Rezultaty wyszukiwania dla: 2
BFG
Kiedy pierwszy raz opublikowano w 1991 roku 'Big Friendly Giant', pod mało atrakcyjnym i wymyślnym tytułem „Wielkomilud”, w Wydawnictwie GiG, byłam już zbyt „poważnym” czytelnikiem, okrzepłym na powieściach Andre Norton, by sięgać po książeczkę dla dzieci, mało jeszcze wtedy u nas popularnego i niestety już nie żyjącego, Roalda Dahla. Musiałam poczekać dwadzieścia pięć lat, by przekonać się, że jest to opowieść, która wywołuje salwy śmiechu nie tylko u małoletnich.
13 września 1916 roku urodził się w walijskim Landaff przyszły wspaniały pisarz książek dla dzieci – Roald Dahl. Na 100-tną rocznicę urodzin autora Znak Emotikon wydał jego najsłynniejsze opowieści, w twardej oprawie z kanonicznymi ilustracjami Quentina Blake’a. W lipcu na ekrany kin weszła również ekranizacja „BFG” w reżyserii Stevena Spielberga, o której niestety nie jestem w stanie na razie napisać nic, ponieważ, jako prawdziwy mól książkowy sięgnęłam najpierw po książkę. A książka wyjątkowo podobała się zarówno mojej dziewięcioletniej córce, jak i mnie.
„Bardzo Fajny Gigant” to zakręcona powieść o przygodach Sophie, dziewczynki mieszkającej w sierocińcu, która jako jedyna dostrzega w nocy olbrzyma. Ma szczęście, ponieważ trafia na mocno zakręconego giganta, który w przeciwieństwie do swoich pobratymców, o znamiennych imionach Krwiopij, Michospust, Bebechołyk, etc., jada szlamgóry i pije tłoczypiankę, zamiast chrupać ziemiaki, czyli ludzi. Oczywiście winna podglądania Sophie, nie może pozostać w sierocińcu, jako świadek istnienia olbrzymów, zostaje porwana przez BFG, który zabiera ją ze sobą do krainy wielkoludów. Tam Sophie poznaje wiele magicznych, jak i okrutnych tajemnic. I jak przystało na heroinę, razem z nowo poznanym przyjacielem, postara się ocalić świat przed przerażającymi olbrzymami.
„BFG” jest rozwinięciem epizodycznego pomysłu z innej książki autora, z „Danny'ego, mistrza świata”. W niej to, Danny wspomina opowieść na dobranoc o ‘Big Friendly Giant’, który przechwytuje sny i wdmuchuje je do sypialni dzieci. Tak narodził się pomysł na książeczkę, którą Roald Dahl dedykował swojej przedwcześnie zmarłej siedmioletniej córce, Olivii.
Opowieść o BFG czytałam wraz córką, więc mogę napisać, co najbardziej jej się podobało, a mianowicie akcja, akcja, akcja. Jest to historia, która nie pozwala się nudzić, bez przerwy się coś dzieje, i tam, gdzie inni autorzy wprowadziliby opisy, Roald Dahl wprowadza nagłą zmianę akcji. Największą zaletą powieści jest, i tutaj obie byłyśmy zgodne, słownictwo. Dzieci, językoznawcy i miłośnicy gier słownych będą mieli wiele powodów do śmiechu. BFG jest bowiem gigantem, który nigdy nie uczęszczał do szkoły, a jak to samouk, nie do końca wszystko mu wychodzi i tak na przykład królową Elżbietę nazywa złotobiustą bekselencją. Poza cudownymi przekręceniami słów, pojawiają się również neologizmy, jak świszczybąk, dołkochandra, tłoczypianka, czy szlamgóry. A dialog o naturze świszczybączenia jest cudowną słowną przepychanką pomiędzy królową, Sophie i BFG, doprowadzający czytelnika do czkawki ze śmiechu.
Cała historia Sophie o jej przygodach z olbrzymami mogłaby wydawać się absurdalnie bezsensowna i nieciekawa, gdyby nie talent pisarski Roalda Dahla. Znał on bowiem naturę dzieci i wiedział, że wartka akcja, śmieszne słownictwo, to przepis na wdechowitą powieść. Nie bez znaczenia jest przekaz o dobroci, zaangażowaniu, odwadze i wrażliwości na cudzą krzywdę, które to cechy mogą pomóc zmieniać otaczający nas świat. Ukazuje, że czasem potrzebny jest ktoś, kto tchnie w nas odwagę i pokaże, że nie jest się bezsilnym, tak jak Sophie pokazała to BFG.
Na końcu nadmienię, że BFG istniał naprawdę, a był nim Walter [1], dobroduszny, wieloletni przyjaciel Roalda, którego poznał w 1946 roku podczas prac remontowych w domu babci pisarza. Ich wieloletnia przyjaźń, fizjonomia ponad dwumetrowego przyjaciela, który mówił z silnym wiejskim akcentem, powołała do życia BFG.
Legendarny komiks Kajko i Kokosz powraca w nowej odsłonie!
Tworzone przez wspaniałego scenarzystę i rysownika Janusza Christę (1934–2008) przygody dwóch słowiańskich wojów są od dziesięcioleci jedną z najpopularniejszych polskich serii komiksowych. Teraz Kajko i Kokosz powracają! Kontynuacji kultowego komiksu podjęli się znani polscy scenarzyści i rysownicy, którzy podeszli do zadania z miłością i pasją. Tego wydarzenia fani Kajka i Kokosza nie mogą przegapić!
Dziecko Odyna
Jako zagorzały czytelnik, miałam do czynienia z ogromną ilością książek, lepszych lub gorszych. Nie pamiętam jednak, kiedy jakaś książka wzbudziła we mnie tak skrajne emocje jak „Dziecko Odyna”.
Siri Pettersen na co dzień zajmuje się tworzeniem ilustracji, pisaniem komiksów i stron internetowych. W 2002 roku jej komiks Anti-klimaks wygrał konkurs organizowany przez norweskie wydawnictwo Bladkompaniet. „Dziecko Odyna” to wydana w 2013 roku debiutancka książka tej pisarki, która bardzo szybko zyskała grono fanów, a także zdobyła kilka nagród w jej rodzimym kraju. Niestety, już po kilkunastu stronach książki widać, że to jej pierwsze tego typu dzieło.
Świat stworzony przez Panią Pettersen zwany jest Ym. Zamieszkują go Ætlingowie – ludzie posiadający ogony i wrażliwi na siły życiowe płynące z ziemi - Evnę. Ym jest rządzone przez Radę, służącą Widzącemu przyjmującemu postać kruka i składającą się z 12 członków największych i najsilniejszych rodów.
Hirka – główna bohaterka historii - to kilkunastoletnia dziewczyna, która jako dziecko została zaatakowana przez wilki, tracąc w tym starciu ogon. Tam gdzie mieszka, w Elveroi, nikt nie traktuje jej z tego powodu jako odmieńca. Do czasu, gdy nadchodzi czas Rytuału, kiedy to 15-letnie dzieci z całego Ym mają stanąć przed Radą i otrzymać jej błogosławieństwo. Warunek jednak jest jeden – każde z nich podczas uroczystości musi na oczach Rady i samego Widzącego zaczerpnąć Evny. Nagle Hirka odkrywa, że brak ogona to jej najmniejszy problem. Hirka jest ślepa na ziemię, nie potrafi czerpać Evny. Tylko Ślepi, największe zagrożenie Ym, nie potrafią tego robić. Gdy ojciec wyjawia prawdę dotyczącą jej pochodzenia, świat Hirki wywraca się do góry nogami. Okazuje się, że nie może stanąć przed Radą, a jedyne co ją ratuje to ucieczka. Ucieczka, która prowadzi do zachwiania fundamentami istniejącego świata i pozycji Rady w nim. A nawet samego Widzącego.
Przyznaję, bardzo chciałam przeczytać tę książkę. Jej bardzo dobre recenzje oraz to, że miała w sobie łączyć fantastykę z mitologią nordycką, zadziałały na mnie jak magnes. No właśnie, miała. Bez wątpliwości jest to fantastyka, niestety mitologii się tam nie doszukałam. Chyba, że użycie imienia Odyna jest według Pani Pettersen wystarczające. Można tutaj na siłę dorzucić jeszcze Kruczy Dwór – wygląd i temperament jego mieszkańców mogą się co wnikliwszym czytelnikom kojarzyć z wikingami, ale to by było na tyle. Nie twierdzę, że to w jakikolwiek sposób sprawia, że książka jest gorsza, niemniej jest to wprowadzanie czytelnika w błąd. Co innego jednak sprawiło, że mam do tej mieszane uczucia.
Narracja. Najsłabszy punkt tej książki, istna jej bolączka. Przykro mi to stwierdzić, ale Pani Siri Pettersen nie umie pisać narracji. Chciałoby się powiedzieć, że nie umie pisać książek, ale mogłoby to być zbyt krzywdzące. Już po pierwszych kilkunastu stronach miałam ochotę odłożyć ją i nigdy więcej do niej nie wracać. Toporne i niezrozumiałe opisy, kompletnie nietrafione porównania, niepotrzebne, czasem przydługie wyjaśnienia i dublowanie zdań. Składnia i stylistyka również pozostawiały wiele do życzenia. Momentami było to tak źle, że łapałam się za głowę krzycząc „po co? dlaczego?”. Były i takie chwile, gdy musiałam kilka zdań czy nawet cały akapit przeczytać wiele razy, żeby w ogóle zrozumieć, co autorka chciała przekazać. Odniosłam wrażenie, że pisarka chciała na siłę pokazać swój wątpliwy kunszt pisarski, chciała nam na siłę wszystko wyjaśnić i opisać, nie zostawiając czytelnikowi pola do użycia własnej wyobraźni. I niestety, robiła to w bardzo przytłaczający sposób. Z czasem jest chyba z tym lepiej, narracja jakby nabrała lekkości i polotu. Chyba, że to dzięki fabule przestałam zwracać już na to uwagę (choć momentami było ciężko).
No właśnie, fabuła! Tutaj Pani Pettersen zdała egzamin na szóstkę. Początki fabuły błyskawicznie skojarzyły mi się z kultowym już „Eragonem”, później jednak autorka pokazała, że miała swój pomysł na książkę. To, co przedstawia Pani Pettersen jest świeże i bardzo ciekawe. Zupełnie inne spojrzenie na magię, na wiarę, na rolę głównego bohatera. Hirka nie jest sztampowym przykładem „od zera do bohatera”, momentami wręcz przeczy temu wizerunkowi. Akcja toczy się wartko, jest skomplikowana i nieprzewidywalna. Wciąga, bardzo. Tak jak na początku narracja przeszkadzała mi do tego stopnia, że nie zwracałam uwagi na to co się w książce dzieje, tak później narracja zeszła na drugi plan. Akcja była do tego stopnia ciekawa i wciągająca, że obowiązki krzyczały do mnie „odłóż książkę!”, a ja słuchałam cichego głosu gdzieś z tyłu głowy, mówiącego „czytaj”.
Przyznaję, że ogromnie wciągająca i oryginalna fabuła jest tym, co ratuje „Dziecko Odyna”. Mimo początkowego zniesmaczenia słabą narracją, książka bardzo mi się podobała. Siadając do drugiej części serii „Krucze pierścienie” mam ogromną nadzieję, że Pani Siri Pettersen nie straciła zapału ani pomysłu na historię. I że wzięła kilka lekcji pisania książek.
Złoto Bohaterów
Cierpliwość wszelkiej maści potworów się skończyła. Po tym jak były grabione ze swoich skarbów przez wiele lat, ruszają w końcu z odwetem aby odzyskać to co im zabrali rycerze w lśniących zbrojach. Ich celem jest zamek króla Polikarpa, który w swoim skarbcu przechowuje tony cennych monet. Zemsta jest słodka.
„Złoto bohaterów” to gra od Queen Games, które ukazała się na polskim rynku nakładem wydawnictwa Rebel. Jej autorem jest Desnet Amane. Na pierwszy rzut oka wygląda ona jak inna popularna w Polsce gra przygodowa tego niemieckiego wydawcy – „Łowcy skarbów”. Wszystko to za sprawą prawie identycznej szaty graficznej, gdyż ilustratorem obydwu tytułów był Markus Erdt. Choć „Złoto bohaterów” to oczywiście samodzielny tytuł, możemy traktować go jako fajną kontynuację rozgrywki we wspomnianą wcześniej grę.
„Złoto bohaterów” to familijna gra kooperacyjna, w której jednak każdy gracz dąży do samodzielnego zwycięstwa. Z pomocą współgraczy, kierując hordą potworów, musimy pokonać strażników chroniących drogę do skarbca króla. W nim przechowywane są zagarnięte nam złote monety. Oczywiście rycerze łatwymi przeciwnikami nie są, więc przeprawa przez korytarze zamku wymaga od nas nie tylko współpracy, ale i odpowiednich umiejętności oraz sprytu. Tytuł ten przeznaczony jest dla 3-6 osób oraz umożliwia rozegranie dwóch wariantów: podstawowego oraz zaawansowanego z wykorzystaniem specjalnych akcji króla.
Strona wizualna
Gra zapakowana jest w porządne, tekturowe pudełko. Znajdziemy w nim 4 części planszy zamku (układane niczym puzzle), 30 kart potworów, 36 kart strażników, 81 żetonów monet o różnych nominałach, 12 płytek króla oraz oczywiście instrukcję. Kafelki planszy, żetony oraz płytki króla zostały wykonane z grubego kartonu. Wszystkie elementy powinny przetrwać wiele rozgrywek. Dodatkowo zdobione są świetnymi ilustracjami w klimacie fantasy Markusa Erdta. Trochę bajkowy styl pasuje do familijnego charakteru rozgrywki.. Obszerna instrukcja wzbogacona przykładami, krok po kroku wyjaśnia wszystkie fazy rozgrywki. Małym minusem wydania może być brak woreczków strunowych na oddzielne przechowywanie np. żetonów monet. Wypraska mogłaby być nieco lepsza i dzielona.
Karty potworów dzielą się na sześć grup. Do wyboru mamy smoki, demony, trolle, nieumarłych, bestie morskie i insekty. Karty strażników dzielą się zaś na trzy grupy, w zależności od poziomu siły oraz wartości złota jakie otrzymamy wygraniu pojedynku.
Przebieg rozgrywki
Przed rozpoczęciem rozgrywki należy przygotować planszę zamku. Jej wielkość zależy od ilości graczy. Dla przykładu, w grze 3 osobowej łączymy tylko dwie części, tworząc zamkowy korytarz z wejściem po jednej i królem na tronie po drugiej stronie. Oczywiście czym więcej graczy, tym dłuższy korytarz ze strażnikami do pokonania. Każdy z graczy otrzymuje 5 złotym monet. Dodatkowo po tym jak każdy wybierze swój rodzaj potworów, dostaje 5 kart odpowiedniej frakcji (trzy z nim biorą udział w danej turze). Talię strażników umiejscawiamy przy wejściu do zamku, zaś wszystkie pozostałe monety za królem w skarbcu. Karty strażników z talii wykładamy na odpowiednich polach planszy awersami do dołu. Jedyną podpowiedzią dla nas o tym z jakim strażnikiem przyjdzie nam się zmierzyć, jest informacja na rewersie z zakresem jego siły.
Rozgrywka trwa 5-6 rund, które podzielone są na trzy podstawowe etapy:
1. Zagrywanie kart potworów – gracze kolejno z 3 kart potworów z ręki zagrywają 2, wykładając po jednej przy dowolnym strażniku. Można wykorzystać wolne pole przy nim lub zamienić wcześniej wyłożonego potwora (spełniając dodatkowo kreślone warunki).
2. Walka ze strażnikami – kolejno idąc od wejścia do zamku odkrywamy kartę danego strażnika. Jego siłę porównujemy z sumaryczną siłą wyłożonych obok niego potworów. Jeśli stwory okażą się silniejsze, dzielimy się po równo łupem z danym graczem, który z nami atakował strażnika. Przy nieparzystych wartościach skarbu jaki chronił bohater, nadwyżkę otrzymuje gracz, który miał silniejszego potwora. Jeśli niestety strażnik okaże się mocniejszy, gracze przegrywają, zaś karty pozostałych obrońców nie są rozpatrywane.
3. Leczenie potworów – ostatni etap polega na wpłaceniu do skarbca złota w liczbie równej wartości kosztów leczenia na kartach potworów, które przegrały starcie ze strażnikiem lub które w ogóle nie brały udziału w walce.
Po skończeniu trzeciego etapu, czyścimy planszę ze wszystkich kart (bez podglądania kart strażników z którymi nie podjęto walki). Wystawione przez graczy stwory wracają do właścicieli i oznaczone zostają jako wykorzystane. Do ręki zaś bierzemy dwie karty wyłożone wcześniej przed 1 rundą. Usuwamy jedną płytkę króla oznaczającą zakończenie rundy, wykładamy nowych strażników w zamku oraz zaczynamy kolejną rundę.
Po zakończeniu wszystkich rund, grę wygrywa osoba, która oczywiście zgromadziła największą ilość złotych monet.
Dodatkowo możemy przeprowadzić bardziej zaawansowaną rozgrywkę. W niej płytki króla wprowadzają dodatkowe zasady i zadania na początku każdej rundy. Wprowadzają one np. zakaz wystawiania potworów o danej sile, zwiększenie kosztów leczenia, zwiększenie (ew. zmniejszenie) wartości łupów.
Wrażenia
Zasady „Złota bohaterów” nie są skomplikowane. Przekłada to się również na familijny charakter gry. Bez problemu zasiądziemy do niej z młodszymi graczami lub początkującymi amatorami gier planszowych. Element losowości głównie występuje przy rozkładaniu strażników. Pozytywnie wpływa to jednak na dozę zaskoczenia, szczególnie wśród dzieci, podczas odkrywania karty bohatera i sprawdzenia z kim przyjdzie nam się zmierzyć. Informacje z orientacyjną siłą strażnika na rewersach kart pozwalają na lekkie, strategiczne podejście do tego tytułu. Oczywiście opiera się to o proste obliczenia i szacowanie, ale dzieciakom powinno się spodobać.
Rozgrywka jest dynamiczna i szybka. Z czasem jednak wariant podstawowy może przez to szybko się znudzić. Szczególnie odczuwalne jest to w grze z bardziej zaawansowanymi graczami. Klimat gry schodzi na boczny tor i nastaje półautomatyczne i schematyczne granie poprzez wykładanie, odkrywanie, zliczanie itd. Sytuację ratuje trochę wprowadzenie urozmaiconego o zasady kart króla wariantu gry. Dla starszych graczy minusem tego tytułu może być również brak negatywnej interakcji. Sama zamiana kart potworów przy strażniku daje nam tylko mają namiastkę tego. Brakuje większego oddziaływania na pozostałych graczy w ceku zdobycia większej ilości łupu.
Podsumowanie
Podsumowując, „Złoto bohaterów” to gra z bardzo przyjemną oprawą graficzną oraz bardzo dobrą jakością wykonania. Odpowiednimi odbiorcami tego tytułu będą rodziny z dziećmi. Wpływają na to proste zasady, dynamiczna rozgrywka oraz kooperacja i brak negatywnej interakcji. Starsi i bardziej zaawansowani gracze mogą narzekać na schematyczność rozgrywki, brak klimatu i wręcz nudę. Jeśli więc w swojej rodzinie macie dzieci powyżej 8 lat, jest to odpowiednia pozycja dla Was do wspólnego spędzenia nadchodzących jesiennych wieczorów przy stole.
Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Rebel.pl
Ilustracja w tekście pochodzi ze sklepu Rebel.pl.
Dzień Batmana 2016
17 września 2016 po raz trzeci w historii fani na całym świecie będą obchodzili Dzień Batmana. Święto dedykowane najbardziej znanej ikonie popkultury cieszy się dużym zainteresowaniem. Obchody przybierają formę fanowskich spotkań i promocyjnych ofert na produkty z Batmanem w księgarniach, sklepach, kinach i oczywiście w Internecie. Wydawnictwo Egmont Polska, polski wydawca komiksów z Batmanem, ponownie włącza się w obchody i proponuje miłośnikom postaci Człowieka Nietoperza wiele niespodzianek.
Thor Gromowładny #01: Bogobójca
Thor, syn boga Odyna i członek grupy mścicieli do tej pory stał niejako na uboczu popkultury. Choć jego przygody doczekały się osobnych ekranizacji, w świecie superbohaterów ze stajni Marvel prym wiodły takie postacie jak Iron Man czy Kapitan Ameryka. Wszystko to może jednak się zmienić dzięki najnowszej komiksowej serii poświęconej nordyckiemu bóstwu – „Thor Gromowładny”.
Przyznam, że Thor jako postać, która wyróżnia się na tle swoich kompanów z Avengers nie tylko pochodzeniem, ale przede wszystkim umiejętnościami, jest dość problematyczna dla scenarzystów w wymyślaniu historii o nim. W końcu jest bogiem i jego przeciwnicy muszą dorównać mu siłą, aby pojedynki miały jakikolwiek sens. Z tym zadaniem postanowił zmierzyć się Jason Aaron, znany polskiemu czytelnikowi m.in. z albumów o Wolverinie czy historii w świecie Star Wars. Prezentuje on nam niesamowitą opowieść, która dzieje się w trzech różnych płaszczyznach czasowych (w młodości Thora, w teraźniejszości oraz odległej przyszłości). Któż może zagrozić gromowładnemu? Tym przeciwnikiem jest tajemniczy Gorr, zabójca bogów. Przemierza on galaktyki i po kolei, w brutalny sposób eliminuje wszystkich nieśmiertelnych. Thor, który w końcu odczuwa zagrożenie, rozpoczyna wręcz detektywistyczne śledztwo i wyrusza w pogoń za Bogobójcą.
Bardzo dobrym pomysłem Aarona jest przedstawienie historii w trzech różnych epokach czasowych. Poznajemy trzy różne oblicza Thora: młodego awanturnika, amatora alkoholu i kobiet, który jeszcze nie jest godzien używać legendarnego młota, wielkiego bohatera i członka Avengers oraz zniszczonego życiem, samotnego i jednookiego starca. Autor komiksu umiejętnie łączy i przeplata te linie czasowe. Z całości buduje się obraz dramatycznego życia Asgardczyka, w którym swoje wyraźne piętno odbiła nieustanna próba pokonania Gorra.
Jeśli chodzi o Bogobójcę, jego historia została aktualnie potraktowana po macoszemu. Nie wiemy skąd pochodzi, skąd się wzięły jego zdolności uśmiercania nieśmiertelnych, skąd pomysł na oczyszczenie świata ze wszystkich bóstw. Możemy tylko liczyć na wyjaśnienia w kolejnych odsłonach serii, gdyż pomysł osadzenia takiego przeciwnika naprzeciw Thora otwiera bardzo wiele drzwi.
„Thor Gromowładny” od strony wizualnej prezentuje się bardzo dobrze. Wszystko to za sprawą chorwackiego rysownika Esada Ribica. Świetną robotę wykonali również koloryści: Dean White i Ive Svorcina. Zrealizowana przez nich koncepcja graficzna poskutkowała niesamowitym klimatem całego albumu. Odnajdziemy tutaj dynamiczne akcje i brutalne walki, malarskie widoki dawnej Europy czy kosmiczne scenerie. Niesamowicie prezentuje się również sam Thor. Jego postać przedstawiana w różnych pozach, szczególnie w dużych kadrach czy scenach pojedynków, jest bardzo szczegółowo i realistycznie rozrysowana. Swoje muskuły pręży niczym Schwarzenegger tak, iż można poczuć siłę bijącą z kart komiksu. Szczegółowość graficzna tego bohatera czasami kontrastuje z innymi prezentowanymi postaciami, nawet samym Iron Manem, który dostał swoją epizodyczną rolę. Można jednak przymknąć oko na ten mankament.
Pierwszy tom „Thor Gromowładny”, prezentujący pięć pierwszych zeszytów z oryginalnej serii, to niewątpliwie wyjątkowa pozycja. Dobra, wręcz kryminalna fabuła sprawia, iż nie jest to kolejna opowieść o wielkim Thorze, który wymachuje swoim młotem na lewo i prawo, rozprawiając się ze wszystkimi wrogami. Choć historia ma lekkie niedociągnięcia fabularne i graficzne, można odnieść wrażenie, iż jeszcze najlepsze przed nami. Liczę na to, iż rzeczywiście scenarzysta pozytywnie nas jeszcze zaskoczy. We mnie udało się mu wzbudzić ciekawość, dlatego nie mogę się doczekać kolejnej odsłony przygód nordyckiego boga. Według mnie jest to również aktualnie jedna z najlepszych pozycji cyklu wydawniczego pt. Marvel NOW w wydawnictwie Egmont. Polecam.
Ostre cięcia
„Ostre cięcia” Joe Abercrombiego to krótki, ostry flirt ze znaną i lubianą naturalistyczną prozą fantasy.
Joe Abercrombie to brytyjski pisarz fantasy o ugruntowanej pozycji na światowym, ale także i polskim, rynku wydawniczym. Jego trylogia Pierwszego prawa oraz książki z tegoż uniwersum zaskarbiły sobie rzeszę fanów, którzy umiłowali jego nietuzinkowych bohaterów, u których ciężko by szukać nieskazitelności charakteru, a także umiejętne wykorzystywanie szablonów tekstów kultury w literaturze fantasy (wystarczy wspomnieć o podobieństwie „Zemsty smakującej najlepiej na zimno” do „Hrabiego Monte Christo” A. Dumasa, czy „Czerwonej krainy” do westernów). Za "Pół króla" autor otrzymał w 2015 roku Nagrodę Locusa za najlepszą powieść dla młodego czytelnika ( Locus Award for best Young Adult Novel ). Pytanie brzmi, czy autor świetnych powieści, potrafi utrzymać styl i klimat na równie wysokim poziomie w krótkich formach, jakimi są opowiadania?
Antologia „Ostre cięcia” została wydana w kwietniu 2016 roku przez Gollancza, a już w czerwcu wydało ją wydawnictwo Mag. Zbiór zawiera trzynaście opowiadań, z których „Robota głupiego” (The Fool Job) ukazało się pt. „Parszywa robota” w „Mieczach i mrocznej magii” (Rebis, 2011), „Też mi desperatka” (Some Desperado) ukazało się pt. „Też mi desperado” w „Niebezpiecznych kobietach” (Zysk i S-ka, 2015) i „Czasy są ciężkie dla wszystkich” (Tough Times All Over) ukazało się w „Łotrzykach” (Zysk i S-ka, 2015), pozostałe dziesięć opowiadań wydane zostały po raz pierwszy w polskim tłumaczeniu.
Akcja opowiadań toczy się na przestrzeni dwudziestu sześciu lat, a ich bohaterami są zarówno znani z innych książek bohaterowie (jak Sand dan Glokta, Logen Dziewięciopalcy, Nicomo Cosca czy Płoszka), jak i nowe, jak Shevendieh. Część opowiadań jest samodzielnych, nie łączących się ze sobą w większą całość, i tak na przykład „Też mi desperatka” opisuje nieudaną współpracę między łotrami (opowieść o Płoszce znanej z „Czerwonej krainy”), a „Wolność!” to „koszmarne” wypociny Spilliona Sworbrecka, znanego biografa, o uwolnieniu miasta Averstock przez Nicomo Coskę i jego Drużynę Łaskawej Dłoni. Niektóre połączone są luźno powiązanymi ze sobą bohaterami i miejscem akcji, tu głównie dotyczy to opowiadań rozgrywających się na Północy, czyli „Roboty głupiego” o nieudanej akcji pozyskania tajemniczego przedmiotu przez Gnata i jego drużynę, „Wczoraj, niedaleko wioski Barden...” o nieudanym napadzie Bladego-jak-Śnieg na oddział Bremera dan Gorsta, czy „Stworzyłem potwora” o prawdziwej naturze Krwawej Dziewiątki.
Jednak najbardziej wyrazisty zrąb całej antologii pełnią opowiadania związane z nową postacią w panteonie bohaterów Abercrombiego, czyli historie o emerytowanej złodziejce Shevedieh i jej dość dziwnym trójkącie przyjaźni z Javre, Lwicą z Hoskoppu, i miłości z oszustką Carcorlf. Shev to nietuzinkowa postać, która potwierdza, że czasem nie udaje się zmienić losu i własnego przeznaczenia. Postanawia ona odejść od swojej złodziejskiej profesji i zająć się prowadzeniem palarni, jednak w wyniku splotu różnych wydarzeń, zostaje ona pozbawiona swojego miejsca pracy, które zostaje puszczone z dymem, a ona zyskuje nową, dość muskularną przyjaciółkę Jarve. Razem przeżywają różne przygody, polegające głównie na ucieczce i na paleniu (znowu) za sobą mostów, a także na pakowaniu się w kłopoty z powodu platonicznej miłości Shev do Carcolf, utalentowanej oszustce.
Historie przedstawione czytelnikowi przez Abercrombiego reprezentują różny poziom, ale generalnie całość wypada raczej pozytywnie dobrze. Przyjemność z czytania będzie miał zarówno czytelnik, który nie spotkał się dotąd z prozą Abercrombiego, jak i ten, który zna już dobrze jego twórczość. Stworzenie postaci Shev i jej historii, udowadnia, że mocniejszą stroną autora jest kreowanie dłuższych fabuł. Bardzo drażniło mnie, że przygody Shev i Jarvre przerywane są innymi opowiadaniami, więc po prostu w pierwszej kolejności je przeczytałam, dzięki czemu pozostałe historie nie straciły na odbiorze z powodu mojej irytacji. Zalecałabym zapoznać się z całą antologią po przeczytaniu powieści Joe Abercrombiego, wtedy z pełnym zrozumieniem można czerpać przyjemność z lektury.
Konkurs - "Krucze pierścienie"
Wyobraź sobie, że brakuje ci czegoś, co mają wszyscy inni. Czegoś, co stanowi dowód na to, że należysz do tego świata. Czegoś tak ważnego, że bez tego jesteś nikim. Jesteś zarazą. Mitem.
NAGRODY W KONKURSIE
2 x zestaw książek z cyklu "Krucze pierścienie"
ZADANIE KONKURSOWE
Powyżej jest fragment opisu pierwszego tomu. Czego według Ciebie może brakować człowiekowi by tak się czuć?
REGULAMIN
1. Konkurs przeznaczony jest tylko dla zarejestrowanych użytkowników Secretum, z adresem korespondencyjnym na terenie Polski.
2. Każdy użytkownik może wysłać tylko jedno zgłoszenie.
3. Zgłoszenia należy przesyłać na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. w temacie pisząc: PIERŚCIENIE
4. W zgłoszeniu należy podać: odpowiedź na zadanie konkursowe i login użytkownika
5. Na odpowiedzi czekamy do 17 września, do godziny 23:59
6. Wyniki oraz lista zwycięzców zostaną podane w ciągu 10 dni od zakończenia konkursu
7. Wysyłka nagród nastąpi w ciągu 2 tygodni od zakończenia konkursu.
Sponsorem nagród konkursowych jest
wydawnictwo Rebis
POWODZENIA!
Pakiet książek otrzymują:
Zerg
Fantasy_Guy
Serdecznie gratulujemy :)
Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Mroczne zaułki wiktoriańskiego Londynu, w którym grasują ghule, a wybrańcy szczycą się magicznym potencjałem to mieszanka, obok której ciężko przejść obojętnie. Zwłaszcza jeśli przedstawiona jest w tak apetycznej formie, jak Clovis LaFay, pierwszy tom obiecującego cyklu Magiczne Akta Scotland Yardu.
Tytułowy bohater, potomek starego rodu, słynnego z niekoniecznie dobrych rzeczy, takich jak morderstwa i paranie się zakazanymi sztukami magicznymi, powraca do Londynu z europejskich wojaży. W dość nieoczekiwanych okolicznościach natyka się na znajomego z dawnych, szkolnych lat, obecnie nadinspektora policji stojącego na czele świeżo powołanego Wydziału Magicznego, Johna Dobsona. Wkrótce LaFay rozpoczyna współpracę z policją jako niezależny konsultant, nie przeczuwając nawet jak bardzo zmieni to jego życie.
Mimo początkowego sceptycyzmu, bardzo szybko dałam się porwać i oczarować światu stworzonemu przez Annę Lange. Pierwszy atut to atmosfera XIX-wiecznego Londynu, z jednej strony pełnego posępnych uliczek, w które lepiej się nie zagłębiać, wyzysku i ściśle przestrzeganych podziałów klasowych, a z drugiej wkraczającego powoli w świat nieco bardziej zaawansowanej techniki oraz erę praw człowieka i emancypacji kobiet. Druga zaleta to wplecenie w ów wiarygodnie przedstawiony obraz elementów magii. Autorka zaproponowała interesujący podział zdolności i możliwości obdarzonych nadnaturalnym potencjałem ludzi oraz praktyczne wykorzystanie owej magii w codziennym życiu. A efekt końcowy wypadł naprawdę przekonująco.
Mocną stroną powieści są również jej główni bohaterowie, z których każdy został obdarzony oryginalnym i charakterystycznym rysem. Clovisa poznajemy jako nieśmiałego, bardzo uzdolnionego młodzieńca, obdarzonego mocnym kręgosłupem moralnym i wyjątkowo nikczemnymi krewnymi. Dobson to z kolei mieszanka maksymalnej dawki przyzwoitości, poczucia obowiązku i braku umiejętności powiedzenia nawet najmniejszego kłamstwa tak, by inni się nie zorientowali. Na scenie pojawia się również siostra Johna, urocza Alicja, podobnie jak brat obdarzona potencjałem magicznym, lecz pozbawiona realnych szans na jego szlifowanie (emancypacja emancypacją, ale w praktyce przyzwoita kobieta powinna siedzieć w domu przy dzieciach, a nie „bawić się w rzeczy przeznaczone dla mężczyzn”). Razem tworzą oni zgraną drużynę, mimo że nie od razu ich współpraca wydaje się tak oczywista. Swoją drogą, niewiele okładek tak dobrze przedstawia bohaterów, jak jest w tym przypadku – autor ilustracji, Dominik Broniek spisał się doskonale.
Przyzwoicie prezentuje się także zgrabnie poprowadzona intryga kryminalna. Wprawdzie sprawcę popełnianych zbrodni czytelnik może wytypować dosyć szybko, nie stanowi to jednak problemu, ponieważ dla prowadzących sprawę policjantów bardziej liczy się nie „kto”, ale „jak go złapać i nie pozwolić się wymknąć”. A w tej kwestii autorka zaprezentowała kilka niespodziewanych, ale wiarygodnych zwrotów akcji.
Pewien lekki szok przeżyłam, gdy dowiedziałam się, że autorka nie jest – jak można by oczekiwać – rodowitą Angielką, a ukrywającą się pod pseudonimem doktor habilitowaną w dziedzinie chemii jednej z warszawskich uczelni wyższych. Druga fala zaskoczenia nadeszła wraz z informacją, że jest to jej debiutancka powieść. W ogóle nie czuć tego w trakcie lektury, warsztat pisarski Anny Lange nie pozostawia niczego do życzenia, autorka posługuje się plastycznym, bogatym językiem, który jest przyjemnym dodatkiem do interesującej fabuły. Takich właśnie debiutów nam trzeba i na takie czekam z utęsknieniem, dają one bowiem nadzieję na nieustanne odkrywanie czegoś nowego i świeżego i to na najwyższym poziomie.
Podsumowując, Clovis LaFay to z pewnością warta uwagi powieść, którą docenią przede wszystkim fani fantastyce i miłośnicy wiktoriańskich klimatów. Miejmy nadzieję, że kolejne tomy cyklu utrzymają tak dobry poziom.
Pobór
Marko Kloos to kolejny pisarz, po Evane Currie, Ianie Douglasie i Johnie Scalzim, wkraczający na arenę militarnej fantastyki. Czy można zaproponować czytelnikowi coś ciekawego z tego gatunku, tak wyeksploatowanego i wymęczonego?
Na polskim rynku wydawniczym od kilku lat fantastyka militarna przechodzi prawdziwy renesans. Po wielu latach tłamszenia tego gatunku przez Davida Webera, pojawia się coraz więcej, nowych nazwisk i tytułów. Wydawnictwa polskie coraz częściej prezentują autorów takich jak Evan Currie, Ian Douglas, Kennedy Hudner, czy John Scalzi. Pora teraz również na mało znanego Marko Kloosa, niemieckiego pisarza, piszącego i publikującego w Stanach Zjednoczonych. Jego cykl Frontlines właśnie rozpoczyna swoją karierę, dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, które we wrześniu tego roku wypuszcza pierwszy tom „Pobór”. Pytanie brzmi, czy po grafomańskim Weberze, lekkim Curriem, czy nagradzanym Scalzim, pozostała jakaś nisza dla Kloosa?
Andrew Greyson, to typowy przedstawiciel jednej z Dzielnic Zakwaterowania Komunalnego; zniechęcony skromnym życiem na socjalnym garnuszku, zamiast próbować wyrwać się z dołów społecznych ciężką pracą - kombinuje. Jako syn niedoszłego wojskowego, zamiast liczyć na ślepy traf w loterii, czyli bilet do jednej z pozaziemskich kolonii, skuszony perspektywą prawdziwego żarcia i płatnej emerytury, zaciąga się do wojska. Jego jedynymi pragnieniami są: nigdy nie wrócić do DZK, wyrwać się z Ziemi i po odbyciu służby otworzyć sobie pełne pieniędzy konto w banku. Andrew trafia na szkolenie przygotowawcze Sił Zbrojnych Wspólnoty Północnoamerykańskiej, potem trafia do Armii Terytorialnej, a to dopiero początek przygody z wojskiem. Jak mówi chińskie przysłowie: „Obyś żył w ciekawych czasach”.
Powieść Marko Kloosa reprezentuje jeden z wariantów powieści militarnej fantastyki, ten tzw. „od zera do bohatera”, choć w stopniu dość umiarkowanym, z pewnością nie tak rozbuchanym, jak w Honorverse Webera. Główny bohater dostaje się do wojska i w związku z różnymi zbiegami okoliczności pakuje się w kłopoty, a potem ratuje sobie wielokrotnie tyłek, przy okazji łapiąc się na kilka kolorowych odznaczeń.
Trzeba przyznać, że Marko Kloos sprytnie ominął klasyczne pułapki, jakie czyhają na pisarza militarnej fantastyki, takie jak kreowanie nieprzeciętnie odważnego bohatera (por. Alicia DeVries ze „Ścieżki furii” D. Webera), zbyt obszerne opisy techniczne i taktyczne (por. tomy powyżej piątego Honor Harrington), czy ubajkowienie służby wojskowej (por. cykl Hayden War Evana Currie). Przede wszystkim główny bohater nie otrzymuje tego, czego pragnie od razu, musi się rzeczywiście napracować, by w końcu zrealizować swoje marzenia. Ne jest to typ nieprzeciętnie odważnego bohatera, tylko po prostu dobrego żołnierza.
Niestety nie tylko Andrew musi się namęczyć, ale czytelnik również. Dlaczego? Powieść jest źle napisana, ciężkim, wojskowym i technicznym żargonem? Nie. Akcja jest powolna i nudna? Nie. To w czym problem? Przez 70% książki czytelnik towarzyszy Greysonowi podczas zakwaterowania w koszarach, uczy się dyscypliny i porządku, biega, bierze udział w wykładach, akcjach Armii Terytorialnej i zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno czyta fantastykę. Świat przedstawiony, wyposażenie żołnierzy, akcje woskowe, tak niewiele różnią się od realiów współczesnego żołnierza, że odniosłam wrażenie, że czytam po prostu dziennik piechociarza. Pomimo tego, że akcja wciąga, a opisy życia wojskowego naprawdę są realistyczne, byłam przez sporą część książki bardzo rozczarowana. A jednak Marko Kloos obronił się, po tych pieczołowitych opisach dnia codziennego w koszarach i manewrach wojskowych rodem z „Helikoptera w ogniu” (2001, reż. Ridley Scott), w końcu nasz wojak trafia do marynarki i zostaje wystrzelony w kosmos, gdzie trafia na... obcych. I w końcu wracamy do FANTASTYKI militarnej.
Powieść Kloosa z jednej strony jest nowatorska, ponieważ ukazuje z pieczołowitością, realistycznie i bez koloryzowania codzienność żołnierzy, z drugiej strony jest mocno odtwórcza. Wielkie mocarstwa są w klasycznej opozycji politycznej Wschód-Zachód, czyli Związek Chińsko-Rosyjski contra Wspólnota Północnoamerykańska, wielkie blokowiska przypominają osiedla zamknięte z filmu „Dredd” (2012, reż. Pete Travis), a miłość piechociarza do pilota marynarki nasuwa proste skojarzenie, niestety bardzo żałosne, z miłością Johnnego Rico do Carmen Ibanez z „Żołnierzy kosmosu” Paula Verhoevena. Na szczęście dla Kloosa obcy to nie gigantyczne owady (prawie, ale pssst..).
Starałam się obiektywnie ocenić powieść „Pobór”, która tak naprawdę ma bardzo niewiele wad, a te które się pojawiają, są marginalne. Akcja powieści jest wystarczająco wartka, by wciągnąć czytelnika w świat Andrew Greysona, który wcale nie okazuje się takim strasznym egoistycznym obibokiem, jak go opisano w blurbie, a styl pisania Kloosa jest znacznie bardziej poważny i rzetelny niż na przykład Evana Currie. Proza Marko Kloosa nie jest tak rozbuchana jak Davida Webera, nie jest tak lekka jak Evana Currie i nie jest tak wizjonerska, jak Johna Scalzi, innymi słowy znalazła się nisza dla tego pisarza – realizm, jeśli można o takim pisać w ramach fantastyki.