Rezultaty wyszukiwania dla: 2
Pogrzeb na zamówienie
Anthony jest pisarzem, niejednokrotnie współpracował już z Danielem Hawthorne'em- wyrzuconym z policji, aczkolwiek obecnie pracującym na zaszczytnym stanowisku konsultanta do śledztw szczególnie skomplikowanych. Tym razem jednak spotkanie z samozwańczym detektywem przybrało zupełnie inny obrót, gdyż... Daniel Hawthorne zaproponował (wręcz przymuszał) pisarzowi napisanie książki o śledztwie, które obecnie wspiera. Pewna starsza kobieta (nawiasem mówiąc matka znanego aktora) przybyła do zakładu pogrzebowego, aby zlecić przygotowanie własnego pochówku. Nie ma wrogów, nie jest też śmiertelnie chora- jest zwyczajnie zapobiegliwa, nie chce obarczać dodatkowymi obowiązkami i tak przepracowanego syna. Sześć godzin po załatwieniu owej sprawy... umiera. Co dziwniejsze, nie jest to zgon z przyczyn naturalnych, zostaje bowiem uduszona we własnym domu. Anthony, depcząc po piętach milczącemu "zleceniodawcy", musi nie tylko stworzyć powieść z lakonicznych wypowiedzi Hawthorne'a, lecz także -wiedziony poniekąd zawodową ciekawością- odnaleźć sprawcę. Możliwość uczestnictwa w prawdziwym policyjnym śledztwie zdarza się bowiem rzadko, prawda?
W przypadku Pogrzebu na zamówienie zaciekawił mnie zarys fabuły, przedstawiony na okładce książki. Zazwyczaj patrzę również na okładkę (tak, jestem tego rodzaju wzrokowcem), co już niejednokrotnie doprowadziło mnie do rozczarowania lekturą. Tym razem jednak kierowałam się opisem, nastawiona na ciekawą historię. W końcu kto zamawia swój pogrzeb, a później zostaje zamordowany? No właśnie, nikt.
Nie wiem dlaczego, ale od razu zapałałam sympatią do milczącego Daniela Hawthorne'a. Bohater jest pewnym siebie mężczyzną, przeświadczonym o własnej inteligencji, czego zresztą dowodem jest trzymanie go blisko policji. W wydziale ponoć brakuje śledczych posiadających naturalne umiejętności wejścia w skórę sprawcy i rozwikłania tajemnicy. Z kolei Anthony... cóż, wydawał mi się trochę zbyt roztrzepany, nieco naiwny. Wiadomo, miał tylko opisać wydarzenia, a nie pomagać w wytropieniu zabójcy, a jednak swoimi działaniami kilkakrotnie zaszkodził sprawie, zamiast pomóc. Zakładam, że bohaterowie zostali stworzeni na podobieństwo najsławniejszego detektywa, Sherlocka Holmes'a i jego pomocnika, doktora Watson'a. I rzeczywiście, owo podobieństwo jest zauważalne, aczkolwiek pomocnik Sherlocka był trochę bardziej... rozgarnięty?
Trochę irytowało mnie niedopuszczanie czytelnika do śledztwa. W tej historii mamy bardzo małe "pole do popisu", bohaterowie wręcz nas ignorują, nie dzieląc się własnymi przemyśleniami czy zauważonymi wskazówkami. Nie było nas na miejscu zbrodni, a lektura ma nam je nieco przybliżyć, patrzymy bowiem na ogół oczami danej postaci. Daniel Hawthorne zachowuje milczenie o sprawie zarówno wobec Anthony'ego, jak i nas. A zazwyczaj to detektyw prowadzi nas przez meandry sprawy. Z drugiej strony mamy jego pomocnika, pisarza, który refleksjami odnośnie śledztwa dzieli się aż zanadto; szczególnie, że od razu poszedł po najmniejszej linii oporu i w roli winnego obsadził postać, która wręcz perfekcyjnie pasowała do obrazu całości. Tyle że decydowanie o czyjejś winie na podstawie zaledwie poszlak często prowadzi do późniejszych problemów. Anthony nie doszukiwał się jakby drugiego dna całej sprawy. Może pan Horowitz stworzył go właśnie takim, aby czytelnikowi było łatwiej wejść w skórę amatora- kogoś, kto nie mial do czynienia z pracą detektywistyczną, tak jak i większość czytelników. Może i tak było. Co nie sprawia, że bawiłam się lepiej podczas lektury. Przede wszystkim chciałam uczestniczyć w poszukiwaniach, nie zaś "siedzieć z boku" i czekać, aż bohaterowie podadzą mi gotowe rozwiązanie na tacy. Pragnęłam rozmyślać nad poszlakami, dowodami i ostatecznie wskazać własny typ. Cóż, nie udało się.
Ogólnie rzecz ujmując Pogrzeb na zamówienie czyta się szybko; gdyby nie ten (jak dla mnie) duży minus, lektura mogłaby trafić do grona ulubionych. Jednak jeżeli ktoś szuka podobieństw do Holmes'a w innych książkach, może pokusić się na pierwszy tom serii o Danielu Hawthorne'u.
Motylogion
Większość ludzi do tekstów wydanych ze współfinansowaniem (w wydawnictwach typu vanity publishing) lub nakładem własnym (w ramach selfpublishingu) podchodzi z nadmierną niekiedy ostrożnością. Uważają, że jeżeli coś zostało wydane w ten sposób, to znaczy, że było zbyt kiepskie, by dostać szansę w tradycyjnym wydawnictwie. Rynek wydawniczy w Polsce jest jednak wystarczająco zaskakujący i niesprawiedliwy, bym sądziła, że warto zaryzykować i dać kredyt zaufania autorom spoza tradycyjnego modelu. W ramach tych poszukiwań dostałam do recenzji powieść Natalii Pitry „Motylogion”.
Intryguje już sam tytuł, który odczytuję jako nawiązanie do Mabinogionu, słynnego zbioru walijskich sag. Połączenie tych wpływów ze swojskim słowem „motyl” z jednej strony brzmi ryzykownie, z drugiej jednak nastawia na niebanalną, żonglującą kliszami opowieść. W tym kontekście i fabuła może przynieść dużo radości: jak głosi opis, „Motylogion” to baśń o fikcyjnych królestwach, Bitanji, Calebji i Anorji, którym odebrano magię. Zamknięta w tytułowym motylogionie siła może odmienić życie nie tylko tego, kto ją odnajdzie, ale i wszystkich mieszkańców krainy. Brzmi to na typową baśń fantasy, ale nazwy i zawarty już w opisie humor, dają nadzieję, że otrzymam sporo postmodernistycznej rozrywki, gdzie schematy to tylko punkt wyjścia do przewrotnej historii. W przeciwnym razie mogę się spodziewać jednej kliszy za drugą – a po co w dzisiejszych czasach pisać po raz kolejny to, co wielokrotnie już zostało napisane?
Historia rozpoczyna się od pieśni o magii i motylogionie, którą na królewskim przyjęciu śpiewa wędrowny bard. Słyszy ją królowa Lirena, nieszczęśliwa małżonka złego Muscasa. Oczarowana słowami pieśni, kobieta decyduje się odmienić swoje życie i wraz z narodzoną niedawno córeczką ucieka od znienawidzonego męża. Opowieść o Lirenie i jej ucieczce to prolog do historii właściwej, która toczy się kilkanaście lat później. Nikt nie wie, co stało się z królową i jej córką, nikt też o nich za bardzo nie pamięta. Mieszkańców trzech królestw pochłaniają już inne sprawy. W Bitanji trwają przygotowania do balu, na którym następca tronu, Deran, po raz pierwszy ujrzy swoją przyszłą żonę, księżniczkę Anastazję. Siostra księcia, Jukalina, odnosi się do ślubnej intrygi nieufnie i z niejakim rozgoryczeniem, ponieważ najchętniej sama objęłaby tron. Tymczasem z dala od pałacowych korytarzy toczy się zwyczajne życie prostego ludu, wśród którego wychowuje się Zawijka, wyjątkowo zdolna złodziejka, cel poszukiwań trojga mniej fortunnych przestępców. Losy ich wszystkich połączą się pewnej strasznej nocy, gdy do Bitanji wkradnie się śmierć i zło, a jedyną szansą na lepszy świat okażą się trzy klucze do Motylogionu.
Fabuła może brzmieć nieco pokrętnie, a opisując pokrótce treść książki, i tak opuściłam kilka istotnych wątków, które na przestrzeni jednego akapitu uczyniłyby nieziemski chaos.
Chaos – to właśnie to słowo, które idealnie opisuje powieść Pitry. Dzieje się w niej stanowczo za dużo, jak na niedużą objętość tekstu, akcja pędzi na łeb na szyję, a kolejne wątki są wprowadzane i wyprowadzane zbyt gwałtownie, by tworzyć spójną całość. Trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka na bieżąco wrzucała do powieści każdy pomysł, na jaki wpadła, zapominając przy okazji o poprzednich. Stąd też chociażby ogromny rozdźwięk między zapowiedzią książki na Facebookowej stronie a faktyczną treścią – „starożytny metalowy motyl” związany z tytułowym artefaktem w tekście nie pojawia się wcale, natomiast nazwa krainy Turtle, tak chętnie używana w zapowiedzi, wybrzmiewa (w zmienionej formie) dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy trzy królestwa nazywa w ten sposób jedna z bohaterek.
Nie koniec na tym. Postacie są papierowe i trudno im kibicować lub wściekać się na ich intrygi, kiedy zostają zarysowane nie tyle stereotypowo (to byłoby do przełknięcia; wszak mamy do czynienia z baśnią), co infantylnie. Zły król jest zły, ponieważ jest zły. Księżniczka jest śliczna i nudna, a jej przyjaciółka i dwórka zarazem to straszna papla, która w ogóle nie umie się zachować – ani w obecności Derana, ani wobec ochmistrzyni. Taka osoba na żadnym, nawet najbardziej fantastycznym dworze, nie miałaby racji bytu.
Problemem jest także brak spójności i logiki wewnątrz tekstu, czy to w kwestii nazw, nijak nie wyjaśnionych i nie uzasadnionych, niezróżnicowanych w zależności od kraju pochodzenia, czy też w kwestii realiów. Wskażę jeden przykład. W krainie, w której silnie zakorzenione jest prawo dziedziczenia tronu według starszeństwa, nie zaś według płci, pozycja kobiet z definicji musiałaby być lepsza niż na to wskazuje opowieść Pitry (bezkarność Muscasa, bierność Anastazji, zdumienie złodziei, że najlepszym spośród nich może być dziewczyna). Podobnych wewnętrznych niespójności jest dużo więcej. Świat fantasy pozwala na wiele odstępstw od naszej rzeczywistości, jednak musi być logiczny względem samego siebie, inaczej staje się zwyczajnie niewiarygodny.
Właściwie jedynym plusem, jaki znalazłam w „Motylogionie”, jest całkiem ładny język. Reszta to masa chaosu, przez który przebrną tylko najodważniejsi. Autorka zdecydowanie wydała swoje dzieło za wcześnie – nie ze względu na wiek, ale ze względu na dojrzałość literacką i świadomość własnych braków. Czeka ją wiele pracy nad warsztatem i obróbką pomysłów, zanim wyda coś, co będzie dobrą literaturą.
Całkiem sama
Nie ma chyba osoby, która nie zna najsłynniejszej na świecie pisarki kryminałów i najlepiej sprzedającej się autorki wszech czasów, Agathy Christie. Żyjąca w XIX wieku autorka stworzyła słynne postaci literackie dwojga detektywów: Belga Herkulesa Poirota oraz starszej pani, detektyw-amator panny Marple. Skomplikowanej fabule książek towarzyszyła zwykle ograniczona do zamkniętego pomieszczenia sceneria, zaś mordercą mógł być tylko jeden z rezydentów.
Mimo iż na przestrzeni lat na rynku wydawniczym pojawiało się wiele doskonałych autorek kryminałów, to dopiero Mary Higgins Clark zbliża się do Agathy Christie zarówno stylem pisania i pomysłem na fabułę, jak i mistrzostwem w konstruowaniu intrygi. Okrzyknięta Królową Suspensu autorka również postawiła na dwójkę bohaterów, którzy mają na swoim koncie kilka rozwiązanych zagadek kryminalnych, choć nie oni odgrywają pierwszoplanową rolę – uwaga czytelnika jest rozproszona, autorka bowiem poświęca każdemu z bohaterów sporo miejsca, odsłaniając ich zarówno dobre, jak i złe strony, na każdego rzucając cień podejrzenia. W efekcie nawet zbliżając się do końca lektury borykamy się z zagadką morderstwa, a kolejne nasze teorie dotyczące osoby mordercy, upadają.
Cykl „Elwira i Willy” doczekał się kolejnego tomu, pt. „Całkiem sama”. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść, to wspaniały dowód talentu autorki, a przy okazji lekka i zarazem intrygująca lektura, w którą z przyjemnością można zagłębić się nie tylko jesiennego czy zimowego popołudnia. Tym razem Mary Higgins Clark zabiera nas na pokład ekskluzywnego, wycieczkowego liniowca Queen Charlotte. Właściciel linii, Gregoty Morrison, wypuszcza swój statek w rejs dookoła świata, na pokładzie zaś znajduje się elita całego świata. Wśród atrakcji przewidzianych dla gości są między innymi interesujące wykłady, związane z tematyką szekspirowską czy kamieniami szlachetnymi.
O drogocennych kamieniach opowiadać ma Celia Kilbride, znana i ceniona gemmolożka z firmy Carruthers w Nowym Jorku. Tydzień spędzony na pokładzie to dla niej nie tylko okazja do wygłoszenia szeregu prelekcji, ale do ukrycia się przed prasą. Za sobą ma bowiem niezwykle upokarzające przeżycie, które może przekreślić całą jej karierę zawodową. Otóż w przeddzień ślubu jej narzeczony został aresztowany za oszustwa związane z funduszem hedgingowym, a teraz próbuje przekonać wszystkich, że Celia również maczała w tym palce. Pomijając fakt, ze zakochana kobieta sama straciła fortunę odziedziczoną po ojcu, to jeszcze odwróciło się od niej wielu znajomych, którzy zainwestowali w fundusz narzeczonego Celii.
Niestety rejs, który miał być dla Celii odskocznią, okazuje się być pasmem tragedii, w efekcie których ona sama znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Najpierw za burtę wypada jeden z pasażerów, księgowy podróżujący z osiemdziesięciosześcioletnią lady Emily Heywood, właścicielką bezcennego szmaragdowego naszyjnika, rzekomo należącego do samej Kleopatry i obciążonego straszliwą klątwą. To jednak nie koniec dramatycznych wydarzeń. Otóż niedługo po tym, jak lady Em zwierza się Celii z podejrzeń w stosunku do Rogera oraz do asystentki, która również towarzyszy jej w podróży, staruszka zostaje zamordowana. Wcześniej jednak przekazuje bezcenny naszyjnik Celii, zatem teraz to kobieta może stać się główną podejrzaną, albo ... ofiarą.
Jak zakończy się ta opowieść? Który ze współpasażerów zamordował lady Em? Pytania mnożą się wraz z zagłębianiem się w lekturę, bowiem wiele osób miało powód, by zabić. Dlatego powieść „Całkiem sama” jest tak fascynująca, a łamigłówka – skomplikowana. Jej rozwiązywanie i śledzenie biegu wydarzeń jest prawdziwą przyjemnością, zaś po skończonej lekturze pragniemy tylko ponownie, wraz z Elwirą i jej mężem, zagłębić się w kolejną zagadkę.
Najwyższe fantazje
Gdy świat zmusza nas do zaakceptowania zmian, nie mamy innego wyboru, niż próbować się w nim odnaleźć. Najlepszym sposobem na szybką integrację jest powrót do tego, co wychodzi nam najlepiej w miejscu, które wciąż chcemy nazywać domem.
Powrót „szczurzych królowych” przypieczętowano zakrapianą imprezą, której cień wciąż spowija podwórze morzem ciał. Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie poprzedniego dnia i powodu, dla którego półnagie ciała pijanych ludzi się ta znalazły, bowiem przed dziewczynami misja, której wykonanie da im zastrzyk gotówki. Królowe będą musiały odkryć tajemnice tajemniczych morderstw trawiących okolice, zmierzyć się z grupą najemników będącą ich męskim odpowiednikiem, nie dać się przekonać sekcie działającej na ich terenie i nie zginąć z rąk tajemniczego chóru. Czy im się uda?
Rat Queens to lekka i pełna humoru odsłona komiksu, który nadaje się zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Co do wieku czytelnika tez granice się zacierają, bowiem historia przypadnie do gustu młodzieży, ale i takie trzydziestoletnie wapno, jak ja odnajdzie się w tym klimacie. Czy dałam się porwać „szczurzym królowym"?
Świat dziki i niemalże niczym nieograniczony, grupa jakże różnych i charakternych kobiet oraz przygoda czekająca na każdym rogu. To wszystko odnajdziecie w czwartej już odsłonie przygód tej barwnej grupy najemniczek. Dajcie się wciągnąć w niezwykle lekką i zabawną fabułę, która, choć momentami naznaczona wulgarnością zyskuje dzięki wyrazistości bohaterów i świetnej kresce.
Główne bohaterki są różne, lecz łączy je przyjaźń i specyficzne poczucie humoru. Każda z nich ma swoje za uszami, za czymś tęskni i czegoś nie lubi. To niezwykłe połączenie charakterów sprawia, że czytelnik nie wie czego się spodziewać. Może być jednak pewny niekontrolowanych salw śmiechu i chwil grozy.
Rat Queens to idealna historia graficzna, dla fanów mocnej kreski, wyrazistych bohaterów i na wskroś fantastycznych widoków. Magia, krew i humor to podstawa tej historii, w której to kobiety wiodą prym i sięgają po swoje zarówno siłą, jak i urokiem osobistym. Ilustracje przykuwają uwagę i idealnie wpisują się w bieg historii. Wyraziste i konkretne kreski wprowadzają klimat i umilają poznawanie historii.
Komu mogę polecić ten tytuł? Chyba każdemu miłośnikowi wyrazistych komiksów, który nie zrazi się brutalnością i wulgarnością królowych. Fanom serii i tym, którzy przypadkiem trafią na ten tom, a później zapragną zdobyć poprzednie. Bez względu na wiek i płeć, ta lekka i barwna historia niegrzesząca może wybitnością odnajdzie swoją grupę docelową, w której znalazłam się i ja.
Więzy Krwi
Prawdziwa przygoda pachnie morzem, dymem cygar, skóra, drewnem i aromatem roślin, które nigdy nie wyrosną na twoim podwórku.
„Więzy Krwi” to zbiór intrygujących, pełnokrwistych opowiadań. Ich wspólnym mianownikiem jest mroczny klimat zagłady, beznadziei i śmierci.
Garfield. Tłusty koci trójpak. Tom 2
Zamknijcie lazanie! Przykujcie kurczaki! I trzymajcie się za boki... Ulubiony gruby kot Ameryki powraca – głodniejszy, śmieszniejszy, bardziej zadziorny i leniwy, i ogólnie bardziej uroczy niż kiedykolwiek! Złośliwy zwierzak wraca do starych sztuczek i kilku nowych przy okazji. Napada harcerkę, ucieka ze schroniska dla zwierząt, flirtuje ze swoją dziewczyną Arlene i oczywiście dokucza Odiemu, Jonowi i Nermalowi. Przecież złośliwość to jego całe życie!
Amazing Spider-Man #04: Nocna zmiana
Poprzedni, trzeci tom serii „Amazing Spider-Man” zamknął jeden z największych i epickich eventów w świecie Człowieka-Pająka – Spider-Verse. Wycieńczony pojedynkiem z Morlunem i Dziedziczącymi, Peter Parker wrócił do swojego wymiaru. Jednak i tutaj nie może czuć się bezpieczny, na regenerację sił niestety brakuje czasu. Na dodatek jego życie prywatne również wymaga uporządkowania.
Początek pierwszego zeszytu czwartego tomu rzuca czytelnika w sam środek pojedynku pomiędzy Spider-Manem a Iguaną. Mutant poprzez kontrolę wszystkich gadów w zoo w Central Park sieje niemałe spustoszenie w okolicy. Petera jednak czeka jeszcze większe wyzwanie niż walka z gadzim przeciwnikiem. W ostatnim czasie zaniedbał swoje życie prywatne, w którym wcześniej szczególnie namieszał dr Otto Octopus. Na kolacji u cioci May, na którą został zaproszony z Anną Marią Marconi, zamierza wyjawić ciążącą mu od dłuższego czasu prawdę. Ponadto nasz bohater musi rozwiązać wszystkie służbowe sprawy mające związek z nieudolnie prowadzoną przez niego firmą Parker Industries. Startuje ona do przetargu na wybudowanie supernowoczesnego więzienia. Największym konkurentem dla niej tym przedsięwzięciu jest Alchemax. Ta bezwzględna korporacja zrobi wszystko, aby wygrać i całkowicie pozbyć się firmy Spider-Mana. Jej przedstawiciele wynajmują Ghosta, który z wykorzystaniem umożliwiającego mu znikanie kostiumu, ma zniszczyć laboratorium Petera. Spider-Man musi zmierzyć się nie tylko z niewidzialnym wrogiem, ale również z sabotażystą wśród jego najbliższych współpracowników.
W międzyczasie powraca Czarna Kotka. Felicia pragnie odzyskać wszystkie przedmioty ze swojej kolekcji łupów, które zostały jej odebrane po schwytaniu. Problem w tym, że kosztowności trafiły na aukcję. Złodziejka postanawia ukarać wszystkich ludzi, którzy ośmielili się przejąć jej własność, w tym milionerkę Reginę Venderkamp. Niestety na jej listę trafia również ciocia May, która nieświadomie wylicytowała jedną rzecz. Przed Spider-Manem szykuje się kolejna konfrontacja z bezwzględną złodziejką.
Szczerze mówiąc oczekiwałem czegoś niezwykłego po finalnym tomie trzeciego volume’u. Niestety widać, iż twórcy mając na uwadze zbliżające się „Tajne wojny”, chcieli czym prędzej zakończyć dotychczasowe przygody Petera. Fakt, w ostatnich zeszytach nie brakuje akcji czy charakterystycznego poczucia humoru Człowieka-Pająka, jednak wszystko jest takie miałkie. Dan Slott i Christos Gage potraktowali po macoszemu tak ciekawą postać, jaką bez wątpienia jest Ghost. Nawet jego pojedynek ze Spider-Manem nie robi większego wrażenia i zostaje bardzo szybko sfinalizowany. Bardzo fajny wątek Czarnej Kotki już całkowicie został skrócony do minimum. Tom ten wydaje się być większym epizodem bez szczególnego znaczenia dla całej serii. Taka „zapchajdziura”. Fakt, zamknięto ważne wątki, ale zrobiono to bez większego polotu.
Na szczęście są też pozytywne aspekty czwartego tomu. Najważniejsze, że komiks cieszy oko i kolejny raz oprawa graficzna stoi na wysokim poziomie. Po krótkiej przerwie powrócił meksykański rysownik Humberto Ramos. Jego styl charakteryzują bardzo żywe kolory, wyidealizowane postacie (szczególnie zgrabne i kształtne kobiety) czy dynamiczne sceny pojedynków. Efekt jest bardzo dobry, współgra z fabułą i nadaje fajny klimat całej historii.
Największą niespodzianką, która rekompensuje słaby scenariusz ostatnich zeszytów serii, jest dołączenie do albumu trzech krótkich historii, które były publikowane w „Amazing Spider-Man vol. 3 Annual #1”. Na szczególną uwagę zasługuje historia o tytule „Nie mogę się powstrzymać”, w której Spider-Man próbuje oddać zgubiony telefon niemieckim turystom. W tym zadaniu pomaga mu m.in. Hawkeye.
Podsumowując, czwarty tom „Amazing Spider-Man” miłośników i stałych czytelników przygód Człowieka-Pająka trochę rozczaruje. Humorystyczne opowieści z końca albumu tylko częściowo ratują sytuację. Parker miewał o wiele lepsze i ciekawsze przygody. Jednak i tak warto zapoznać się z tym komiksem, szczególnie iż zamyka on pewien etap w życiu Petera. Teraz przed nami oczekiwane „Tajne wojny” oraz mam nadzieję już niedługo Vol. 4.
Śladami Emmy
Siedemnastoletnia Emma i jej o dwa lata młodsza siostra Cassandra znikają nagle bez śladu. Jedyne co po nich pozostaje to samochód na plaży i buty starszej z sióstr. Poszukiwania trwają długo, jednak nie doprowadzają do szczęśliwego zakończenia. Głośna historia zaginięcia sióstr Tanner wybrzmiewa echem przez długie miesiące i kiedy już wszyscy zdążyli się pogodzić z faktem, że losy sióstr pozostaną na zawsze niewyjaśnione, po trzech latach nieobecności, Cass staje u drzwi swojego domu, cała i zdrowa. Co w takim razie stało się z Emmą? Czy dowiemy się tego, podążając wraz z Wendy Walker „Śladami Emmy”?
Powrót Cassandry Tanner postawił wszystkich na nogi. Do akcji wkroczyli zaangażowani przed trzema laty psycholog sądowy dr Abigail Winter i jej przyjaciel, agent specjalny Leo Strauss, którzy starają się podążać śladami Emmy, wskazanymi przez jej młodszą siostrę. Cass opowiada o małej wyspie, na której dziewczyny były przetrzymywane przez Billa i Lucy przy współpracy z tajemniczym mężczyzną z łodzi. Opowieść Cass jest tak szczegółowa, że wręcz nierzeczywista. Duet Winter i Strauss zaczynają podejrzewać, że nie wszystkie elementy układanki do siebie pasują.
Historia podzielona jest na dwie, przeplatające się części – teraźniejszość, w której śledzimy działania dr. Abby, oraz część ukazana z perspektywy Cass, która zabiera nas w przeszłość. Fragmenty skupiające się na pani psycholog są spójne, pełne analiz, przybliżające czytelnikowi niektóre terminy psychologiczne, ale jest to przedstawione w przystępny sposób, ciekawie. Wypowiedzi Cassandry bardzo się różnią. Z jednej strony są nad wyraz dojrzałe, z drugiej na pierwszy rzut oka widać, że to wypowiedź nastolatki. Dziewczyna czasem wypowiada się nieporadnie, nie potrafi wyrazić tego, co chce przekazać. Obie części jednocześnie ze sobą wyraźnie kontrastują, ale i dobrze się zgrywają.
Podczas lektury wyłania się niepokojący obraz dość rozbudowanej rodziny. Prym wiedzie tu Judy Martin, matka zaginionych bohaterek. Już od samego początku autorka sugeruje, że coś jest z nią nie tak. Ponad miarę ceni wygląd zewnętrzny i pozycję społeczną, a na jej miłość trzeba sobie zapracować. Dość szybko dowiadujemy się, że cierpi na narcystyczne zaburzenia osobowości. Szczerze mówiąc, chyba pierwszy raz spotkałam się z takim przypadkiem opisanym w thrillerze i temat mnie zaciekawił, szczególnie że Walker przełamuje stereotypowe myślenie o tzn. narcyzach i opisuje, o co w tym wszystkim chodzi. Oprócz pani Martin jest jeszcze kilkoro ciekawych postaci, które tworzą destrukcyjne relacje w tym toksycznym domu. Czytelnik powoli wchodzi w lawinę skomplikowanych, dysfunkcyjnych związków międzyludzkich.
Czytelnicy lubiący wartką akcję niestety tutaj raczej się zawiodą, ponieważ właściwie nic spektakularnego się nie dzieje. Mimo to książka ma coś w sobie. Trzyma w niepewności do samego końca i serwuje niespodziewane zakończenie. Podczas czytania przerobiłam wiele emocji od smutku, przez współczucie, gniew, aż po niedowierzanie. Myślę, że najwięcej emocji wywołała u mnie postać matki, na której miłość trzeba było zasłużyć bezwarunkowym uwielbieniem.
„Śladami Emmy” to zdecydowanie nie jest lektura dla każdego. Jest to mocna historia, jednak jej moc nie polega na brutalności, tylko zagłębianiu się w ludzką psychikę, niekoniecznie piękną i dobrą. Wendy Walker zaoferowała thriller psychologiczny przed duże „P”.
Ten Count
Szósty tom mangi autorstwa Rihito Takarai jest satysfakcjonującym zwieńczeniem dość osobliwej historii cichego terapeuty i cierpiącego na skrajną odmianę mizofobii sekretarzu. Autorka stworzyła intrygującą opowieść, w której losy dwóch całkowicie od siebie różnych bohaterów łączą się w najbardziej niespodziewanym momencie.
Tomik ten może lekko zirytować fanów tej historii ze względu na spore zamieszanie. Autorka zapragnęła wstrząsnąć czytelnikiem, dlatego też skonfrontowała Shirotaniego z demonami jego przeszłości. Był to bardzo dobry krok ku nadaniu tej opowieści pikanterii i pazura, jednak dalsze zawirowania nie miały zbyt wielkiego sensu. Jakby Rihito Takarai nie do końca miała pomysł na zakończenie tego tomiku, lecz chciała wywołać w czytelniku jak największy dreszcz emocji. Wielu osobom może się to wydawać bardzo naciągane i robione lekko “na siłę”.
Jeżeli chodzi o kreskę, nadal jest ona bardzo staranna i estetyczna. Autorka stworzyła również kilka zdecydowanie bardziej dopracowanych pod względem cieniowania stron, które niebywale umilały lekturę.
Jako iż jest to manga typu yaoi, należy być przygotowanym na sporą dawkę scen erotycznych, przedstawionych w dość bezpośredni sposób. Oczywiście znaleźć tu można swego rodzaju cenzurę, która summa summarum zakrywa bardzo niewiele i od czasu do czasu czytelnika nachodzą refleksje na temat tego, czy taki sposób zatajania treści mogących wywołać u pewnej grupy ludzi oburzenie ma jakikolwiek sens.
Nieczęsto się zdarza, by w mangach tego typu autorka nakreśliła bohaterów tak skomplikowanych pod względem charakteru. Stworzyła ona naprawdę warte uwagi portrety psychologiczne - zarówno Shirotaniego, jak i Kurose. Widać, że wszystkie cechy obu postaci zostały starannie przemyślane, a cała konwencja niesłychanie przeanalizowana.
W “Ten Count” poruszony zostaje problem mizofobii, czyli skrajnego lęku przed różnego rodzaju zabrudzeniami, bakteriami i zanieczyszczeniami. Rihito Takarai znakomicie wykorzystała ten motyw, przy okazji lekko uświadamiając ludzi, że nie jest to w żadnym razie wymysł chorego, a często paniczny strach, którego konkretna osoba nie umie opanować, przy czym Shirotani jest dość niezwykłym przypadkiem, lecz aby poznać szczegóły, należy sięgnąć po pierwszy tom tej krótkiej mangi.
Otwarte zakończenie z jednej strony wywołuje u czytelnika satysfakcję, a z drugiej pozwala na kontynuowanie tej historii we własnej wyobraźni. Autorka nie wyklucza żadnego scenariusza, dzięki czemu opowieść tę można odbierać na wiele różnych sposobów.
Dziedzictwo. Hereditary
“Dziedzictwo” to jeden z tych horrorów, na który czekałam. I naprawdę było warto.
To opowieść o rodzinie, o której już na pierwszy rzut oka można powiedzieć, że jest mocno dysfunkcyjna. Cztery osoby żyjące pod jednym dachem, ale tak naprawdę zupełnie osobno. I każde mierzące się ze swoimi problemami, wzajemnymi pretensjami, których źródła można dopatrywać się w chorobie psychicznej seniorki rodu. I właśnie sceną pogrzebu seniorki rodu historia się zaczyna. Dalej jest już tylko gorzej - pogłębiający się obłęd, śmierć kolejnych członków rodziny, z których każde następne umiera w bardziej brutalny sposób, by ostatecznie na arenie zdarzeń pozostała tylko ta postać, która może ocalić dziedzictwo. Demoniczne dziedzictwo.
Film jest ciężki. Mroczny. Przerażający nie tyle krwią, chociaż i tej jest nie mało, co atmosferą. Muzyka, kreacje aktorskie, przeskakiwanie ze sceny na scenę... to z jednej strony męczy, z drugiej zmusza do dokładnego śledzenia akcji. Toni Collette w roli matki - kobiety borykającej się z traumą po ciężkim życiu u boku chorej psychicznie matki, idealnie kreuje postać osoby zmęczonej życie, problemami, która jednak próbuje swoją rodzinę chronić i to za wszelką cenę. Gabriel Byrne z kolei tworzy postać ojca rodziny, człowieka na wskroś racjonalnego. Jego próby ogarnięcia zdarzeń w jakiś ciąg logiczny są jednak z góry skazane na niepowodzenie. To również opowieść o obsesji, zbiorowej psychozie, która siłą rzeczy musi doprowadzić do tragedii.
“Dzidzictwo” zostało okrzyknięte przez USA Today “arcydziełem współczesnego horroru” i ja się w całości z tą opinią zgadzam. To taki film, który pozostaje w człowieku znacznie dłużej niż tylko do napisów końcowych, zmusza do refleksji nad tym jak choroba psychiczna, niedomówienia, przemilczenia potrafią zniszczyć rodzinę. Jak ciężko jest żyć z balastem przewin poprzednich pokoleń. I jak łatwo jest oszaleć, jeśli tylko za szybko spadnie na nas zbyt dużo.