Rezultaty wyszukiwania dla: Czarna Owca
Fragment: Czerwony rycerz - Miles Cameron
I jeszcze jedna premiera MAG-a dzisiejszego dnia. Zapraszamy do poczytania pierwszego rozdziału Czerwonego rycerza Milesa Camerona.
Tej nocy umrzesz
Szwedzkie kryminały od lat królują na księgarskich półkach. Nie ma co do tego wątpliwości, że skandynawscy pisarze nadal podbijają rynek wydawniczy, lecz wątpliwości budzić zaczyna jakoś ich utworów. Wiadomo – nie wolno wrzucać wszystkich do jednego wora. Jednak czy nie okazuje się, że spora ilość fabuł brzmi podobnie, rozwiązania zagadek kryminalnych są przewidywalne, a jedną powieść trudno odróżnić od drugiej? Jak na tym tle prezentuje się najnowsza powieść Viveci Sten?
Okładka książki jest charakterystyczna dla całego cyklu „Morderstw w Sandhamn". W górnej części widnieje hasło serii Wydawnictwa Czarna Owca, czyli „Czarna Seria". Na cały projekt składa się obraz jeziora bądź morza, na który spoglądamy z perspektywy człowieka stojącego na lądzie. Na tym widoku tli się, niczym duch, portret kobiety, blondynki. Czy jest ona częścią fabuły? A może zmarłą? Odpowiedzi na te pytania znajdziemy dopiero po przeczytaniu powieści.
„Tej nocy umrzesz" to czwarta odsłona serii o komisarzu Thomasie Andreassonie. Student Marcus Nielsen zostaje znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Wszystko wskazuje na to, że chłopak popełnił samobójstwo przez powieszenie. Jednak usilne błagania matki Marcusa, która nie wierzy w to, że jej syn mógł sam odebrać sobie życie, powodują, że komisarz Andreasson postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie. Gdy policja zaczyna się interesować ostatnimi działaniami chłopaka przed śmiercią, dochodzi do kolejnego morderstwa. Jak powiązana z całą sprawą jest baza wojskowa Korsö niedaleko Sandhamn? Czy Nora, najlepsza przyjaciółka Thomasa, zdoła mu pomóc w śledztwie? Jakie tajemnice skrywa przeszłość?
„Tej nocy umrzesz" to dość wciągający pomysł na fabułę, lecz do bólu oklepany i odegrany w niezliczonej ilości powieści oraz seriali czy filmów. W rozwiązaniu kryminalnej zagadki kryje się według mnie pewne novum, przynajmniej w porównaniu z przeciętnymi powieściami skandynawskimi. Być może to stwierdzenie na wyrost, jednak popieram je tym, że nie tak prędko jak zazwyczaj odkryłam sprawcę, mimo, że jej motywy prezentowały się bardzo klarownie.
Jednak powieść Szwedki to nie tylko wątek kryminalny. To także opowieść o dalszych losach bohaterów z poprzednich części serii. Thomas stara się podźwignąć po tym, jak niemalże utonął i nadal zmaga się ze stratą córeczki. Za to Nora po rozstaniu z mężem chce rozpocząć nowe życie oraz przestać się przejmować tym, że obca kobieta mieszka w jej dawnym domu. Ale spokojnie – Sten tak umiejętnie poprowadziła stronę obyczajową powieści, że nieznajomość poprzednich części wcale nie przeszkadza w zrozumieniu fabuły.
Jeśli chodzi o samą psychologię oraz charakterystykę głównych postaci – Nory i Thomasa – nie można mieć nic do zarzucenia. Choć oboje nie wyróżniają się niczym szczególnym, ich zachowania wynikają z bagażu doświadczeń oraz przeżyć, których doznali w ostatnich miesiącach swojego życia. Oboje powinni budzić sympatię czytelnika, lecz są bohaterami na tyle przeciętnymi, że trudno zapałać do nich jakimś intensywniejszym uczuciem. Zabrakło mi jedynie zagłębienia się w psychikę oraz profil sprawcy. Akurat na tym polu można było dodać jakiś rozdział wyjaśniający, zamykający powieść, w której detektywi analizują postępowanie mordercy oraz jego przyczyny.
W powieści Viveci Sten uwidacznia się szwedzka ascetyczność w wyrażaniu uczuć. Wszelkie relacje pomiędzy bohaterami opierają się raczej na subtelnych gestach, na próżno szukać w wypowiadanych przez nich słowach wielkości oraz ciepła W związki oraz ich moc trzeba uwierzyć na słowo, ponieważ nasza polska mentalność znacząco różni się od tej skandynawskiej; jesteśmy o wiele bardziej wylewni niż Szwedzi.
Zdecydowaną większość powieści stanowią dialogi. Bardziej rozbudowanych opisów jest dosłownie garstka. Taki podział służy tylko i wyłącznie napędzaniu akcji, a w przypadku tego kryminału sprawdza się ten sposób naprawdę dobrze. Dodatkowe napięcie budują fragmenty wojskowego dziennika z 1977 roku, które przeplatają się z bieżącymi wydarzeniami. To chyba najlepszy i najciekawszy koncept pojawiający się w powieści.
„Tej nocy umrzesz" to powieść, którą świetnie się czyta – szybko, lekko, bez nadmiernych przemyśleń. Oparta częściowo na prawdziwych wydarzeniach, które rozgrywały się w latach 70. w szwedzkim wojsku książka prezentuje się całkiem poprawnie, ale zbyt oklepane motywy oraz rozwiązania fabularne nie pozwalają na to, aby ocenić tę książkę wyżej. Mimo wszystko, Vivece Sten udało się zachować standardowe cechy kryminału i sprawić, że z chęcią sięgnę po kolejną część serii z Thomasem Andreassonem.
Cienie Barcelony
Opis na okładce „Cieni Barcelony" nie różniłby się dla mnie od szeregu podobnych, gdyby nie to, że informuje o tym, że fabuła książki została oparta na historii wampirzycy z ulicy Ponent. Jako miłośniczka krwawych opowieści znałam również tę dotyczącą Enriquety. Czy zatem Marcowi Pastorowi udało się oddać brutalność zbrodni obłąkanej kobiety i dopisać do tego porywającą historię jej ujęcia?
Okładka książki przyciąga wzrok, obiecując niepokojącą, mroczną historię. Utrzymana w brązie i czerni przedstawia most, którego tunel spowija gęsta mgła. Właśnie w tym tunelu dostrzec można postać dziecka, którego poza sprawia, że wydaje się być zagubione. W tle, nad mostem, ukazuje się miasto, które również zdaje się tonąć w mglistej poświacie.
Barcelona, początek XX wieku. W cieszącej się złą sławą dzielnicy dochodzi do tajemniczych porwań. Znikają dzieci żebraczek i prostytutek. Mieszkańcy nazywają porywacza „potworem", lecz sprawa zostaje ignorowana przez policję. Jedynie Moises Corvo, inspektor-buntownik, próbuje znaleźć sprawcę i rozwikłać tajemnicę zaginięć dzieci. Nie ma pojęcia, że za tymi wydarzeniami stoją ludzie piastujący najważniejsze stanowiska w mieście. Corvo wraz ze swoim partnerem, Juanem Malsanem, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo.
Fabuła powieści została oparta na autentycznych wydarzeniach rozgrywających się w Barcelonie na początku XX wieku. Ich bohaterką była tak zwana wampirzyca z ulicy Ponent. Marc Pastor nie zmienił nawet jej imienia czy nazwiska, tyczy się to samo historii z jej pierwszym mężem czy dziewczynki, którą porwała jaką ostatnią, za którą została skazana na karę więzienia.
Sam przebieg śledztwa pozostawia nieco do życzenia. Kolejne spotkania inspektorów z podejrzanymi początkowo fascynują, lecz w pewnym momencie czuć ich przesyt – każde wydaje się być niezwykle podobne. Mimo to, całą historię śledzi się z zapartym tchem, tym bardziej, że dochodzenie inspektorów znacząco utrudnia komisarz policji i jego „przyjaciele". Enriqueta służyła nie tylko samej sobie, lecz także ludziom bardzo wysoko postawionym, którym była potrzebna jej działalność, jej umiejętności i bezwzględność.
To zepsucie mieszczaństwa, wyższych sfer społeczeństwa świetnie dopełniło klimat mrocznej, dusznej, wręcz zatęchłej Barcelony początku XX wieku. Mimo, że pisarz nie opisuje szczególnie dzielnic czy przybytków, które odwiedzają bohaterowie, czuć w tym mieście mgłę, która je zasnuwa. Nie można dostrzec w nim nawet odrobiny piękna czy prawości.
Najlepszym składnikiem tej historii jest niewątpliwie postać Corvo. Poznajemy jego historię, przyczyny, dla których stał się tym, kim jest, skąd bierze się jego samozaparcie, czemu rozwiązanie tego śledztwa stało się dla niego tak istotne. Cała jego osobowość wydaje się klarowna, ale nie sztampowa. Niestety, w opozycji do niego postawić należy wampirzycę. Enriqueta wydaje się jak wycięta z szablonu podręcznika „jak stworzyć złego bohatera". Po prawdzie nie otrzymujemy nawet żadnych poszlak, skąd mogło się wziąć jej szaleństwo. Ani kiedy ono się zaczęło. Rozumiem, że autor stara się być wierny historii, którą wziął na warsztat, lecz w tym zakresie mógł bardziej dopisać swoją część historii, jak zrobił to w przypadku inspektora.
Marc Pastor nie stroni od brutalnych opisów tortur, których Enriqueta dopuszcza się na dzieciach. Jedna jest tak makabryczna, że narrator przed nią ostrzega. Z pewnością u niejednego czytelnika wywoła ona... szereg nieprzyjemnych emocji, o których zapragnie on jak najszybciej zapomnieć. Niemniej, te sceny stręczycielstwa, a również te, które ocierają się o pedofilie, dopełniają obraz zbrodni morderczyni, ukazując, jak w mroku tonęła niegdyś Barcelona.
Narratorem powieści jest śmierć, która relacjonuje wydarzenia dziejące się w Barcelonie. Wciela się także w ludzkie ciała, aby zgłębić historię Enriquety – rozmawia z jej ojcem, ludźmi, którzy ją w przeszłości otaczali lub nadal otaczają. A wszystko to dla czytelnika, aby zaspokoić jego wiedzę i zaprezentować jak najdokładniej historię, z różnych perspektyw. Taki sposób narracji krył w sobie ogromny potencjał. Niestety, nie został on w pełni wykorzystany. Zabrakło mi w tym narratorze czegoś charakterystycznego, być może cynizmu, bo opowieści o tym, kogo zabrał na tamten świat, a kogo nie, wcale mi nie wystarczyły.
„Cienie Barcelony" to mroczna, brutalna historia, którą wzbogaca obecność praworządnego inspektora. Wydaje mi się, że Marc Pastor mógł mniej skupić się na opisywaniu poszczególnych spotkań głównych bohaterów z kolejnymi epizodycznymi postaciami, a bardziej na zgłębieniu psychologii postaci. Ostatecznie to ociekający przemocą i strachem kryminał oparty na prawdziwych wydarzeniach, niewykorzystujący jednak w pełni swojego potencjału.
Głuchy telefon
Choć twórczość Arne'a Dahla śledziłam od kilku miesięcy, jeszcze nie miałam okazji przeczytać żadnej z jego książek (głównie dlatego, że „Misterioso" trudno złapać w bibliotece). Zasłynął cyklem o Drużenie A, na który składa się aż 10 powieści. „Głuchy telefon" to pierwszy tom jego najnowszego cyklu opowiadającego o Jednostce Opcop, powstałej w momencie, gdy poprzednia międzynarodowa organizacja przestała istnieć.Nagrodzona za najlepszą szwedzką powieść kryminalną w 2011 roku książka mówi też o polityce, gospodarce, obecnej sytuacji Europy, będąc czymś więcej niż tylko kolejnym kryminałem.
Okładka książki niczym się nie wyróżnia. Na żółtym tle główną postacią jest trzydziesto-, czterdziestoletnia kobieta z pistoletem. Przenikają przez nią zdjęcia policyjnych wozów, funkcjonariuszy.Wszystkie warstwy okładkowej grafiki zostały tak składnie złożone, że tworzą dość delikatną okładkę, a przy tym wymowną oraz uderzającą w klimat powieści.
Drużyna A, czyli międzynarodowa organizacja operacyjna została rozwiązana, lecz w jej miejsce powstaje Opcop. Część członków nieistniejącej już poprzedniej grupy zostaje wcielona do organizacji razem z nowymi funkcjonariuszami. Nikt nie może dowiedzieć się o istnieniu Opcopu, lecz sytuacja się zmienia, gdy pewnego dnia w Londynie dochodzi do bardzo dziwnego morderstwa. Przyklejone, ułożone w nietypowej pozycji zwłoki to tylko początek góry lodowej. W ciele denatki znajduje się wiadomość skierowana do członków Opcopu (o którego istnieniu przecież nikt nie powinien wiedzieć). W tym samym czasie grupa operacyjna próbuje rozwikłać, co wspólnego ma producent mebli z włoską mafią. Czy coś łączy te sprawy? Czy Opcop zdoła wyjaśnić przestępcze wydarzenia i rozwikła zagadki, które staną mu na drodze?
Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę, szwedzki pisarz zdołał się wyróżnić. Nie jest boleśnie sztampowy w kwestii rozwiązań, jak i ogólnego zarysowania historii. Umiejętnie łączy i przeplata ze sobą wątki nie pozostawiając czytelnika zbyt długo przy jednej scenie; sprawnie myli tropy oraz zwodzi odbiorcę po „labiryncie Minotaura". Dahl wykazuje także niezłą znajomość samych procesów śledczych oraz stara się nie pomijać żmudnego procesu poszukiwań, przesłuchań, doszukiwania prawdy. Nie jest to wyśniony świat jednego prawego męża, który sam stoi naprzeciw przestępczości, a grupy funkcjonariuszy tworzącej zespół. Takie podejście zdecydowanie uwiarygadnia opisywaną przezeń historię, czyniąc ją jeszcze bardziej wciągającą.
W „Głuchym telefonie" pojawiają się postacie z poprzedniej serii pisarza – o Drużynie A – lecz samą powieść należy traktować jako rozpoczęcie zupełnie nowego cyklu. Przez pierwszych kilkanaście, może kilkadziesiąt stron, czytelnik musi przyzwyczaić się do mnogości postaci oraz niekiedy zagląda do podanego na początku krótkiego spisu bohaterów. Lecz owo zagubienie szybko mija dzięki temu, że większość postaci jest innej narodowości, noszą przy tym charakterystyczne nazwiska. W dodatku zostają skrótowo, acz bardzo konkretnie przedstawieni, więc nawet z powodu ich wzorców zachowań bardzo łatwo domyśleć się, który bohater jest uczestnikiem konwersacji.
Nie da się ukryć, że w powieści Dahla znajdują się liczne nawiązania do współczesnej kondycji ekonomicznej Europy, do rzeczywiście istniejących postaci rządzących poszczególnymi krajami, do kryzysu finansowego. Pisarz nie wyrzuca na stół swoich politycznych poglądów, lecz sygnalizuje swojemu czytelnikowi problemy, które dla niego są istotne. Mówi także o kulisach gospodarczego kryzysu, ujawnia niektóre z bankowych mechanizmów, otwierając oczy czytelnika na pewne sprawy niby mimochodem.
Sam język pisarza wybija się na tle innych gatunkowych pozycji, będąc dosyć surowym, zdystansowanym, chłodnym przekaźnikiem historii. Posługuje się przy tym fachowymi terminami, a także dostosowuje słownictwo do kolejnych postaci (co również składa się ich zarys). Jedynym moim zastrzeżeniem są te fragmenty, w których autor sili się na poetyckie opisy czy kontemplowanie przyrody, które zupełnie nie przystają do reszty powieści.
Moje pierwsze spotkanie ze szwedzkim pisarzem okazało się naprawdę satysfakcjonujące. Z pewnością sięgnę po kontynuację serii o jednostce Opcop i będę usilniej szukała pierwszego tomu Drużyny A. „Głuchy telefon" to obiecujący, wciągający początek nowego cyklu, będący spójną fabularnie historią, której ewentualnie niedociągnięcia rekompensuje przygotowanie pisarza oraz, być może nie oryginalność, a pewien brak banalności.
Zapowiedź: Beta. Nowe pokolenie
Co prawda jeszcze bez dokładnej daty oraz polskiej okładki, ale już wiadomo, że w październiku tego roku wydawnictwo Czarna Owca wyda drugi tom serii Annex autorstwa Rachel Cohn.
Piotr Żamojda - Przebudzenie
„Serce moje straciło pół wagi
w czarnej kąpieli...
przyszło kilku aniołów półnagich --
miłość ze mnie jak suknię zdjęli.
Kurczę się, ściemniam, zmieniam,
układam jak groch w łupinie -
zapominam własnego imienia
i czas mi przez głowę płynie.
Przyczepiona jak bańka do sennych porostów,
bezpiecznie żyje w niebycie.
Zapominam po prostu,
że jest życie.
Powinnam pozostać raczej
w tym świecie sinym!
bo na powierzchni płaczę,
jak Mojżesz w koszu z wikliny.
Budzę się, jak się budzi domniemany nieboszczyk,
z przebudzenia szczęśliwy i dumny,
zanim się nagle zatroszczy,
uderzywszy o ścianę trumny."
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Sen i przebudzenie
*
Jutro, w dzień letniego przesilenia, dwudziestego pierwszego roku panowania Jego Wieliczestwa Imperatora, Tego Który Przynosi Pokój, Iwana Palca, przyjdą mnie zabić.
Być może teraz na nich patrzę. Może siedzą tu, na sali, za którymś z dębowych stołów, piją czerwone mołdawskie wino i jedzą chleb, który dziś upiekłem? Draby szubieniczne, dusiciele kwadratowi, wplecynoże rdzawe opłaceni przez moją żonę. Moją Małgorzatę, moją Panią Poranka.
Mój Boże, jak do tego doszło?
Miłość umarła? Nie... Miłości nie było.
Cóż teraz?
*
– Ręce masz takie szlachetne, żelazne, jakby nie oberżysty. Zda się, duszę z ciała byś wycisnął jednym zamknięciem dłoni. Będzie mi brakowało ich dotyku. Zresztą nie tylko ich... - powiedziała cicho, niespodzianie po długim milczeniu najmłodsza z sióstr Poiret , Julia.
– Wybierasz się gdzieś na dłużej? - Odwróciłem się. Pięknie kruczyły się jej długie włosy w załomach białej jedwabnej pościeli, którą przywiozłem z Heraklei pod Konstantynopolem dla mojej żony Małgorzaty. Płacony złotem postaw jedwabiu za dobre słowo, za uśmiech, za niewymuszony pocałunek. Gdzie teraz jesteś, Małgosiu, moje ty szczęście, nieszczęście ty moje?
– Musisz wyjechać na czas jakiś Hubercie, być może nawet uciekać!
– O ho! Jakiś zacny kawaler chce pomścić twą utraconą już na wieki, a za moją to sprawką, cnotę?
Puściła mimo uszu to niezbyt błyskotliwe zapytanie.
– Rzecz straszną słyszałam, powiadam ci, jak z romansów, których nam ojciec czytać nie pozwala, jako że są nieobyczajne, gorszące i przeciw porządkowi boskiemu i ludzkiemu pisane.
– I cóż takiego słyszałaś, panno ty moja nieobyczajna, lekturą francuskich romansów odurzona? Pani powzięła zabić pana, hę?
– Nie kpij. Małgorzata rozmawiała wczoraj w wielkiej tajemnicy z pewnym człowiekiem, który przyszedł nocą ciemną do ogrodu mego ojca.
– Opowiadaj, ze wszystkimi szczegółami, szpiegu w spódnicy najdroższy ty mój. - zakończyłem prośbę pocałunkiem w czoło.
Słowa, dużo słów, a miąższ ich czarny. Zdało mi się, że słońce zbladło za otwartym oknem, a świerszcze wpadły w fałszywy ton.
– Cięta na szmal suka! Ona chyba naprawdę cię nienawidzi. Ciekawa jestem dlaczego?
– Za wyjątkiem tego, że regularnie wprowadzamy w życie zakazane dzieło Owidiusza, chyba nie ma powodów by mnie nienawidzić. – Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta wygięły mi się raczej niesymetrycznie.
– Wie o nas!? - Julia uniosła się gwałtownie otwierając szeroko swoje ciemne fiołkowe oczy. Zakołysało się cudnie dwoje bliźniąt gazeli.
– Żal mi będzie... - pomyślałem. - Nie, nie wie. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Usiadła na skraju łóżka, opuściła bose drobne stopy na ciemną dębową podłogę, pochyliła głowę i zaczęła cicho chlipać. Łzy jęły jej się kręcić na smolistych rzęsach. Kryształowa kropla zeszła gładko po rumianym policzku na kształtny nos, a potem upadła bezgłośnie na nagie, nieostygłe jeszcze udo.
– Co teraz będzie?
– Nie wiem – odrzekłem. - Nie wiem, czy to wszystko prawda. Czy babskie bajanie – dodałem w myślach.
*
- Panie Wiczery! – W głosie dyrektora filii Banku Wilfried i Maks, Esterchazego Schulza, zaczęły pobrzmiewać lekkie tony niedowierzania, oburzenia, a na koniec - tak mi się wydawało – wdarły się nuty lekkiej histerii. - Pan był u nas w ubiegłym tygodniu wraz z małżonką. Pan osobiście!
Miałem wrażenie, że żołądek zechciał uciec mi przez gardło.
– Doprawdy nie wiem, tam ten tego, co mam o ty myśleć?!
– Ja akurat wiem, co mam myśleć, panu jednakoż nie pomogę w myśleniu – odparłem zimno.
Biała koronkowa chusteczka, którą ściskał w ruchliwych, pulchnych palcach, zbyt pretensjonalnie ozdobionych licznymi złotymi pierścieniami, raz po raz opadała na spoconą łysą głowę dyrektora. Nie znałem go z tej strony. Niegdyś sądziłem, że mentalnie jest jak sztaba żelaza – nie do złamania.
– Zażądał pan zdeponowania wszystkich aktywów w złocie... - Esterchazy Schulz wtapiał się - przypuszczałem, że taką miał przynajmniej nadzieję - w duże, podkreślające dobitnie jego znaczącą funkcję w banku, krzesło.
– Udało mi się, jak przypuszczam.
Wzrok miałem pewnie jak u bazyliszka, bo skamieniał i zaniemówił na długą chwilę.
– Bez większych trudności, skarbiec był pełny. Nie było też problemów z potwierdzeniem tożsamości. Zawarł też pan.... nie pan... dodatkową polisę na życie. Świadczenie ma być wypłacone w przypadku pańskiej śmierci w ciągu dwunastu miesięcy od daty podpisania umowy.
– Mojej żonie, rzecz jasna.
– W istocie.
Tym razem to ja zamieniłem się na chwil parę w siedzącą wersję żony Lota. Szok musiał wyrysować mi się na facjacie, mocno i wyraźnie. To i moje dłuższe milczenie ośmieliło widać dyrektora Schulza, bo ten widać złapał oddech, nachylił się ku mnie blisko, tak że prawie sięgnął swymi mięsistymi wargami mego ucha, na co dreszcz nieprzyjemny mnie przeszedł i rzekł:
– Panie Wiczery, pan masz niefart, że tak powiem, dubeltowy!
– Powiadasz pan, panie dyrektorze Esterchazy... – ocknąłem się patrząc mu w oczy, zdało mi się różnokolorowe.
– Pech pański polega na tym, że kobieta od pana uciekła, nie boję się tu użyć słowa, na zawsze. Ale czy to pech pański największy?
O, ho! Błyskawicznie przechodził do ofensywy.
– A honor pański, gdzie? Zszargany. A męska reputacja? Wątpliwa. Co ludzie powiedzą, panie Wiczery? Rozniosą jęzorami na strzępy!
– O to się pan troskasz? Do rzeczy, człowieku! – Odsunąłem go zdecydowanie otwartą dłonią. Silnie czosnkiem woniał z ust cham w białym kołnierzu nagle spoufalony.
– Oczywiście, oczywiście – usiadł z powrotem, rozparł się wygodnie, większy jakby, pogładził nienagannie biały kołnierzyk, położył dłonie na pysznie zdobionych ramionach krzesła i raczył był powiedzieć:
– Przy nas jest pieniądz, którego umiemy i lubimy używać, znaczy przy nas jest władza. Bank to nie tylko moja skromna osoba, nas jest wielu, legion, rzec by można – tu zarechotał niczym płaz w ludzką skórę obleczony, prostacko, głęboko z gardła niestosownie do jego pozycji, ale cóż wolno mu - a Hubert Wiczery jest jeden. Powiem krótko, bo dostrzegam w panu pewną niecierpliwość, którą interpretuję brakiem czasu i chęcią rychłego opuszczenia naszych skromnych progów. Nic pan nam nie udowodnisz, nic nie wskórasz. To jest niefart pański główny, najważniejszy. Wybrałeś pan złoto ze skarbca i nie dostaniesz go drugi raz. Doradzam zapomnieć jak najrychlej o odszkodowaniu, a szybciej przestanie boleć i tak już skołatana głowa. Podpisał pan dokumenty w przytomności świadków. Na papierze jest pański podpis, a papier naszego banku jest, by tak rzec, żelazny. A teraz – odchylił się mocno jakby dla złapania wzrokiem szerszej perspektywy - pilnuj, człowieku, żeby małżonka szanowna nie miała podstaw do wypłacenia polisy na życie.
*
No i znikła baba wściekła. Wyjechała z dziećmi dwa dni temu. Jakiż żal! Dzieci nie są, po prawdzie moje, ale jeżeli coś jeszcze trzyma mnie w tym małżeństwie, to właśnie one. Marysia i Sebastian. Dziewczynka, sześcioletnia, jest uroczym, bystrym dzieckiem, które kocha mnie – tak myślę - prawdziwie. Miłością małego dziecka, oczywistą i bezwarunkową. Jakby mi ktoś żebra wyrwał!
Chłopiec, blady i wyniosły jak jego matka, nad wyraz bystry dziesięciolatek, trzyma mnie na dystans. Ma prawo do nieufności i odrobiny chłodnego dystansu. Przeze mnie nie miał już matki na wyłączność. Nigdy w pełni się nie zaprzyjaźniliśmy. Po prawdzie, to też mu w tym specjalnie nie pomogłem. Wolał pielęgnować wspomnienie ojca bohatera, który zginął na wojnie z turkami, niż przyjaźnić się z kimś, kto - jak mawiał jego dziad – nad wszelką wątpliwość z chytrych kmieci a nie z leniwych panów ród swój wywodzi.
Według starego bliżej mi do Chama niż Jafeta. Cóż, nikt z tej gnuśnej, podupadłej finansowo, szanowanej - diabli wiedzą za co – w bliższej i dalszej okolicy, szlacheckiej rodziny nie darzył mnie jakąś szczególną estymą. Można by rzec, cieplejsze uczucia wobec mej skromnej osoby wypełniały familię Poiret raz na pół roku, kiedy senior rodu mógł zrealizować w banku sowity czek, sygnowany moim nazwiskiem. Taką mieliśmy ze starym umowę. Bez świadków, dyskretną, ale spisaną w przytomności notariusza. To była cena za jego zgodę na małżeństwo z Małgorzatą.
Mam wyjątkowy talent do pomnażania pieniędzy. Tak przynajmniej ludzie powiadają, a skoro powiadają ci, co też pieniądze mają, to w istocie pewnie tak jest. Moja żona nie wie nic o moich innych interesach, akcjach dywidendowych Kompanii Manufaktur Wełnianych, Wschodniej Kompanii Węglowej, dużej sumie pieniędzy zdeponowanych w Banku Wilfried i Maks, złocie z przemytu zakopanym w lesie pod Białymstokiem.
*
– Pierwszy raz w tym miejscu? - stwierdził raczej, niż zapytał szef straży miejskiej Bruno Bucholtz, po godzinach prywatny detektyw, przemytnik, łowca głów i kolega w interesach tych mniej legalnych, prowadząc mnie skąpo oświetlonym korytarzem kostnicy, mieszczącej się w podziemiach miejskiego szpitala.
– Pierwszy – odparłem. - Pomijają mnie, kiedy rozsyłają zaproszenia.
Mój przewodnik uśmiechnął się, zakręcił czarnego wąsa, chciał coś rzec, rozmyślił się jednak. Zeszliśmy dość głęboko. W dużej sali z jasnego kamienia było bardzo zimno.
– Ależ chłód! Ząb na ząb nie trafia.
– Głębokość, kamień i naturalne cieki wodne pod podłogą - wyjaśnił Bruno. - Zimą lepiej tu nie schodzić. Trudno ustać na nogach, tak ślisko.
– Zapamiętam.
Bucholtz zdjął ze ściany lampę olejową, chwilę trwało nim zapalił knot, po czym skierował mnie do samotnego, przykrytego lnianym prześcieradłem ciała, które spoczywało na solidnym drewnianym stole tu i ówdzie pokrytym starymi rdzawymi plamami.
– Zaciekawił mnie ów truposz po tym, jak usłyszałem od ciebie, co stało się w banku. Chłodzi się tutaj nieborak od wczoraj. Tymczasem, w oczekiwaniu na godny pochówek, pozwoli nam ów bladolicy jegomość powziąć pewne domysły – powiedział i zsunął prześcieradło. - Patrz! – rzekł szef straży miejskiej, po godzinach bardzo zajęty obywatel naszego miasta.
– Patrzę, nic innego ciekawszego nie przykuwa tu wzroku – odrzekłem.
Pełza światełko po twarzy bezkrwistej, blade, niezdrowe. Jak biały głodny robaczek. Myśl taka mnie naszła głupia i zaraz śmiech szalony nielicujący z sytuacją i miejscem, wzbudził mi się głęboko w trzewiach i jął pełznąć do gardła. O to facjata, znajoma! A powiadają niewiasty co poniektóre, że całkiem udana, przystojna. Z jakiego żeś rynsztoka tu przybył życie mi psuć?
– Teraz już wiesz dlaczego cię tu przyprowadziłem?
– Tak, teraz już wiem.
– Zatkało cię?
– Zatkało.
– Wypisz, wymaluj z twarzy Hubert Wiczery, tylko uśmiech od ucha do ucha nie w tym miejscu, gdzie być powinien. Coś mi się widzi, że to on był z Małgorzatą w banku. Twoja żona, albo ktoś inny zadał sobie sporo trudu, żeby znaleźć bliźniaczo wręcz podobnego do ciebie jegomościa. Nie wiem, jakie jeszcze prowadzisz interesy, gdzie ulokowałeś gotówkę, ale doradzałbym rozeznać się, czy nie tylko zostałeś bez żony, ale czy nie przy okazji z gołą dupą. Jeśli dotąd myślałeś, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, to powinieneś jednak zmienić zdanie i zacząć oglądać się za siebie. Nie czujesz mrowienia między łopatkami? Mogło być też tak, że ktoś, kto cię dobrze zna, przyszedł do niej z jasno nakreślonym planem, przygotowany i bardzo zdeterminowany. I był bardzo przekonujący - stwierdził Bucholtz, po czym zamilkł na chwilę, pogrzebał grubym paluchem przy knocie w lampie. – Przyjrzyjmy się lepiej naszemu świadkowi, może nam coś powie. Nie walczył, a przynajmniej nie ma śladów walki na jego ciele. Gardło poderżnięto mu bardzo ostrą stalą. Pod nosem, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz ledwo widoczne ślady narkotyku, najpewniej opium. Ciało wywieziono do lasu, ale nie zdążono go zakopać. Ktoś zapewne spłoszył morderców. Zostawiłem dwóch ludzi w okolicy, być może, że ten kto przywiózł trupa do lasu, wróci w to miejsce. Na miejscu znalazłem ślady wozu, kupieckiego – jak mniemam - głęboko odciśnięte, szerokie.
*
Jutro letnie przesilenie, święto miłości, rozpusty i szeroko pojętej dobrej zabawy. Tłum gości różnobarwny, przesiąknięty już nieco potem i alkoholem, zdaje się rozsadzać ściany. Brak już miejsc przy stołach. Jest głośno i gorąco. Dusi mnie w środku. Kazałem wynieść się muzykantom na zewnątrz, głowa mi pęka. Jaki złośliwiec wydumał dudy?
Napiłbym się wina, ale muszę mieć jasny umysł. Powinienem coś zjeść, ale wszystko staje mi w gardle, suche, bez smaku. Przede mną kawałki smażonego węgorza. Tłuste z chrupiącą skórką. Chleb jest jeszcze ciepły i pachnący. Ciemne, zielone oczy nowej podkuchennej, gdy mi go niosła, były rozmarzone i bezczelnie zalotne. Obok stoi miseczka sosu korniszonowego i kufel jasnego piwa. A mnie nawet nie zbiera się ślina w ustach. Ani na jedzenie, ani na krągły i sprężysty tyłek pomocnicy kucharki.
Co zrobią ci wszyscy, którzy tu pracują za dni kilka, kiedy okaże się, że nie wracam. Że mnie nie ma, że przepadłem? Kiedy zaczną szeptać, a potem powtarzać na głos zasłyszane plotki? Jak szybko odejdą? Kto z nich pierwszy okradnie mnie na odchodne?
Trzeba się zbierać. Czas już. Za bardzo igram z losem siedząc tu na widoku. Ale w końcu, gdzie ma być bezpiecznie, jak nie pod swoim dachem wśród znajomych ludzi?
Walnąłem głową w wieko trumny. Od środka!
Miecz spakowałem. Podarował mi go niegdyś przyjaciel w interesach, kupiec korzenny, Moskal, dobry człowiek.
*
– Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taka potrzeba, by go użyć - powiedział Afanzy, wyjmując go niespodzianie spomiędzy pakunków na wozie, którym wracaliśmy z podróży na wschód zeszłego lata. - Ale kto wie, w jakich czasach przyjdzie nam żyć, dajmy na to za rok? No,weź, obejrzyj, zważ w dłoni – podał mi zawinięty w płótno oręż, sam wyjął zza pazuchy pokrytą piękną patyną fajkę z pianki morskiej i jął niespiesznie ładować główkę tytoniem.
– Piękna i śmiertelnie groźna broń – taką oczywistość wypowiedziałem po kilku chwilach milczenia wypełnionych równomiernym poskrzypywaniem żelaznych osi dziesięciu kupieckich wozów zaprzężonych po cztery konie każdy, mozolnym, głuchym stukaniem końskich kopyt, pokrzykiwaniem, pierdzeniem i głośnym smarkaniem woźniców. - Głownia ponad półmetrowa, lekko wygięta do góry, jednosieczna – jakbym czytał traktat o białej broni. - Sztych zaokrąglony, jelec w kształcie tarczki. Wygodna rękojeść, drewniana owinięta skórą płaszczki. Doskonale wyważony oręż– zakończyłem.
– Tak ja i sobie dumał, że znasz się na tym.
– Tak po prawdzie, to nie wiem skąd u mnie ta wiedza – odparłem zupełnie szczerze, nieco zmieszany.
Pokiwał tylko głową. Raczej mi nie uwierzył.
– Dziś jedziemy z drogim towarem syci i zadowoleni z życia. Dziś nam się udało. - Wciągnął w usta fajkowy dym, cmoknął i powoli wypuścił aromatyczny produkt spalania zamorskiego ziela w postaci bladego rozedrganego kółka, po czym jął dalej kontynuować powziętą wcześniej myśl. - Dom mój niegdyś był drewniany, jeszcze po rodzicach, pokrzywiony, ale na solidnych fundamentach postawiony. Teraz jest z czerwonej cegły, dwupiętrowy, przez holenderskich mistrzów postawiony. Dużo w nim okien. Lubię jak jest widno. Jak się budzę bez uczucia głodu, a w kościach zbytnio nie łamie i do tego jest ciepło pod pierzyną, a słońce rano w szybach zabłyśnie i dzieci zaspane ze śmiechem przybiegną do łóżka, myślę sobie, to jest dobre życie. Na duszy robi się błogo, myśli nie dopuścisz, że to wszystko, co dobre wokół ciebie, może kiedyś odejść. Im więcej tego dobrego tym bardziej się lękam, Hubercie. Ale nie wtedy, kiedy wyjeżdżamy za pieniądzem w co raz to dziksze strony. Nigdy nie byłem odważnym człowiekiem. Strach często przeszywa mą duszę na wskroś. Jakże ja potrafię się bać! Nie dumał ja kiedyś, że aż tak można. Boję się, że nie obronię bliskich, że nie podołam, kiedy los okaże się niełaskawy. Niby jesteś, jak to mawiają, kowalem swego losu, ale też, tak po prawdzie, nie wszystko zależy tylko od ciebie. Choćbyś nie wiem jak się napinał, jak silna wola i myśl by cię wypełniała, często jest potrzebny ktoś jeszcze, żeby pomóc. Ot, choćby wyjąć drzazgę z podeszwy, żebyś mógł pójść do przodu swoim równym krokiem. A znajdzie się też taki ze złą wolą, zwróci na ciebie swoją uwagę, zaweźmie się i nie da spokoju. Milczysz. Przynudzam, co? - zwrócił ku mnie swoje oczy koloru ciemnego piwa zwieńczone czarnymi krechami wybujałych brwi.
– Zdarza ci się, nie zaprzeczę, ale potrafisz też jak mało kto ciekawie gadać. Nie mówię, że mądrze – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu szczerym – ale ciekawie.
– Wojna będzie! Taka myśl się we mnie zrodziła i nie chce opuścić łba mego strapionego, odkąd nasz imperator – obyś Panie jak najprędzej zwolnił go z urzędu - kazał publicznie utopić swoją małżonkę pod wątpliwym zarzutem cudzołóstwa i zaraz potem sprowadził na dwór cesarski z lasów spod Moskwy Wiedźmę. On ponoć czarownik, nekromanta czy inna swołocz, tak dwór – mówią – w strachu szepce, a kobieta jego czarownica i to nie byle jaka. Ponoć patriarcha Hiob zamknął się w klasztorze w Staricy i nosa stamtąd nie wyściubia. Ze strachu. Tak ja i zaraz i wydumał, że przy nich potęgi większe niźli najlepsza armia. Tacy, to prędzej czy później, cały świat zechcą wziąć we władanie. Bez nikakich, pójdzie on na zachód z wielkim ludem. Wasz król, Stanisław, ma srogie wojsko, ale nasz samodzierżca połowy świata. Któż się oprze? - Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Odjął fajkę od ust, wyczyścił starannie główkę z resztek popiołu i tytoniu, po czym włożył ją do skórzanego futerału i schował za pazuchę.
Wziął ode mnie miecz, położył na obu dłoniach, jakby go ważąc, zadumał się chwilę.
– Przyjmij go – powiedział. - To prezent od druga Moskala. W tej części świata takich nie robią. Znam się trochę na tym i coś mi mówi, że ty też się na tym znasz. Nie zaprzeczaj powtórnie. Widziałem, jak żeś połamał ręce tamtemu Turkowi. Może nadejść czas, kiedy trzeba będzie opuścić dom, drzeć podeszwy po gościńcach i kły szczerzyć kundlom w nos niczym zgoniony wilk. Ty jesteś z wilków, musisz mieć czym kąsać!
Przyjąłem. Jakże miałem nie przyjąć?
– Zapraszam do mego domu. Musisz dobrze zjeść przed dalszą drogą. Od tego, co tu na wozach wieziemy i jemy drugi już miesiąc, dupę rozrywa. Odpoczniesz, sił nabierzesz. A znajdzie się też prymka tytoniu i kilka kwaterek dobrego miodu. Ochronę trzeba rozpuścić. Pomieszkasz u mnie dwa, trzy dni i wyruszysz sam do domu konno. Towaru nie masz. A za to, co wieziesz zaszyte w odzieniu, gardło ci poderżną na popasie. Swoją drogą, to dobrze robisz. Zacznie się chaos, śmierć, pożoga. Kamienie i złoto mają wielką wartość przy niewielkich rozmiarach. Zabierzesz ze sobą, ukryjesz, nie zgnije ci to w ziemi, a i w czas najgorszy zawsze pewna to waluta, nie to co kwity papierowe. Dam ci dwóch ludzi do ochrony....
– A skąd wiesz, czy ci twoi na życie moje nie nastaną?
– Musieliby jakoś uradzić, co gdzie, kiedy i czy w ogóle jest sens próbować. Ale nie zrobią tego – tu po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnął. - Szczerze się nienawidzą!
*
W stajni jest cicho i jasno od lamp. Niepokoi mnie wóz kupiecki, którego nie powinno tu być. Beczki z winem. Duże ze starego dębu, na bokach mają wytarte sygnatury Toskańskiej Kompanii Winiarskiej. Większe niż zazwyczaj. Nie zamawiałem takich, ale nic mnie to już nie obchodzi. Jest w nich jednak coś dziwnego, coś co przyciąga wzrok. Skręca szyję i każe patrzeć! Jaki Czort?! Podchodzę do wozu. Kare konie nie zwracają na mnie uwagi, stoją cicho, bez ruchu, w żałobie jakby. Dotykam palcami frapującego ładunku. Dębina jest gładka i ciepła. Stare, wygładzone przez setki dłoni, oddychające powietrzem dalekich krain i ciemnych piwnic, drewno. Coś jest nie tak, jak być powinno. Mam wrażenie, że klepki zaraz zaczną trzeszczeć, krzywić się, a stalowe obejmy pękną i ... I co?! Pukam w ciemne drewno. Pusta?! Druga pełna, ale poszedłbym w zakład, że nie ma w niej wina.
Słyszę śpiew! Daleki i smutny, złożony z wielu głosów. Nie rozróżniam słów, ale wiem, o czym traktuje. Po chwili pierwsze łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Wiem, że nikt kto stałby obok, nic by nie usłyszał. Pamiętam taki śpiew. Lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy biegłem zdyszany, pełen złych przeczuć trumiennym korytarzem szpitala św. Łazarza w Lublinie. Śpiew, zdawało mi się, anielski, bezosobowy odprowadzał w tym czasie, wolnym od ziemskich namiętności crescendo, moją matkę i kilkuletnią siostrzyczkę przed oblicze Stwórcy. Nim wszedłem do szpitalnej izby, wiedziałem, że jestem już na tym świecie sam jak palec. Nie pełne współczucia, zmęczone oczy Sióstr Miłosierdzia, ale ten głos eteryczny, wsączający się w serce, powiedział mi o śmierci najbliższych mi osób. Wiele poszło w niepamięć, pamiętam jednak z tamtego dnia strach i tę dojmującą pewność końca świata.
- Mors meta malorum. - Usłyszałem w progu łacińską sentencję. Szarytki w większości nie znały polskiej mowy, mówiły głównie po francusku, a matka przed śmiercią chciała słyszeć ojczysty język. Śmierć kresem cierpień. Mam nadzieję, że tak jest i obie są w niebie, w wiecznym spokoju i szczęśliwości. A kto umarł teraz? Nie, nikt nie umarł! Nie tym razem. To historia z tych, które kończą się dobrze.
Będziemy rozmawiać, Małgorzato! Długo w noc, jak będzie trzeba. Znam dużo dobrych słów, takich, które goją rany. Powiesz, że mi wybaczasz grzech zaniedbania, a ja w niewypowiedzeniu wybaczę tobie, że ode mnie odeszłaś. Już nigdy więcej cię nie okłamię! Będę cię kochał. Zobaczysz! Teraz, kiedy nie ma ciebie, nie ma dzieci... Zniknę na kilka dni, aż minie zły czas. Bo kiedyś minie, prawda? Wrócisz tu i ja wrócę, choć nie znam dnia. Pamiętasz?! Wiersz ci mówiłem szalony winem w świeżej pościeli, w dzień twego imienia... Jak to było? Nie pamiętam!
Drzwi uchyliły się bez najmniejszego szelestu, a lodowy sopel powoli zsunął się po moich plecach.
Niech cię piekło pochłonie, kobieto!
*
Dwóch ich było. Starszy szpakowaty jegomość z siwymi wąsiskami sięgającymi naznaczonej bliznami brody, ubrany jakoś z chłopska, ważył w sękatej dłoni lekki - mogłem zgadywać - poręczny i ostry tasak. Młodszy ospowaty, o ponuro rozdziawionej niczym u suma gębie, zamknął za sobą drzwi stajni, zasunął żelazną zasuwę, skrzyżował na szerokiej piersi masywne ramiona i zastygł w bezruchu.
– Jest sprawa, panie Wiczery! - Głuchy, twardy głos starego zatrzeszczał jak napięty rzemień. - Smutna sprawa, czarna... Najsampierw chcieliśmy o odpuszczenie prosić. My ludzie religijni...
Patrzyłem w zimne, szare oczy nieznanego mi człowieka i nie wierzyłem w to, co się dziać zaczęło. To już? Czas się wypełnił?
– Mieliście przyjść jutro...
– Już jest jutro, znaczy dziś jest dziś... Aa tam! Północ właśnie minęła!
To prawda, cały czas myślałem o dniu swojej śmierci jak o pięknym słonecznym popołudniu.
– Nic do pana nie mamy. Znaczy ja i syn mój, Waldek. – Wskazał ręką trzymającą tasak odzianego na czarno, jakby teatralnie, zbira – Takie rzemiosło.Głowę trzeba dać! - Ostatnie słowa wypowiedział szybko, zimno, bez zbędnych ceregieli.
– Zapłacę podwójnie! - rzuciłem.
– Od pana zależy, czy będzie szybko – nie zwrócił uwagi na moje słowa – czy też w boleści przyjdzie żegnać się ze światem. My wprawę mamy. To jak będzie? Odpuścisz pan grzech?
– Dajcie spokój, tatko! - Zadźwięczał wysoki głos spod drzwi. – Świecę się zapali i po sprawie. Choć dwóch groszy szkoda...
Coś zaczęło we mnie dudnić w środku, wzbierać. Strach ustępował gniewowi.
– Kto wam zapłacił? Moja żona? Mam dużo pieniędzy...
– Panie Wiczery - zakręcił niecierpliwie głową stary. - Może dziwnie to zabrzmi dla pańskich uszu, ale dobrą mamy reputację, słowa raz danego nie łamiemy. My ludzie rzetelni! To jak będzie? Hę?
– A komu żeś, kmiocie, słowo dawał!? - złość mnie wzięła nagła i niespodziana.
– O! Panie Wiczery! - Brwi bandyty ułożyły się w regularne wysokie półkola- Jak pan po dobroci karku nie nadstawisz...
– Stul pysk, łachudro z gościńca! - wycedziłem przez zęby. - Mielesz ozorem jak przekupka.
– Szkoda w męce ginąć...
*
– Nigdy wcześniej, powiadam ci, czegoś takiego nie widziałem! – Przekonywał z pijackim uporem swego kompana po fachu, Henryka, złodziej Franciszek w karczmie, gdzieś na rozstajach dróg, na których strach było zdzierać podeszwy spokojnym wędrowcom.
– Dobrze widziałem. O, tak, napatrzyłem się... Najgorzej, że kulasów nie mogłem rozprostować. Taką miałem, psia mać, kryjówkę!
Kąt w karczmie kipiał mrokiem niepokojonym światłem ledwie jednej słabej świecy, stojącej na stole. Zdać się mogło, że zwarł w sobie fajkowy dym, alkoholowy opar i gęste, ostre słowa. Wino było podłe, kwaśne i ciążyło nieprzyjemnie w pustym żołądku. Ale to już wkrótce, obiecywał sobie Franciszek, miało się zmienić. Smak wina i życia zarazem.
– Stary Kwiczoł z synowcem, niech im tam diabli w piekle drew pod kocioł nie żałują, nie lada zawalidrogi byli. Chłopy silne, rzekłbyś z dębu strugane, zwinni jak jaszczurki, a bili jak mało kto!
– Na każdą dupę znajdziesz bat – stwierdził z przekąsem Henryk i czknął głośno. Śmierdziało mu z pyska czosnkową kiełbasą i zepsutymi zębami. Jego kompan raz po raz krzywił nos.
– O, ba! Pewnie, że znajdziesz! - dorzekł. - Wsiowy filozof – dodał, ale już w myślach. - Dobrze się ukryłem, mimo to, wystrachałem się za całe życie! Ale, powiadam ci, warto było! - Powiedział Franciszek, po czym wyjął zza pazuchy niewielkie zawiniątko i konspiracyjnym gestem ukazał jego zawartość. - I jak? Powiedz, warto było?
– O tak! - stwierdził Henryk. A gdy to mówił, taki blask miał w oczach – i nie było to odbicie dopalającej się świecy - że gdyby Franciszek, który był mistrzem w złodziejskim fachu, lecz niestety nie był znawcą dusz ludzkich, dostrzegł w tym mgnieniu sekundy, owo pełne łajdactwa lśnienie, uciekłby natychmiast. – To bardzo piękna rzecz! Za taką rzecz – dodał w myślach – przyjaciela bym zabił...
– Nie powstała mi we łbie myśl taka, że los dopuści mi to zobaczyć! - Zadumał się stary złodziej. Pite w szybkim tempie wino potęgowało refleksyjny nastrój. - Mocne oba byli i ten trzeci nie ułomek, piekielnik. Jak więc nazwać tego, co pobił ich jak małe smarki ?
*
Rzucony z niebywałą wprawą tasak wbił się z głuchym mlaśnięciem w beczkę za moją głową! Zdziwił się dziad wąsaty. Na sekundę, dwie oczy lekko mu się rozszerzyły ze zdumienia. Podobne niedowierzanie musiał zobaczyć w moich. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko potrafię zareagować!
Młodszy ruszył się spod drzwi, dobywając szybko i bezszelestnie z pochew po bokach dwa długie noże. Szedł wolno po łuku w moją prawą stronę. Stary stał w zupełnym bezruchu. Wiedziałem, że skoczy, jak tylko syn jego znajdzie się wystarczająco blisko mnie, tak by mogli zaatakować jednocześnie. Wreszcie jest cicho, bez gadania, a ja - nie wiem dlaczego -wiem, co mam robić!
I coś bym zrobił, uczynił w mgnieniu oka, na zimno, okrutnie, lecz zjawił się ten trzeci. Jego nie usłyszałem. Wrażenie zrobił chyba na samym Czasie, bo ten zdawało się, zastygł!
Z cienia za moimi plecami wyszedł niespiesznie zażywny, gruby jegomość ubrany w szarą kurtkę z rękawami wyszywanymi w dole srebrną nicią, czarną płócienną koszulę i takież same szerokie spodnie wsunięte w wysokie, skórzane buty. Splótł długie pulchne palce na wysokości piersi, pokiwał smutno wielką jak arbuz głową zwieńczoną strzechą krótko przyciętych rudych włosów. Wyglądało to tak, jakby miał zaraz powiedzieć: „Cóż żeście znowu zbroiły, dziatki moje najmilsze!" A potem zdjąć pas i prać po gołych tyłkach winnych psoty nicponi. Zamiast tego jednak rzekł wysokim, dźwięcznym głosem:
– Ech, Kwiczoł, barani łbie! Beczki mi niszczysz! - Pogładził niemal z czułością jeden z wyrobów bednarskiego rzemiosła. Dobra dębina, droga... - Zabierz to żelazo! – Jednym szybkim ruchem wyswobodził ostry jak brzytwa tasak i skierował go wytartą rękojeścią w kierunku starego. - Przeproście się z panem Wiczerym. Żeby tak w wigilię święta radości wszelakiej do gardeł sobie skakać? Jest niby o co, hę? Wody do piwa dobawił? Toć każdy rozcieńcza. - Uśmiechnął się jakoś tak miodnie, nieszczerze. - Czy pchły znalazłeś w sienniku i musieliście się z synowcem całą nockę po dupskach drapać, miast dziewki rozpasane na sianku chędożyć? No nie rób że ceregieli...
Człowiek, którego nazwał Kwiczołem, potarł ręce o lnianą koszulę, z lekkim wahaniem wyciągnął rękę, cmoknął, otworzył usta, chwilę jednak jeszcze pomilczał nim się odezwał:
– Ja wiem, kim pan jest, panie Hugo, ale my tu z synkiem moim, nie na...
I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swym bandyckim życiu! Trudno jest bowiem dokończyć myśl jakąkolwiek z tasakiem wbitym w czoło.
– O, żeż ty! - Szok i żal dały się słyszeć w zduszonym głosie Waldka, gdy skoczył na zabójcę swego ojca. Nożem trzymanym w prawej ręce mierzył w szyję. Ułamek sekundy i wiedziałem, że cios, który miał zrobić krzywdę, nadejdzie z lewej ręki pod prawą pachę Huga.
Nie zdążył. Nie dał rady. Nie miał szans.
Ostrze, które miało wbić się w żebra grubasa, przy głuchym trzasku pękającego nadgarstka, zmieniło gwałtownie cel i przebiło gardło swego właściciela. Bluznęła krew. Nie postąpił nawet kroku, zwinął się w niezdarnym półobrocie i padł. Koniec zbójeckiej pieśni!
Powietrze zdaje się drga i brzęczy, jakby czas wyhamował po nagłym pędzie. Jak w ucho palnął!
– Nie pogadał sobie Waldek. Nigdy zresztą nie był rozmowny. W sumie szkoda. Pomocni nie raz byli – rzekł jakby w zadumie Hugo, nieznajomy, ten Trzeci Niespodziany i skierował wzrok na mnie. - Nic się panu nie stało, panie Wiczery? – zapytał z troską jakby. - Czy aby nie pocięli rdzawym tasakiem, nie złamali niczego? Czyś się sam nie poturbował?
Postąpił krok ku mnie. Uśmiech z gęby rumianej nie schodzi, jakby chwilę temu dwóch ludzi nie zabił.
– Nie, nic mi się nie stało – pokręciłem głową.
– Nie miało prawa, nie tobie – odrzekł z jakąś taką zimną pewnością w głosie i zbliżył na drugi krok. - Takich jak ci tutaj powinieneś pozabijać gołymi rękoma, mimo to nie mogłem ryzykować i wkroczyłem.
Podchodzi blisko, na wyciągnięcie ręki. Brew ściągnął lewą, nozdrza wydął, jakby zwierza zwąchał, wilk w kniei. Oczy ciemne i ruchliwe, nie pasują do rumianej, obleczonej w uśmiech twarzy, obiegają mnie od stóp do głowy zimno i nieprzyjemnie. Przysiągłbym, że gdyby dostatecznie mocno rozewrzeć mu gardziel, ujrzałoby się czarne podniebienie. Oto zbój nad zbóje, duszogub!
– Spójrz pan na to! - Wyciąga (Skąd? Nie wiem) gestem prestidigitatora złoty owal, medalion – jak mi się wydaje – i podsuwa mi pod nos. - Znalazłem nieopodal. Czy aby nie pańskie? - Gada z jakąś przesadną natarczywością.
– Nie, nie moje...
– Proszę dobrze się przyjrzeć. Cóż za cacko! To bardzo piękna rzecz. - Pcha mi to pod oczy. Robi się irytująco i śmiesznie zarazem. Zabił dwóch ludzi, jeszcze chwila straszna, śmiertelna nie przebrzmiała, a on i jakby już o tym zapomniał.
Medalion jest w istocie piękny. Przedstawia słońce o sześciu promieniach z zielonym szafirem osadzonym idealnie pośrodku. Złote słoneczne refleksy zdają się obracać wokół własnej osi. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niego wzroku! Zdaje mi się, że promienie złotego słońca też jęły wirować. Zrazu wolno, niezauważalnie, potem szybciej.
Ruszyły złote wahadła. Godzina jaka wybiła? Chcę o coś zapytać, ale po chwili nie pamiętam, o co? Zresztą, nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Człowiek imieniem Hugo otwiera usta. Nie mówi w obcym języku, ale nie potrafię nadać znaczenia i sensu jego słowom. Zamykam oczy i zapadam się w sobie. Zimno. Idę, nie wiem dokąd. Ktoś mnie prowadzi, nie wiem kto. Jest ciemno, gwiazdy tylko błyszczą obojętnie. Powietrza chciałbym zaczerpnąć, lecz płuca nie są w stanie się unieść. Chcę krzyczeć, lecz nie mam ust. Błąkam się w bezczasie.
Nagle przychodzą wspomnienia. Moje. Nie moje? Moje! Obrazy w odcieniach szarości. Sierociniec tak straszny, że nawet Bóg go ze wstydem w swych ziemskich wędrówkach pomija. Szkoła w lasach pod Moskwą. Tam śmierć się we mnie zalęgła. Wybrany spośród setki, najlepszy.
Jakby mi kto umysł przez ciernie przeciągał. Takiej prawdzie się wzbraniam.
*
– Co to za postać, synku? Kogo rysujesz węgielkiem? - Wieczorem, wraz z ciepłem, mama przynosiła do mej sypialni zapach konwalii i bzu. - Czarny jest ten ktoś. Straszny jakiś czart.
– On nie jest straszny, mamo. To wesoły czart, tylko taki mi wyskoczył spod węgielka. Błażej mówił, że są i wesołe diabły.
– Nie ma wesołych diabłów synku. Czart to czart. On zawsze czyni zło i tylko zło. I nigdy nie śpi.
*
– Miałem już takich jak ty przebudzeńców, ale żaden jeszcze mi nie omdlał, nikt nie rymsnął bez czucia na ziemię. A i dziewki były. A kobieta, jak mawiał Św. Austyn, jest istotą poślednią, słabego jest umysłu, ale żadna tak się w sobie była nie rozchwiała jak ty. No, ale cóż, wszak zaczarowany byłeś. A pan Hugo cię odczarował, ino bez całusów się odbyło – zarechotał. - Ale chyba nie żałujesz, co?
– Po coś ty tu, człowieku? Co żeś mi zrobił?
– Co żeś mi zrobił? - powtórzył, zapatrzył się w pył po stopami. - Prawdę ci przyniosłem – oderwał wzrok od ziemi, uśmiechnął się lekko, zwyczajnie, jakby wypowiedział rzecz oczywistą. - Obudziłem cię do życia, jak dobry Bóg. Albo śmierci, jak szatan. Jak wolisz. Choć o wolnej woli, w twoim przypadku, mówiłbym z pewną powściągliwością...
Trudno myśli mi zebrać. Ledwo stoję.
– Prawdę, powiadasz, mi przyniosłeś. Więc co jest prawdą? Kim ja jestem?
– Jesteś, kim jesteś.... - szczerzy zęby.
– A to życie, które właśnie mi odebrałeś, czymże było, jak nie prawdą? Żyłem, śmiałem się, przeklinałem, kochałem prawdziwie...
– Prawdziwie, nieprawdziwie – przerywa mi zniecierpliwiony. - Szast prast! Nie ma baby złej i bachorów cudzych! Przepadły interesy dochodowe, karczmy nie ma, złota nie ma...
– Nie rozumiem...
– Zrozumiesz w drodze. Widzę, żeś spakowany. Zbieraj się!
– Z tobą mam jechać? A ktoś ty taki? Nie po drodze mi... Do swoich mi trzeba. Porozmawiać, wyjaśnić sobie...
– Ci twoi, jak ich nazywasz, przepadli hen w świecie, zgubili drogę i już nie wrócą...
Iskierki mu w oczach latają jak pod diabelskim rusztem, takie straszne i wesołe zarazem. Słucham go. Nie słucham.
– Jakże drogę do domu zapomnieć? Małgorzata wyjechała z dziećmi, ale wróci. Tu jest jej dom.
– Nie wróci. Tu już nie ma żadnego domu.
– Co mówisz? - Słucham go. Nie słucham. Nie chcę słuchać. Kłębi mi się w głowie od przeczuć strasznych. Milczę. Doszedłem do krawędzi. Jeszcze stoję, nie upadam. Czekam na słowa, które zepchną mnie w otchłań. Jeszcze jestem. Jeszcze trwa ostatnia chwila mego życia.
– Mówię, że nie wróci. Nikt nie wróci.
Milczenie zapadło, ciężkie i straszne. Na chwilę. Nie wytrzymał w ciszy. Jego język zdaje się żyć osobno, ciągle w ruchu.
– Spojrzyj na swe strapienie przez pryzmat myśli przypisywanych świętemu Anzelmowi – Palec uniósł do góry, jak nauczyciel mający wypowiedzieć rzecz arcyważną - "Nie ma nic bardziej szkodliwego od kobiety i poprzez nic innego szatan prowadzi tylu ludzi do ruiny, co poprzez kobietę". Może wtedy ów problem będzie się wtedy jawił odwrotnie?
– Co ty bredzisz, człowieku? - Nie wiem już, czy to mi się w głowie pomieszało, czy ten przede mną zszedł z rozumu.
– Zmieniły się plany daleko w Moskwie. Nie wiem co, konkretnie i nie interesuje mnie to. Zdejmują cię, by tak rzec, z posterunku. Ha! Dobre słowo: Zdejmują!
Czy aż tak mnie lekceważy, że mówi mi to wprost? Nie powiódł się jednak plan misterny przygotowany przed laty, w którym miałem być narzędziem.
– Znam się na duszy ludzkiej, wieki całe ją poznawałem... To życie, które zostawiasz, nie jest twoim i nie powinno cię od teraz obchodzić, tak cię... wytresowano. Zagląda mi w oczy. - A jednak, i położyłbym obie dłonie na pień, jestem pewien, że coś jest nie tak.
Milczę. Patrzymy na siebie.
– Gdyby nie rozkazy, już by cię otulała ciepła dębina i wieczny mrok – jak zawsze pierwszy przerywa chwilę milczenia.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? Czy nie chciałeś do, jak ich tam nazywasz, swoich,co?
Łzy stają mi w oczach. W mgnieniu oka zapomniałem własnego imienia i jestem w miejscu, gdzie nawet Bóg nie zagląda. Takaż to pustka! Szatan uciekł i uśmiech mi zabrał. Za rękę mnie prowadził. Nie będzie nikogo. Nie będzie złota tej jesieni, wszystko zmarnieje i pomrze. Ostatni ciepły oddech szronem przeminie. Wszystko co dobre zwiędnie i umrze. A co tu się ostanie? Nic. Już połowy mnie nie ma, a będzie jeszcze mniej... Jakże się podnieść z takiej głębokości, gdzie czas nie płynie? Nie ma ku czemu oczu zwrócić, czego się uchwycić.
A jednak nadal jestem. Tu. Gdzie bądź. W sobie. Choć na wpół umarły, trwam. Kto mnie za włosy uchwycił i nad topieliskiem trzyma?
Z daleka wróciłem. Z czarnej topieli.
*
– Jesteś wreszcie.
Znowu wstaję z ziemi. Patrzy na mnie.
– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – odzywa się, ale już bez tego diabelskiego uśmiechu. - Słyszałem, że ludzie potrafią nagle osiwieć. Gawędy, bajanie prostaczków, myślałem. A teraz widzę... Magia z ciebie wypływa. Ze dwie garście, dość by łeb ci osiwiał.
Co widzi, czego się już domyśla, nie powie. Milczę.
– Coś jest nie tak. Tak być nie powinno.
Przeczucia i domysły.
– Nigdy nie widziałem, by kimś tak silne uczucia targały. Widziałem gniew, rozpacz, wściekłość, ale takich omdleń serca – uśmiecha się szyderczo – jeszcze żem nie oglądał. Jak panna cnotliwa przed pokładzinami. W was Polakach wiele sprzeczności mieszka. Ale znam się ja i na duszy lackiej.
Postąpił ku mnie, patrzy w oczy.
– Inne imperatywy powinny zadziałać – mówi jakby do siebie i świdruje mnie wzrokiem. Bazyliszek. - Wpojono ci bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności. A może nie? Więcej wody w kamieniu niż w was Polakach poszanowania władzy. Wpojono ci określone typy zachowań na pewne sytuacje. Mówiąc zwyczajnie: stępiono ci wolną wolę. Jeśli w Polaku wolność od środka można zdusić. Co tam siedzi w twojej głowie, hę?
Milczę. Ogląda mnie jak wioskowy konował osobliwy przypadek cielęcia z dwoma głowami. Stanął za mną. Dreszcz przebiega mi przez plecy. Nie odwracam się.
– Cara miałeś zabić! - wypowiedział to na głos.
Grom z niebios nie uderzył, mimo to miałem wrażenie, że dreszcz jakiś przeszedł całą stajnię, dach, ściany aż po fundamenty.
– No, no – zadumał się. - Ty, Lach, naszego batiuszkę miałeś zgładzić! - powtórzył, jakby nie dowierzając. -Siedziałbyś tu nawet lat dwadzieścia, w końcu Jego Wieliczestwo Gosudar nasz ukochany zjechałby tu. Wtedy ktoś by cię zbudził. A może i nie. Sczezł byś i nie wiedział dlaczego naprawdę tu byłeś. Lubił niegdyś przyjeżdżać w to miejsce z nieliczną świtą, incognito, na schadzkę. Myślisz, dałbyś radę? Hę? Może byś i otruł cara takim świństwem, co zaczęłoby trawić ciało i krew na dzień drugi, albo za dni kilka. Ale pewnie sam byś się zgładził, bo kazaliby tobie, twojej żonie i dziatkom żreć to, co wyszłoby z twojej kuchni przed podaniem na pański stół. Zresztą, z własnym kucharzem i prowiantem on jeździ. Do cara byś się nie zbliżył, nożem byś nie pchnął. Po upojnej nocy zjadłoby się co nieco i wypiło. Zwłaszcza po nocy spędzonej z wymagającym babskiem. Mówiono, że zjeżdżała tu też pewna polska księżna, nienasycona jak sukkub. Ale co to dla naszego batiuszki, choćby i sukkub, wychędoży raz , drugi, trzeci, obróci na drugą stronę i znowu raz, drugi, trzeci. Otruł byś go! Tak myślę. Car jednak przestał pojawiać się w tym rozkosznym kurwidołku. A przestał, odkąd wziął za żonę Wiedźmę. - Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Ciekaw jestem, jakbyś to zaplanował? Szkolili cię do tego. Gdzie byś uciekał? Kto dałby ci schronienie? Czy też zginąć wraz z nim miałeś?
Milczę. Przecież nie spodziewa się odpowiedzi.
– Ilu was było? Powiadają, że około setki sierot. Większość chłopców, ale były i dziewczęta. Zabrani, porwani, przehandlowani. Nikt się o was nie upomniał. Nie było najbliższych, którzy choć by słowo za was w urzędzie, sądzie czy u starosty wyrzekli. Ratujcie panie, syn mi przepadł, dobry dzieciak Szymek, Pietrek, Michał. Dwanaście lat miał tylko. Córka do chałupy już drugi dzień nie wraca, przepadła Weronka, a na targ tylko poszła. Sama po prawdzie, ale to blisko przecie do sąsiednich Załuk. Dwie wiorsty raptem, to jakże w drodze pobłądzić?
A kraj? Państwo, jak zawsze, miało was, biedę ludzką, w dupie! Obserwowali, zbierali informacje, kto się może nadać, a potem powybierali jak kot pisklęta z gniazda. A jakiż cel im, spiskowcom, przyświecał! Dla takiej sprawy i setkę dzieci, zwłaszcza nie swoich, można poświęcić. Czemu milczysz? Jest wszak o czym mówić. Zwłaszcza ze mną.
Chwila ciszy.
– Polak, zabójcą cara! Przyznaję, coś w tym jest! - Cmoka, mlaska, smakuje sens słów, jakby je na język brał, próbował rozgryźć i ukrytą, właściwą treść wydobyć. Drepcze wkoło, gapi się w sufit, zerka na mnie z ukosa krzywo, nieprzyjaźnie, potem znowu grzęźnie wzrokiem w mrokach na suficie. - Czasu nie było w drodze tego przetrawić, to i gadam teraz. By tak rzec, na rozum biorę i ziarno od plew w tym moim myśleniu staram się oddzielić. Może mi pomożesz?
Milczę. Słucham.
– Twoja żona i dzieci mogły być świadkami mimo woli. Załóżmy, że nie żyłeś tu jednak w uśpieniu, pamięć zaczęła ci wracać, zacząłeś gadać, rozumiesz... Możemy szybko zakończyć te, uwierz, nieprzyjemne również dla mnie, turbacje. Powiedz mi tylko, co pamiętałeś? Czy jakaś myśl, obraz mglisty i nienazwany, lecz tak niepokojący, że wiercił ci mózg w jesienne wieczory, nie stał się przyczynkiem, by wypowiadać na głos, to czego mówić ci zakazano? Zwierzałeś się komuś z nie do końca sprecyzowanych myśli, przeczuć? Mówiłeś to jakiemuś medykowi od pomieszania rozumu, druhowi najbliższemu, kurwie w burdelu? Czy ktoś wie? Lepiej będzie dla ciebie, jak mi powiesz. W lochach moskiewskich Wiedźma przez żelazo cię przejrzy, a zada ci podczas przesłuchania cierpienia niewyobrażalne.
Zacierają ślady. Moi bliscy nie żyją. Nikt się o mnie nie upomni, nikt o mnie nie zapyta. Nie ostanie się żaden świadek.
– Bólu ci oszczędzę.
– Ty mi bólu chcesz oszczędzić? -Roześmiałem przez łzy, gorzko. - Łaskawco, całe moje życie to ból, oprócz tego tutaj, które mi odebrałeś, a które, jak powiadasz, nie było prawdziwe.
Nie dam mu rady. Wiem, jak zabić go gołymi rękoma, ale wiedza ta na nic mi się zda. Może umysł mój wszystko pamięta, ale ciało nie posłucha. Mógłbym zaczekać na lepszą sposobność, ale nie chcę czekać. Postanowione. Próbuję.
*
Leżę na podłodze wokół wirują drobinki kurzu, słomy i brudu. Krew ze złamanego nosa utrudnia mi oddychanie. Konie rżą zdenerwowane i walą podkowami o klepisko. Przekręcam głowę na bok. Dwa trupy. Dużo krwi wsiąkło już w ziemię.
Widzę podwójnie. Dźwięczy mi w głowie dzwon żałobny. Nie chcę żyć.
Było to życie, czy go nie było? Kobieta w nim była z krwi i kości, czy tylko mrzonka bladolica o chabrowych oczach i ustach, przy których pozbawione treści wydawały się płatki najpiękniejszych róż? Nieprawdą były wonne bzem majowe wieczory aż ciężkie od słodyczy? Nieprawdą poranki w wygniecionej trawie pełne szelestu uciekających jaszczurek? Niegdyś czasu nam było mało od wieczora do rana. Gdzie jest ten czas?
To było dobre życie. Jak zawrzeć to w słowach, gdy czasu już mało i oddechu już za chwilę zabraknie? Życie w stałym miejscu, pełne dobrych przyzwyczajeń i ludzi w większości życzliwych.
Nie ma we mnie woli by wstać. Wrze mi w głowie jak w piekielnym tyglu. Drobiny kurzu wirują wokół, jakby nie chciały opaść, jakby się bały, że gdy legną tak jak ja, to nic już je więcej nie czeka, tylko bezruch śmiertelny, ostateczny. Gdzieś z ciemnego legowiska wyszedł szczur. Stoi na tylnych łapkach, stroszy na grzbiecie sierść koloru zbutwiałych liści i łowi drobnym nosem oszałamiające zapachy słodkiej krwi i potu podbite ludzkim strachem. Po chwili opada na cztery łapy i zamiera w bezruchu. Zaczeka. Czy będę jeszcze żył, kiedy zdecyduje, że chwila jest odpowiednia, by wyjść z cienia i przyjrzeć się z bliska martwym ludzkim ciałom?
- To było dobre życie – mówię głośno. Chcę by mnie usłyszał.
- Pewnie, że dobre – odpowiada. - Dieńgi byli. A jak i dieńgi, to i diewuszki. I chuj stajał! Tak, to na pewno było dobre życie. Ale czas się do śmierci zbierać. Upadasz i wstajesz. Upadasz w ciemność... - pochyla się nade mną i gada do ucha.- Upadasz w grób! I wstajesz! - Kręci z niedowierzaniem głową. - Zasypują cię, łopatą ziemię ubiją, na pięcie się obrócą, spluną, rozejdą, a ty łeb wychylasz! Nie chcesz w ciemność odejść. Choć zapomniany, nikomu nie potrzebny, wyzuty ze wszystkiego, wracasz. Łazarz, kurwa! Jak mam cię zabić? - Przekręca łeb jak ptak. Łypie na mnie czarnym okiem. Zagląda w oczy jak złodziej w wieczorne okno.
Dławi mnie krew z rozbitego nosa. Co mi zostało? Co mogę mu przeciwstawić na chwilę przed śmiercią?
– Trzy razy upadasz i trzy razy wstajesz. Trzy! Tak jak Tamten, niegdyś. Choć cały ten nic nie wart świat dźwigał na barkach, wstawał. Pojmujesz to?! Czasem mi się zdaje, że tam byłem, patrzyłem, plułem Mu pod nogi, pierwszy kamień podniosłem, ja gwoździe żołnierzom podałem...
Mam wrażenie, że gada sam do siebie, do wspomnień wyimaginowanych. Szalony człek.
– Jak mam cię zabić? - kracze, a strużka śliny wycieka mu z ust. - Nim sczeźniesz – przykłada mi wąskie ostrze pod oko – wiedz, że dziewczynka mi uszła. Zawodowy niefart. Wstyd dla takiego starego lisa jak ja – Zarechotał krótko, gardłowo. - Ale znajdę i ją. Nikt się nie ostanie. Żadnego świadectwa, że byłeś, chodziłeś po ziemi.
Chłód mnie oblewa. Wyciszam się w sobie i przetrawiam raz jeszcze jego słowa. Moje dziecko, moje życie! Oddycham równo, zachłannie.
Zwleka. Czas. Daj mi jeszcze chwilę. Serce już łagodniej łomocze mi w piersiach.
*
– Wola życia! Jeśli to ci się ostanie w czarnej godzinie, wiedz że jeszcze nie wszystko stracone - mówi starszy lejtnant Zubow w czasach i miejscu tak odległych jakby ich nigdy nie było.
Po chwili rzuca mnie na ziemię, oplata ramieniem szyję i dusi.
– Wszelako wola życia to jedno, ale trzeba też posiadać pewne umiejętności, które w krytycznej sytuacji pozwolą ci kopnąć w żyć, tego który zechciał cię pognębić. Bez tego ani rusz. Życie stracisz. W najlepszym razie, zdrowie. Szukaj! Bo choćby twój przeciwnik cały czas działał z żelazną konsekwencją i był piekielnym arcymistrzem w zadawaniu bólu i śmierci, być może znajdziesz coś, co wytrąci go z równowagi, a tobie da chwilę, być może tak krótką, że odmierzysz ją mrugnięciem powieki, ale zdążysz odwrócić los. Musisz też mieć zgodę na ból. Jeśli daleko przesuniesz jego próg, być może wtedy ci się uda.
Duszę się. Setny raz. Boli. Cały czas mnie coś boli!
– Napnij mięśnie szyi. Ręce masz jak ze stali, więc zrób z nich użytek, spróbuj przesunąć mnie tak, żeby twoja głowa znalazła się w moim zgiętym łokciu wtedy nie będę mógł wykorzystać całej swojej siły.
Robię tak jak mówi. Robię więcej. Po chwili, po raz pierwszy odkąd przed laty weszliśmy do jasno oświetlonej sali o kamiennej zlanej potem i krwią podłodze, dusi się w moim uścisku. Klepie dłonią o podłogę. Puszczam. Wstaje, a w reku błyska mu nóż!
– Przed nożem najlepszą formą obrony jest ucieczka i niech ci nie przyjdzie do głowy myśleć o tym w kategoriach plamy na honorze. Jeśli ktoś cię zaskoczy i zechce zabić, to najpewniej cię zabije.
– A co jeśli nie mam gdzie uciec, tak jak teraz?
– To jesteś trup. Wszelako spróbujmy obronić się.
*
Oczy zachodzą mu czerwoną mgłą, za moment uderzy. Szarpię głową w bok. Szybko. Nie dość! Nóż jedzie po policzku, głębiej, po zębach, wrzyna się w brodę! O cal od szyi, ale dalej mu nie pozwolę.
Boże, czemuś stworzył świat raz po raz pisany bólem?!
Gdybym otworzył usta ściany pękły by od mego wrzasku. Trzymam go za nadgarstek i wyłamuję mu palce. Kolanem tłukę go w krocze. Nóż wypada mu z dłoni. Nie zdejmie mego ramienia połamanymi palcami.
Napina się. Bezskutecznie.
Zdrową ręką próbuje sięgnąć mych oczu. Na próżno.
Wali łokciem w żebra. Mocno! To nic.
- Nie wiesz pan, panie Hugo – charczę i pluję krwią – do kogo żeś przyjechał?
Milczy.
- Niedopatrzenie! Cóż z tego, że byłem uśpiony? Bestia się we mnie niegdyś zalęgła. Dawno temu. Śmierć jest we mnie! Pojmujesz? Jestem lwem pośród wilków.
Przestał walczyć.
– Zlekceważenie! - pluję mu krwią w ucho.
Poddał się.
– Jakiemu dziecku potrzebny taki ojciec? - mówi wolno i cicho, ale jakoś tak dojmująco, że nadstawiam ucha. - Po co ci córka, której nie kochasz?
Niemal widzę jak naciągają się więzadła, torebki stawowe, mięśnie, przemieszczają się kręgi szyjne, napina się rdzeń kręgowy. Wszystko nagle trzaska jak mokry powróz! Nadspodziewanie głośno w tej strasznej ciszy.
*
Jaki wstanę? Kim z ziemi się podniosę?
Dźwigam się mozolnie, twarz mnie pali żywym ogniem. Ranę trzeba opatrzyć, do medyka mu się udać. Każda uncja mego ciała jest z ołowiu. Widzę za to ostro, wyraźnie. Podchodzę do wozu. Stoi i czeka na woźnicę, upiorny karawan zaprzęgnięty w kare bestie, na wierzchu dębowe trumny gotowe do ostatniej drogi. Nie otworzę, nie dam rady. Może łgał, może jest jeszcze nadzieja? Otworzyć i się przekonać? A co jeśli tam są? Połamani, pomordowani okrutnie, ściśnięci w drewnianych obejmach. Nie chcę patrzeć, nawet jeśli miałbym resztę życia zastanawiać się, czy byli tam, czy nie. Jeśli nie otworzę, to dam radę stąd wyjść i odjechać. Dam sobie nadzieję i będę żył. Czas jakiś przynajmniej nim mnie znajdą. A znajdą na pewno.
Świta już. Dziecko mi się samo w świecie zapodziało, a świat nieprzyjazny jest dla dzieci, co puściły się matczynej ręki. Pójdę, choć zda mi się, że nóg już nie mam. Wypatrzę cię na drodze, choć zdaje mi się, że oczy mi odjęli. A jeśli droga długa będzie, to kim się stanę na jej końcu? Ja który nie wiem, kim teraz jestem, kim będę?
*
– Cóż więc zawiodło? - zapytał człowiek w szarości.
– Zadziałało w zasadzie wszystko... - mówiący te słowa, Stefan Jaszczur, zdawał się kurczyć, siedząc na małym, niewygodnym krześle, stojącym na środku dużego, jasno oświetlonego gabinetu usytuowanego gdzieś w trzewiach pałacu Imperatora. - Nie przewidzieliśmy wpływu uczuć wyższych, których być nie powinno. Nie po takim wyjałowieniu osobowości z wolnej myśli, jakiej został poddany ten człowiek. Nie po takim piekle mentalnym, jakie przeszedł, a które my nazywamy zamrożeniem duszy.
– A jednak były uczucia, jak wy to nazywacie, wyższe. Nie dość, widać, zamroziliście mu... duszę. A pan, panie koordynatorze, jak pan myśli, ma człowiek duszę, czy nic więcej prócz ciała nie posiada?
Mężczyzna w szarości sięgnął po stojącą na stole filiżankę z kawą. Błysnęła złota spinka, zabielił się koronkowy mankiet. Jaszczur nigdy nie pił kawy. Jej ciepły, delikatnie czekoladowy aromat przyjemnie wtłoczył mu się w nozdrza. Nie odrzekł nic. Jego Ekscelencja, jak mniemał, nie oczekiwał odpowiedzi na to akurat pytanie.
– Tylko w tym jednym przypadku pojawiły się nieoczekiwane komplikacje – odezwał się po chwili milczenia.
– Komplikacje, przez które kilku znaczącym osobom w naszym kraju i poza jego granicami, mogą pospadać głowy z karków!
– Twoja, Ławrientij , zda się, nigdy nie spadnie – pomyślał Jaszczur. - Nawet Wiedźma cię nie przejrzy, bo w tobie nie ma nic, co można by zobaczyć, tylko ciemność. Już więcej w niej jest z człowieka, niż w tobie.
– Agent doskonały, z przetworzoną za pomocą magii psychiką. Nie do złamania. Człowiek z żelazną wolą posłuszeństwa – Pomruk burzy odległy lecz całkiem wyraźny jął się rodzić w trzewiach człowieka w szarości. – Duszę lód mu na wskroś przeszedł, czucie świata zmroził, a jednak nie padł pies wiernopoddańczy do stóp pana podeszwy mu z gnoju wylizywać. Bo się w kobiecie rozmiłował i dzieciach nie swoich. Kark miast się ugiąć, zesztywniał. Miłość! A co to takiego, panie koordynatorze?
– Zapytaj poetów – odrzekł, w myślach oczywiście, zapytany.
– Duszę ludzką chcieliście zważyć i zmierzyć. A jakim narzędziem? Jaką miarę chcieliście przyłożyć do czegoś, czego nie ma?
– Nie wiem, czy człowiek ma duszę, czy jej nie ma, ekscelencjo. Rozum i wolę w różnych proporcjach, to ma na pewno i to mieliśmy nadzieję złamać i odpowiednio zmanipulować. - Jaszczur mówił wolno. Nie spodziewał się takich pytań. Zbierał myśli. - Udało się to ze wszystkimi uczestnikami eksperymentu za wyjątkiem tego jednego.
– Wybudzony do życia, zadziwiony światem i tym, co się z nim stało, zacznie zadawać pytania. Najpierw zapyta o siebie, kim jest i co się z nim stało? Potem zapyta, kto mi to uczynił? Czy znajdzie odpowiedzi? Jeśli tak, to jakie one będą i dokąd go zawiodą? Kogo zacznie pytać prócz siebie samego i jakie tajemnice przy tym wyjawi? Ten głód poznania i miłość do dziecka będą go gnały przez świat. Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego, żeby zaszedł po odpowiedzi na dręczące go pytania zbyt daleko.
– Oczywiście, nie dopuszczę.
– Tym czasem, niech pan opowiada. Bo, jak pan widzi, nie mam raportu na papierze. Nikt nie ma! Te ściany - powiódł wzrokiem po gabinecie - uszu nie mają. Nie dziś w każdym razie. Historia jest ciekawa. Śmiertelnie niebezpieczna, ale nad wyraz zajmująca. Niech pan zaczyna od dowolnego jej miejsca.
– Nieprawdziwe mieli nawet wspomnienia. Wspólnym mianownikiem była wiedza, że są sierotami i nie mają nikogo. Musieliśmy mieć pewność, że nie wyjadą nagle w odwiedziny do krewnych, których nie ma, nie zaczną drążyć i nie zepsują całych lat przygotowań. W tym na poły fikcyjnym życiu mogliby trwać aż po kres swych dni. Bez świadomości kim są naprawdę.
– Aż do momentu przebudzenia, kiedy mieli stać się gotowym do wykonania rozkazu... jednego rozkazu, posłusznym i skutecznym wykonawcą.– Kącik ust ekscelencji uniósł się lekko nad uniesioną filiżanką w niby uśmiechu.
– Któż by złamał tak zapieczętowany umysł? Żaden kat, śledczy ni medyk od pomieszania rozumu nie wydobyłby z niego nic prócz nieprawdy.
– Chyba, że wejrzałaby weń Wiedźma...
Jaszczur złapał powietrze w usta, przytrzymał je, wypuścił nosem, zamilkł. Cóż miał rzec? Obaj wiedzieli, że zorganizowane lata temu z niemałym nakładem środków finansowych przedsięwzięcie, rozsypało się przez jedną kobietę.
– Przybył gdzieś ze świata z bagażem wspomnień w większości, rzecz jasna, nieprawdziwych, przejąć spadek po zmarłym wuju. Ów spadek to kupiona za niemałe pieniądze karczma, niegdyś ulubione miejsce schadzek młodego cara. A ów rzekomy wuj? Zmarło mu się bezdzietnie, w samotności... Krewni, spadkobiercy? Byli tacy, owszem. Czuwali niczym sępy, nigdy jednak nie zgłosili żadnych roszczeń. Wycofali się dyskretnie, dobrzy ludzie. – Koordynator pozwolił sobie na uśmiech, oczywiście, nieodwzajemniony. - Hubert Wiczery wykazał się niemałą przedsiębiorczością. W przeciągu kilku lat stał się człowiekiem zamożnym. Oczywiście nie dorobił się magnackiej fortuny, ale można by rzec, że los wynagrodził mu lata cierpień w postaci niemałego majątku.
– Który w większości przejęto.
– Tak jest.
– I jak mniemam, zostawiono ślady.
– Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się nieostrożni.
– I gdzieś potem pojawiła się kobieta.
– Małgorzata Poiret, młoda wdowa po francuskim oficerze, który zginął w służbie Jego Carskiej Mości w wojnie z Turkiem. Po prawdzie, to nie zginął on w walce, a zamarzł na przełęczy Szipka w Starej Płaninie. Miłość to ponoć była jak z kart książki. Oszalała po tej śmierci. Nie wiemy, co połączyło ją i Huberta. W każdym razie wprowadziło to element chaosu do tej historii. Prawdopodobnie chciała zabić swego drugiego małżonka.
– Za dużo tu słów o miłości - głos Jego Ekscelencji zdawał się z każdym wydechem obniżać temperaturę powietrza w pokoju o kilka stopni. - Miłość komplikuje nam sprawy. Pan, widać, lubi mówić o niej mówić.
– Kiedy człowiek walczy o miłość tak prawdziwie na śmierć i życie, walczy o kogoś drugiego, o siebie, to potężniejszy jest wtedy niźli szatan. - Mężczyzna o gadzim nazwisku i takim samym wejrzeniu właśnie ugryzł się w język. Niepotrzebnie, jego odpowiedź została zignorowana.
– Tam zginął nasz człowiek, najlepszy.
– To ja jestem najlepszy. – Kolejna wypowiedziana tylko w myślach odpowiedź. - Ten człowiek, nieczłowiek był twoją odpowiedzią na pytania o duszę ludzką, a przynajmniej na to, czy piekło istnieje.
– Milczy pan. Rozumiem, że temat nieudanego „przebudzenia" możemy uznać z góry za zamknięty.
– Szkoda, zbudowaliśmy ...
– My nie budujemy, panie Koordynatorze! - Lodowato cierpliwy głos człowieka w szarości kończył rozmowę – Tacy jak my utrzymują jedynie stan równowagi, powiedziałbym raczej przewagi nad wszystkim i wszystkimi.
Nieładna, płaska blada twarz człowieka w szarości pozostawała nieruchoma. Tylko oczy, zimne, w kolorze wygasłego popiołu zdawały się drenować mózg Jaszczura w poszukiwaniu zatajonych informacji. Koordynator opuścił wzrok na ciemne dębowe biurko, na wyślizgany blat z jasnymi intarsjami w kształcie galopujących koni, na białą filiżankę z delikatną złotą obwódką na brzegu i spłaszczonym u góry uszkiem przypominającym literę s. Aż się uśmiechnął w myślach, gdy wzrok jego zatrzymał się na nietkniętym kruchym ciastku z malinową konfiturą i bitą śmietaną na białym spodeczku.
– Ja jestem skurwysynem, wiem o tym i czasem mi z tym dobrze, a czasem źle – pomyślał Jaszczur – Ciekawe, czy ten bydlak, wie kim jest? Jaką myślą obarcza mu się sumienie, kiedy pieczętuje lakiem wydumane winy? Czy ciastko z konfiturą będzie smakować prawdziwie malinowo, czy też po wydaniu wyroku podejdzie żółcią, straci smak?
– Nim pan wstanie, pokłoni się i odejdzie do swoich obowiązków. Kim on był? Bo mogę chyba mówić o nim w czasie przeszłym? - zapytał człowiek o szarych oczach. - Znaczy, skąd jego ród?
– Ojciec polski bohater – odrzekł zapytany, a ciemne źrenice zawęziły mu się jak u gada. - Cały ich rodzina po mieczu kilka pokoleń wstecz, to wojenne lackie bohatery. Matka jednak z krwi obcej, francuska szlachcianka.
– A jaki był numer Huberta Wiczery?
– Czterdzieści i cztery. Nie ma w tym żadnego symbolu. Nie ma znaczenia.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Artur Patalas - Księga Hoba
B B B
Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.
Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.
>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.
> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.
H H H
Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.
Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.
- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.
Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.
Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.
Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.
- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.
Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.
- Panie, kąpiel już czeka.
- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę. Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.
Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.
- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.
- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.
- Ależ panie...
- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?
Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.
G G G
Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.
- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?
- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.
- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.
- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!
Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.
- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.
- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.
- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy. - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?
- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.
- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!
*
Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.
Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.
- Rowenta?
- Czego znowu chcesz?!
- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.
- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!
- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.
- Nie!
Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.
- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...
Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.
Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.
- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.
Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.
Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.
- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.
W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.
- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!
Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.
- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.
*
- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!
- Daj spokój Gomez. Ja z nim?
- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!
- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.
Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.
- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.
Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.
- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!
- No, co?- Wzruszył ramionami.
- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.
- No właśnie!
- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.
Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.
- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.
H H H
Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.
- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!
Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.
- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.
- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...
Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.
- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!
Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.
- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.
Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.
- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...
- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.
Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.
- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.
Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.
Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.
- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.
- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.
- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.
W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.
- Panie masz gości.
B B B
> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.
G G G
Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.
Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.
- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?
- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.
- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.
- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?
Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.
- Gomez. Psed nami dwój.
- Co powiedziałeś?
- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.
- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!
Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.
Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.
- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.
- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.
- A jak sądzisz baranie?!
- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.
- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.
Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.
- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.
- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.
- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.
Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal. Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.
- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.
- Nie! To moja misja!
- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.
- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.
- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!
- Ale...
- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?
Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości. Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.
- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!
Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.
- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.
Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.
Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.
- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.
Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.
H H H
Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.
- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.
W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca. Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.
- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.
Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.
- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.
Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.
- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.
- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!
- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.
- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.
- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.
Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.
- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.
Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.
G G G
Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.
- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.
Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.
- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.
Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.
- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.
- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? – Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.
Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.
Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.
- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!
Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.
H H H
Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy. Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.
Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.
Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.
Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.
Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.
Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.
Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.
Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.
Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.
Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.
Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.
- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.
Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.
- Wygrałam!
- Nie prawda! Była zabawa stop!
- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.
- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.
- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?
Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.
- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.
- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!
- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.
- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.
Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.
- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.
- Dobry pomysł! To ja pierwsza.
- Nie! Ja pierwsza!
Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.
- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?
- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.
- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.
Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.
G H G
Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.
Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.
- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.
Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.
- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.
Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.
Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.
Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.
- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!
Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.
- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!
Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.
Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.
Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.
No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.
- Dalej! To jedyna droga!
Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.
Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.
B B B
> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.
> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.
H H H
Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.
Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.
Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.
- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.
- Uciekać! Dogonią! Zabiją!
- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.
- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.
Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.
- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.
Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?
To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.
Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.
Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.
G G G
Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.
- Gomez! Ścigamy ich?
Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.
- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.
Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.
*
Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.
- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.
- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.
- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.
- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".
- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?
- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.
- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.
- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.
- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?
***
Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.
Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.
- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!
- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!
- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!
Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.
Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.
- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!
Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.
- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.
Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.
- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!
Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.
- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.
Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.
- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!
- Ale szefie, ja nie chciałem...
- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.
- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.
Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.
- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.
H H H
Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?
- Erii.- Szepnęła.
- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.
Nie wolno krzyczeć.
Nie wolno płakać.
Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.
Dopiero, gdy źli pójdą.
Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.
Dopiero, gdy wypędzą złych.
Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?
Może jednak żyje.
Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.
- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?
- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...
Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.
Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.
Mamusia? Przyszła po mnie?
Chyba naprawdę po mnie przyszła?
Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!
Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.
- Dobjy wieciuj moja djoga.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Poczewska - Dienaves
Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.
Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.
- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.
Nie było odpowiedzi.
Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła. Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.
Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.
- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.
Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.
- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.
Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.
***
Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.
Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.
- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.
Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.
Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.
***
Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.
Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.
- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.
Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.
Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.
Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.
- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.
Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.
- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?
- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".
- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.
Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.
- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?
- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.
Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.
- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.
- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.
- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.
- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.
- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.
Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.
Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.
- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret
- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.
- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.
- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.
- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.
- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.
***
Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.
***
Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka
- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.
- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.
- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?
- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.
- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.
Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.
- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.
- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?
- A czy to ważne?
- Nie, niezbyt...
- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.
Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.
***
Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:
- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.
Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.
Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.
- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.
Przekartkowała dalej.
Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.
Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.
Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.
Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.
W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.
- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.
Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:
- Dzień dobry.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.
- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.
- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.
- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.
- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.
Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.
- Kira! – zawołała.
Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.
- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.
Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.
- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.
***
Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.
Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.
- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.
W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.
- To jego własność...
- Dienaves...
- Dawca życzeń...
- Zostaw! Nie dotykaj!
- Wróci...
- Niezadowolony...
Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.
Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.
Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.
- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.
Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.
Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat
Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.
***
Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.
- To ona...
- Zabrała...
- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...
- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.
Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.
***
Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.
Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.
- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.
- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.
Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.
- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.
Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.
- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.
- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.
- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.
Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.
- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?
- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.
- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.
- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.
Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.
- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.
- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.
- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.
Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.
- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.
- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.
- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.
- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.
- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.
- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.
W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.
- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.
Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.
- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.
- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".
W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.
- Muszę iść – powiedział nagle.
- Ale gdzie? – zapytała.
- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.
Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.
***
Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.
- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.
Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.
- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.
Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.
- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?
- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.
Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.
- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.
- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.
- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.
- Adam ... - wyszeptała po chwili.
- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?
- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.
- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?
W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.
- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.
- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.
- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.
- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.
- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?
- Piętnaście lat – odparł.
- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.
- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?
- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.
- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...
- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.
- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.
- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.
- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!
- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.
- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.
- Zgadzasz się na kontrakt?
- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.
Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.
- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.
Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.
***
Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.
Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.
Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.
Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.
- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.
Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.
- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?
Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.
- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.
Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.
- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.
- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.
Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.
- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.
Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.
- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!
- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.
***
Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.
- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.
Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.
- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.
- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.
- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?
- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.
Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...
- Lata życia... - przeczytała i zamarła.
- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.
Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.
- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.
Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.
- Rak kości... - powiedział krótko.
- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.
Mężczyzna nie odpowiedział.
- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?
- Mianowicie? – zapytał.
Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...
- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?
- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.
- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.
- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.
- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.
Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.
- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.
***
Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Mika - Serce na dłoni
ROZDZIAŁ 1. Człowiek bez serca
Ciężkie chmury zasłoniły niebo nad spokojnym miastem Orden w Strefie-801-043, w Sektorze Sigma, na najbardziej tajemniczej z planet Wszechświata – Edenie. Planecie nadano to osobliwe miano, gdyż liczono, że stanie się ona nowym rajem dla wszystkich tych, którzy zdecydują się tam zamieszkać. Tymczasem obecnie było jej znacznie bliżej do tego, co można by nazwać „piekłem na ziemi". Salomea Heitz właśnie wyszła z domu, by udać się pieszo w najmniej uczęszczaną część miasta. Odkąd zjawił się „ten mężczyzna" i zamieszkał w starym, opuszczonym domu za cmentarzem, mało kto tam chodził. Wszyscy jedynie przerzucali się coraz dziwniejszymi plotkami na jego temat. Chcieli poznać jego tajemnicę, dowiedzieć się, co uczynił, by zasłużyć na tak okrutną karę. Kim był, skoro zdołał przetrwać? I dlaczego trafił akurat tutaj?
Nikt jednak nie odważył się zapytać go o to wprost. Każdy miał tu własne sekrety, więc najprościej było nikogo o nic nie pytać, by samemu nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. Ale nigdy dotąd nie było tu nikogo tak intrygującego. „Na wpół martwy", jak nazywano takich jak on, przebywał tu od kilkunastu dni. Parę razy zjawił się w kawiarni, w której pracowała Salomea, ale zamienili ze sobą tylko kilka zdawkowych słów. Gdy przyszedł po raz pierwszy, odniosła wrażenie, że szukał właśnie jej. Ich spojrzenia skrzyżowały się na dłuższą chwilę, aż ciarki przebiegły jej po kręgosłupie. Przez kolejne dni żywiła nadzieję, że nadarzy się okazja, by z nim dłużej porozmawiać.
Tymczasem jeden z nielicznych bliskich przyjaciół, których udało jej się znaleźć w tym zapomnianym przez resztę świata miejscu, Hugo Trapp, uparcie odradzał jej zawieranie znajomości z tajemniczym przybyszem. Hugo był zresztą jej znajomym jeszcze z poprzedniego życia. Pracowali niegdyś razem i choć nie znali się wówczas za dobrze, teraz cieszyła się, że zrządzenie losu umieściło ich w tym samym mieście. Któregoś dnia Hugo i nowy przybysz natknęli się na siebie w kawiarni. Salomea spoglądała na nich z daleka i szczerze żałowała, że nie jest w stanie usłyszeć, o czym rozmawiają. Sama nie zdążyła już zamienić nawet jednego słowa z nieznajomym. Cokolwiek Hugo mu wtedy powiedział, tamten szybko wyszedł i już nie wrócił. Dlatego dziewczyna w końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chciała dłużej czekać na odpowiednią okazję i wpadła na koszmarnie głupi pomysł, by go odwiedzić. Wymykając się w sierpniowe popołudnie w kierunku starego cmentarza, czuła się niemalże jakby planowała zamach stanu.
Lata, które Salomea przepracowała w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown przy granicy Strefy-05 ze Strefą-04 sprawiły, że nie istniało już wiele rzeczy, które mogły ją zaskoczyć. Do niedawna znała sytuację panującą w centralnych Strefach i głównych miastach Edenu lepiej niż niejeden wojskowy. Zmiennoskórzy, zwani czasem „lepszą odmianą człowieka", już dawno znaleźli dla siebie miejsce w najbardziej pierwotnych rejonach Edenu, ale teraz chcieli zagarnąć więcej ziem. Nie mogli dojść do porozumienia z licznie zasiedlającymi Eden kolonistami, więc ich przywódca, Lothar Thyreus Rhennes, zwany Wielkim Łowcą lub po prostu Tropicielem, wraz ze swoją kobietą, kapryśną Lacertą, postanowili zgromadzić odpowiednio liczną armię, która pomogłaby im „pertraktować" z kolonistami. Natura, w połączeniu z ludzką pomysłowością, dała Zmiennoskórym nie tylko wielką siłę i wytrzymałość, ale przede wszystkim niezwykłą umiejętność niemal natychmiastowej regeneracji. Koloniści wiedzieli, że to wszystko czyniło ich groźnymi przeciwnikami. Wedle pogłosek, Tropiciel i Lacerta, jak dotąd jako jedyni, potrafili naprawdę „zmieniać skórę", wcielając się w inne osoby. Podobno nikt nigdy nie widział ich prawdziwych twarzy. Wielu utrzymywało nawet, że wcale ich nie mają. Pokojowe współistnienie stawało się coraz mniej prawdopodobne z każdą kolejną chwilą obrazoburczych rządów Tropiciela i Lacerty, a koloniści nadal nie znali sposobu, by ich powstrzymać. Odnalezienie i schwytanie kogoś, kto „nie ma twarzy" przerosłoby każdego.
Tropiciel, mimo „braku twarzy", od samego początku wiedział, czego chce. Nie tolerował zdrady i nieposłuszeństwa, dlatego znalazł sposób, by jego ludzie nie łamali zbyt łatwo raz złożonych przysiąg. Najpoważniejszą karą za zdradę było wycięcie serca – rozumiane zupełnie dosłownie. Miał od tego wyszkolonych chirurgów. Zmiennoskórzy mogli przeżyć jakiś czas bez niektórych organów wewnętrznych. Serce nie było wyjątkiem, choć tylko pod warunkiem, że było wystarczająco silne i nawet po wyjęciu z klatki piersiowej nie przestawało bić. Jeśli potencjalny zdrajca przeżył operację, pozbawiano go wspomnienia czynu, za który został ukarany i puszczano wolno. Wówczas mógł próbować odnaleźć serce, nim przestanie ono bić. Instynkt zwykle prowadził właściciela ku jego „zgubie", ale wola przetrwania nie zawsze odnosiła zwycięstwo. Podobno Tropiciel był gotów przebaczyć zdrajcy, który zdołał sprostać podobnemu wyzwaniu. Jednakże nikt nigdy nie słyszał o udanej próbie odzyskania utraconego organu. Dlatego nieszczęśników, których serca biły gdzieś w oddzieleniu od klatek piersiowych zwano „na wpół martwymi" lub „chodzącą śmiercią".
A teraz do Ordenu trafił jeden z niepokornych ludzi Tropiciela. Salomea nie była pewna, czy powinna mu współczuć, czy zazdrościć. Ona sama była w prostej linii potomkinią pierwszych kolonistów, którzy zasiedlali Eden. W zasadzie nie powinna mieć wiele wspólnego ze Zmiennymi, ale praca w Ośrodku sprzyjała różnym znajomościom. Czasem żałowała, że zwyczajnie stamtąd uciekła, choć wówczas nie widziała innego wyjścia.
Fakt, że człowiek bez serca zamieszkał przy cmentarzu, zakrawał na ponurą ironię. Tradycję chowania zmarłych w ziemi przywieźli ze sobą koloniści, jednak obecnie popadała ona w coraz większe zapomnienie. Ale cmentarz w Ordenie zadziwiał niepospolitą wielkością i tym, że był niczym wiecznie zielony ogród. Nocą paliło się tam mnóstwo świateł, a nagrobki zawsze były utrzymane w idealnym porządku. Salomea wiedziała, że mieszkali tu ludzie, którzy od pokoleń opiekowali się tym miejscem. Dzięki ich staraniom lubiła tu przychodzić. I lubiła śliczną, starą kapliczkę, obrośniętą wiecznie zielonym bluszczem. Hugo skądś miał do niej klucz i czasem tam sprzątał, choć wcale nie musiał. On także potrzebował odskoczni. Gdy Salomea zjawiła się w Ordenie, on już tam mieszkał. Jeden z wielu samotników, odrzuconych przez świat, z mnóstwem problemów, o których nie mógł mówić. Ale to była jedyna znajoma dla niej twarz w okolicy i świadomość jego obecności w pewnym sensie dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Dom nieznajomego znajdował się tuż za cmentarzem. Był duży, stary, o kamiennych fasadach i strzeliście wykończonych oknach. Być może kiedyś był jakimś rodzajem świątyni. To było idealne miejsce, by się ukryć. Dotąd Salomea oglądała ten ponury budynek tylko z zewnątrz i możliwość zajrzenia do środka była dla niej po dziecinnemu ekscytująca.
Uniosła rękę, by nacisnąć dzwonek do drzwi.
– Czego chcesz? – Męski głos rozległ się za jej plecami tak niespodziewanie, że aż podskoczyła. Odwróciła się niepewnie i ujrzała go. Wysoki i smukły, cały spowity w czerń, naprawdę wyglądał jak posłaniec śmierci. Nie zdołała powstrzymać wypływającego na twarz uśmiechu.
– Jestem Salomea Heitz – przedstawiła się szybko, nie zamierzając pozwolić, by ją wyrzucił, zanim w ogóle zdąży mu powiedzieć, po co przyszła. – Możesz mi mówić Sally...
– Wiem, kim jesteś – uciął, posyłając jej niechętne spojrzenie. – Ale nadal nie wiem, czego tutaj szukasz.
– Nie spodziewałam się, że moja sława tak dalece mnie wyprzedza – odparła, niezrażona jego chłodnym dystansem. – Twoja natomiast wyraźnie kuleje, bo w mieście nikt nie zna nawet twojego imienia.
– I tak powinno zostać. – Zrobił kilka długich kroków w jej stronę, zatrzymał się przy schodach i oparł rękę o poręcz.
– Masz w ogóle jakieś imię? – nie ustępowała Sally, choć powoli zaczynała czuć się niezręcznie. Mężczyzna niespodziewanie się uśmiechnął.
– Logan – odpowiedział w końcu. – Logan Ferguson. Możesz to rozpowiedzieć w mieście, jeśli chcesz.
– Ładne – pochwaliła, zastanawiając się, dlaczego kojarzy skądś to nazwisko. – Ale chyba do ciebie nie pasuje.
– A co do mnie pasuje... twoim zdaniem?
Logan Ferguson skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę. Sally poczuła, że na jej policzki wypływa niechciany rumieniec. Nie znosiła, gdy ktoś się jej przyglądał, a wzrok Logana zdawał się przewiercać ją na wylot. Instynktownie odwróciła głowę i szczelniej ukryła prawą stronę twarzy za kaskadą czarnych jak heban włosów.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała na jego pytanie, próbując nie myśleć o własnym zawstydzeniu. – Zaproś mnie do domu i pozwól ze sobą porozmawiać, a spróbuję ci powiedzieć.
Uśmiech mężczyzny był szczery i szeroki. Było mu z nim do twarzy.
– Więc przyszłaś, żeby przyjrzeć się z bliska sekretom, które z pewnością przed wami chowam – stwierdził, wzruszając nieznacznie ramionami. Jego nastrój wyraźnie się zmienił, nie był już wobec niej tak niechętny jak na początku.
– Jak wielu takich gości tu przychodzi? – spytała z autentycznym zaciekawieniem.
– Ostatnio niewielu – odrzekł, wzruszywszy nieznacznie ramionami. – Chyba po bliższym poznaniu okazuję się znacznie mniej interesujący niż z daleka.
– Mnie zainteresowałeś.
– I wzajemnie. – Spojrzał na nią, jakby wciąż się wahał, czy naprawdę chce kontynuować tę rozmowę. W końcu wbiegł na schody i stanął przy drzwiach tuż obok Salomei. – W porządku – rzekł jakby od niechcenia, wyjmując z kieszeni staromodny klucz, który włożył do zamka i kilkakrotnie przekręcił. – Niech pani wejdzie, panno Heitz. – Otworzył przed nią ciężkie drzwi i gestem zaprosił ją do domu. – Lojalnie uprzedzam, że mam tu niezły bałagan. I radzę uważnie patrzeć pod nogi.
Ich spojrzenia spotkały się na kilka sekund, gdy Logan przepuszczał Salomeę w drzwiach. Gdyby jego klatka piersiowa wciąż miała w sobie żywy organ zamiast przepastnej dziury, zapewne odczułby teraz, jak jego bicie zaczyna przyspieszać. Chyba po raz pierwszy, odkąd rozpoczął swoją przymusową tułaczkę po świecie, naprawdę zatęsknił za sercem.
ROZDZIAŁ 2. Dziewczyna bez twarzy
Dom nie był dokładnie tym, czego spodziewała się Sally Heitz, ale bez wątpienia obudził w niej swego rodzaju zachwyt. Szybko zapomniała, że miała uważnie patrzeć pod nogi. Znacznie bardziej interesujący widok przedstawiały wielkie okna wbudowane w szaro-zielone ściany, przestronny salon z długim stołem i niezliczoną liczbą wysadzanych czerwonym atłasem krzeseł, a także monumentalne, szerokie schody, prowadzące w mrok wyższego piętra. Salomea zapatrzyła się na bukiet wielokolorowych kwiatów stojący na stole w salonie i potknęła o jakiś nierówny fragment podłogi. Podążający tuż za jej plecami Logan natychmiast złapał ją za rękę, pomagając utrzymać równowagę.
– Ostrzegałem – przypomniał niskim szeptem tuż przy jej uchu. Usłyszała, jak wciąga w nozdrza jej zapach, niczym polujące zwierzę. Odsunęła się od niego niemal natychmiast, ostrożnie uwalniając rękę z jego uścisku.
– Powinieneś zainwestować w nową podłogę – odparła zmieszana.
– Wybacz, ale nie planuję tu zostawać na tyle długo, by musieć zaprzątać sobie głowę podłogą – odgryzł się chłodno.
– Szkoda – stwierdziła krótko. Szczerze żałowała, że dobra atmosfera znów gdzieś się ulotniła. – To naprawdę piękny dom. Potrzebuje tylko kogoś, kto się nim zaopiekuje.
– Nie należy do mnie. – Logan ominął dziewczynę, kierując się w stronę salonu. Nagle przystanął i spojrzał na nią. – Pachniesz jakoś znajomo – wyznał niespodziewanie. – Czy to możliwe, byśmy się już kiedyś spotkali?
– Kiedyś pracowałam w Ośrodku Naukowo-Medycznym w Greentown – wyjaśniła. – Spotykałam tam wiele osób. Chociaż ciebie pewnie bym zapamiętała...
– Usiądź w salonie, proszę – rzekł zachęcającym tonem, na powrót okazując jej uprzejmość i zainteresowanie. – Masz ochotę na coś do picia?
Zaprzeczyła grzecznie. Oboje przeszli do salonu, by usiąść naprzeciwko siebie przy stole. Wielkie okna musiały wpuszczać tu dużo światła, gdy tylko pogoda dopisywała. Teraz jednak na zewnątrz było szaro i ponuro, więc wnętrze spowijał lekki półmrok. Logan włączył kilka zwisających z sufitu lamp, Salomea jednak wybrała dla siebie najciemniejszy kąt. Nie chciała, by miał szansę zbyt uważnie się jej przyjrzeć. Jeszcze nie.
– Czy teraz wreszcie się dowiem, po co tak naprawdę tu przyszłaś? – spytał w końcu Logan i rozparł się wygodnie na krześle.
– Myślę... że mogę ci pomóc... – zawiesiła głos i głośno wypuściła powietrze z płuc – ... odnaleźć to, czego szukasz.
Logan roześmiał się. Była to ostatnia rzecz, jakiej Sally mogła się po nim spodziewać.
– Jak miałabyś mi pomóc? – spytał z powątpiewaniem. – Uważasz, że to takie proste?
– Dlaczego przychodziłeś do kawiarni, w której pracuję?
Logan uniósł brwi, zaskoczony jej pytaniem.
– Twój instynkt cię do mnie przyprowadził – odpowiedziała za niego. – Od początku czułeś, że jest coś, co nas łączy.
– Przychodziłem do kawiarni, nie do ciebie – sprostował. – To nic nie znaczy. Podobnie, jak to, że skądś znam twój zapach i że pracowałaś w Ośrodku. Nic nas nie łączy. Może tylko tyle, że oboje mamy swoje tajemnice. Dlaczego ktoś, kto żył w samym centrum, nagle przeniósł się na koniec świata, by pracować w podrzędnej kawiarni?
– Nie domyślasz się?
Sally wreszcie odgarnęła długie włosy z twarzy, by pozwolić Loganowi lepiej się przyjrzeć. Jej prawy policzek przecinały trzy głębokie blizny. To one były przyczyną jej ucieczki. I dlatego nie lubiła, gdy ludzie się jej przyglądali. Sięgały zbyt głęboko, by mogła się ich pozbyć, więc musiała odejść z Ośrodka. Nawet tamtejsi lekarze nie umieli jej pomóc. Spodziewała się ujrzeć niechęć i obrzydzenie w oczach Logana, ale nic się nie zmieniło w sposobie, w jaki na nią patrzył.
– Może dlatego znałem twój zapach – stwierdził rzeczowo. – To zrobił ktoś z nas. Zmiennoskóry. Bardzo silny. I zdeterminowany.
– Tak – przyznała. – Musiał być bardzo zdeterminowany. Zapewne przed czymś lub przed kimś uciekał. Zmusił mnie, bym wpuściła go na ostatnie piętro Ośrodka, dostępne tylko dla pracowników. A potem i tak mnie zranił i zostawił samą. Teraz nie mam nawet pojęcia, kim był i co się z nim stało. Nie wiem, czy złapali go ci, przed którymi uciekał, ani czy został ukarany za to, co mi zrobił. Nie pamiętam nawet, jak wyglądał. Być może tak jest lepiej i nie powinnam się tym zadręczać, ale nie potrafię przestać. Jeśli ci pomogę, a ty wrócisz tam, skąd przyjechałeś... będziesz w stanie go dla mnie odnaleźć?
– Nie wydaje mi się to dobrym pomysłem – rzekł bez ogródek Logan. – Zresztą, on z całą pewnością już nie żyje. Robiąc coś takiego złamał wszystkie zasady. Jeśli nie ukarali go koloniści, z pewnością zrobił to Tropiciel.
– On odebrał mi moje dawne życie. Dlatego tu wylądowałam. Nie mogłam i nie chciałam zostać w Ośrodku.
– Rozumiem... Gdyby to było w mojej mocy, sam chętnie przebiłbym jego serce za to, co ci uczynił. Nie zasłużyłaś na taką krzywdę. Ale nie sądzę, bym był w stanie...
– Jesteś oficerem – wyrzuciła z siebie. – Spojrzałam na twoją rękę, gdy mnie złapałeś w korytarzu – wyjaśniła od razu, gdy dostrzegła jego pytające spojrzenie. – Masz na nadgarstku tatuaż. Słyszałam, że Tropiciel lubi takimi oznaczać swoich najwyżej postawionych ludzi.
– Chyba całkiem sporo o nas słyszałaś... Za chwilę mi powiesz, że znasz Tropiciela osobiście i to on cię tu przysłał.
– Ciężko twierdzić, że zna się kogoś, kto podobno nie ma twarzy – odgryzła się, coraz wyraźniej zmęczona tą rozmową. – Nawet nie wiem, czy on w ogóle istnieje. Może Tropiciel i Lacerta są wymysłem, mającym budzić trwogę w sercach kolonistów. Nawet ty mógłbyś nim być, a ja i tak nigdy nie poznałabym prawdy.
Loganowi wyraźnie spodobał się ten pomysł. Znów szeroko się uśmiechnął.
– Chciałabyś, abym nim był? – spytał, nagle poważniejąc. – Chciałabyś ujrzeć mroczne oblicze zła?
– Widziałam już zło o wielu obliczach – odparła, wzruszając nieznacznie ramionami. – Teraz chcę ujrzeć prawdę.
– Prawda jest taka, że my, Zmienni, wcale nie jesteśmy groźnymi zwierzętami, za jakie mają nas koloniści – rzekł z chłodnym spokojem. – Wszyscy już zapomnieli, że jesteśmy jedynie ich cieniami. Ich pragnieniem stworzenia czegoś niezniszczalnego. Ich żądzą nieśmiertelności. Walcząc przeciwko nam, walczą przeciwko sobie.
– Nie boisz się śmierci? – zapytała prowokacyjnie. – Nie boisz się, że twoje serce, które jest teraz gdzieś poza twoim zasięgiem, nagle przestanie bić? Jesteś aż takim ignorantem?
– Ktoś na moim stanowisku nie zostaje pozbawiony serca przez przypadek. Musiałem zrobić coś naprawdę strasznego i chyba nie chcę wiedzieć, co to było. Tropiciel nie jest pierwszym, który bawi się kosztem swoich własnych ludzi. Koloniści chcieli naszych serc już dawno. Marzyli, że będą mogli robić przeszczepy w nieskończoność, bo nasze organy wewnętrzne, podobnie jak kończyny, zawsze będą odrastać. Ale okazało się, że serc to nie dotyczy. Nie wiedzieli dlaczego, ale w pewnym momencie musieli przestać bawić się w Boga. Więc się wkurzyli. Tropiciel właśnie za to żąda sprawiedliwej zapłaty. Z pewnością o tym wiesz.
– Ja też chcę sprawiedliwości, Loganie. – Westchnęła i przeczesała włosy palcami. – A ty wciąż bronisz poglądów kogoś, kto jednym słowem skazał cię na powolną śmierć. Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, zrób to dla mnie. Obiecaj mi, że jeśli ja zdołam sprawić, by serce wróciło do twojej piersi, ty odnajdziesz dla mnie serce tego, kto mnie skrzywdził i zanurzysz w nim nóż po samą rękojeść. Wtedy oboje będziemy mogli odzyskać spokój.
– W porządku – zgodził się niespodziewanie, również dla samego siebie. – Przebiję jego serce, kimkolwiek będzie. Jeśli tylko zdołam odnaleźć go żywego. Obiecuję.
– Nawet, jeśli okaże się kimś... ważnym?
– Jeśli nie zdołam dotrzymać słowa, przebiję własne serce. Czyjaś krew zapłaci za twoją krzywdę.
– Ale nigdy już nie odzyskam twarzy. Już zawsze będę się chować w cieniu.
– Nie powinnaś tego robić. – Logan nagle wstał, obszedł stół i stanął naprzeciwko Sally. Potem przykucnął przy niej, by przyjrzeć jej się z bliska. Dziewczyna odruchowo chciała się odsunąć, ale przytrzymał ją delikatnie i zwrócił jej twarz w swoją stronę. – Jesteś piękna – wyszeptał. – Serce nie byłoby mi potrzebne, by pokochać kogoś takiego, jak ty.
– Lecz wciąż jest ci potrzebne, by żyć. A ja chcę, żebyś żył.
Ostrożnie położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Dziwnie było nie czuć bicia serca. Nawet ona musiała to przyznać.
– Moja kolej, by się obnażyć – stwierdził z uśmiechem Logan i dość szybko rozpiął czarną koszulę, którą miał na sobie. Gdy zrzucił ją z ramion, ujrzała długą, podłużną bliznę na mostku. Namacalny dowód tego, w co dotąd wierzyła dość niechętnie. Wyciągnęła rękę, by jej dotknąć. Logan nie protestował. Zupełnie niespodziewanie w oczach zebrały jej się łzy.
– Skąd mam wiedzieć, że wciąż żyjesz, skoro nie czuję, jak bije? – spytała cicho. Wtedy przypomniała sobie coś dziwnego. – Widziałam na cmentarzu nagrobek z twoim nazwiskiem – wyznała. – Przy kapliczce...
– Wiem, że tam jest – przyznał. – Być może niedługo moje ciało rzeczywiście spocznie w tamtym miejscu. Ale póki co jeszcze żyję i potrafię ci to udowodnić.
Przysunął się do niej, by złożyć kilka delikatnych pocałunków na jej poranionym policzku. Chciała zaprotestować, ale nie była w stanie. Zastygła przy nim, coraz szczelniej otoczona jego ramionami. Gdy w końcu znalazł jej usta swoimi, zaskoczyły ją jej własne pragnienia.
– Pokaż mi swoją sypialnię – wyszeptała po chwili. – Mam nadzieję, że masz duże, wygodne łóżko...
Wyczuła jego uśmiech w zagłębieniu swojej szyi. Potem po prostu wstał i wziął ją za rękę, by poprowadzić ku mrocznym, wysokim schodom. Było w tym wszystkim coś z kiepskiej historii miłosnej, która z założenia nie miała skończyć się dobrze. I oboje bardzo wyraźnie czuli to pod skórą.
ROZDZIAŁ 3. Pianista bez dłoni
Salomea niezupełnie tak to planowała, ale ich pierwsza prawdziwa rozmowa skończyła się w ogromnym łożu Logana. Spędzili tam resztę popołudnia. Dopiero wieczorem Sally zdecydowała się ponownie podjąć wcześniej przerwany temat.
– Ty i Hugo nie wyglądacie, jakbyście się lubili – stwierdziła wprost, gdy zeszli z powrotem do salonu. – On jest Zmiennym, jak ty, i kiedyś był lekarzem. Pracowaliśmy razem w Ośrodku, choć wówczas wiedziałam o nim równie mało, co teraz. Ludzie tutaj zazwyczaj zachowują wobec niego rezerwę, bo wzbudza w nich bliżej nieokreślony lęk. On także ma bardzo wiele sekretów. A teraz powiedz mi, proszę, dlaczego odnoszę wrażenie, że wy dwaj również znaliście się wcześniej, ale żaden z was nie chce się do tego przyznać?
– To niezupełnie tak – odparł Logan, przelotnie się uśmiechając. – Właściwie to miałem nadzieję, że od ciebie dowiem się o nim czegoś więcej. Wydaje mi się, że musiałem kiedyś uczynić coś, za co on ma teraz do mnie żal, ale ja tego zwyczajnie nie pamiętam.
– W takim razie to może mieć jakiś związek z twoim sercem – wyciągnęła dość logiczny wniosek. – Pytałam Hugona o ciebie niejeden raz, ale powtarzał mi tylko, bym nie mieszała się w brudne sprawki Tropiciela i jego ludzi. On sam przez podobne sprawki stracił dłonie, choć nie chciał nigdy powiedzieć, czym sobie zasłużył na tak okrutną karę. Macie ze sobą sporo wspólnego. Powinieneś spróbować z nim porozmawiać. Słyszałam, że był doskonałym chirurgiem, więc nawet bez własnych dłoni mógłby ci pomóc. Zresztą, pewnie zauważyłeś, że ma świetne protezy, choć sam ich nie znosi. Twierdzi, że nie może nimi grać na pianinie, więc nie ma już w jego życiu żadnej przyjemności. Mogłabym spróbować go do ciebie przekonać. Każdemu z nas trojga coś odebrano i każde z nas bardzo pragnie to odzyskać. Skoro już się tu spotkaliśmy, dlaczego nie mielibyśmy sobie nawzajem pomóc?
– Nie sądzę, by Hugo zechciał mi pomóc – odparł sceptycznie Logan. Wzmianka o grze na pianinie wzbudziła w nim coś na kształt wspomnienia jakiejś ulotnej melodii, unoszącej się łagodną falą wśród ścian. Nie zdołał jednak w żaden sposób umieścić tego zdarzenia we właściwym miejscu, ani zamknąć w jakichkolwiek ramach czasowych, wolał je zatem przemilczeć.
– Chodźmy do niego – zaproponowała Sally z nagłym ożywieniem. – Nie jest jeszcze zbyt późno, więc nie musimy czekać do jutra. Czas nie jest twoim sprzymierzeńcem, Loganie.
Propozycja Salomei była właściwie dość rozsądna, jako że i tak niewiele więcej można było zrobić. Logan tak naprawdę już dawno porzucił wszelką nadzieję i zaszył się w tym opuszczonym miejscu, by w spokoju zaczekać, aż odwiedzi go jego własna śmierć. Teraz na nowo obudziła się w nim chęć działania. A przede wszystkim potrzeba zrozumienia tego, co mu się naprawdę przytrafiło i co mają z tym wspólnego Salomea i Hugo. Póki co wiedział jedynie, że dziewczyna wzbudza w nim zdecydowanie zbyt wiele emocji, jak na tak krótką znajomość i jest tego całkowicie świadoma. Z kolei ten jej przyjaciel raczej nie sprawiał wrażenia chętnego do przyjaźni z kimkolwiek poza nią, a już w szczególności z Loganem.
Ostatecznie upór Salomei przezwyciężył wątpliwości Logana. Hugo miał mieszkanie w najstarszej części miasta, które kupił jeszcze za swoich lepszych czasów. Nie znajdowało się ono wcale daleko ani od cmentarza, ani od domostwa, które samowolnie zajął Logan. Nim wyszli, zdążyli jeszcze zjeść szybką kolację, choć gospodarz niespecjalnie miał na to ochotę. Nagle uświadomił sobie, że niepokój czaił się gdzieś pod jego skórą od chwili, w której tu przybył. A teraz dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że właśnie dziś dowie się, co tak naprawdę przywiodło go na to pustkowie.
Dość prędko okazało się, że ten, którego chcieli szukać, odnalazł ich jako pierwszy. Cmentarz jak zwykle był świetnie oświetlony, więc bez trudu dostrzegli krzątającego się przy starej kapliczce Hugona Trappa. Salomea uśmiechnęła się do siebie. Wyglądało to trochę tak, jakby byli trzema elementami tej samej układanki, które niczym magnesy dążyły do ponownego połączenia. Wzrok Logana mimowolnie powędrował ku dłoniom Hugona. Widywał już takie. Doskonale zaprojektowane i wykonane. Niemal nie do odróżnienia od prawdziwych. Stworzone po to, aby każdy mógł mieć szansę na normalne życie. Przynajmniej takie były oficjalne założenia. Ale Hugo był Zmiennym, jego prawdziwe dłonie najpewniej za jakiś czas by odrosły, gdyby im na to pozwolono. Te protezy nie były jego ratunkiem, lecz przekleństwem. W jego przypadku ich główną funkcją było uniemożliwienie jego dłoniom regeneracji, a zdjąć mogli je jedynie ci, którzy mu je założyli. Zapewne ich noszenie sprawiało mu ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Komuś takiemu, jak on, nic nie mogło zastąpić prawdziwych, żywych palców. Logan potrafił zrozumieć jego wściekłość i rozgoryczenie.
Hugo wyprostował się i skrzyżował ręce na piersi. Nie wyglądał, jakby widok Sally z Loganem był dla niego zaskoczeniem. Uśmiechnął się, ale próżno było szukać w tym uśmiechu choćby śladu życzliwości.
– Dobrze, że cię tu zastaliśmy – odezwał się po chwili Logan.
– Owszem – przyznał Hugo. – Chyba znajdzie się parę rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać... Loganie. Po pierwsze, zdaje się, że zamiast w tym wielkim domu, powinieneś mieszkać tam. – Wyciągnął rękę, by wskazać nieco zaniedbany nagrobek, na którym dość wyraźnie widniało nazwisko Logana Fergusona. – Ciekaw jestem, kto zajmuje twoje miejsce.
Salomea pospiesznie stanęła między dwoma mężczyznami, jakby obawiała się, że w każdej chwili mogą skoczyć sobie do gardeł.
– Skoro znasz już jego imię, daruję sobie przedstawianie – zwróciła się ostro do Hugona. – Raczej nie przyszedłeś tu dziś robić porządków...
– W pewnym sensie właśnie po to tu jestem. I liczę na waszą drobną pomoc. – Zupełnie niespodziewanie Hugo ze zgrzytem przekręcił klucz w zamku i otworzył przed nimi kaplicę. Zapraszającym gestem wskazał im wejście. – Czeka nas tam spory bałagan.
Logan nie wiedział już nawet, co ma myśleć. Przyszło mu do głowy, że może to wszystko, przez co przeszedł w ciągu ostatnich dni, było tylko snem. Że tak naprawdę jego ciało leży gdzieś podłączone pod aparaturę, pozbawione wszystkiego, co mogłoby mieć jakąkolwiek wartość i pozostawione w oczekiwaniu na powolną, samotną śmierć. Nie miał pojęcia, skąd wzięło się w nim przekonanie, że wszystko zostało mu już odebrane. Podwinął rękaw i spojrzał na niewielki tatuaż na swoim nadgarstku. Co takiego mu umykało? Dlaczego w jego pamięci pozostały jedynie strzępy tego, co było naprawdę ważne? Jak straszne musiało być to, co uczynił? Albo... jak straszną rzecz wyrządzono jemu? Gdy podniósł głowę, napotkał chłodne spojrzenie Hugona. Mimo wszystko dostrzegł w nim coś na kształt zrozumienia. Salomea tymczasem ujęła dłoń Logana i poprowadziła go w stronę wejścia do starej kapliczki.
Zza mocno nadgryzionych zębem czasu drzwi wyłonił się widok, którego nikt by się nie spodziewał. W środku czekała bowiem na nich pusta, zimna przestrzeń i... prowadzące gdzieś w dół kamienne schody. Hugo bez wahania zaczął po nich schodzić, a Logan i Sally w milczącym zdumieniu podążyli za nim. Drogę oświetlały im wbudowane w ściany lampy, a schody okazały się znacznie krótsze, niż się początkowo wydawało. Nie minęło wiele czasu, nim dotarli do kolejnych drzwi. Hugo bez słowa wyjął z kieszeni klucz, prawdopodobnie ten sam, którym otworzył już główne drzwi. Tym razem postanowił przepuścić przodem wyraźnie zaciekawioną Sally i mocno zdezorientowanego Logana.
Przekraczali próg z mieszanymi uczuciami. Zaraz potem olśniła ich sterylna biel. Wysokie, jasne szafki, szklane gabloty i sprzęt jak z najlepszego szpitala. Do tego lekko przyćmione światło, które natychmiast się włączyło, by rozświetlić całe pomieszczenie.
– Więc tak wygląda twoja jaskinia, doktorze – stwierdziła z uśmiechem Sally. – Szkoda, że wcześniej mi jej nie pokazałeś. Ja także jestem naukowcem. Lub byłam.
– Musiałem poczekać, aż będziemy w komplecie. – Hugo posłał Loganowi znaczące spojrzenie. – Ta kaplica, cmentarz, a nawet dom, do którego samowolnie wprowadził się ostatnio domniemany pan Ferguson, od dawna należą do mnie. Plus mieszkanie, w którym sam mieszkam. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wykonując pracę taką, jak moja, prędzej czy później odkryję, że jest mi potrzebne jakieś miejsce na odludziu, gdzie mógłbym się schować. Teraz wiem, że to prawda. Ale chyba wybrałem kiepskie odludzie, skoro wszystko, od czego uciekałem, przybyło tu za mną.
– Widocznie istnieją takie rzeczy, przed którymi nie ma ucieczki – odrzekła filozoficznie Sally. W tym samym momencie wzrok wszystkich powędrował ku przeszklonej gablocie, na lewo od drzwi wejściowych. Logan przystanął w pół kroku i wstrzymał oddech.
Nawet, gdyby były ich tam tysiące, on byłby w stanie bezbłędnie odnaleźć to jedno – to, które wybijało rytm jego życia. Patrzenie na własne, bijące za szklaną zasłoną serce, było najbardziej odrealnionym i niezwykłym doświadczeniem, jakie spotkało go w całym jego życiu. Czuł się, jakby stał na krawędzi i tylko jeden krok dzielił go od bezdennej przepaści. Nie miał jednak odwagi ruszyć się z miejsca.
Zrobiła to za niego Sally. Bez słowa podeszła do gabloty, otworzyła ją i ostrożnie wyjęła z niej serce, jakby robiła podobne rzeczy codziennie. Logan spodziewał się, że cokolwiek poczuje, ale tak się nie stało. Salomea powoli podeszła do niego, trzymając w dłoniach jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
– Jest piękne – powiedziała z lekkim uśmiechem. – I silne. Nigdy takiego nie widziałam.
– Czy ono było tu... przez cały czas? – Logan rzucił niepewne spojrzenie Hugonowi.
– Było bezpieczne. – Hugo wzruszył obojętnie ramionami. – Powinno cię to cieszyć.
– Nie jestem jeszcze pewien, czy rzeczywiście się z tego cieszę. – Logan zmarszczył brwi, przyglądając się swoim dwojgu towarzyszom. – Kim wy właściwie jesteście?
– To zależy od tego, kim ty jesteś – odrzekł spokojnie Hugo. – Masz właśnie szansę się o tym przekonać.
– Moje życie spoczywa teraz w twoich rękach. – Logan zwrócił się ku Salomei, starając się opanować niechciany niepokój. – Znaczenie tych słów nigdy nie mogłoby być bardziej dosłowne.
– Powinieneś je wziąć – zachęciła łagodnie. – Tylko dzięki niemu zdołasz odzyskać swoją przeszłość, aby móc budować przyszłość.
Logan zawahał się. Ledwie powstrzymał się przed stwierdzeniem, że dla niego żadna przyszłość już nie istnieje. Nigdy by się jednak nie spodziewał, że konieczność zmierzenia się z przeszłością okaże się aż tak trudna. Wreszcie nieśmiało wyciągnął dłoń ku sercu.
Wystarczyło krótkie muśnięcie palców, by nagle wszystko stało się dla niego przerażająco jasne. Zbladł, a jego serce dosłownie przystanęło na ułamki sekund, gdy wreszcie znalazło się w jego własnej dłoni.
Spojrzał na Sally i głos uwiązł mu w gardle.
– Przecież wiedziałeś – rzekła z zadziwiającym spokojem. – Wiedziałeś, że moja twarz i moje życie są dziełem twoich rąk. Po prostu nie chciałeś o tym pamiętać, choć obiecałeś mi sprawiedliwość...
– Wiem – przerwał jej nagle. – Znalazłem już tego, który cię skrzywdził. I to znacznie szybciej, niż mogłem przypuszczać. A teraz muszę dotrzymać danego słowa.
– Zawsze byłeś nienaturalnie słowny, kapitanie Alricu Steenberg – stwierdziła chłodno, a jej twarz nagle przestała być twarzą Salomei Heitz. Wyjęła zza paska od spodni długi, lśniący nóż, który nie tak dawno temu ukradkiem zabrała z jego domu. – Sally Heitz prawdopodobnie bardzo chętnie by ci przebaczyła, ale chyba sam już rozumiesz, że to nie jej przyrzekałeś.
– Nie przyrzekałem też tobie, Lacerto. – Kapitan Alric Steenberg drżącymi palcami wyjął z jej dłoni nóż. W niczym już nie przypominała ślicznej Salomei Heitz. Miała teraz chłodne, nieprzejednane spojrzenie, a powagę jej oblicza burzył cyniczny uśmiech. Hebanowe włosy stały się niemal zupełnie białe. Alric przez kilka długich lat był na każdy rozkaz Tropiciela i Lacerty, ale nigdy nie ujrzał ich prawdziwych twarzy. Teraz również nie był pewien, na kogo właściwie patrzy. Nie wątpił jedynie w to, że wyrządził niegdyś prawdziwą krzywdę prawdziwej Salomei Heitz. I uważał wówczas, że na to zasłużyła. Ona i jej mąż, Hugo Trapp.
– Nie miej do siebie pretensji, kapitanie, ja również dałem się jej oszukać – wtrącił się Hugo, przyglądając się odmienionej twarzy kobiety, która jeszcze chwilę temu do złudzenia przypominała mu jego Sally. – Gdy uciekałem na to odludzie, wcale nie miałem ochoty zostawiać Sally samej w Ośrodku, szczególnie po tym, co przydarzyło się nam obojgu. Czas nie był jednak moim sprzymierzeńcem, mogłem więc tylko mieć nadzieję, że nasze drogi nie rozeszły się na zawsze. A potem... zjawiła się tutaj. Tyle tylko, że nie pamiętała ani dnia z czasu, gdy była moją żoną. Liczyłem, że prędzej czy później ją odzyskam, ale ona... niezupełnie była sobą. Teraz wiem już, dlaczego.
– Nawet ja nie zdołałabym aż tak dobrze udawać twojej żony, abyś ty w to uwierzył. – Lacerta zaszczyciła Hugona jedynie przelotnym spojrzeniem, nim znów zwróciła się do Alrica. – O kapitanie Steenbergu natomiast śmiało można by rzec, że zawsze nosił „serce na dłoni". – Uśmiechnęła się, rozbawiona podwójną adekwatnością tego powiedzenia w chwili obecnej. – I to było jego największym błędem. Prawda jest taka, kapitanie, że zgrzeszyłeś przesadną lojalnością. Odkryłeś, że ludzie, których darzyłeś szacunkiem i podziwem, wcale na to nie zasługiwali. Sądziłeś, że Hugo Trapp to zdrajca, który wraz ze swoją piękną i zdolną żoną Salomeą knuje spisek przeciwko nam wszystkim. Ale nie miałeś pojęcia, kim on jest naprawdę. Nie wiedziałeś, że Hugo Trapp istnieje tylko na potrzeby Ośrodka, a Sally bardzo się stara, aby nikt nie odkrył, że jest Zmiennym, i to nie byle jakim. To przyrodni brat samego Tropiciela, Oscar Lucius Rhennes. Zawsze robił dokładnie to, co do niego należało, aż do dnia, w którym ty postanowiłeś się wtrącić. To nigdy nie miała być wojna. To miał być układ biznesowy. Dlatego najwyższe piętro Ośrodka było tajemnicą. Miałeś rację, ludzie zawsze marzyli, by być niezniszczalni. Kiedyś byli dumni z tego, że potrafią produkować sztuczne i trwałe organy, dzięki którym będą żyli wiecznie. Aż w końcu im się one znudziły. Zapragnęli powrotu do normalności. Myśleli, że zdołają to osiągnąć dzięki Zmiennym i ich niezwykłej regeneracji. Masz pojęcie, ile warte jest teraz tak silne i zdrowe serce, jak twoje? Trzymasz w dłoni nieopisany majątek.
– Dokąd trafiały te wszystkie organy, które... zbieraliście? – Alric spojrzał na Oscara Rhennesa z pozornym spokojem.
– Nie wiem – odparł obojętnym tonem Oscar. – Wiem tylko, że nie ma nic cenniejszego niż zdrowe serce. A pomysł z pozwalaniem ich właścicielom na poszukiwania od początku był bzdurą, wymyśloną tylko po to, aby nikt nie próbował odkryć prawdy. Oni nawet nie mieli szansy opuścić Ośrodka. Nigdy naprawdę nie sprawdzaliśmy, jak długo można żyć bez serca. Prawdę mówiąc, ty jesteś pierwszym, któremu udało się zbiec z czarną dziurą w piersi. I nigdy bym nie pomyślał, że zajdziesz tak daleko. Widzisz, kapitanie, tak naprawdę trafiłeś tu z mojej winy. To ja wyciąłem twoje wyjątkowe serce i zrobiłem to wbrew woli Tropiciela, bo bardzo chciałem wziąć odwet na człowieku, który prawie zabił moją Sally. Byłem zdumiony, gdy odkryłem, że wcale nie tak łatwo cię zabić. A kiedy uciekłeś... no cóż, Lothar nie był zbyt skłonny puścić w niepamięć mojej niesubordynacji, więc odebrał mi moje cenne dłonie i nakazał cię odnaleźć. Nie chciałem rozstawać się z twoim sercem, zabrałem je więc ze sobą i, ostatecznie, zamknąłem tutaj. Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma. I muszę dość niechętnie przyznać, że jestem pod wrażeniem.
– Dlaczego was nie pamiętałem? Ciebie i Sally? Przecież się znaliśmy, zanim...
– Tego również nie wiem. Nikt nie wymazał ci pamięci. Być może zbyt mocno pragnąłeś zapomnieć o tym, co się stało, a ja, Sally i Ośrodek byliśmy z tym bezpośrednio związani. Teraz to już bez znaczenia. Dlaczego właściwie przedstawiałeś się nazwiskiem Fergusona? Chyba nie sądziłeś, że to wystarczy, by twoje własne odeszło w zapomnienie...
– Pamiętacie Logana Fergusona? – Alric zacisnął palce na rękojeści noża nienaturalnie mocno, a serce ostrożnie ułożył na podłużnym stole, który stał przed nim. – Tego prawdziwego.
– Był jednym z kolonistów – odrzekł jedynie Oscar. – Pilnował porządku w Ośrodku.
– Pracowałem tam razem z nim – wyjaśnił spokojnie Alric. – Dopóki jakiś czas temu nie spróbował zabić Lacerty. Ale ja zabiłem go pierwszy. W jej obronie. – Prychnął i rzucił Lacercie pogardliwe spojrzenie. – Z nieznanych przyczyn widok jego krwi na moich rękach był pierwszym obrazem, jaki pojawił się w moich myślach, gdy zbudziłem się na najwyższym piętrze Ośrodka, pozbawiony serca. Dlatego przyjąłem jego nazwisko, gdy uciekłem. Znałem go trochę, ale nie wiedziałem, że pochodził stąd, z Ordenu. Ani że postawiono mu tutaj symboliczny nagrobek... Być może moja lojalność już wtedy mnie zgubiła, bo wybrałem życie Lacerty zamiast jego.
– Właśnie ci się za to odwdzięczyłam, podarowując ci noc z uroczą Sally, w której od dawna skrycie się kochałeś. – Lacerta odrzuciła do tyłu swoje długie włosy. – Całkiem miły z ciebie facet. Szkoda, że Sally tego nie dostrzegała. Ty nigdy nie chciałeś jej skrzywdzić, wszyscy tu obecni doskonale o tym wiedzą. Chciałeś tylko pogrążyć jej męża. Ale zamiast tego pogrążyłeś samego siebie.
Oscar mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. Alric dopiero teraz uzmysłowił sobie, że lekarz zapewne od dawna był świadom afektu, jakim kapitan darzył jego żonę. To musiało stanowić dodatkowy punkt zapalny.
– Zdaje się, że mam do spełnienia ostatnią obietnicę – rzekł w końcu kapitan, starając się zignorować słowa Lacerty. – Jestem pewien, że jeszcze się kiedyś spotkamy, moja pani Lacerto i doktorze Rhennes. W tym, czy innym życiu.
Nagle, nim Oscar zdążył go powstrzymać, Alric zanurzył ostrze noża głęboko w swym własnym, nadal bijącym sercu. Zacisnął zęby, a strużka krwi wypłynęła z rany. Serce stanęło. Dłoń Alrica jeszcze ciaśniej ścisnęła rękojeść noża. A potem po prostu wyrwał ostrze jednym płynnym ruchem. Jęknął i osunął się na kolana. Zapanowała całkowita cisza. Oscar przyglądał się krwawiącemu sercu, które... wcale się nie poddało. Nagle podjęło ponowny wysiłek, by utrzymać się przy życiu. Lacerta roześmiała się.
– Nie do wiary – stwierdziła autentycznie zdziwiona. – On zniszczył ci życie i wciąż nie potrafi umrzeć – zwróciła się do zszokowanego Oscara. – Może to i lepiej. Nie skończyłeś tak jak on tylko dlatego, że jesteś bratem Lothara. Gdyby to zależało ode mnie, obaj już dawno bylibyście równie martwi. Ale skoro nadarza się tak znakomita okazja, pozwól, że złożę ci propozycję. Sam wiesz, że to serce jest bezcenne. Masz czas do rana, aby je uratować i zwrócić Alricowi, skoro to jego własność. Jeśli zdołasz to uczynić, zabiorę cię z powrotem do Ośrodka, gdzie jeden z naszych lekarzy zdejmie ci te okropne protezy. Odzyskasz własne palce i będziesz mógł zrobić z nimi, cokolwiek zechcesz, łącznie z grą na pianinie. Co ty na to?
– To obłęd, jak wszystko, co mówisz i robisz. – Oscar pokręcił głową. – Potrzebuję moich prawdziwych dłoni, aby móc go uratować. To już nie jest zabawa, Lacerto.
– Udowodnij, że jesteś najlepszy, nawet bez swoich cudownych dłoni – nie ustępowała. – Wtedy będziesz mógł odzyskać dawne życie. Z tą tylko różnicą, że bez swojej żony. Obawiam się, że Sally nie żyje i to z mojej winy. Niestety, nie jestem jeszcze tak dobra, jak Lothar i nie byłam wystarczająco ostrożna. Ale wspaniale czułam się, mogąc przez jakiś czas żyć w jej skórze. Zdaje się, że ona naprawdę cię kochała. Szkoda, że ty ją tylko wykorzystywałeś.
– Mój brat to głupiec. Sprowadzisz na niego tylko klęskę – wycedził Oscar przez zaciśnięte zęby. – Ja także jestem głupcem, bo pozwoliłem ci się w to wciągnąć. Ale dopilnuję, byś to ty poszła na dno jako pierwsza.
– Przekonamy się. – Uśmiechnęła się i na powrót przybrała postać Salomei Heitz. Tym razem jednak pozbawionej blizn na twarzy. – Bawcie się dobrze.
Odwróciła się i powoli wyszła, stukając obcasami o posadzkę. Oscar spojrzał niechętnie na własne sztuczne dłonie, a potem na zwiniętego w kłębek na podłodze Alrica.
– Popełniłem błąd – zwrócił się do niego łagodnie. – Nie powinienem był samowolnie wycinać serca z twojej piersi, kapitanie. Dałem się ponieść emocjom. Gdybym miał drugą szansę... zamiast tego wyrwałbym je gołymi rękami, póki jeszcze je miałem. I rozszarpał na strzępy. Powinieneś o tym wiedzieć. Ale przez większość życia byłem naukowcem, a twoje serce okazało się prawdziwym cudem natury, którego nie mogę tak zwyczajnie zaprzepaścić. Gdybym teraz mógł rozszarpać czyjekolwiek serce, z pewnością wybrałbym do tego Lacertę. Twoja siła i determinacja są godne podziwu, kapitanie. A my mamy jeszcze do odbycia poważną rozmowę. Problem jedynie w tym, że nie mam ani sprawnych dłoni, ani odpowiednich narzędzi. – Wzruszył ramionami. – O tym także powinieneś wiedzieć.
– Rób... co musisz... by odzyskać dłonie... – jęknął Alric. – Będą ci potrzebne bardziej niż moje serce...
– To się jeszcze okaże...
Ostatnie słowa Oscara Rhennesa dotarły do Alrica Steenberga jakby przez mgłę. Kapitan powoli odpłynął w ciepłą, lepką ciemność. Oscar zacisnął zęby w bezsilnej złości, przyglądając się zakrwawionemu sercu. Ostatni raz grał na pianinie dla swojej żony. Dawno temu.
W końcu z westchnieniem sięgnął do jednej z najbliższych szafek.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Fragment: "Wodospad"
1
TRZECIA ŁZA
Niebo płakało. Ziemię zalewał smutek.
Starling otworzyła usta, by pochwycić krople wpadające przez otwór w ich kordonie. Przezroczysta osłona Tragarzy Ziarna wznosiła się nad ogniskiem jak przytulny namiot. Odcinała je od potopu, poza niewielkim otworem na szczycie, który wypuszczał na zewnątrz dym i pozwalał zdobyć próbkę deszczu.
