalna i pełna humoru. Naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Mimo braku jakiejkolwiek większej akcji (nie pojawia się tutaj zło, z którym trzeba walczyć, nikt nie chce przejąć panowania nad światem) książkę czyta się rewelacyjnie szybko i ciężko oderwać się od kolejnych słów, zdań i stron. Zwłaszcza wówczas gdy opisywane są sceny z udziałem najmłodszych, psotnych czarodziejątek.

Przedstawiony świat został po brzegi wypełniony najrozmaitszymi postaciami, ich upodobaniami, pracą, prywatnym życiem oraz rodzinnym ciepłem. Trojaczki to mistrzynie programowania (w wieku 8 lat), Jamie jest zabawny i czarujący, mały Aervyn to element zapalny całej powieści, Nat dodaje atmosfery spokoju i zrozumienia. Sama Lauren natomiast ma silny, nieco buntowniczy charakter, ale jest sympatyczną i dobrą osobą. To przede wszystkim dzięki niej książka jest tak zabawna i wciągająca.

Przyznam szczerze, że nie tego się po „Nowoczesnej czarodziejce" spodziewałam i jestem bardzo mile zaskoczona. To świetnie napisana, pełna uroku i magii powieść. W zwyczajnym świecie żyją niezwykli czarodzieje, dla których jednak priorytetową sprawą są przyjaciele i rodzina. Lekturę powieści jak najbardziej wszystkim polecam, a sama niecierpliwie czekam na kolejny tom.

Dział: Książki
czwartek, 04 czerwiec 2015 01:01

Fragment: "Srebrzyste wizje"

ANNE BISHOP

SREBRZYSTE WIZJE
Inni – tom trzeci

Rozdział 1

Czwartek, 10 maja
Meg Corbyn weszła do łazienki na zapleczu biura łącznika z ludźmi i starannie rozłożyła przyniesione ze sobą przedmioty. W myślach nazywała je przyborami do wieszczenia: środek antyseptyczny, bandaże i składana srebrna brzytwa z dekoracyjnie grawerowaną rączką; po jednej stronie zdobiły ją liście i kwiaty, a po drugiej, zwykłymi literami, wypisano jej oznaczenie – cs75. Przez dwadzieścia cztery lata Meg nosiła je zamiast imienia.

Dział: Książki

Obudził się ze snu. W sumie nie był to sen a jeno jego mizerna kopia, imitacja, coś odrealnionego. Dodatkowo nie obudził się sam ; zrobili to jego podwładni: pułkownik Ter oraz podpułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Spojrzał na nich zaspanym wzrokiem i spytał, starając się pamiętać o szacunku dla Bogini:
-Czego dla jasnej kur... – chwilowa pauza, gdy jego umysł upomniał go o przykazaniu numer dwieście dwa - Czego chcecie ode mnie ku chwale Bogini – zreflektował się i ziewnął. 
Szacunek został oddany.
-Panie, wrócili zwiadowcy – poinformował go z angrekańskim akcentem podpułkownik. Natychmiast rozbudził się i powiedział:
- Dawaj, co masz.
Pomogli mu wstać z krzesła, na którym zasnął i ustawili go w pozycji umożliwiającej chód. Rewarowie robili najlepsze zbroje na świecie, jednak mieli problem z zawiasami, w skutek czego zmiana pozycji mogła odbyć się tylko w jedną stronę. W drugą należało pomóc użytkownikowi zbroi się podnieść . Ewentualnie poczekać aż zbroja zardzewieje i rozpadnie się. Na to jednak nie mieli czasu. Prawdopodobnie za dwieście lat nikogo by nie obchodził generał Taktyk i jego problemy ze zbroją. 
Podeszli do stołu, na którym rozrysowano całą okolicę równiny oraz kilkaset wąwozów. Ter zaczął referować, jednocześnie wskazując na poszczególne miejsca mapy.
-Przez wąwóz Trzech Pobitych Jajek maszeruje ponad dziesięć tysięcy orków z Fader Mor Got...
-Czekaj! – przerwał mu Taktyk, wyciągając książeczkę wywiadu. 
Miał tu wypisany każdy rodzaj orków ze wszystkich siedlisk. Po chwili znalazł odpowiedni temat i wczytał się w niego. Gdy jego wzrok powrócił na mapę, powiedział cicho:
-O Bogini ...
 Poczuł się właśnie bardzo słabym człowiekiem. On sam z tysiącem arkadyjskiej piechoty miał stawić czoła olbrzymim potworom. Odmianie rasy, gdzie dwumetrowe potwory uznawane były za karły. Pułkownik podjął przerwany wątek:
-Natomiast w wąwozie Trzech Rozbitych Jajek znajduje się ponad sto tysięcy orków z Jugherradherem – przerwał, widząc, jak jego wódz zagląda do książeczki. Po chwili zbladł jeszcze bardziej. Jeden By Wszystkimi Rządzić podniósł szklankę jurisaciwego mleka i zblizył do jego twarzy. Kolory mleka i twarzy wodza były identyczne. Po chwili kontynuował, starając się, by jego głos nie drżał:
-A w wąwozie Trzech Sprzedanych Trocin znaleźliśmy dwadzieścia trolli.
Taktyk zbagatelizował tą wiadomość, przy tak dużej dysproporcji sił dwadzieścia ciężkich jednostek nie miało żadnego znaczenia. 
-A w innych? – spytał, przełykając olbrzymią gulę w gardle.
-Nie wiemy, wąwozów są setki, a nie wszystkie zbadaliśmy – poinformował podpułkownik.
-Kiedy dojdą?
-Gdzieś koło ósmej rano będą. 
-A co z wsparciem? Mieli nam dzisiaj zrzucić trzydziestą siódmą i ósmą desantową – spytał, zastanawiając się czy istnieje jakikolwiek sens przysyłania posiłków liczących zaledwie trzy tysiące żołnierzy. 
Przy tak ogromnej przewadze liczebnej byłyby to tylko kolejne stosy trupów.
-Nie mogą wysłać panie, obie dywizje walczą nad przełęczą Pięciu Rozbitych Armii – rzekł pułkownik, patrząc na mapę i modląc się, by taktyk nakazał odwrót a następnie zablokowanie wąwozu prowadzącego do serca królestwa Migas.
-Wiecie, że nie możemy się wycofać? – generał odgadł ich pragnienia – Arkadyjczycy nie znają słowa odwrót. Nie umieją tego robić
Przytaknęli Najemnicy, których posiadali słynęli z trzech rzeczy: najlepszej dyscypliny, najlepszej piechoty i tego że nigdy nie wycofali się z walki 
-To może złapiemy ich w kleszcze? – zaproponował jeden z nich.
-O tak, na pewno ich nie złamią – odparł z sarkazmem.
-Cisza! – zagrzmiał generał, Następnie zaczął gorączkowo badać mapę. Marzył o tym, by gdzieś znalazło się cokolwiek, co mogło im pomóc. Jednak ich sytuacja była beznadziejna. Atakowani z północy, południa i wschodu mieli bronić zachodu. Jedyne, co mogli zrobić to zginąć, zabijając jak najwięcej wrogów. Albo czekać aż w końcu Wewawowiwusasusowi uda się zniszczyć Miecz Zagłady. Według obliczeń powinien on być już w Szczelinie Zagłady. Wszak wyprawa trwała ponad rok i na pewno musiał tam dotrzeć. Skoro wszystkim udało się zniszczyć takie przedmioty jak Pierścień Władzy, Skarpetki Zniszczenia, Hełm Boskich Mocy czy nawet legendarnego Czarnego Pana, wrzucając go do Szczeliny Zagłady, to czemu nie mógłby temu podołać najlepszy z najlepszych? Zacisnął zęby i modlił się aby to nastąpiło dzisiejszej nocy. Ewentualnie w porze śniadania.
Sam zaś rozpoczął wydawanie rozkazów. Zakomenderował wszystkim żołnierzom udanie się na spoczynek i zlecił komuś zdjęcie z niego tej zbroi. Uznał, że woli zginąć w płaszczu niż upaść i przeleżeć dwieście lat w czymś takim. Patrząc, jak paziowie odnoszą magiczną zbroję do kwatermistrza, mruknął pod nosem:
-Przeklęci magowie.
Później ruszył na obchód swojego małego wojska. Najemnicy patrzyli na niego jak na dobrego pracodawcę. On zaś myślał, że chyba lepiej by było, aby przegrali jutrzejszą bitwę. Zapłata dla tych ludzi zrujnowałaby kraj znacznie mocniej niż najazd dziesięciokrotnie liczniejszej armii.
 Obóz przypominał istną fortecę. Generał podziwiał, jak szybko udało im się zbudować twierdzę z magazynami, katapultami, fosą, grubym murem oraz wieżami. Owszem, wystarczyłaby jedna zapałka by wszystko poszło z dymem, ale i tak robiło to wrażenie solidności i fachowości. Taktyk miał za zadanie tylko stać i obserwować bitwę. To dowódca jego kupionych żołnierzy, S, dowodził. Generał mówił tylko mu, kogo mają zabić i gdzie maszerować.
O trzeciej rano, zmęczony i przygnębiony z powodu rychłej śmierci tylu ludzi, udał się do swoich komnat zażyć odrobiny snu. 
Zamiast tego doniesiono mu, że z pomocą przybyło siedemset elfów, dwanaście krasnoludów i jednorożec . S od razu zarządził, że elfy mają stać na murach i nie dopuszczać do twierdzy orków, krasnoludom przykazano zabić tych, którzy zdołają się przebić . Jednorożca zaś przerobił na pieczeń, bo, jak sam stwierdził, te rzadkie zwierzęta mają lepsze mięso niż to, które oni w chwili obecnej jedzą. Zadowolony generał oddelegował S. do swoich komnat, a sam zasnął snem człowieka sprawiedliwego.
***
-Ale...Jak to? – spytał oszołomiony patrząc jak Akadyjczycy dobijają ostatnie orki. Cała równina zaścielona była dziesiątkami tysięcy potworów, które poległy. Zaledwie kilkadziesiąt jednostek uciekło z pola bitwy, lecz Jeden By Wszystkimi Rządzić zapewnił go, że oddziały zwiadowców, wraz z kilkunastoma elfami ruszyły w pościg za nimi.
-Płacimy im tyle złota, ile ważą – powiedział zaszokowany Ter, obserwując jak żołnierze ślizgając się po krwi i truchłach wracają do twierdzy na słuszny odpoczynek – tyle złota ile ważą..
-Plus tyle złota ile, ważą ich pokonani wrogowie – dodał podpułkownik, czując mrowienie w brzuchu. Cieszył się, że nigdy nie wypowie się wojny Arkadii. Skoro tysiąc wojowników pokonało taką liczbę to bał się, czego może dokonać ich stutysięczna armia, jaką dysponował Arkadiusz III. Cała trójka oficerów przełknęła ślinę po czym generał zwrócił się do łącznika:
-Przekaż do Migas co następuje: Orki pokonane. Wąwóz bezpieczny. Jesteśmy bankrutami.
Spojrzał na elfickich łuczników. Nie spali ponad trzy dni i noce, wciąż szyjąc w łuków i przeklinając aprowizację najemników, którzy donosili im strzały ze swoich prywatnych magazynów. Siedzieli teraz oparci o blanki, masując swoje obolałe ramiona lub przysypiając. 
Zeszli na dół i stanęli przy bramie, gdzie, trzymając wartę stała cała kompania zaszokowanych wojowników. Żaden z nich nie użył topora w walce, w skutek czego każdy z nich był wypoczęty i mógł pilnować. Nie wiadomo czego, ale mógł. Dlatego stali w milczeniu i pozie pełnej szacunku wobec tak wyśmienitych wojowników przechodzących obok nic. Dopiero wieczorem, gdy wróciły ostatnie jednostki, S. podszedł do niego z ogromną kartką papieru.
-Panie generale – zaczął. 
-Słucham pana? – odpowiedział Taktyk, patrząc na mężczyznę, którego rozbrojenie zabrało strażnikom ponad pół godziny, a mimo to wniósł sztylet do komnat króla Migasa IV.
 Wyglądał bardzo młodo. Generał po chwili uświadomił sobie, że według danych z kontraktu żaden z ludzi S. ani on sam nie miał skończonych dwudziestu pięciu lat.
-Tutaj ma pan szacunkowy koszt – podał mu kartkę gdzie widniał roczny budżet jego królestwa – dla jednego żołnierza.
Po tych słowach włosy generała zjeżyły mu się na głowie. Gdyby nawet wszystkie Zjednoczone Królestwa, w liczbie stu dziesięciu państw, chciały wspólnie wypłacić podobna sumę, zajęłoby im to dobre kilkanaście lat.
-No dobrze – powiedział, widząc oczami wyobraźni ten gordyjski węzeł i przypominając sobie szczegóły kontraktu. Zaraz otworzył oczy, gdy w jego pamięci zamigotał mu jeden paragraf. Który ten młody człowiek wyrecytował:
-Zgodnie zaś z paragrafem numer 244 podpunkt CA gdzie napisane jest że: „Cała wynajmowanego armia ma prawo odmówić i/lub/albo nie wykonać rozkazu wynajmującego jeżeli ten nie zapłaci/zapłacił/a za ostatnią bitwę/potyczkę/rzeźń/eksterminację/inne albo spóźnia się z wypłatą o okres trzech dni" informuje pana że ja i moi ludzie zawiesimy swoje obowiązki, gdy wrócą nasi zwiadowcy albo gdy zwiadowcy zwiadowców odnajdą ich ciała do czasu gdy całość kwoty zostanie nam wypłacona. Czy wszystko jest dla pana jasne?
-Tak panie S. – odrzekł smętnie.
-Co do elfów, proszę pana, to moi ludzie odliczyli te zabite orki które zginęły z ich ręki. Za nasze strzały też żądamy zapłaty zgodnie z paragrafem...
-Tak, pamiętam go – przerwał mu zirytowany.
-Dziękuje za uwagę. Dobrej nocy życzę – dowódca najemników odwrócił się na pięcie i skierował do wyjścia.
-Panie S.! – zawołał za nim Taktyk.
-Słucham? – przystanął na chwile i obrócił do niego tylko głowę.
-Ilu waszych ludzi zginęło? – spytał, wiedząc że zna odpowiedź.
-Żaden, panie generale – odparł z uśmiechem i dodał – Akadyjska piechota ginie cała albo w ogóle.
-Tak myślałem – mruknął i spojrzał na kartkę. Wiedział, że taki sam papier właśnie trzyma jego król.
***
Po drugiej stronie równiny, czekając na triumfalny powrót swojej przedniej straży stał Król Spod Piekła na czele ponad stumilionowej armii. Armii, która miała wedrzeć się w samo serce Zjednoczonych Królestw i zniszczyć je od środka. Armii złożonej ze wszystkich orków aktualnie nie walczących na żadnej granicy. Armii, która była jednak zaledwie pewnym ułamkiem jego prawdziwej potęgi. To, czym dowodził Pan Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor, posiadający drażniący tytuł i konkurenta w postaci jakiegoś oka na wschodzie, miało zniszczyć Tarcze i umocnienia na granicy Zjednoczonych Pańsw i jego królestwa. Ogromna granica, będąca solą w jego oku, składająca się na łańcuch granitowych gór z obskurnymi przełęczami i dolinami była tym, co powstrzymywało jego miliard orków przed najazdem na krainy ludzi, elfów, krasnoludów i czegoś, co według podręcznika do biologii było niziołkiem, a książki kucharskiej niejadalnym mięsem. Oczekiwał, że jego przednia straż wkroczy triumfalnie, wrzeszcząc z dzikiej radości i wymachując głowami pokonanych wrogów. Nie spodziewał się natomiast, że z wąwozu Dzikiej Róży wybiegnie jeden ork, skacząc długimi susami, przebędzie sto metrów i padnie na ziemię, naszpikowany strzałami. Widząc klęskę swoich oddziałów wrzasnął okropnie po czym ruszył do namiotu.
***
Allagar wyjrzał za skały jeszcze raz po czym zaczął mamrotać pod nosem:
-O bogini, o bogini, o bogini... 
Siedzący obok niego Akadyjczyk odpalił fajkę i paląc nielegalną w jego kraju marihuanę, spytał:
-Troszkę ich dużo, co nie?
Allagar spojrzał na niego niczym na szaleńca i rzekł:
-Dużo? Cała równina jest nimi zapełniona – po czym oparł głowę o skalę i zamknął oczy, walcząc z mdłościami.
-Ano. Jak dla mnie ze dwa miliony będzie jak nic. – odparł, jakby rozmawiał o pogodzie – Masz, buchnij sobie, to się uspokoisz.
-A podobno Akadyjczycy nie mają nałogów – mruknął obywatel Migas, ale przyjął podarunek
-Każdy ma. Grunt, aby nie szkodzić. – zauważył ze stoickim spokojem – Poza tym jestem Edward
-Miło mi cię poznać, Edwardzie. – Allagar podał mu dłoń, po czym oddał mu fajkę.
-Wiesz co? Tak sobie myślę. – spytał, wyglądając za skały, widział milionywrógów.
-No, że co? – mężczyzna siedział oparty o kamień, relaksując się uspakajającym dymem
-Wy się nam nigdy z tych trupów nie wypłacicie wiesz?
-Serio o tym myślisz? 
-Nie, myślę o tym by jak najszybciej wrócić do obozu i powiadomić dowódców. Chyba widziałem Króla Wszystkich Orków. – skończył mówić, po czym wystrzelił niczym strzała. Dopiero, gdy przebiegł pięćdziesiąt metrów, odwrócił się i krzyknął – A ty nie biegniesz?
Po chwili zorientował się ze krzyczy to do trupa. W sumie nie dziwił się. Właśnie przebiegli ponad czterdzieści kilometrów, a jego towarzysz miał ponad pięćdziesiąt lat. Przeklął brak ducha walki, zabrał ostatnie strzały zwiadowcy, posypał jego ciało termitem a następnie podpalił. Mruknął tylko:
-Żegnaj.
Po czym ruszył biegiem, licząc, że mijani zwiadowcy zabiją ogon. Albo że spotka kogokolwiek z nich.
***
Generał Taktyk krążył niespokojnie po namiocie. Czekał niecierpliwie na wiadomość od S. czy jego armia będzie walczyła i na jakich warunkach, czy też ma stać z boku i patrzeć jak dokonywana jest rzeź na dziesięciu tysiącach żołnierzay, bowiem tyle wynosiły posiłki ściągane z każdego zakątka królestwa. Wiedział o tym, że idą do niego setki wojowników i w niedługim czasie liczba ta wzrośnie. Wiedział także że nie są to zawodowi żołnierze. Wielu z nich było zaledwie świeżymi rekrutami, żandarmami, strażnikami, wartownikami czy w, najlepszym wypadku, weteranami. Nie liczył praktycznie nieopancerzonej tłuszczy w sile pięćdziesięciu tysięcy chłopa, gdyż widły lub cepy mogły narobić dużych szkód. O ile rzecz jasna ich właściciel, ubrany w spodnie z samodziału i flanelową koszulę przeżyje. Oprócz sześciu legionów ludzi miał jeszcze dwa tysiące sto elfów i sto czterdzieści cztery krasnoludy. Dodatkowo w okolicy pojawiło się kilkaset jednorożców, wobec czego głód nie był im straszny. Twierdza została dość solidnie wzmocniona ziemią i okolicznymi kamieniami, więc trudniej byłoby ją podpalić. Jednak wszystko to było niczym wobec dwudziestu tysięcy Akadyjczyków, którzy będąc widzami, zbudowali sobie drugą fortece i w niej siedzieli. Czekając na rozkaz swego pana czy mają walczyć, czy nie.
A on czekał razem z nimi już ponad dwa tygodnie. Zmartwiony, patrzył jak jego ludzie szykują okopy, oczekują na rozkazy i rozmawiają. Wielokrotnie słyszał, by stanąć całym wojskiem przy wyjściu z wąwozu i siec po kolei wroga. Sam czasami miał na to ochotę. Jednak nie starczyłoby im na to ludzi by wszystkie obsadzić. Dlatego wolał wydać im frontalną bitwę i liczyć na to, że Wewawowiwusasus w końcu wytrzeźwieje i przyzna się, gdzie zgubił Miecz Zagłady. 
Za każdym razem, kiedy słyszał historię o tym, że krasnolud cały rok przesiedział w karczmie, pijąc ostatniego strzemiennego, miał ochotę kazać powiesić wszystkich okolicznych alkoholików. Wiedział jednak, że wtedy jego armia skurczyłaby się do kilkuset ludzi. 
Po chwili do jego namiotu bez pukania weszli pułkownik Ter i pułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Tu też miał bolączkę. Cała ich trójka musiała ogarnąć ponad sześć legionów, gdzie, według regulaminu, armii powinien być jeden pułkownik na jedną szesnastą legionu. Było to spowodowane tym, że zawodowi oficerowie byli na froncie, daleko od nich, a ci, co byli w okolicy więcej szkodzili, niż pomagali.
Dlatego podoficerami zostali zwykli weterani, którzy szkolili całą resztę do bitwy. Przynajmniej nie brakowało im broni. Wąwóz którego broni wychodził w rejon Schleisen gdzie znajdowały się huty, zbrojownie, kuźnie i warsztaty płatnerzy. Wystarczyło tylko zmienić kierunek transportu.
-Przeklęty Trzy Jaja.
Mruknął pod nosem i odwrócił się do swoich towarzyszy broni, ignorując wrzaski:
-Kmiocie nieruchawy zapamiętaj to sobie, że ostry koniec do wroga! Do wroga! Kto jest twoim wrogiem? JA? Czy ja ci łachmyto wyglądam na orka?
Uśmiechnął się. Kapitan Ferguson. Jedyny jego oficer, który nie klnie. Chyba. Spytał się zaś:
-Z czym przybywacie? – uśmiechnął się ponownie, tym razem pokazując, że czuje się wyśmienicie. Ostatnia wizyta obozowego psychiatry sprawiła że zaczął podejrzewać swoich ludzi o brak zaufania do niego.
-Z meldunkiem od zwiadu panie generale – odpowiedział Jeden By Wszystkimi Rządzić i położył go na stole, starając się trzymać z daleka od swojego przełożonego
-Panie pułkowniku wszystko gra? – wciąż się uśmiechając, spiorunował wzrokiem obu dowódców
-Tak jest! – odkrzyknął.
-Na pewno? – spytał groźniejszym tonem.
-No, jak pan ostatnio wybiegł z tym mieczem i chciał zarżnąć tego, co śpiewał to myśleliśmy, że panu odbiło – powiedział jeden.
-WON! – wrzasnął generał przypominając sobie moment, w którym wylądował w łajnie jednorożców
-Ale posłuchaliśmy go i też byśmy zabili – dodał drugi i obydwoje szybko ulotnili się z namiotu.
Generał zaś usiadł i spojrzał na meldunek.
Nie był on pozytywny. Wróg miał jutro, około piętnastej osiągnąć punkt wyjścia i zaatakować ich. Ogromna armia nadciągała ze wszystkich stron. Nawet teraz czuł stukot milionów okutych żelazem stóp i drżenie ziemi. Zastanowiał się, kiedy zginą. Nie ważne czy najemnicy im pomogą, czy nie. Liczba była zbyt ogromna. Po chwili do namiotu wszedł pan S..
-Panie Taktyk – zaczął.
-Słucham was, panie S.? – spytał zawiedziony, bowiem mina jego rozmówcy mówiła wszystko.
-Proszę nie rozstawiać jutro żadnych wojsk. – powiedział z kwaśną miną – Walczymy.
-Co? Zgodzili się? – krzyknął uradowany
-Nie – odparł i wyszedł z namiotu.
Generał zamarł. Z jednej strony cieszył się że jego siły zostaną wzmocnione. Z drugiej zaś zastanawiało go, ile wyrzeczeń kosztowało to Akadyjczyków, by złamali rozkaz dowódcy. Po chwili jednej miał to daleko gdzieś i zaczął wydawać rozkazy. Wszyscy do twierdzy, brać łuki i strzały, zero walk
***
Formacje żołnierzy miasta Akadia tworzyły razem półpierścień, szczelnie opasający twierdzę. Wojownicy utworzyli niewysoki mur, używając do tego swoich tarcz. Każda z nich posiadała odpowiednie haczyki, bolce i zaczepy, w skutek czego niemożliwe było wyrwanie jej z szeregu. Wzmocnione srebrnym metalem, były nie do złamania. Nie istniała siła zdolna rozerwać takowy mur. Same pociski z katapulty rozbijały się o nie, nie czyniąc im szkody, może poza przesunięciem o parę metrów, jeśli żołnierze nie mieli szczęścia i stali na miękkiej glebie. Oczywiście nikt o tym nie wiedział. Mur, mimo że składał się z czterech rzędów ludzi, z czego dwa pierwsze służyły do trzymania tarcz, trzeci do spychania wrogów z muru, a czwarty do wybijania tych oddziałów, które przeskoczyły przez niego, był niezwykle hermetyczny. Tylko mysz mogłaby się przez niego prześlizgnąć. I to dopiero po dokładnej kontroli strażników. Jednak Władca Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor nie wiedział o tym, dlatego roześmiał się w głos i bez przygotowania artyleryjskiego nakazał swoim legionom ruszyć do szturmu.
***
Umęczony Wewawowiwusasus spojrzał w oczy czarodzieja. Nie znał go, ale wiedział, że bardzo mocno zawiódł ubranego w niebieskie szaty maga. Ten, podtrzymując kontakt wzrokowy, wrzasnął:
-POWIEDZ ,GDZIE JEST TEN MIECZ!
I wniknął w jego przeżarty alkoholem umysł, próbując w pijackich odmętach znaleźć jakiekolwiek wspomnienie dotyczące miecza. Jedyne, co znajdował to kolejne powody, by jeszcze jeden dzień spędzić w karczmie. Po chwili wynurzył się z jego umysłu i mruknął:
-A mówili, żeby wysłać niziołka. Nie zjedzą jak jednorożca i nie upiją jak krasnoluda.
Po czym zrezygnowany wyruszył do miasta. Zgłodniał. Jego robotę przejął brat bliźniak.
***
-Utrzymać pozycję – wrzasnął dowódca 
Ta...pozycję – pomyślał Edward, zsuwając kolejny stos trupów w dół – Oni chyba wygrają dopiero jak ci pod nami zaczną gnić i utkniemy w ich flakach.
Spojrzał ponuro w głąb równiny, gdzie z przejść wciąż na nowo wychodziły miliony żołnierzy.
Po chwili zaklął, gdy jego miecz ściął głowę kolejnemu orkowi.
Poczuł ukłucie w plecy.
***
-Chyba trafiłem Akadyjczyka – powiedział jeden elf do drugiego
-Dowódca żartował z tym strzelaniem na ślepo – odparł. 
Jednak żadnemu nie było do śmiechu. Strzelanie było proste, praktyczną niemożliwością było nietrafienie w kogokolwiek. Wróg, mimo wszystko, omijał walczące oddziały Akadyjczyków tak, że oni tworzyli swój mur, rosnąc w górę na zwałach trupów z obu stron. 
-Lada chwila zbudują trzecią twierdzę – zauważył jakiś krasnolud siedzący między elfami. 
Obydwoje nieśmiertelni spojrzeli na siebie z niesmakiem. Ten brodaty wydawał im się jakimś zboczeńcem. I był na wysokości ich krocza.
***
Wewawowiwusasus wrzasnął:
-WIEM GDZIE JEST TEN MIECZ! – zaczął się śmiać radosnym głosem, ciesząc się, że jego udręka w końcu się skończy.
-Gdzie? - krzyknęli obydwaj magowie, siedzący w kącie i rozpaczający.
-W DUPIE! – wrzasnął radośnie.
-Ale zabawne – powiedział jeden z nich i wstał by przyłożyć więźniowi laską.
-Nie! To nie żart! Czekaj! – zaczął się tłumaczyć krasnolud – Bałem się że mi go zabiorą. A tam nie szukają. A tato mówił że to najlepszy schowek. I po prostu go to wsadziłem. No wiecie jak to jest.
-Ależ oczywiście – powiedział drugi, nakładając pancerną rękawicę – Brat weź go pochyl i przytrzymaj
-Nie no, chłopaki spokojnie. Dajcie mi trochę rumianku i trochę czasu to sam wyjdzie. Słowo.
-Oczywiście – odparł z uśmiechem pierwszy – Ale tak jest zabawniej.
Wrzask słyszalny był nawet w sąsiednich miastach.
***
-Razem! – krzyknął S. i zjechał po stosie trupów w dół. Jego ludzie ruszyli za nim. Solidne pancerze idealnie nadawały się po ślizgania po krwi orków. Nabierając rozpędu, zjeżdżali coraz niżej, tnąc i rąbiąc przeciwnika. Zaczynali odczuwać już niewielkie zmęczenie. Walczyli jednak dalej. Byli wszak wojownikami i mogli robić to jeszcze przez trzy dni. Mimo, że walki zapowiadało się na jakieś trzy lata.
***
-Panie, wiem co chcesz powiedzieć, ale tego wymagała konwencja – powiedział obronnym tonem jeden z czarodziei
-Konwencja? – wrzasnął Przewodnicząca Zjednoczonych Królestw
-No, takie są zasady –zawtórował drugi mag.
-Zasady! – krzyknął, nie panując nad sobą – To my pięć lat ścigamy się o ten miecz, wysyłamy krasnoluda na roczną wyprawę, tysiące naszych ponoszą śmierć, by droga do tej Szczeliny Zagłady była otwarta, a wy mi mówicie że możecie polecieć tam na orłach i wrzucić ten przeklęty pierścień do Szczeliny?
-Miecz – poprawił go jeden z wiedzących.
-Słucham? – spytał patrząc na niego z pogardą.
-To jest miecz. Pierścień jest w innej historii – sprostował czarodziej.
-Możecie pokazać mi ten miecz? – spytał władca Angekani.
-Oczywiście – jeden z bliźniaków wyciągnął ręką i otworzył zaciśniętą pięść. W środku znajdował się mały mieczyk.
-Poważnie?
-Małe rzeczy mają potężną moc – zauważył filozoficznie drugi bliźniak.
-Jasne – mruknął przewodniczący.
-No na przykład taka impotencja – zaczął.
-WON MI NA ORŁY I NIE WRACAĆ! – wrzasnęli królowie. Akurat byli oni stałymi klientami magów w sprawie pewnych chorób.
***
-Orły, panie! Orły lecą – krzyknął Edward, trzymając na kolanach głowę rannego S..
Mieli chwilę przerwy, Król Spod Piekła musiał przemyśleć swoją aktualną strategie, bowiem w takim tempie skończyliby mu się żołnierze. Zatem poniechał szturmu na rzecz wypicia napoju z krwi dziewic. Jako że to były dziewice orków niezbyt był z tego faktu szczęśliwy.
Akadyjczycy zaś wracali do twierdzy przespać się. Potrzebowali snu. Zabrali swoich trzech rannych: jednego z nadwyrężonym nadgarstkiem, jednego, co poślizgnął się na krwi i skręcił kostkę i pana S., który zemdlał. Biegunka to straszna rzecz.
Po chwili orkowie zaczęli się wycofywać. Ich wódz uznał, że taniej będzie po prostu wykopać te tunele pod górą, niż walczyć dalej.
Generał Taktyk spojrzał na pobojowisko i uznał, że rachunków wobec Arkadi to oni nigdy nie spłacą.
***
-Jak to nie wiesz, która to szczelina? – wrzasnął jeden do drugiego z czarodziei.
-No nie wiem, za dużo ich tu! – odkrzyknął mu.
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – „Możemy zrzucić tych durnych czarodziei?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – „Gdzie?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaa!!? – „Tam jest taka dziwna szczelina. Może ta ich zgładzi?".
-Raaaa!
-Ej co ty robisz durny ptaku?
-Aaaaaaaaaaaaaa
-Raaaaaaaa! – „Hardodziod co ty masz do diabła w dziobie?".
-Raa – „To tylko kolczyk. Wy mnie w ogóle nie rozumiecie".
-RAAAAAAAA! - „Marsz do swojego gniazda młodzieńce!".
***
Król Spod Piekła, Władca Wszystkich Złych Stworzeń Poza Krainą Mordor spojrzał na goblina wiszącego nad przepaścią. Podszedł powoli do niego i uspokajającym głosem powiedział:
-Daj mieczyk, proszę, daj mi mieczyk. Chyba nie chcesz wpaść do tej jakże gorącej lawy prawda?
Goblin wisząc dwa metry pod nim patrzył co chwila w dół. W końcu uznał że lepiej żyć piętnaście sekund niż pięć dlatego puścił się skały i spadł.
Pokonując grawitację krzyknął:
-To jest mój skarb!

Dział: Opowiadania