lipiec 30, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Bis

17 sierpnia swoją premierę będzie mieć najnowsza powieść Michała Gołkowskiego - "Moskal". To książka o człowieku, który w pewnej chwili swego życia przestaje robić to, co mu wypada i co robił zawsze – a zaczyna robić to, czego od zawsze chciał. Opisuję w nim upadek niegdysiejszego wzorowego ojca rodziny, przyjaciela i pracownika, który niepostrzeżenie dla samego siebie i dla czytelnika przechodzi na „drugą stronę”. Powieść ukaże się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów i pod patronatem Secretum.

Dział: Patronaty
poniedziałek, 27 kwiecień 2009 14:18

Wyspa Nim

„Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…” a dokładniej – pośród palm. Dla większości z nas miejsce o którym marzymy, gdzie chcemy oddać się chwilom wytchnienia i zapomnienia, odpocząć od codziennego zabiegania i otaczającego nas zgiełku. Dla Nim, małej dziewczynki, to miejsce jest domem praktycznie od urodzenia. Na egzotycznej, bezludnej wyspie pośrodku błękitnego Pacyfiku mieszka wraz z ojcem, naukowcem piszącym artykuły dla National Geographic.

Dzika dżungla, jak i lazurowe wybrzeża są jej wielkim placem zabaw, gdzie za przyjaciół ma jaszczurkę agamę brodatą oraz lwa morskiego. Kiedy jej ojciec – Jack - wypływa na morze w celach badawczych, Nim zostaje sama zdana tylko na siebie. Prawdziwą sielankę przerywa sztorm, przez który zanika kontakt z naukowcem. Kiedy ten nie wraca do domu w wyznaczonym terminie, dziewczynka zaczyna szukać pomocy. Przypadkowo nawiązuje kontakt mailowy z autorką jej ulubionej serii książek przygodowych, których bohaterem jest istny Indiana Jones - Alex Rover. Podając się za asystentkę ojca namawia pisarkę do przybycia na wyspę. Cierpiąca na fobię przestrzeni, pełna urojeń i lęków, kobieta wyrusza w podróż swego życia, mając tylko współrzędne geograficzne wyspy.

W „Wyspie Nim” przygoda przeplata się z baśniowymi motywami, wykreowanymi przez wyobraźnię młodej bohaterki, jak i również halucynacjami pisarki, która wszędzie widzi i prowadzi dialogi z postacią ze swojej książki. Przedstawiona rzeczywistość jednak zbytnio odbiega od realności. Po pierwsze w oczy rzuca się kwestia rodzicielskiej opiekuńczości. Z założenia film skierowany jest do młodszej publiczności, a lekkim nietaktem jest to, że ojciec zostawia córkę na kilka dni samą na wyspie, zamiast liczyć się z tym, że dzikość natury nigdy nie jest przewidywalna. Podobnie sytuacja ma się z nauczaniem Nim, dla której głównym źródłem wiedzy są przygodowe książki oraz felietony w magazynach geograficznych. I jak tu teraz wytłumaczyć najmłodszym ten konflikt dydaktyczny? Kolejna sprawą jest niezwykła inteligencja zwierzęcych przyjaciół Nim. Ptak, morski ssak czy nawet gad zachowują mądrzej od niejednego tresowanego bohatera objazdowego cyrku, nie wspominając o naszych domowych pupilach. Dla dziecka oglądanie wybryków zwierzaków może być jednak dobrą rozrywką. Tak więc „supercórka” z jednej strony niesamowicie odważna, pomysłowa i samodzielna, z drugiej zaś głupiutka (żeby w wieku 11 lat myśleć, że się koresponduje ze swoim ulubionym bohaterem książkowym?) potrafi zainteresować widza swoją osobowością.

Kolejną ważną postacią dla fabuły filmu jest Alexandra Rover. Można w niej odnaleźć parę podobieństw do małej Nim. Po pierwsze łączy ich wyobraźnia, przez którą pisarka traci kontakt z rzeczywistością. Na każdym kroku swojej podróży rozmawia ze swoim wyimaginowanym przyjacielem, a nawet, z czego wyszła dość komiczna scena, dochodzi pomiędzy nimi do przepychanki. Po drugie obydwie bohaterką wykazały się odwagą. Kobieta, która przez kilka ostatnich miesięcy nie wychodzi z domu, panicznie boi się miejskich przestrzeni i otaczającego ją świata, pokonuje swoje fobie i wyrusza z pomocą dziewczynce w nieznane.

Przejdźmy teraz do pozytywnych elementów filmu. Na pewno dużym plusem są urzekające zdjęcia. Piękne krajobrazy, dużo słońca naprawdę sprawiają, że bardzo łatwo wczuć się w rajski klimat i ponieść się przygodzie. Podobnie jest z muzyką, która pasuje do charakteru filmu, odpowiednio komponując się z humorystycznymi scenami czy stopniując dramaturgię.

Ze swojej strony nie mam większych uwag odnośnie gry aktorskiej. Gerard Butler po rolach w „300” czy „P.S. Kocham Cię” tym razem jako Jack i Alex Rover udowadnia, że potrafi również być aktorem kina familijnego. Abigail Breslin, wcześniej nominowana do Oscara za „Małą Miss”, nawet z wyglądu pasuje do roli takiej głupiutkiej bohaterki. Ja osobiście cały czas mam ją przed oczami jako Olivie, dziewczynkę z dużymi okularami, z „Małej Miss”. Największy problem miałem z przekonaniem się co do gry aktorskiej Jodie Foster jako Alexandry Rover. Do tej pory znana z dramatycznych postaci tym razem wprowadzała humorystyczny element do filmu. Może jedynie po doświadczeniach przy „Azylu” czy „Planie lotu” nie miała problemów z odegraniem agorafobii.

Na koniec kilka słów o polskiej edycji oraz wydaniu DVD. Z powodu przedziału wiekowego dla jakiego film jest przeznaczony, mieliśmy okazję obejrzeć go z polskim dubbingiem. W porównaniu do filmów animowanych, nasz rodzimy dubbing filmowy stoi raczej na niskim poziomie. Rzadko udaje się dopasować barwy głosów do postaci. Również tym razem nie było niespodzianek. Nawet sam Robert Więckiewicz jako Jack/Alex Rover nie uratował polskiej ekipy. Kolejna uwaga dotyczy wydania DVD. Jak na taki obraz z pięknymi widokami, format obrazu 4:3 to zdecydowanie za mało. W dzisiejszych czasach i przy nowych produkcjach, przy panoramicznych telewizorach, 16:9 jest już raczej standardem.

Podsumowując duet reżyserski: Jennifer Flackett - Mark Levin, zaserwował nam przyjemnie opowiedzianą historię baśniowo-przygodową. Warto wczuć się w egzotyczny klimat wyspy i zasiąść w kinie lub przed domowym ekranem wraz z dziećmi, przymknąć oko na niedociągnięcia i na koniec sprostować młodym widzom morał filmu rozwiewając dydaktyczne problemy.

Dział: Filmy
czwartek, 08 listopad 2012 13:15

Bisu #01: Ognista salamandra

Do tej pory nie miałam zbyt wiele styczności z komiksami polskich autorów. Chyba pierwszym była antologia konkursowa z 2004 roku. Dlatego właśnie „Ognista Salamandra" była dla mnie prawdziwą ciekawostką - w ogóle nie wiedziałam, czego mogę się po niej spodziewać.

Bisu jest ognistą salamandrą, wysłannikiem bogini Frei. Wędruje po świecie rodem z nordyckiej mitologii, w poszukiwaniu fragmentów naszyjnika Brisingamen, by jego pani na powrót mogła zaznać szczęścia. Nie tylko on jeden szuka jednak klejnotów. Na każdym kroku spotyka wysłanników mrocznego boga, Lokiego. W jednej z potyczek zostaje ranny. Wtedy właśnie odnajduje go Tilli, dziewczyna z wioski wikingów. Widzianą pod postacią zwierzęcia salamandrę zabiera ze sobą, by w spokoju opatrzyć jej rany, a potem wypuścić do lasu. Nieoczekiwanie dla Bisu, z biegiem czasu, stają się przyjaciółmi.

Komiks nie wywarł na mnie dobrego pierwszego wrażenia. Bardzo nie spodobała mi się taka zupełnie inna od japońskiej kreska. Przyzwyczajona do mang shoujo oczekiwałam ślicznych postaci, w których od pierwszego wejrzenia można by się zakochać. W „Bisu" zdecydowanie tego nie ma. Kiedy jednak zaczęłam czytać, bardzo szybko wciągnęłam się w fabułę. Nie chodzi tu nawet o jakąś niesamowitą treść, ale o taki głupkowaty humor, który towarzyszy całej akcji. Jest raczej prosty, niezbyt wyrafinowany i na dość niskim poziomie, a to oznacza tylko jedno – spodoba się niemal każdemu. Przypadła mi także do gustu przedstawiona wizja Yggdrasilu, a niektórym rysunkom Bisu również nie brakuje uroku. Ponadto doczekałam się wreszcie obrazu krasnoludów, który w zupełności odpowiada moim wyobrażeniom na temat tej rasy.

Historia ognistej salamandry jest jednocześnie ciekawa i zabawna. Po prostu przyjemnie (i niestety zbyt szybko) się ją czyta. Po momencie zniechęcenia, kiedy wzięłam tomik do rąk i przełamaniu barier, jestem naprawdę zadowolona, że do mnie trafił. Samo wydanie mangi jest całkiem fajne, najtrudniejsze do zaakceptowania jest dla mnie to, że czyta się ją „po polsku" (to znaczy od lewej do prawej, a nie na odwrót). Nic w tym jednak dziwnego, skoro to polski komiks, a nie oryginalna, japońska manga, do jakiej jestem przyzwyczajona.

Bisu jest bohaterem pozytywnym, ale czarnego humoru i wrodzonej wredności oraz ironii mu nie brakuje. Trudno go nie polubić. Pozostałe postacie też zostały przedstawione bardzo żywo i w taki sposób, że od razu nasuwał mi się na myśl mój ukochany „Asterix". Całą mangę oceniam na 4+, ponieważ niektóre żarty wyjątkowo mi się nie podobały (choć cieszy mnie, że w komiksie nie było żadnych wulgaryzmów). Ogólnie z lektury jestem zadowolona i polecam ją zwłaszcza na ponure, pochmurne dni, ponieważ sądzę, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy każdego.

Dział: Komiksy
czwartek, 27 luty 2014 13:10

Bisu #03: Ognista Salamandra

Nareszcie w moje ręce trafił długo wyczekiwany, trzeci tom „Ognistej Salamandry”. Zacznę od przypomnienia fabuły poprzednich części. Bisu jest wysłannikiem bogini Freyi, którego zadaniem jest odnalezienie fragmentów naszyjnika Brisingamen. Gdy krasnolud odcina mu ogon, traci swoją moc i zamienia się w salamandrę. Takim odnajduje go Tilli, córka wodza Wikingów. Dziewczyna zaczyna się nim opiekować i szybko zostają przyjaciółmi. Pod koniec drugiego tomu Tilli zostaje porwana przez króla trolli, który ma zamiar ją poślubić, a Bisu przegrywa walkę z mrocznym elfem i zostaje uwięziony. Nie wiadomo, jak dalej potoczą się ich losy…

To chyba niemożliwe, żeby „Bisu” miał mieć jedynie trzy tomy, ale zakończenie ostatniego zarysowane zostało dość wyraźnie. W przypadku powieści lubię takie zabiegi, ale jeśli chodzi o komiks, nieco mnie to zaskoczyło – przyzwyczaiłam się do urywanych wątków, gdyż forma zazwyczaj jest dla twórców zbyt krótka. Mam nadzieję, że autorka nie porzuci swojego dzieła i będzie kontynuowała historię, w dalszym ciągu zmuszając czytelników do niecierpliwego przewracania stron i śmiechu.

Polska manga to właściwie nowość, przynajmniej w wydaniach papierowych, eksperyment jednak wyszedł interesująco. Bohaterowie, których stworzyła Dorota Kuśnierz są ciekawie wykreowani i sympatyczni, akcja toczy się wartko, a fabuła dorównuje japońskim oryginałom. Humor w komiksie jest dość prosty, ale dobry. Czytaniu prawie bez przerwy towarzyszył wesoły uśmiech. Jeśli zaś chodzi o stronę graficzną, to, jak wspominałam przy okazji recenzji pierwszego tomu, trudno mi się było do kreski autorki przyzwyczaić, szybko jednak wciągnęła mnie w równym stopniu co sama część fabularna.

Na początku tomiku znajduje się mapa i spis postaci. Rzecz dobrze pomyślana i przydatna, gdy trzeba po dłuższym czasie powrócić do przygody. Z tyłu natomiast pojawia się dodatek z krótkim słowniczkiem i kilkoma interesującymi wstawkami. Samo wydanie może nie jest rewelacyjne, ale z pewnością mieści się w normie. Pojawiają się nawet dwie kolorowe strony.

Serię „Ognistej Salamandry” serdecznie do przeczytania polecam. To ciekawa, pełna dobrego humoru historia z mitologią nordycką w tle i typową fabułą heroic fantasy. Losy bohaterów śledzi się z przyjemnością i wesołym uśmiechem. To taka lekka, czysto rozrywkowa lektura, która bez problemu potrafi wprowadzić czytelnika w dobry nastrój. Wręcz idealna na poprawę humoru.

Dział: Komiksy
środa, 27 marzec 2013 13:05

Bisu #02: Ognista Salamandra

Tom drugi „Ognistej Salamandry" to kontynuacja mangi shonen*, stworzonej przez polską autorkę. Wraz z bohaterami przenosimy się do baśniowego świata rodem z nordyckiej mitologii, by na własne oczy ujrzeć pełne akcji, wesołe przygody najdziwniejszych postaci, jakie można sobie wyobrazić.

Gdy trolle po raz kolejny przychodzą, by porwać Tilli, Bisu przemienia się w człowieka i staje w jej obronie. Ktoś jednak okazuje się silniejszy od niego. Czarny elf, demon Brisingamen, pokonuje Ognistą Salamandrę w pojedynku, porywa również Tilli, by ta mogła zostać żoną króla trolli. Nie wszystko jednak stracone, ponieważ śladem ukochanej dziewczyny podąża dzielny krasnolud. Nikt nie spodziewa się, jak ta historia potoczy się dalej...

Choć fabuła mangi w dalszym ciągu jest ciekawa, a akcja dość wartka, komiks pozbył się tej niesamowitej dawki humoru, jakiej dostarczała czytelnikom pierwsza część. Zabawy jednak nie zabraknie – po prostu nie ma jej aż tyle. Dowiadujemy się natomiast, skąd tak naprawdę wziął się Bisu oraz kim jest on dla bogini Freyi. Autorka urozmaiciła również tomik fajnym, acz króciutkim dodatkiem o Czerwonym Kapturku.

Pod koniec tomiku, jego twórczyni obiecuje, że każdy kolejny tom starała się będzie lepiej dopracowywać i wyraża nadzieję, że czytelnicy będą dobrze bawili się śledząc kolejne przygody Bisu. Jeżeli o to chodzi, to nie ma powodów do zmartwień. Historia, którą wymyśliła Dorota Kuśnierz jest lekka, przyjemna i dostarcza wiele radości. To nic poważnego, a właśnie taka miła rozrywka, która daje możliwość, by choć na moment oderwać się od rzeczywistości.

Co do ilustracji natomiast, to są one jak najbardziej dopracowane. Przyznam szczerze, że gdy sięgałam po pierwszy tom, grafika mnie nie zachęcała. Teraz jednak, gdy do niej przywykłam, nie przeszkadza mi to, że kreska jest inna od tych uroczych, typowo japońskich, do których osobiście przywykłam, i coraz bardziej doceniam jej zalety (a momentami też urok). Podoba mi się zwłaszcza Bisu – najbardziej ten w „wersji junior" (gulp).

Do sięgnięcia po dzieło polskiej autorki jak najbardziej zachęcam. Podobno śmiech to zdrowie - więc „Bisu" doskonale służyć może za lekarstwo, zwłaszcza na niezbyt dobry humor. Myślę, że "Ognista Salamandra" u niejednego czytelnika wywoła uśmiech na twarzy. To lektura idealnie nadająca się do tego, by odpocząć przy niej po ciężkim dniu pracy. Każdemu, kto lubi się pośmiać, jednocześnie stając się uczestnikiem wciągających przygód – polecam.

* Shōnen-manga to rodzaj mangi przeznaczonych głównie dla chłopców. W tego rodzaju komiksach dominują walki, roboty i silni bohaterowie. Mogą to być także historie, które opowiadają o miłości, czyli temat typowy dla shōjo-manga (mangi dla dziewcząt), gdy historia widziana jest z punktu widzenia chłopaka. Nie zawsze kończą się szczęśliwie, co jest kolejną różnicą pomiędzy shōnen-manga a shōjo-manga.

Dział: Komiksy
środa, 02 maj 2012 12:40

Reguła Dziewiątek

Czy to bohaterowie zwariowali, czy otaczający ich świat jest szalony? Magia nie istnieje, to fakt... no cóż... przynajmniej nie w tej rzeczywistości. Jednak według reguły dziewiątek Alexander Rahl jest jedyną osobą mogącą otworzyć przejście pomiędzy światami, by umożliwić terrorystom przeniesienie przez bramę broni, dzięki której podbiją tamten drugi, nie mieszczący się w granicach ludzkiej logiki i pojmowania, wymiar.

Fani fantastyki dobrze znają sagę Terrego Goodkinda zatytułowaną „Miecz prawdy". „Reguła dziewiątek" nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń dziejących się po rozdzieleniu świata magicznego od tego zwykłego, w którym rozwijała się technika. Alex jest niemagicznym potomkiem rodu Rahlów. Utrzymuje się z malowania obrazów. Pewnego dnia spotyka dziwną i niesamowitą kobietę, Jax Amnell, którą ratuje przed pędzącą ciężarówką. Okazuje się, że dziewczyna przybyła z innego świata, by uchronić oba miejsca przed złym i okrutnym Radellem Cainem. Od tej pory losy bohaterów splatają się nierozłącznie.

Postacie stworzone przez Terry'ego Goodkinda niewiele się różnią od tych, które były bohaterami cyklu „Miecz prawdy". Alexander to idealna kopia Richarda, a Jax od Kahlan różni się jedynie kolorem włosów. Pytanie tylko czy to dobrze czy źle? Jak dla mnie rewelacyjnie, ponieważ tamtych bohaterów szczerze kochałam. Dla osób sięgających najpierw po „Regułę dziewiątek", nie będzie to miało specjalnego znaczenia, aczkolwiek jestem pewna, że fani, którzy spodziewali się czegoś nowego, podniosą głośny protest. Kolejnym, ostatnim już podobieństwem jest to, że matka Alexandra została uwięziona w szpitalu psychiatrycznym, a chłopak mieszka wraz z Benem (który jest wierną kopią czarodzieja Zeda).

Fabuła rozgrywa się w rzeczywistym świecie przy udziale pistoletów, paralizatorów, samochodów i wybuchów bombowych. Akcja jest wartka i dobrze przemyślana – rodem z książki sensacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Do morderstw dołączmy twardą i niezachwianą postawę Alexa oraz wątek romantyczny i odrobinę ciętego humoru (np. gdy Jax nie mogła się nadziwić, dlaczego ludzie sprzedają w sklepach dziurawe spodnie), a otrzymamy mieszankę wybuchową i fantastyczną książkę roku. Może podchodzę do tego subiektywnie, ale jak zwykle, dziełem tego autora jestem zwyczajnie oczarowana. Goodkind wie, jak przemówić do czytelnika, by słowa go porwały i zapadły głęboko w serce i pamięć.

Książka została wydana w twardej oprawie z obwolutą. Jest porządnie szyta i wygląda rewelacyjnie. Zarówno korekta jak i tłumaczenie są również bardzo dobre. Dodatkowo na oficjalnym kanale Youtube Terrego Goodkinda znaleźć można sześciominutowy film oparty na fragmencie powieści (choć aktor grający Alexa nie przypadł mi do gustu). Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach zarówno przez samego autora jak i polskie wydawnictwo. Do tego, tak jak lubię, mimo że zaplanowane są kolejne części, książka ma wyraźnie zarysowane zakończenie, które jednak pozostawia przyszłość domysłom czytelników. Jest to bardzo sprytna sztuczka, która nie drażni fanów, a jednocześnie daje możliwości dalszego rozwoju akcji. Autor już niejednokrotnie udowodnił jak sprawnie potrafi ją zastosować.

Moja ocena „Reguły dziewiątek" jest daleka od obiektywizmu. Rzeczywistość stworzona przez pisarza jest moim zdaniem genialna, a ja jestem nią zachwycona w każdym calu. Tak jak kocham „Pierwsze prawo magii", tak i ta książka zajmuje miejsce na półce moich ulubionych pozycji. Przygoda, akcja, rewelacyjni bohaterowie – tacy z prawdziwym charakterem, a nie „praworządne elfy z Warhammera". Dla mnie jest to lektura obowiązkowa, więc gorąco ją polecam.

Dział: Książki
niedziela, 16 maj 2010 12:36

Srebro

„Srebro” S. Saviile’a, to książka wpisująca się w nurt literatury, który stał się bardzo popularny ostatnimi czasy. Ludzie przeżywają poniekąd kryzys wiary i zaczynają sobie zadawać pytania, na których odpowiedzi miał wcześniej monopol Kościół. Jak powiedziano, tak było. Oczywiście to duże i nie do końca uczciwe uproszczenie. Jednak jeszcze te kilkadziesiąt lat wcześniej, człowiek zadający pytanie w stylu: „Czy to możliwe, że Jezus Chrystus miał rodzinę?”, został by publicznie ukamienowany, albo przez kościół nazwany heretykiem.

Dziś w dobie Internetu, który jest potężnym medium takie pytania są niemal na porządku dziennym. Ludzie to już nie tłum ślepo zapatrzonych w pasterza - kapłana owieczek, ale medialne społeczeństwo chcące wiedzieć więcej i zadające coraz to bardziej bulwersujące pytania.

Pozwoliłem sobie na tą przydługą dygresję z tego powodu, że są ludzie, którzy nie boją się odpowiedzieć na takie „lęki człowieka współczesnego”. Pierwszą próbą wcale nie był „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, ale jego książka stała się bodajże najsłynniejszym przykładem „próby” przez wielką wrzawę medialną wokół niego. A wszystko to spowodowało, że sprzedaż poszła jeszcze lepiej… Niestety „Kod…” to próba wybitnie nieudana, bo stawiająca tezy, które nie są niczym poparte, a tylko mieszają w głowach zdezorientowanych ludzi. Zbitek faktów i „pseudo-faktów” poddano tam sensacyjnej obróbce, z czego wyszedł niezły kryminał, ale kiepskie źródło jakiejkolwiek nauki, poza tą, jak należy takie ksiązki pisać. W ten sam „biblijny dzwon” postanowił uderzyć Steven Saviile ze swoim „Srebrem”. Dźwięki jakie się przy tym z niego wydobywają są zdecydowanie czystsze niż przy „Kodzie…” D. Browna.

Zdecydowanym plusem książki przez mnie opisywanej jest „odrobienie lekcji” historii starożytnej. Co prawda pojawiają się tam pewne „upiększenia” i dodatki, ale wychodzi to na korzyść fabule, która dzięki temu zyskuje solidną podmurówkę. „Kod…” uczłowieczył nam Jezusa „ubierając” go w rodzinę. Tematem „Srebra” stał się wyklęty, z dwunastki późniejszych Apostołów, Judasz i jego potomkowie będący wodzami sekty Sykariuszy – mistrzów sztyletu. Do legendy przeszła bohaterska obrona ich głównej i jedynej twierdzy – Masady, gdzie wszyscy mieli popełnić masowe samobójstwo tuż przed wkroczeniem do niej Rzymian. Ostatnie badania jednak mówią o nich co innego: „W kwietniu oblegający [Rzymianie] ostatecznie obalili mury za pomocą tarana. Po wejściu na teren fortecy legioniści odkryli, że budynki stoją w ogniu, a obrońcy popełnili samobójstwo. Ponieważ odebranie sobie życia jest potępiane przez judaizm, obrońcy Masady wytypowali dziesięciu mężczyzn, którzy pozbawili życia wszystkich zgromadzonych w fortecy. Ostatni z nich zabił swoich dziewięciu towarzyszy, podłożył ogień pod fortecę i sam popełnił samobójstwo.” – jak podaje Wprost24. To stwierdzenie z wersji oficjalnej, ale prawda jest taka, że w twierdzy miało być ponad tysiąc osób, a znaleziono ledwo dwadzieścia osiem szkieletów i to nie należących do Żydów, ale do Rzymian, którzy zmarli tam wcześniej… Nie zmienia to jednak faktu, że Sykariusze stali się smakowitym kąskiem dla Steven Savilla, a wersja przez niego przedstawiona jest całkiem prawdopodobna, gdyż sekta ta działała nie tylko w okolicach Masady… A kreśli ich historię z prawdziwym wyczuciem tak, że czytelnik wczuwa się znakomicie w fabułę, która jest misternie nakreślona. Żeby jeszcze uprawdopodobnić to, co znajduje się w książce, dodano dokument, który to niby odnaleziono w salach, które znaleziono po trzęsieniu ziemi w 2004 roku (szukałem o tej katastrofie informacji i niestety nie znalazłem takowych). Dokument ten, to coś na kształt testamentu „prawnuka” Iskarioty - Eleazara ben Jaira (który dowodził wtedy sektą Sykariuszy, co potwierdza wiele źródeł historycznych). W dokumencie tym jest historia o prawdziwej roli Judasza w ukrzyżowaniu Jezusa. Znamienne jest też to, co ben Jair miał zrobić ze słynnymi trzydziestoma srebrnymi szeklami z Tyru. Tu ujawnia się prawdziwy geniusz pisarski Saville’a.

Język autora jest bardzo plastyczny, co pozwala czytelnikowi wczuć się w realia starożytności, nie dodając jej uroków i nic też nie ujmując z rzeczywistości, mimo iż jest to zaledwie kilka stron w książce. Wyrobione pióro pisarza idzie poznać także po reszcie stron, bo walki wciągają czytelnika i razem z ich uczestnikami, bije mu mocniej serce, a wszystkie są przedstawione w miarę prawdopodobnie. Odbiorca, którego nie obchodzą sposoby działania służb specjalnych, S. Saville urzeknie swoimi opisami i da się ponieść fabule, ale… Za tym „ale”, kryją się ludzie którzy jednak nieco liznęli literaturę faktu i rażą ich niektóre opisy. Wskażę na nie nieco później, a teraz dojdźmy do nich razem z fabułą.

Kiedy Sykariusze zapowiadają „czterdzieści dni i nocy grozy”, a potem sieją zamęt i terror w Europie, na przeciwległym biegunie pojawia się organizacja Ogmios, „good guys”, tajna komórka MI6 – wywiadu brytyjskiego. Mamy tu ciekawą mieszankę ludzi z przeszłością i kartoteką tyleż grubą, co i tajną. Są nimi: Noah Larkin dawny snajper pracujący na usługach korony, między innymi w Iraku (weterani w modzie), Ronan Frost, Irlandczyk, były żołnierz i członek grupy antyterrorystycznej (jak wyżej), Rosjanin Konstantin Chawin dawny agent KGB, Orla Nyren, niegdyś agentka MI6 i Jude Lethe, komputerowy geniusz pierwszej klasy, który sprawia, że nawet żarówki wybuchają na zawołanie i ich szef – sir Cahrles Wyndham niewładny niestety do działań w terenie, ale z takimi koneksjami, których sama królowa Wielkiej Brytanii by się nie powstydziła. Nasuwa się więc skojarzenie, że skoro są najtajniejszymi z tajnych, to powinni tez być najlepsi. Niestety tylko po jednym z nich widać, że słowo „wywiad” nie jest mu obce. To oczywiście Chawin. Reszta daje się wciągnąć w pułapki tyleż proste, co i niebezpieczne. Kłamstwa i pozory to chleb powszedni w książce. Niestety jedne są uszyte grubymi nićmi, a tylko niektóre są tak subtelne, jak być powinny. Ogmios nie jest – jak pisałem powyżej – liczną organizacją, co pozwala na dużą dozę luzu w działaniach i nie przejmowanie się zbytnio prawem. Jest to także ich wadą, gdyż ludzie w niej pracujący, w razie wpadki, są zdani sami na siebie. „Kawaleria” nie przybędzie im na pomoc. Niestety Ogmios nie docenia zawiłości intrygi oraz determinacji i przebiegłości Sykariuszy, którzy są zawsze o dwa kroki przed nimi. Kończy się to zamachami na skalę jakiej Europa jeszcze nie widziała. „Ogmios” – mimo żyje iż pod wygodną przykrywką MI6 – nie wiadomo czemu nie jest tak naprawdę przez nie, ani przez inne służby wspierane. Bo jeśli tak nazwać to, co się dzieje w książce, to jest to partactwo pierwszej wody. Ujawnia się to przy zamachu w pewnym niemieckim mieście, gdzie ich służba specjalna nie jest poinformowana o wyglądzie agenta „Ogmiosu”, mimo iż ten kilka godzin wcześniej swobodnie, dzięki swoim pełnomocnictwom, chodzi po trasie przejazdu znanej osobistości i sprawdza ewentualne dogodne miejsce do oddania strzału. Jest to poważne niedopatrzenie. Miejmy nadzieję, że nie autora. A agent wpada z kretesem…

Po Europie kolejnym teatrem działań jest Bliski Wschód, a konkretnie rzecz biorąc Izrael. Agentka tam pracująca popełnia szkolne wręcz błędy, ale autor przemyślnie je maskuje tak, że czytelnik dopiero po chwili orientuje się, co się stało. Należy sobie w tym miejscu powiedzieć, że sam autor wspomina o dużej specyfice działań w Izraelu, niestety moim zdaniem nie nakreśla ich dobrze. Tam nie ma mowy o społeczeństwie informacyjnym, ale o permanentnej inwigilacji dla dobra obywateli. I jakkolwiek pobieżne potraktowanie i przestudiowanie przez autora struktury wywiadu izraelskiego, nie szkodzi fabule, to umieszczenie jednego z szefów Apostołów Judasza alias Sykariuszy w Amanie – wywiadzie sił zbrojnych Izraela – jest zabiegiem bardzo dziwnym.

W sprawach wywiadu nie trzeba być alfą i omegą, żeby zrozumieć, że ten zabieg to porażka. Przydałaby się w tym momencie autorowi lektura ze dwóch, trzech książek o tym wywiadzie. A jeśli jednak autor je czytał? Nie docenił on w takim razie potęgi Amanu, przy którym nasz wywiad to banda chłopaczków wymachujących pistoletami. Wywiad ten potrafił w latach osiemdziesiątych neutralizować, przy współpracy z Mosadem (wywiadem zagranicznym) i Szin Bet (wywiadem wewnętrznym), od kilku do kilkunastu zamachów bombowych dziennie. Członków Amanu, jak każdego wywiadu, bardzo dokładnie „się prześwietla” i w razie jakichkolwiek wątpliwości – nie zatrudnia. Więc nawet struktura Sykariuszy nie tłumaczy – w co chciałby wierzyć autor – takie lipy. Między poszczególnymi organizacjami wywiadowczymi Izraela nie zawsze się działo dobrze. Były nawet czasy, że darły ze sobą nieźle koty. Ale jeśli idzie o sprawy wewnętrzne, to współpracują ze sobą w miarę dobrze i nie bez kozery noszą nazwę najlepszych służb wywiadowczych na świecie. Honory należą się autorowi za opis spokojnej, ale przez to także szalenie brawurowej, akcji MI6 w Niemczech, gdzie z łap niemieckiej Policji i wywiadu zostaje uratowany agent, o którym wcześniej mówiłem, że został spalony. Parafrazując słowa autora, które dobrze oddają sedno operacji: „Chłopaki mieli zawsze papierki bez zarzutu…”.

„Srebro” jest kryminałem wysokiej próby. Źle wpłynął na nie tylko niezrozumiały pospiech autora i wydawnictwa w tłumaczeniu, bo zdarzają im się co najmniej dziwne literówki. Po co on był? Żeby dogonić premierę nowej książki Browna i na niej się wybić? „Srebro” ma wystarczająco wiele zalet, które nie potrzebują tego typu zabiegów „marketingowych”.

W „Srebrze” wątki zostały ledwie zawiązane. Znamy sprawcę, ofiary, policjanta, ale ten pierwszy został jedynie lekko raniony w pościgu i na pewno zdąży wydobrzeć do kolejnej części powieści pod tytułem „Złoto”. Czekam na nią z niecierpliwością, bo mimo iż „nawtykałem” książce ile wlezie, to chłonąłem ją z szeroko otwartymi oczyma, bo to bardzo miła odmiana po „Kodzie Leonarda da Vinci” i innych książkach Dana Browana. Bawiłem się świetnie przez te równe pięćset stron i czekam na więcej. Książkę jednakże przewrotnie polecę na krótkie wieczory, bo wciąga bardzo i ani się człowiek obejrzy, a tu już koniec.

W swoistym Post Scriptum dodam kilka szczegółów a propos samego wydania ksiązki.

Mimo iż, w egzemplarzu przeze mnie posiadanym, zastosowano oprawę broszurową, to jest ona solidna. Większą sztywność zyskuje jeszcze dzięki zakładkom bocznym, co dodatkowo powoduje, że laminat nie schodzi już po kilku dniach. A książka przy przewożeniu w plecaku, czy też torbie mniej się niszczy.

Grafika na okładce jest ładna, ale znajduje się w niej buraczek – kółko brelokowe przy sztylecie. Kiedy zorientujecie się już w fabule, zrozumiecie dlaczego to wręcz śmieszy…

Jeśli miałby przyznać książce ocenę, to na pięć gwiazdek, przyznam jej cztery. Gorąco polecam.

Dział: Książki
niedziela, 26 luty 2012 12:08

Rozgwiazda

Hard science fiction jako jeden z podgatunków fantastyki szczególny nacisk kładzie na naukowe i techniczne zagadnienia. Rozwój technologiczny w takich dziedzinach jak fizyka, biotechnologia, biologia czy cybernetyka jest elementem istotnym, wokół którego kręci się cała fabuła tej literatury. Dołączając do tego odległą przyszłość oraz przestrzeń kosmiczną uzyskujemy to co fani science fiction lubią najbardziej - ciekawą, pełną wiedzy literaturę. Peter Watts postanowił dogłębnie poruszyć ten temat i to nawet dosłownie, ponieważ w przeciwieństwie do wielu reprezentantów hard science fiction, jego powieść "Rozgwiazda" nie rozgrywa się w kosmosie, lecz na samym dnie oceanu.

Książka jest debiutem literackim Wattsa, napisanym prawe dwanaście lat temu. Jednocześnie jest to druga powieść, po "Ślepowidzeniu", która ukazała się na polskim rynku. Już w jej wstępie możemy dowiedzieć się jak bardzo pisarz ceni czytelników z naszego kraju za ich otwartość na jego twórczość. W swojej przedmowie przyznał, że często korzystał z Google Translatora aby zapoznawać się recenzjami zamieszczonymi na łamach polskich portali internetowych. Z pewnością takie wyznania są bardzo miłym akcentem, przygotowującym nas do zapoznania się z debiutem autora.

Tak jak wspomniałem wcześniej, akcja powieści dzieje się w nieokreślonej przyszłości (sądząc po zaawansowaniu technologicznym, dosyć odległej), na dnie Pacyfiku. Pisarz w ten sposób postanowił nam pokazać świat może nie tak daleki, ale również niezbadany. W głębinach oceanu, w dolinach ryftowych, czyli rowach tektonicznych ograniczonych uskokami skorupy ziemskiej, ludzkość zakłada elektrownie. Do pracy w takich warunkach przygotowywane są odpowiednie osoby. Ówczesny rozwój technologiczny pozwolił na stworzenie mechanicznego płuca umożliwiającego czerpanie tlenu z wody morskiej, nakładek na oczy, które pozwalają widzieć w ciemnościach czy wyprodukowanie enzymu, dzięki któremu ciało ludzkie jest odCENSOREDe na wysokie ciśnienie. Ryfterzy, czyli członkowie załogi pracujący w głębinach, również nie są wybierani losowo. Każdy z nich został w swoisty sposób dotknięty przez życie, które pozostawiło na nich psychiczną skazę. Dzięki temu do jednej z baz na dnie oceanu - Beebe - trafia prawdziwa śmietanka osobistości. Mamy wśród nich między innymi byłego pedofila, który rozmawia z wyimaginowaną przyjaciółką, kobietę mającą uraz po wykorzystywaniu seksualnym przez swojego ojca czy byłego mordercę. Taka gromada wyrzutków społeczeństwa zostaje zamknięta w odosobnieniu mając do dyspozycji klaustrofobiczną przestrzeń podmorskiej bazy czy bezmiar jednego z grzbietów płyty tektonicznej Juan de Fuca, gdzie na każdym kroku czeka niebezpieczeństwo pod postacią podwodnych wulkanów czy olbrzymich, drapieżnych ryb. To właśnie bohaterowie są główną siłą napędową "Rozgwiazdy". Każdy z nich jest postacią złożoną, wielowymiarową, wywołującą skrajnie mieszane uczucia. Czytelnikowi przyjdzie zmierzyć się z ich problemami natury psychicznej, obserwować relacje pomiędzy nimi - od wrogości, poprzez miłość, po braterską przyjaźń.

"Rozgwiazda" nie ogranicza się tylko do przedstawienia losów załogi pracującej na dnie oceanu. Na lądzie toczy się również fabuła mająca ścisły związek z bohaterami podmorskiej bazy. Przedstawiona zostaje rządna zysków korporacja GA, która pod przykrywką badań naukowych realizuje swoje własne cele, mamy w końcu inteligentne żele - sieci neuronowe mające zdolność uczenia się, które stają się powoli autonomiczne.

Peter Watts nakreślił bardzo ciekawy świat, który choć jest bliski, nie został jeszcze do końca zbadany. Czytając można wyczuć fakt, że pisarz posiada doktorat z biologii morskiej. Czerpie on garściami pomysły z naukowych badań i publikacji. Opisy podwodnej geografii ryftów czy zwierząt tam żyjących mają swoje źródła przedstawione przez pisarza na końcu książki. Podobnie rzecz ma się z podjętymi przez autora "Rozgwiazdy" tematami telepatii i psioniki. Zostały one przekazane szerszej opinii publicznej już w 1994 roku. Jak sam stwierdził "Być może będziecie zaskoczeni, dowiadując się, jak wiele z opisanych przeze mnie zjawisk nie jest moim wymysłem. (...) Rozgwiazda celowo przekręca niektóre fakty, a dziesiątki błędów popełniłem zapewne z czystej niewiedzy." Poruszane na kartach powieści wątki związane oceaniczną florą i fauną potrafią pogłębić wiedzę czytelnika, nie raz zmuszając do sięgnięcia do encyklopedii w celu zapoznania się z dokładniejszym opisem gatunków ryb głębinowych.

Z drugiej strony mamy przyszłość znaną z powieści cyberpunkowych: korporacje, cybernetyczne zamienniki ludzkich organów czy sztuczną inteligencję. Tak wykreowany świat przemawia do czytelnika swoim klimatem, mrocznym i tajemniczym.

Od strony technicznej powieść może wydawać się z początku bardzo chaotyczna. Autor rozpoczyna kilka różnych wątków, po których nieustanie się przemieszcza, przeplatając je historiami Ryfterów. Z czasem wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Jednak lekki niesmak z tego powodu pozostaje. Czasami doskwiera też nierówność fabuły. Z jednej strony autor w mistrzowski sposób buduje napięcie (którego poszczyciłby się niejeden twórca literatury grozy), z drugiej męczy czytelnika przestojami w akcji pod postacią wewnętrznych monologów bohaterów. Powieść jest i tak lżejsza w odbiorze niż "Ślepowidzenie" - powodem może być w końcu debiut literacki.

Podsumowując "Rozgwiazda" Petera Wattsa jest powieścią ambitną, skierowaną do miłośników mocnego science fiction z elementami cyberpunku. Osoby lubiące mroczny i klaustrofobiczny klimat, teorie spiskowe czy nowinki technologiczne doskonale się odnajdą się w przedstawionej fabule. Mnie osobiście Watts przekonał do siebie. Już nie mogę doczekać się lektury kolejnej części trylogii Ryfterów , którą "Rozgwiazda" rozpoczęła.

Dział: Książki
czwartek, 26 marzec 2009 12:00

Wojny duszków

Sięgając po „Wojny Duszków” myślałem iż mam do czynienia z kolejną powieścią podobną do przygód młodego czarodzieja Harry’ego. Kampania reklamowa książki, hasła reklamowe oraz opis z okładki utwierdzały moje przekonanie. Pod wieloma względami jednak się myliłem. Ale przejdźmy do rzeczy. O czym mianowicie jest owa książka ??

Kraina Duszków to świat magów i demonów, w którym pełno jest intryg i nieustannych wojen pomiędzy dobrem i złem. Nad obydwiema stronami pieczę sprawuję Purpurowy Cesarz. Jego pierworodny syn, młody awanturnik i obrońca zwierząt, Pyrgus Malvae wpada w kłopoty, narażając się największym magnatom ciemnej strony magii oraz największemu z demonów – Belethowi. Ojciec, chcąc ukryć go aż do zakończenia konfliktu, postanawia wysłać go portalem do równoległego świata.

Tymczasem w świecie szarej rzeczywistości, Henry, nastolatek i zapalony modelarz, który nigdy w życiu nie miał problemów nawet w szkole, dowiaduje się o romansie swojej matki z ... sekretarką ojca. Odkrycie, iż matka jest lesbijką jest dla niego bolesne. Chłopak popada w melancholię, a ucieczkę od przygnębiającej rzeczywistości odnajduje pracując u starego paranoika - pana Fogarty. Tam w ogrodzie splatają się ścieżki obydwóch młodzieńców, gdyż Pyrgus w wyniku uszkodzenia portalu przenosi się w inne, niż wcześniej zamierzone miejsce, a na dodatek zostaje zamieniony w małego, skrzydlatego duszka.

"Wojny Duszków" to pierwszy tom powieści, pełnej przygód i magii, która jest skierowana głównie do młodzieży. Książki nie poleciłbym jednak młodszym czytelnikom, ponieważ autor porusza w niej wiele kontrowersyjnych spraw, których mogą nie zrozumieć (np. związki homoseksualne), jak i nie oszczędza drastycznych opisów (np. topienie kociaków we wrzącej masie czy torturowanie przez zanurzenie w gorącej siarce). Podobnych przykładów można w opowieści znaleźć wiele. Inne zastrzeżenie można mieć do polskiego tłumaczenia tytułu książki. „Wojny Duszków” to w oryginale „Faerie Wars”. Angielskiemu wyrażeniu faerie bliżej jednak jest do elfów niż do duszków, często przedstawianych jako małe, opiekuńcze wróżki ze skrzydełkami. Dlatego dość dziwnie brzmi określenie mrocznych i dość nieprzyjemnych magów jako Duszki Nocy, choć zapewne Wojny Elfów za bardzo by się kojarzyły z prozą Tolkiena, a Wojny Wróżek brzmią dość dziwnie.

Przejdę jednak do dobrych stron książki. Pierwsze co się rzuca w oczy to ładne wydanie, o które postarało się wydawnictwo Rebis. Twarda oprawa oraz gruby papier wpływają znacznie na estetykę i przyjemność czytania. Jeśli chodzi zaś o fabułę to jest ona typowa dla powieści przygodowo-fantastycznej. Pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, trzymających w napięciu wydarzeń. Światy baśniowe i realne zostały umiejętnie ze sobą powiązane, a ich wątki się splatają i uzupełniają. W krainie Duszków siostra Pyrgusa – Holly Blue odkrywa spisek Duszków Nocy przeciw Cesarzowi, zaś w międzyczasie Henry i książę próbują znaleźć drogę powrotną do świata magii. W opowieści nie zabrakło wszelkiego rodzaju postaci władających magią: magów, kapłanów, demonów czy czarnoksiężników. Innym plusem jest to, iż książka została napisana dość prostym i lekkim językiem, choć brak jest rozbudowanych dialogów i szczegółowych opisów.

Podsumowując „Wojny Duszków” to bardzo dobra powieść, przeznaczona raczej dla starszej młodzieży z powodu poruszanych tematów i licznych okrutnych i pełnych krwi obrazów. Wciągająca fabuła sprawia, iż ciężko jest oderwać się od niej nawet na czas obiadu (wiem to po sobie). Bardzo miłym faktem jest również to, iż ukazał się drugi tom, pt. „Purpurowy cesarz”.

Dział: Książki
czwartek, 26 marzec 2009 11:46

Mugole i Magia

Jakże się ucieszyłem kiedy przeczytałem w sieci o planowanym wydaniu wyjątkowego opracowania dotyczącego Harry'ego Poterra, innego niż wszystkie wcześniejszego. Jeszcze większe było moje zaskoczenie, kiedy olbrzymie tomisko wylądowało na moim biurku parę dni przed polską premierą. Choć stary byk ze mnie, przeczytałem wszystkie tomy przygód młodego czarodzieja, postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z tą książką. No i nastał moment aby podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami.

Zacznę od autora – George'a Beahma. Ten bardzo aktywny fan literatury fantasy i science fiction do tej pory ma na swoim koncie kilka opracowań dotyczących wielkich pisarzy i najbardziej znanych bohaterów literackich. Najbardziej godne uwagi są m.in. „The Essential J.R. Tolkien Sourcebook” czy „Stephen King from A to Z: An Encyclopedia of His Life and Work” ( mam nadzieje, że te publikacje również doczekają się swojej polskiej edycji).

No ale wróćmy do głównego wątku, czyli nieoficjalnego przewodnika o J.K. Rowling i fenomenie Harry'ego Pottera. Jak wspomniałem wcześniej opracowanie te to naprawdę olbrzymie tomisko. Książka liczy prawie 500 stron, wydana jest w twardej (i pięknej) oprawie, za co ukłon w stronę wydawnictwa Rebis. Duża czcionka, gruby papier oraz liczne kolorowe i czarno-białe ilustracje umilają wgłębianie się w magiczny świat. To tyle co można zobaczyć na pierwszy rzut oka.

Książka została skonstruowana tematycznie, podzielona na sześć głównych części. Na początek czytelnik ma okazje bardziej poznać twórcę całej potteromanii, czyli autorkę J.K. Rowling. W dwóch pierwszych częściach znajdziemy wszytko o jej życiu, począwszy od różnych ciekawostek, skończywszy na odniesieniach w przygodach Harry'ego do jej życia.
Kolejna część to spojrzenie na wszystkie ekranizacje. Znajdziemy tu szczegółowe informacje o trzech pierwszych filmach, łącznie z recenzjami, pełną obsadą i plakatami. Na dodatek autor serwuje nam ciekawe cytaty i dykteryjki filmowe oraz wypowiedzi różnych osobistości (m.in. Stevena Spielberga) dotyczące ekranizacji.
W części czwartej znajdziemy zaś wszelkie informacje dotyczące książek. Zaprezentowane zostały oryginalne okładki z różnych wydań, wszystkie tła powieści, dedykacje, wybrane recenzje, ważne cytaty, a nawet spojrzenie na parodię Harry'ego – powieść Michaela Gerbera - „Barry Trotter”.
Pozostałe dwie części poświęcone są wybranym towarom reklamowym czyli klockom Lego, grom komputerowym i karcianym, pluszowym zabawkom, a nawet artykułom gospodarstwa domowego. Na dodatek znajdziemy przewodnik po głównych stronach internetowych.

„Mugole i magia” to doskonały przewodnik i skarbnica wiedzy dla wszystkich fanów młodego czarodzieja. Każdy „mugol” po przeczytaniu książki może sprawdzić swoją wiedzę w teście o zróżnicowanym stopniu trudności, zawierającym ponad 220 pytań. Choć dla mnie pytania wydawały się trudne, młodym ekspertom raczej nie powinny sprawić problemów.

Więc jeśli uważasz się za prawdziwego fana młodego czarodzieja, Twoje szkolne zeszyty poobklejane są wizerunkami bohaterów serii, na Twoich półkach stoją figurki Harry'ego, najchętniej grałbyś w Quidditcha zamiast w piłkę, a zamiast psa czy kota wolałbyś sowę płomykówkę to Ciebie nawet nie trzeba namawiać. Tą książkę musisz mieć w swojej kolekcji i traktować ją jako lekturę obowiązkową. Jeśli zaś jesteś zwykłym zjadaczem chleba, który zapoznał się z przygodami Pottera, to polecam ten nieoficjalny przewodnik, abyś mógł pogłębić swoją „magiczną” wiedzę.

Dział: Książki