kwiecień 29, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: 12

czwartek, 02 lipiec 2015 13:21

Iron Sky

„Iron Sky" to produkcja, po której nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Opinie znajomych były bardzo podzielone, co jeszcze bardziej zachęcało mnie do jej obejrzenia – czy to film z kategorii „tak zły, że aż dobry", czy raczej najgorsze nasienie kinematografii. Dopiero teraz, 3 lata po premierze, zdecydowałam się na sięgnięcie po niemiecko-fińsko-autralijską produkcję. Jakże było mi miło, gdy okazało się, że to czarna komedia science-fiction, która wcale a wcale nie jest poprawna politycznie.

Rok 2018. W Stanach Zjednoczonych trwa kolejna kampania prezydencka. Obecnie rządząca Pani Prezydent decyduje się nawet na kampanię na Księżycu. Posyła tam ekspedycję wraz z flagą promującą jej kandydaturę. Gdy jeden z astronautów James Johnson ( Christopher Kirby) przechodzi na ciemną stronę Księżyca okazuje się, że... żyją na niej naziści. W 1945 roku część z nich została wysłana w kosmos jako misja ostatniej szansy. Po ciemnej stronie Srebrnego Globu budują tajną bazę i przygotowują się na zemstę oraz powrót na Ziemię. Przybycie astronauty jest bodźcem do walki o błękitną planetę oraz wcielenie diabelskiego planu odzyskania władzy.

Wbrew moim pierwotnym obawom produkcji Timo Vuorensoli daleko do typowego filmu stworzonego na poważnie, który tylko przypadkiem wychodzi zabawny („tak zły, ża aż śmieszny"). „Iron Sky" powstał z założeniem, że ma być śmieszny i takim pozostał również na ekranie.

Fabularnie obraz pozostaje całkiem zaskakujący. Twórcy nie przestrzegają praw logiki czy zdrowego rozsądku. Sam pomysł na film jest już całkiem szalony, ale co więcej, podczas seansu okazuje się, że jest on całkowicie nieprzewidywalny. Przez cały czas jest bardzo zabawnie, bardzo absurdalnie i nieprawdopodobnie, dzięki czemu trudno domyśleć się, co będzie dalej, a także jakie będzie zakończenie.

„Iron Sky" to obraz kompletnie niepoprawny politycznie. Współczesna Ameryka jest właściwym tematem filmu, a nie – jakby mogło się pozornie wydawać – naziści oraz ich ideologia. Nie bez powodu centralnym tłem oraz elementem wyjścia została kampania prezydencka. Pani Prezydent sięgnie po wszelkie możliwe środki, aby tylko osiągnąć swój cel. Przybycie na Ziemię hitlerowców otwiera przed nią kolejne możliwości PR-owe (pojawia się tutaj cudowne zdanie Pani Prezydent mówiące o tym, że kto rozpoczął wojnę w czasie pierwszej kadencji, zostanie prezydentem także na drugą). Przecież nie liczy się ideologia czy droga do osiągnięcia celu – najważniejsza jest wygrana. Pewne hasła działają tak samo, bez względu na czasy, bez względu na to, kto się nimi posługuje. Prztyczkiem w nos zarówno dla USA, jak i dla międzynarodowych organizacji, są także sceny prezentujące obrady ONZ. Nikt nie przestrzega umów czy traktatów, które zostają zawierane w czasie pokoju. Gdy idzie walka o władzę, wszystkie chwyty dozwolone, nawet używanie broni masowej zagłady, a moralność jest tylko wyświechtanym frazesem.

Na Księżycu naziści, którzy wcale nie pamiętają wojny ani własnej planety, uczą nowe pokolenia ideologii hitlerowskiej. Akurat ich, tych, którzy pozostają na ciemnej stronie ziemskiego satelity, nie oceniamy, nie krytykujemy, bo nie prezentują się nam na ekranie jako źli ludzie. Doskonale wiemy, że wszyscy naziści są źli (oprócz jednej z bohaterek) i zawsze tacy będą. Jednak jak już wspomniałam – nie o nazistów tutaj chodzi, choć wybór takich bohaterów, tylko po to, aby stworzyć wrażenie filmu klasy Ź, może wydawać się dość kontrowersyjny.

„Iron Sky" jest filmem całkiem nieźle wizualnie skomponowanym, a przy tym należy się uznanie za... efekty specjalne. Wiem, co sobie pomyślicie. Że to produkcja bez dużego budżetu, że żaden blockbuster. Jednak statki kosmiczne czy sama prezentacja . Podobna rzecz ma się z kostiumami, a także z ogólną kolorystyką filmu, która ma dodatkowo podkreślać charakter danej postaci czy całościową atmosferę wśród grupy bohaterów.

Film Timo Vuorensoli nie ma zbyt dużo wspólnego z historią nazizmu czy ideologią faszystowską w ogóle. „Iron Sky" to krytyka Ameryki zaserwowana w nietypowy sposób, okraszona zarówno humorem, jak i przyzwoitą rozrywką wizualną. Do tej produkcji należy podejść z pewnym luzem, którego ona wymaga – mimo wszystko, czarny humor i szalone, nielogiczne pomysły fabularne nie są przyswajalne dla wszystkich.

Dział: Filmy
czwartek, 25 czerwiec 2015 12:57

Ambasadorzy - dodatek ufundowany!

Zostało niecałe 10 godzin do końca naszego projektu na Wspieram.to. Do tej pory Ambasadorzy zebrali 12 781zł czyli 115% wymaganej kwoty! Do końca akcji zostało niewiele! Dlatego śpieszcie się zapoznać z naszym projektem jeszcze dziś!

Dział: Bez prądu
niedziela, 21 czerwiec 2015 11:17

San Andreas

Po wielu latach nadszedł smutny zmierzch filmów katastroficznych. Nie da się ukryć, że właściwie wszystko już widzieliśmy, przez co nawet „2012" nakręcone w 2009 roku pozostało jedynie kopią wątków z wielu różnych filmów. „San Andreas" jest kolejnym krokiem milowym – to produkcja, która pokazuje, że nas, widzów, przestało ruszać kolejne trzęsienie ziemi czy niespodziewana apokalipsa. Ot, zrobiło się zwyczajnie nudno. Szczątkowa fabuła, zburzone Los Angeles, zalane San Francisco i Dwayne Johnson brzmią dziwnie znajomo. Nawet jeśli spojrzymy na ten obraz, jak na lekcję pt. „jak być przetrwać katastrofę?" lub „co zrobić by być jak The Rock?", to nie okaże się on nagle zabawną, żenującą opowiastką. Jest źle, nawet jak na Dwayne'a Johnsona.

Na skutek przesunięcia uskoku San Andreas ciągnącego się wzdłuż Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopi w skali Richtera. Wszyscy sądzą, że to jest prawdziwa katastrofa. Lecz jeden z naukowców badających trzęsienia ziemi, Lawerence (Paul Giamatti), przewiduje, że kolejne trzęsienie, które nawiedzie San Francisco będzie jeszcze silniejsze.  W tym samym czasie Ray (Dwayne Johnson), ratownik straży pożarnej, stara się uratować przed apokalipsą swoją byłą żonę oraz córkę. Niestety, każda z nich znajduje się w innym mieście, a kolejne wstrząsy nieubłaganie nadchodzą...

Na początku należy podkreślić, że niewiele tutaj można odnaleźć fabuły. Scenarzysta filmów katastroficznych powinien zdecydowanie nosić jakąś odrębną nazwę, przynajmniej w dzisiejszych czasach, gdyż jego praca polega z grubsza na obejrzeniu wszelkich produkcji gatunku oraz wyłuskanie z niego tego, co... najlepiej akurat może się sprzedać. „San Andreas" to taki miszmasz wszystkiego, co do tej pory zdołaliśmy poznać, przypominający bardziej kino klasy B niż cokolwiek wyższego sortu.

Z grubsza to film o tym, że Dwayne Johnson to człowiek niezniszczalny i nic, nawet Matka Natura i Planeta Ziemia, mu krzywdy nie zrobi. Łączy się to z tym, że produkcję ogląda się nieco jak krótki kurs przetrwania (oczywiście nie przetrwasz, jeśli nie masz przy sobie The Rocka). Na przykład, nasz bohater, udziela przypadkowym ludziom dobrej rady: „podczas trzęsienia najlepiej stanąć przy stabilnej konstrukcji". Radę wzmacnia oczywiście obecność głównej postaci, na którą Johnson przenosi swoje najlepsze cechy.

Ray oraz jego żona w swojej odwadze posunęli się tak daleko, że zamiast zastanawiać się nad swoją przyszłością, myśleć, czy zdołają przetrwać nim dotrą do córki, roztrząsają w wolnych od ratowania życia chwilach traumę sprzed lat. Przy tym nic nie szkodzi, że główny bohater jest ratownikiem i ma do dyspozycji helikopter. Zamiast udzielać pomocy innym ludziom, ratuje swoją rodzinę latając po całym stanie. To całkowicie w porządku i na pewno nikt do niego o to pretensji mieć nie będzie.

Kluczowym pytaniem w filmie staje się „czy wszystko w porządku?". Normalną odpowiedzią prawdopodobnie byłby krzyk histerii. Lecz w tym przypadku standardową i właściwą odpowiedzią pozostaje: „Tak". Wali się na mnie budynek, mam potężny odłamek szkła w nodze, zaraz utonę, ale wszystko jest w najlepszym porządku, jakże mogłoby byś inaczej.

Złym bohaterem jest planeta Ziemia, ale gorszym od trzęsienia ziemi okazuje się bogaty egoista, który rozbił rodzinę (w tej roli Ioan Gruffudd). Nowy facet żony Ray'a myśli tylko o własnym przetrwaniu i pozostawia Blake (Alexandra Daddario) na pastwę losu, gdy utknęła w podziemnym garażu (tutaj wkracza angielski chłopiec). To chyba klasyczny element produkcji tego gatunku. Kolejnym, podobnym składnikiem jest kompletne ignorowanie amerykańskich naukowców przez władzę, media i cały świat. Ludzie nauki krzyczą: „będzie źle, chować się do schronów!", jednak nikt ich nie chce słuchać. Taka produkcja nie może obyć się także bez aktorki z dużym biustem. Daddario w pierwszym ujęciu prezentuje nam się w bikini, potem się ubiera, a gdy nadchodzi apokalipsa w miarę upływu czasu zdejmuje kolejne warstwy ubrania, ratując świat, ładnego Brytyjczyka i jego brata. Kwintesencją istnienia postaci Blake okazuje się scena pod wodą, gdy jej biust faluje, przekształcając się w głównego bohatera sceny.

Ilość absurdu w „San Andreas" jest wartością niepoliczalną. Uniwersyteckie biurka są tak zbudowane, że ochronią cię przed każdą formą apokalipsy, a pomimo tego, że właśnie zginęły setki tysięcy ludzi, na ulicach miast nie zobaczysz ani jednego pływającego trupa. Nie przetrwasz, jeśli nie będziesz miał przy sobie przewodnika miasta, które właśnie zostało dotknięte kataklizmem.

Kwintesencją tego obrazu jest jedno z końcowych ujęć, gdy cała uwaga skupiona zostaje na powiewającej amerykańskiej fladze. Tak, Ameryka została ocalona. Tak, jesteśmy niezniszczalni jako naród. Tak, Dwayne Johnson jest nasz. Resztę możecie dopowiedzieć sobie sami.

Katastroficzne filmy właściwie istnieją nadal tylko po to, aby pokazywać „fajne" efekty specjalne. Z przykrością stwierdzam, że w tym przypadku „San Andreas" wyłamuje się z utartych schematów. Najlepiej porównać go z ostatnią częścią „Szybkich i wściekłych", którzy przy tonie absurdu przynajmniej byli widowiskowi. Produkcja Peytona zwyczajnie nie jest. Oglądanie kolejnych walących się budynków czy zabójczej wali tsunami nie wywołuje żadnych emocji, ewentualnie lekkie ziewnięcie.

„San Andreas" to film, który oglądaliśmy już dziesiątki razy, tyle, że pod innymi tytułami. Jedynym novum jest to, że tym razem zniszczone zostało Los Angeles, a nie standardowo – Nowy Jork (bo ile można się znęcać). Niestety, nie znajdziemy w produkcji Peytona nic oryginalnego, nawet ilość absurdu nie śmieszy dostatecznie, a widowiskowości na próżno szukać.

Dział: Filmy
sobota, 20 czerwiec 2015 23:44

Misja Ivy

Post apokaliptyczne powieści młodzieżowe zastąpiły ostatnimi czasy nurt gatunku „paranormal romance". Z grubsza jednak polegają na tym samym - niespodziewana miłość, niebezpieczeństwo oraz rozważania próbujących poradzić sobie z losem nastolatków. Czy powieść Amy Engel - „Misja Ivy" - w jakikolwiek sposób wyróżnia się na ich tle?

Świat po wojnie nuklearnej, przeżyli jedynie nieliczni. W niewielkim, ogrodzonym kolczastym płotem miasteczku, panują surowe zasady, a kto ich nie przestrzega, zostaje wykluczony ze społeczności i wygnany na zewnątrz. Jednym z obowiązków mieszkańców są śluby w wieku szesnastu lat. Specjalna komisja dobiera pary na podstawie testów osobowości. Ivy to jednak nie dotyczy - ona jest córką założyciela osady, a to oznacza, że przeznaczony jej został syn prezydenta. Może nie byłby to taki najgorszy los, gdyby nie fakt, że od trzech pokoleń ich rodziny są zwaśnione, a zadaniem dziewczyny zostaje zabicie przyszłego męża.

Powieść jest oryginalna jak na swój gatunek i czyta się ją rewelacyjnie szybko. Fabuła została skonstruowana w interesujący sposób i z przyjemnością śledzi się losy bohaterów. Świat został pokrojony na kawałki, a w tytule „Misja Ivy" przedstawiona zostaje jedynie maleńka jego część - nic jednak straconego. Zakończenie zostało otwarte w taki sposób, że z pewnością niebawem pojawi się kontynuacja.

Bohaterowie zostali wykreowani bardzo szczegółowo. Mają wyraźnie zarysowane charaktery oraz cechy osobowości. Sama Ivy należy jednak do tego rodzaju irytujących postaci, które kosztem samych siebie chcą zbawić świat i nie przychodzą im do głowy żadne inne, logiczniejsze rozwiązania. Nie chciałabym spoilerować, ale wiedząc co ją czeka mogła chociaż wrzucić sobie plecak w krzaki przy płocie i pozostawić nutkę nadziei na przeżycie. Tylko po co? Śmierć w wieku szesnastu lat to przecież taka kusząca perspektywa...

„Misja Ivy" to ciekawa, przemyślana powieść. Autorce w dobry sposób udało się wykorzystać całkiem niezły pomysł. Brakuje w niej jednak post apokaliptycznego klimatu - odniosłam wrażenie, że akcja równie dobrze mogłaby rozgrywać się na przykład w średniowieczu. Wyszłoby na to samo. Nie było to jednak zbyt wielką wadą, chyba, że ktoś się nastawił na genialną wizję świata po zagładzie nuklearnej. Uważam, że książka jest jak najbardziej godna przeczytania i tego by poświęcić na nią swój cenny czas. Pomimo kilku, drobnych wad, lekturę jak najbardziej polecam!

Dział: Książki

Cesarz rozkazuje zbudować MUR

Niezwykłą decyzją cesarza Hadriana Brytania zostaje podzielona na dwie części. Przez całą szerokość wyspy, od Morza Północnego do Irlandzkiego, ciągnie się tzw. Mur Hadriana. Długość 117 km, wysokość około 4,5 metra, szerokość 3 metry. Co 1,5 kilometra fort, co 500 metrów wieża strażnicza. Budowa trwała kilka lat (121-129 n.e.), zużyto 18 milionów specjalnie ciosanych kamieni. Spektakularne budownicze przedsięwzięcie miało m.in. pomóc w obronie północnej granicy Cesarstwa Rzymskiego. Mur był realną przeszkodą, a także demonstracją siły wobec rdzennych mieszkańców wyspy.

Dział: Bez prądu

League jest lepsze, gdy gra się w drużynie, więc od 15 do 21 czerwca połączcie siły ze znajomymi i zdobywajcie punkty, wygrywając mecze w pięcioosobowych umówionych drużynach lub wysyłając prezenty nowym i starym znajomym. Punkty zliczają się i odblokowują poziomy nagród dla całej społeczności.

Dział: Z prądem
poniedziałek, 15 czerwiec 2015 14:39

Drugi książkobus również w trasie!

Drugi piękny Książkobus, który również wyrusza do Was z Nibylandii, jest już w trasie! W dniach 15-19 czerwca odwiedzi miejscowości na północy Polski.

Dział: Kids
piątek, 12 czerwiec 2015 17:49

Obłąkani

Szaleństwo przeraża mnie nie tyle ze względu na swoją brzydotę, ale nieobliczalność. Spotykając się z ludźmi analizuję ich gesty, kolejne kroki, grymasy i ton głosu. Wiem, kiedy ktoś kłamie; wiem, kiedy maskuje smutek fałszywym dowcipem; wiem, kiedy ktoś ze mną pogrywa. Wiem, o ile nie ma żółtych papierów bądź mieć ich nie powinien. W innym wypadku czuję się osaczona. Widzę wtedy siebie jako ofiarę i nic nie poradzę, że mój instynkt bierze górę głośno nawołując: wiej! Tak jednak jesteśmy skonstruowani, że lubimy czuć dreszczyk napięcia. A co może zagwarantować bezpieczniejsze obcowanie ze strachem, niż film? Oto prawdziwy powód mojego zainteresowania „Obłąkanymi".

Edward Newgate (Jim Sturgess) jest studentem psychiatrii. W ramach stażu udaje się do położonego na uboczu szpitala Stonehearst. Od samego początku wszystko wydaje się mu jednak nie na miejscu. Osobliwe zachowanie ordynatora Silasa (Ben Kingsley) i strażnika Mickey'a Finna (David Thewlis) oraz większości pracowników budzi niepokój. Fascynacja jedną z pacjentek, Elizą Graves (Kate Beckinsale), nie pozwala jednak młodemu lekarzowi opuścić murów tegoż przybytku. Prawda o Stonehearts bardzo szybko wychodzi na jaw i okazuje się o niebo bardziej skomplikowana, niż można by przypuszczać.

„Obłąkani" bazują na jednej z historii Edgara Alana Poe, co z pewnością ucieszy fanów lubującego się w mroku pisarza. Tej naleciałości zresztą nie sposób nie zauważyć. Przyznaję jednak, że akurat z tym tekstem autora „Kruka" nie miałam do czynienia. Może to i dobrze, bo misterna szkatułkowa kompozycja tajemnic sprawia, iż jest to obraz do jednokrotnego doświadczenia. Znajomość fabuły z pewnością odarłaby ją z emocjonalnego zaangażowania odbiorcy. Jedno jest pewne – niektóre zwroty akcji są nie do odgadnięcia.

Niestety, chociaż pomysł na całość jest niezły, to zdarzają się momenty dość flegmatyczne. Akcja lubi zwolnić lub stać się nieco tandetną, wybijając z rytmu ogólnej tajemniczości. Wiele elementów sprawia też wrażenie gdzieś już widzianych. Są też chwile tak wątpliwej logiki, że można czuć się intelektualnie obrażonym. Zwłaszcza w momencie zenitu relacji obsługi zakładu z młodym lekarzem.

Pod warstwą thrillera i horroru skrywa się dramat, rodzący wiele moralnych pytań o psychicznie chorych. Są to jednak pytania, które zdążono już zadać sobie od chwili śmierci Poe, a także na nie odpowiedzieć. Wciąż próbuje się szaleńców leczyć, wychodząc z założenia, że – parafrazując zdanie z filmu – „lepszy nieszczęśliwy człowiek, niż szczęśliwy chory na umyśle", ale już nie dochodzi się do tego równie okrutnymi metodami.

„Obłąkani" to przede wszystkim nastrój odosobnienia, ciemne kadry i spowita mgłą okolica. To wnętrza, w których jedne drzwi oddzielają arystokratyczne wyposażenia od brudnych, zwierzęcych klatek. To obrazy wszystkich stereotypów szpitali psychiatrycznych i wszystkich koszmarów w nich się rozgrywających. To duch Poego, który wyziera nie tylko z fabuły i pokręconych bohaterów, ale tego niemożliwego do określenia „czegoś".

Wyreżyserowany przez Brada Andersona film to także plejada gwiazd. Kate Beckinsale, Jim Sturgess i Ben Kingsley dobrze sprawdzają się w swoich rolach. Z tej trójki wypada najsłabiej odtwórczyni roli kobiecej, ale wynika to raczej z usilnej próby jej odmładzania, niż braków w umiejętnościach. W obsadzie znalazł się także Michael Caine, który chociaż na ekranie pojawiał się wyjątkowo rzadko, to cieszył swoją obecnością.

Obraz wydaje się dobrze zrealizowany, nastrojowy, z wykorzystaniem aktorskich możliwości na zadowalającym poziomie. Fabularnie nie jest może najświeższy, ale wciąż potrafi zapewnić sensowną dawkę emocji fanom Poego oraz historii z zakładów psychiatrycznych. Czy zostanie w mojej pamięci na dłuższą chwilę? Chociaż szaleństwo budzi mój niepokój, to „Obłąkani" uczynili to w niewielkim stopniu. Zdaje się, że bardziej doceniłam kunszt w kreacji nastroju pisarza, niż samą produkcję. Wieczoru z jej seansem nie uważam jednak za zmarnowany.

Film do recenzji udostępniła platforma cineman.pl

Dział: Filmy
piątek, 12 czerwiec 2015 15:33

Srebrzyste wizje

Chyba na żadną książkę w tym roku nie czekałam tak niecierpliwie, jak właśnie na trzeci tom Innych. Uwielbiam wszystko, co wychodzi spod pióra Anne Bishop, cenię ją za oryginalność pomysłów oraz ich ciekawą realizację. Świat Terra Indigena zafascynował mnie, a Zmiennokształtni mieszkający na Dziedzińcu urzekli mnie zarówno dziką, jak i ludzką stroną swojej natury.
W finale tomu drugiego doszło do radykalnych rozwiązań. W wyniku ataku Innych na Ośrodki, w których przetrzymywano wieszczki krwi, wszystkie dziewczęta i starsze kobiety, zostały uwolnione. Musiało do tego dojść i było to naprawdę konieczne, jeśli wziąć pod uwagę, do czego wykorzystywana może być krew wieszczek, jednak rozwiązanie jednej kwestii uruchomiło kolejne problemy.
Po pierwsze, przybrała na sile działalność ruchu Ludzie przed i nade wszystko, a opinia publiczna bez krytyki zaczęła przyjmować całą propagandę, którą tamci siali głównie za pośrednictwem celebryty i wichrzyciela o dziwnym nazwisku Mikołaj  Strzępiel. Stopniowo doprowadziło to do incydentów między ludźmi a Innymi; początkowo były to drobne niesnaski, potem ograniczanie praw bytności w danych miejscach i zakupu konkretnych towarów, aż w końcu zaczęło dochodzić do aktów agresji ludzi wobec Terra Indigena.
Po drugie, pojawił się problem, co dalej z wieszczkami, które nie znały innego życia niż to, które miały w zamkniętych ośrodkach. Ważki był nie tylko problem uzależnienia wieszczek od cięcia się, ale także ich kłopoty z przystosowaniem się do świata pełnego bodźców, kolorów i zapachów.
Akurat w tym ostatnim specjalistką staje się Meg Cobryn, która blisko rok temu uciekła z podobnego ośrodka. W tomie trzecim Meg dopada coś, co nazwałabym bólem świadomości. Gdy mija pierwszy szok związany z nowym miejscem zamieszkania, gdy Meg już wie, że znalazła swoje miejsce na ziemi oraz przyjaciół, którzy staną za nią murem, bohaterka zaczyna mieć ataki.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze uzależnienie od cięcia się, a jak wiadomo, każde zranienie przybliża cassandra sangue do śmierci. Sytuacja Meg jest zatem ogólnie mówiąc nieciekawa, jednak wsparcie przyjaciółek pomaga jej wysnuć wnioski, które mogą okazać się przydatne dla innych młodych wieszczek.
Tom trzeci cyklu różni się klimatem od poprzednich. Co dla mnie było osobiście trochę przykre to to, że już nie ma w nim tylu zabawnych sytuacji, co w poprzednich częściach. Zwykłych, codziennych momentów, z których może rodzić się komizm, mamy tu jak na lekarstwo. Bardzo mało także jest scen Meg/Simon, właściwie miałam wrażenie, że wątek ten zepchnięto gdzieś na margines.
Bardzo dużo mówi się natomiast o aspekcie społeczno-politycznym. Wspomina się o prawach Terra Indigena do ziemi i tym, że dzierżawiący ją ludzie zdążyli o tym zapomnieć. W miastach zaczyna brakować jedzenia, ludzkie firmy nie chcą współpracować z firmami Zmiennokształtnych, a ludzie, który z nimi pracują są piętnowani i prześladowani. Segregacja rasowa i swoisty rasizm, to dominujące wątki tomu trzeciego.
Z jednej strony takie pokierowanie fabułą ma swoje plusy; każda historia jest dobra, by uczyć czytelnika tolerancji, szacunku dla przyrody, kultywowania tradycji i walki z innością, chorobą, uzależnieniem. Wszystko to otrzymujemy tu w przystępnej, skonsolidowanej pigułce.
Jednak z drugiej strony, do czego już przyzwyczaiły mnie tomy pierwszy i drugi, brakowało mi bardzo tej zabawnej codzienności i zderzenia różnych światów. Lubię się śmiać, czytając, a przy tomie trzecim zbyt wielu okazji do śmiechu niestety nie miałam.
Nie wiem, dlaczego założyłam sobie, że ten tom będzie finałowym, teraz po zakończeniu lektury, wcale nie jestem tego już taka pewna. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że autorka sprytnie zostawiła sobie furtkę do kolejnej części.
Czy polecam? Tak, ale tylko czytelnikom znającym poprzednie tomy, w przeciwnym razie, będą mieli kłopoty ze zrozumieniem powiązań i wydarzeń. Ci, którzy tej serii nie znają, powinni sięgnąć po tomy we właściwej kolejności.

Dział: Książki

W związku z premierą książki „Takeshi 2. Taniec tygrysa" Fabryka Słów organizuje spotkanie autorskie.