Rezultaty wyszukiwania dla: Świat Książki
Marek Ścieszek - Wena
Kiedy poprzedniego wieczoru literat kładł się spać, nie przypuszczał, że następny dzień przyniesie mu niespodziankę. W ogóle niespecjalnie się nad czymkolwiek zastanawiał. Ostatnie miesiące przetrwał niczym w transie, obojętny na otaczającą go rzeczywistość. Jadł bo musiał. Pracował, by mieć co jeść. Przeważnie, kiedy nie pracował – spał. Kiedy nie spał – pił albo wlepiał obojętne spojrzenie w telewizor. Do komputera nawet już nie podchodził. Nie miał po co.
Tego ranka obudził go hałas, jakby tuzin diabłów waliło niestrudzenie chochlami w miedziane kotły. Ktoś pukał do drzwi. Literat zwlókł się niechętnie z łóżka.
– Nie dadzą się nawet człowiekowi wyspać – mruknął.
Łomot nie ustawał. Literat przekręcił klucz w zamku i uchylił drzwi. Ktoś stojący po drugiej stronie otworzył je i nieszczęsny autor wielu opowieści grozy, stanął oko w oko z osobą, której się najmniej spodziewał.
– No, na co tak wytrzeszczasz gały? – usłyszał głos, o którym już zdążył zapomnieć. – Nie zaprosisz mnie do środka?
Literat zamknął usta, które chwilę wcześniej otworzył w bezgranicznym zdumieniu.
– Wena – zauważył inteligentnie.
– Wena, wena – odparła stojąca za progiem piękność, po czym bezceremonialnie weszła do mieszkania, potrącając gospodarza. W środku rozejrzała się, taksując spojrzeniem rozrzucone wokół puszki, brudne skarpety i mnóstwo innego, wydającego niezbyt miły aromat śmiecia. Zmarszczyła śliczny nosek i wydęła usteczka. – Niezły burdel.
Literat poczerwieniał, podrapał się w potylicę.
– Tak nagle mnie zostawiłaś – wychrypiał. – Bez żadnego wyjaśnienia. Zostałem sam. Cierpiałem – zakończył z wyrzutem.
Wena nie odpowiedziała, nie przestając się rozglądać. Wzruszyła tylko ramionami na znak, że nie chce o tym mówić. Widocznie miała powód, doszedł do jedynego słusznego wniosku literat i zamknął drzwi.
– Napijesz się czegoś? – zapytał zakłopotany. – Może kawy? Albo...
Wena zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.
– Posprzątaj tu trochę. Ogarnij się bo wyglądasz, jakbyś ostatnie dwa lata przespał w psiej budzie. Wykąp się, ogol. A potem do pracy.
– Ale ja mam urlop. Dwa tygodnie wolnego.
Spojrzała na niego i westchnęła, wywracając z politowaniem białkami oczu.
– Do pisania, miły – powiedziała to powoli, dokładnie akcentując słowa, tak aby zrozumiał. – Do pisania.
Skinął głową. Nie chciał jej mówić, że od ponad dwóch lat, czyli od momentu kiedy go opuściła, nie dokończył żadnej opowieści. Że choć kilkanaście zaczął, z każdą utykał już po kilku zdaniach. To w końcu wena, uznał rozsądnie. Pewnie o wszystkim wie.
*
Za oknem szczekał pies.
– Dlaczego mnie opuściłaś?
Wena stała obok regału z książkami, wodząc palcem po przetartych grzbietach, poruszając ustami jakby odczytywała tytuły. Na dźwięk głosu siedzącego przy komputerze literata uśmiechnęła się, nie tracąc zainteresowania książkami.
– Jesteś strasznie monotematyczny – powiedziała cicho. – Zauważyłeś? Połowa z twoich książek to Stephen King albo Graham Masterton a pięć szóstych to horrory. Potrafisz myśleć o czymś innym?
– Dlaczego mnie opuściłaś? – powtórzył.
– A jak sądzisz?
– Nie pytaj mnie, co sądzę. – Słowa literata zabrzmiały cokolwiek sentencjonalnie. – Jestem tylko głupim facetem. Dlaczego mnie opuściłaś?
– Sam sobie odpowiedziałeś. Jesteś tylko głupim facetem. Nie rozumiałeś moich potrzeb. A ja nie jestem jakąś tam pierwszą z brzegu weną. Od czasu do czasu chciałam cię natchnąć czymś wzniosłym, ale tobie w głowie tylko krew, flaki i odcięte członki.
Literat posmutniał.
– Mogłaś mi powiedzieć, zamiast znikać bez słowa. Może wcale nie potrzebowałaś pretekstu? Chciałaś mnie opuścić, więc to uczyniłaś. Dlaczego po tak długim czasie wróciłaś do mnie? Aby ponownie dać mi nadzieję i opuścić po raz drugi? Lubisz zadawać cierpienie.
Wena odwróciła się od regału i powiodła spojrzeniem wzdłuż łączenia ścian i sufitu. Widok pajęczyn sprawił, że pokiwała z niedowierzaniem głową.
– Ty oczywiście od razu musiałeś zacząć pić. Zresztą, niepotrzebnie się emocjonujesz. Już cię nie zostawię.
– Tylko tak mówisz. Kiedy najmniej się tego będę spodziewał, znów zadasz mi ból.
– To też była jedna z przyczyn – zauważyła. – Łatwo wpadasz w gniew. W złości rozbijasz wszystko, co się da. Rzucasz przedmiotami. Jesteś wariat, wiesz?
Literat nie skomentował. Spojrzał na monitor komputera, poprawił się na obrotowym fotelu i podrapał się w świeżo ogolony, pachnący wodą kolońską podbródek. Wena podeszła doń powoli, pochyliła się, pogłaskała go pieszczotliwie zewnętrzną stroną dłoni po policzku.
– Pisz – zachęciła go łagodnie.
– Ale ten pies za oknem tak głośno szczeka – poskarżył się. – Dekoncentruje mnie.
– Dałam ci myśl oraz chęć, aby ją kontynuować. Przez dwa lata twój umysł był pusty a wyobraźnia wyjałowiona, więc pisz i nie gadaj głupot.
Literat pochylił się nad klawiaturą, dotknął klawiszy opuszkami palców. Stojąca tuż za nim wena uśmiechała się.
– Czujesz to, prawda? – szeptała mu do ucha. – To chęć pisania. Potrzeba tworzenia własnych opowieści, kreowania światów i zapełniania ich bohaterami. Kochasz to, mój miły. Ja ciebie nie opuściłam, tylko podarowałam ci czas, abyś zrozumiał czym jest tworzenie. Jaką daje satysfakcję. Postaraj się zasłużyć na to, kochany. Pisz.
– Ale ten pies...
– Pisz.
Literat potarł kciukami opuszki pozostałych palców, przygarbił się, zamyślony zamknął oczy. Naraz gwałtownie wyprostował się w fotelu. Zaskoczona wena ledwie zdążyła się uchylić.
– Co znowu? – warknęła zniecierpliwiona.
Literat odwrócił się razem z fotelem. Źrenice rozszerzało mu zdumienie.
– Jesteś kobietą – wykrzyknął.
– A kim miałabym być? Zawsze byłam kobietą.
– Wiesz, o czym mówię. Wtedy, przed dwoma laty, byłaś jedynie zjawiskiem, natchnieniem, stanem umysłu. Nie miałaś własnej postaci. Jak to się stało, że teraz ją masz?
– Zawsze ją miałam. Tylko ty jej nie zauważałeś. – Zaśmiała się. – Ciekawe, prawda? Jak sądzisz, nadaje się to na główny powód porzucenia cię? Byłam, ale mnie nie widziałeś. Dawałam ci to, co miałam w sobie najcenniejsze, ale ty nie potrafiłeś tego dostrzec. Byłeś niewdzięcznym ślepcem. Teraz zaś...
Zamilkła, poważniejąc.
– Co, teraz?
– Teraz jestem twoim wyobrażeniem Ideału. Tworzysz grozę, ale masz w sobie wewnętrzne piękno. Twoja wyobraźnia nadała mi postać. Jestem twoją osobistą personifikacją kobiecej urody. Jestem taką doskonałością, jaką ty widzisz.
Zaczerwieniony, oddychający głęboko przez usta, jak gdyby nagle zaczęło brakować mu tchu, literat jął wodzić spojrzeniem wzdłuż kształtnej sylwetki weny. W jego oczach narastał niemy zachwyt. Rzeczywiście, wena była doskonała. Jej idealna postać, zaokrąglona tam gdzie należy, jej pociągła, blada twarzyczka, lekko uchylone małe usta, ciemne oczy, czarne, sięgające poniżej ramion włosy oczarowały go.
– Jesteś tylko pięknym złudzeniem – wyszeptał.
– Jedynie wtedy, kiedy ty tak uznasz. Mimo to stoję tu przed tobą. Możesz mnie dotknąć, jeśli nie wierzysz. Jeśli chcesz, możesz nawet nadać mi imię.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie ośmieliłbym się. Jesteś nieziemsko piękna, nie potrafiłbym wymyślić odpowiedniego imienia. Takiego, które mogłoby w pełni określić twoją urodę. Choć pewnie takie istnieją.
W jej ślicznych źrenicach pojawiły się błyski.
– Nigdy mnie nie widziałeś, a jednak, kiedy się pojawiłam po długiej rozłące, rozpoznałeś natychmiast. Wiesz, o czym to świadczy?
Milczał, czekając aż powie, co chciał usłyszeć.
– Jesteśmy jednością – rozbrzmiał jej melodyjny głos. – Ty i ja. Jesteśmy niczym wątek i osnowa. Istniejemy tylko dla siebie. Dopełniamy się nawzajem.
Nie wiedział co odpowiedzieć. Skutek tego był taki, że padły najbardziej oklepane, banalne słowa, na jakie mógł się zdobyć zakochany mężczyzna.
– Kocham cię.
– Ja też cię kocham. Pisz.
– Nie mogę.
– Po to właśnie tu jestem, abyś mógł. Pisz, kochany.
– Pies mnie rozprasza.
Błyski znikły. Wena zacisnęła usta w wąską bladą kreskę. Zaczęła głośno oddychać.
– Jesteś zła? – Literat wyraźnie się zaniepokoił.
Nie odpowiedziała. Szybko wrócił do klawiatury. W jego głowie wirowały gromady słów, niczym ćmy wokół ulicznej latarni. Należało dobrać je w grupy, nadać im sens. Sprawić, że się do siebie dopasują, że zaczną się formować w zdania a te staną się historią. Literat zaczął naciskać klawisze. Wprost z jego umysłu, przelewana na ekran monitora, poczęła się rodzić nowa opowieść. Początkowo niespiesznie, z wyczuciem, by już po kilkunastu zdaniach gnać z zawrotną prędkością na podobieństwo rozpędzonej lokomotywy.
Na środku pokoju tańczyła wena. Wirując z zamkniętymi oczyma i wzniesionymi ku górze ramionami, zwiewna niczym motyl. Nieziemsko piękna. Nuciła melodię tak doskonałą, że wena nie potrzebowała do niej tekstu. Jak pod wpływem czarów, mimo pozbywania się z rozgorączkowanego umysłu literata setek słów, pojawiały się wciąż nowe. Napełniały jego głowę, tańczyły w jej wnętrzu w tym samym rytmie, w którym wirowała wena.
*
Coś się zaczęło dziać. Palce literata utraciły płynność ruchów. Na ekranie monitora coraz częściej pojawiały się niechciane litery, a nawet słowa, złośliwe niczym chochliki. Naruszony został rytm. Tylko wena tańczyła dalej, jak gdyby nigdy nic.
Literat zerwał się na równe nogi, podbiegł do okna i pociągnął za firanę. Rozległ się trzask dartego materiału, skrzyp otwieranego na oścież okna oraz wściekły krzyk człowieka wyprowadzonego z równowagi. Na parapecie stała pusta doniczka z wyszczerbionym obrzeżem. Literat rzucił nią przez okno, blady z wściekłości. Nie trafił. Ujadanie psa rozbrzmiewało nadal, urągliwe, niestrudzone, jak gdyby nawet głośniejsze.
– Durne bydlę – wysapał literat, odwracając się w stronę pomieszczenia i zamilkł jak uderzony obuchem. W pokoju nie było nikogo. Jedynie kursor na ekranie monitora migał do niego łobuzersko. – Weno?
Odpowiedziała mu cisza.
Słaniając się na nogach, z oczyma szklącymi się od łez, zbliżył się do komputera, pochylony odczytał to, co udało mu się napisać do tej pory. Skrzywił się na widok bełkotu, który zawstydziłby początkującego grafomana.
Na trzeciej od góry półce, za książkami ukryta była butelka z bursztynowym płynem. Literat podszedł do regału, zaczął odrzucać książki na boki, aż jego oczom ukazało się szkło, zachęcająco błyszczące w świetle monitora. Ujął je w dłoń, uwolnił od nakrętki i przyłożył do ust. Pił łapczywie. Kiedy opróżnił butelkę, rzucił nią z całej siły. Szkło rozprysło się z trzaskiem na ścianie. Literat, ze zwierzęcym warkotem, dobywającym się z gardła, zrzucił monitor na podłogę po czym jął deptać resztki kolorowego plastyku.
Za oknem uparcie szczekał pies.
Anubis
Tajemnice z dalekiej przeszłości, mroczne zagadki i niezwykłe wykopaliska, są często inspiracją do napisania książki. Autorem "Anubisa" jest popularny niemiecki pisarz Wolfgang Hohlbein. Jest autorem wielu dobrych, znanych tytułów należących do gatunku fantasy, science fiction, horror, historycznych. Książka pojawiła się pod koniec lipca bieżącego roku nakładem wydawnictwa Red Horse.
Czytelnik poznaje barwne postaci: każda inna, mająca swoje indywidualne cechy i zachowania, co ma wpływ na ciekawe, interesujące losy bohaterów. Fabuła jest znakomita. Początkowo jest prosta, nieskomplikowana, z czasem szybko się gmatwa, okazując się bardzo wciągającą. Podczas czytania rodzą się w głowie setki pytań, na które odpowiadają nam kolejne strony. Skomponowany nastrój przez Hohlbeina jest niezwykły, autor nie użył banalnych scen brutalności, makabryczności rodem z prostego horroru, które w tym przypadku mogło by tylko zaszkodzić. Doskonale pasuje panujący niepokój otoczony tajemniczą atmosferą.
Opowieść rozpoczyna się w małym miateczku Thompson na amerykańskiej prowincji, gdzie mieszka główny bohater, a jest nim absolwent Harvardu, archeolog, profesor Morgens VanAndt. Uczony nie prowadził imponującej kariery naukowej z powodu nieprzyjemnego incydentu w poprzedniej pracy, przez który musiał wyjechać. Poznajemy go jako wykładowcę na trzeciorzędnym college'u. Mieszkał w małym pensjonacie prowadzonym przez starszą od niego, dość wścibską gosposię - pannę Preussler.
U profesora Morgensa zjawia się jego dawny znajomy doktor Graves, z którym bohater nie miał miłych wspomnień, ponieważ przyczynił się do zniszczenia zapowiadającej się kariery naukowej. Graves dał Morgensenowi propozycję pracy przy wykopaliskach świątyni. Możliwość poprawienia reputacji, uznania w kręgach naukowych i sama ranga pracy przy przełomowych dla świata odkryciach, skłoniła profesora do przyjęcia propozycji. Jak potoczą się losy bohaterów i postęp prac?... To już musicie sprawdzić sami.
Poznajemy również przeszłość profesora, jego studenckie życie, kobietę - z którą miał spędzić resztę życia - oraz wiele interesujących spraw związanych z poprzednią pracą i życiem bohatera.
Mimo 650 stron, ksiażkę czyta się szybko i przyjemnie, oczekując kolejnych wątków i przygód. Dla niektórych małym minusem mogą być rozbudowane opisy, co może być strasznie meczącym przerywnikiem akcji, choc z drugiej strony spełniają rolę wprowadzania klimatu między dialogami. Mimo tego ocena "Anubisa" nie może być inna- sukces Wolfganga Hohlbeina. Jeszcze raz podkreślę: narracja, doskonały nastrój i wciągająca fabuła zmuszają do przeczytania tej książki.
Serdecznie zapraszam do lektury i gorąco polecam!
„Zabójczy księżyc” N.K. Jemisin już 15 stycznia
N.K. Jemisin, autorka świetnie przyjętej „Trylogii Dziedzictwa", powraca z nową serią fantasy.
15 stycznia nakładem wydawnictwa Akurat ukaże się „Zabójczy księżyc" - trzymająca w napięciu powieść fantasy, która przenosi czytelnika w labirynt intryg politycznych. Autorka za pomocą słowa rysuje rzeczywistość, w której walka dobra ze złem nie jest rozumiana jednoznacznie. Świat „Zabójczego księżyca" to miejsce, gdzie „dobro" ma wiele mrocznych odcieni, a „zło" wzbudza współczucie.
Angelfall
Anioły, nazywane też posłańcami, to istoty, które istnieją w wielu religiach, nie tylko w chrześcijaństwie. Choć ich wyobrażenia mogą być różne, to w praktyce ich rola sprowadza się do służenia Bogu oraz pośredniczenia między Stwórcą a ludźmi. Niektóre księgi Pisma Świętego mówią też, że ich powinnością jest ochrona ludzi, panowanie nad ciałami niebieskimi, walka z demonami, czynienie cudów, a nawet kierowanie państwami i narodami. Stworzone przed człowiekiem są piękne, groźne i doskonałe. Jednak zawsze postrzega się je jako naszych Stróżów i chyba ta funkcja jest nam, ludziom, najbliższa. Liczne są świadectwa osób, które doświadczyły anielskiej obecności lub zostały przez swoich stróżów uratowane przed śmiercią.
Susan Ee w swojej książce zastanawia się, co by się stało, gdyby ci, którzy mają służyć i chronić, obrócili się przeciwko swojej roli i obowiązkom. Odpowiedź jest prosta. Na Ziemi zapanowałby chaos i ciemności, a ludzie szybko zostaliby sprowadzeni do roli sług, zabawek, albo armatniego mięsa.
Współczesna Ameryka. Trzy tygodnie temu zastępy anielskie obróciły Ziemię w perzynę. Upadły rządy, miasta są tylko dopalającymi się gruzami, a opuszczone ulice, biurowce i domy są idealnym miejscem dla panoszących się gangów, dilerów i handlarzy. Nikt nie wie, co dokładnie się stało i dlaczego anioły tak się zachowują. Ludzkość się podzieliła- albo organizuje się w ruch oporu, albo dobrowolnie oddaje się w ręce aniołów i przyjmuje rolę sług lub zabawek. Można by potępiać tę drugą grupę, gdyby nie fakt, że panuje głód, a wiadomo, że z głodu i dla dobra bliskich człowiek jest w stanie się bardzo głęboko upodlić.
Główną bohaterką powieści jest 17-letnia Penryn, której młodsza siostra zostaje porwana przez anioły. Zdeterminowana dziewczyna postanawia odnaleźć Paige i uwolnić ją. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Porwanie Paige zbiegło się w czasie z walką aniołów, czego świadkiem były Penryn i jej rodzina. W wyniku tej nierównej walki (pięciu na jednego) pokonany anioł został brutalnie okaleczony i obcięto mu skrzydła. Penryn ma świadomość, że sama nie da rady uwolnić siostry, dlatego pomaga Raffemu (tak ma na imię anioł), licząc, że on potem pomoże jej.
W ten sposób rozpoczyna się podróż przez zniszczone miasto oraz poszukiwanie siedziby aniołów, zwanej gniazdem. W trakcie wędrówki zwykła dziewczyna i anioł, który okaże się kimś ważniejszym w hierarchii niż na to wygląda, będą mieli okazję lepiej się poznać i zgłębić różnice między ludźmi i aniołami. Szybko okazuje się, że ludzie, choć często niedoskonali, kierują się prostymi prawdami i w większości mają sumienie, a także naprawdę umieją walczyć o to, co jest im drogie. Tymczasem anioły, niby tak piękne i nieskazitelne, poddają się najgorszym i najpodlejszym uciechom. Gardzą ludźmi za ich słabość i uległość, nie widząc, że sami są tak naprawdę dużo gorsi.
Początkowe rozdziały nie obfitują może w wiele wydarzeń, ale autorka nadrabia to komizmem słownym w rozmowach Penryn i Raffego oraz komizmem postaci matki Penryn, oscylującej pomiędzy opętaniem a chorobą psychiczną. Ta raz nieobliczalna i niebezpieczna kobieta, a za chwilę czuła i opiekuńcza matka od lat walczy z własnymi demonami, co wcale śmieszne nie jest. Tragikomiczny jest sposób, w jaki to szaleństwo się objawia i jest komentowane przez Penryn, dla której inność matki jest już tylko czymś, czemu należy przytaknąć i iść dalej.
Druga połowa książki jest znacznie żywsza i ciekawsza, choć momentami, przyznam, nie mogłam opanować uczucia obrzydzenia. Nie poznajemy wszystkich tajemnic aniołów i inwazji na Ziemię. Autorka ledwie uchyliła zasłonę w tym temacie, jednak brutalne doświadczenia w podziemiach gniazda i ich krwawy efekt, czego dobrym przykładem jest Paige, budzą naprawdę mieszane uczucia. Od odrazy do ciekawości po co to i co z tym dalej będzie. Barwny i obrazowy język powieści sugestywnie oddają głębię świata przedstawionego.
Duży plus należy się autorce za pozostawienie relacji Penryn i Raffego na poziomie głębokiego przywiązania towarzyszy podróży. Początkowo dumny i niechętny dziewczynie anioł, z czasem zaczyna doceniać jej poświęcenie wobec siostry i sam obdarza ją przyjaźnią. Czy relacja ta z czasem zmieni się w coś więcej, tego na razie nie wiadomo. Osobiście wolałabym, aby zostało tak jak jest. W końcu przecież aniołowie nie powinni się wiązać z córami człowieczymi.
Bardzo ciekawe jest również zakończenie. Jaki był cel makabrycznych eksperymentów w gnieździe? Co się stanie z Raffem zaszufladkowanym na siłę do tych złych? I jaka przyszłość czeka małą Paige tak okrutnie odmienioną? Bardzo jestem tego wszystkiego ciekawa.
Polecam powieść Susan Ee. W dobie paranormalnych romansów śmiertelniczek z istotami "z nie z tego świata" "Angelfall" jest naprawdę miłą odmianą i na długo zapada w pamięć.
Światłorodni
Alison Sinclair jest twórczynią powieści Science Fiction, które nominowano do nagrody Arthura C. Clarke'a. Książki te jednak nigdy nie zostały wydane w Polsce. Poza tym do jej dzieł należy również trylogia „Zrodzeni z mroku". Pisarka mieszka w Montrealu. „Światłorodni" to drugi tom cyklu „Zrodzeni z mroku", opowiadającego historię dwóch ras – jednej nie mogącej żyć bez słońca i drugiej, dla której przebywanie w świetle ma bardzo nieprzyjemne skutki. Alison Sinclair udało się wykreować oryginalny, pobudzający wyobraźnię świat.
Światłorodni i Ciemnorodni żyją tuż obok siebie – jedni w świetle dnia, drudzy w mroku nocy. Mimo że do tej pory byli nastawieni do siebie pokojowo, stają na krawędzi wojny. Ciemnorodni to rasa, która swoją egzystencje opiera na technice i nauce, Światłorodni natomiast polegają przede wszystkim na magii. Kim jednak są budzące grozę w obydwu rasach, bohaterowie najmroczniejszych koszmarów – Cieniorodni?
Książka, mimo że w dalszym ciągu kilku rzeczy jej brakuje, napisana została o wiele lepiej od swojej poprzedniczki. Widnieje pomiędzy nimi szeroka przepaść i nie żałuję, że zdecydowałam się sięgnąć po drugi tom cyklu. W historię co prawda wkradło się nieco chaosu, jej akcja jednak toczy się znacznie bardziej wartko niż w przypadku pierwszego tomu. Dzieje się więcej rzeczy, są one znacznie ciekawiej opisane. Narracja w powieści prowadzona jest z punktu widzenia różnych postaci, co jeszcze bardziej urozmaica całą, barwną opowieść.
Bohaterowie, choć szczegółowo opisani, wydają się być dość puści i niewiele odstają od tła. Nie potrafiłam się z nimi zżyć i z zapartym tchem śledzić ich przygód. Momentami autorce nie udało się również ustrzec przed dłużyznami. Sprawiało to wrażenie jakby sama zaplątywała się w stworzone przez siebie wątki. Może za bardzo starała się o oryginalność. Choć pisarka pomysły miała dobre i unikatowe, to myślę, że nie udało jej się ich w pełni wykorzystać, nie na tyle by oczarować nimi czytelnika.
Powieść jest dobrze napisana, ale brakuje jej polotu. Niewiele osób stwierdzi, że „Zrodzeni z mroku" to ich ulubiony cykl. Jest to twórczość, która przypomniała mi o dziełach Alison Croggon, ładnie napisanych, ale niekiedy po prostu nudnych. Krótko mówiąc, książka „Światłorodni" jest dobra, ale nie pyszna. To pozycja, którą można przeczytać, nic się jednak nie stanie, jeśli ją pominiemy w swoim spisie lektur. O tym jednak czy ma szansę wzbudzić zachwyt, każdy musi zdecydować sam.
Troje
Przeciągasz się wygodnie w fotelu, wkładasz butelkę wody i książkę kupioną pospiesznie na lotnisku do schowka, żeby zaraz po starcie zatopić się w lekturze. Umieszczasz w swoich ustach kilka gum i żujesz je namiętnie, żeby nie dopuścić do zatkania uszu przy starcie. Czeka cię kilka godzin spokoju – z dala od irytujących telefonów, Internetu i cywilizacji. Rozglądasz się po samolocie i widzisz setki ludzi dookoła ciebie. W powietrzu jest wyczuwalna ekscytacja, stewardessy dwoją się i troją, żeby zapewnić komfort i bezpieczeństwo pasażerom. Gdzieś w tle pilot przemawia i prosi o zapoznanie się z instrukcją postępowania w razie awarii. Nikt go nie słucha, bo i po co skoro samolot jest najbezpieczniejszym środkiem transportu, a ty już za kilka godzin opuścisz płytę lotniska i zapomnisz o podróży.
Katastrofa jednego samolotu budzi nie lada strach i przerażanie. A co dopiero czterech! Ten dzień wstrząsnął światem i został zapamiętany jako czarny czwartek. W ciągu tych dwudziestu czterech godzin, cztery różne samoloty, każdy na innym kontynencie, uległ katastrofie. Tych wypadków nie przeżył nikt, za wyjątkiem trojga dzieci. Te małe istoty podzieliły opinię publiczną i wzbudziły wiele kontrowersji – w końcu kiedy ciała innych uległy spaleniu, czy rozszarpaniu, oni wyszli z tragedii praktycznie bez szwanku. Nasuwa się pytanie - czy te dzieci są zwykłymi małoletnimi obywatelami? A może w ich ciała wkradli się przybysze z innej planety? O takich, i jeszcze bardziej, absurdalnych pomysłach, a także o skutkach wszystkich czterech katastrof, przeczytacie w książce „Troje” autorstwa Sarah Lotz.
„Troje” są idealnym przykładem książki, która zdobyła popularność tylko i wyłącznie dzięki dobrej opiece redakcyjnej i rewelacyjnej akcji promocyjnej i marketingowej. Ta czarna powieść pokazuje jak bardzo Polacy są podatni na wszelkie „bajery” i odstępstwa od normy. W krajach wysoko rozwiniętych podobna szata graficzna jest praktycznie na porządku dziennym i nie wzbudza żadnych sensacji, w naszym kraju strony pomalowane od zewnątrz na czarno wciąż budzą szok i niedowierzanie w zacofanym społeczeństwie. Daję sobie rękę uciąć, że 90% potencjalnych czytelników skusiło się na tę lekturę właśnie ze względu na szatę graficzną.
Z bólem serca muszę przyznać, że to właśnie oprawa tej lektury stanowi jej największą zaletę. Oczywiście, „Troje” bez wątpienia są oryginalni, a drugiej takiej lektury raczej na naszym rynku nie znajdziecie. Lecz książka Sarah Lotz jest równocześnie pozycją kontrowersyjną, a ta kontrowersyjność objawia się w każdym elemencie książki. Poglądy, które przelewa na papier autorka, opinie „specjalistów”, poruszanie spraw rodzinnych. Ja tego nie kupuję. Do mnie „Troje” zupełnie nie trafili. Gdyby ta lektura miała ukazywać ludzką głupotę, a punktem kulminacyjnym byłby ranking największych debili chodzących po tej planecie, z pewnością byłaby to publikacja satysfakcjonująca czytelnika. Lecz jak na książkę o ludzkiej tragedii i katastrofie samolotów, za mało tutaj słów o… no właśnie, o samych wypadkach. Autorka czasami za bardzo odbiegała od tematu, przez co historię ocalałych dzieciaków jesteśmy zmuszeni poznawać pomiędzy wierszami.
Po tej lekturze z pewnością oczekiwałam czegoś innego. Liczyłam na dreszcze emocji, jakieś wątpliwości, głębsze refleksje, a przede wszystkim na strach przed komunikacją powietrzną. Zamiast tego otrzymałam naukową publikację, w której za dużo miejsca poświęcono religijnym fanatykom i doszukiwaniu się oznak końca świata. Ta pozycja po prostu mnie zmęczyła, momentami lektura była mordęgą. „Troje” są podręcznikowym przykładem na to, że jak dobra by nie była akcja promocyjna i jak zniewalająca byłaby szata graficzna, to dobra treść wciąż pozostaje na pierwszym miejscu. Szkoda, że w tym przypadku o tym zapomniano.
Premiera: "Tuf Wędrowiec" George R.R. Martina
Premiera nowej książki Georga R.R. Martina zapowiedziana została przez wydawnictwo Zysk i S-ka już na 6 października!
Premiera: "Opiekunowie tajemnic. Muzeum złodziei"
Świat stworzony z taką starannością , że możesz w niego uwierzyć. Czy tego chcesz czy nie, Muzeum wkroczy w twoje sny.
I tom trylogii Lian Tanner już dostępny w księgarniach!
Wywiad z Colleen Houck
Dlaczego wybrała Pani Indie? Skąd pomysł na taka fabułę? (Why did you choose India? Where the idea for this plot came from?)
Właściwie to wybrałam motyw "Pięknej i Bestii", a w rezultacie skończyłam z białym tygrysem zamiast bestii. W planach miałam umieścić fabułę książki w Rosji, ponieważ myślałam, że to stamtąd pochodzą białe tygrysy, ale kiedy trochę poszukałam, odkryłam, że białe tygrysy z Rosji tak naprawdę pochodzą od maluchów schwytanych w Indiach i właśnie wtedy postanowiłam, że to tam będzie działa się akcja mojej książki.
Ginko. Księżycowy miesiąc
Demony żyją wśród ludzi i karmią się ich strachem. Życie które toczy się w przyszłości niczym nie przypomina współczesności. Z najdalszych otchłani piekieł, na świat wychodzą przerażające bestie, które atakują ludzi. Żądni ich krwi, zabijają. Istnieje jednak grupa, która broni niewinnych, a nazywają ich „najemnikami".
Nicole, która ukrywa swe imię pod pseudonimem Ginko, o wiele bardziej pasującym do niej, jest siedemnastoletnią dziewczyną. Każdego dnia Ginko stara się za wszelką cenę pohamować żądzę, którą w sobie nosi. Jej wygląd, który może mylić oczy ludzkie, wcale nie należy do najmilszych. Kocie oczy, siwe, długie włosy i do tego ogon, powodują, że ludzie od niej uciekają. Dziewczyna jest bowiem yokai - demonem, który powstał ze związku człowieka i demonicy. Ginko, po swojej matce odziedziczyła koci wygląd i moc, która jest dla wszystkich, a nawet dla niej, jeszcze nie do końca znana.
Zdradzona przez własnego ojca, opuszczona przez nieżyjącą matkę, Ginko już będąc małą dziewczynką zostaje bezdomną. Uliczne spacery nie są dla tak młodej osoby niczym dobrym. Już jako małe dziecko dostrzega, że ludzie jej nie akceptują. Widzi też, że ich krew ją przyciąga. Wraz z jej dorastaniem pojawiają się osoby, które chcą się pozbyć „białego diabełka", jak pieszczotliwie o niej mówią. Dziewczyna od najmłodszych lat, musi się bronić. Przychodzi jej to z łatwością, a wszyscy, którzy ją atakują, giną z jej rąk.
Niespodziewanie, jedyną łowczynią z którą Ginko nie wygrała, jest nazwana przez nią Sensei. Kobieta szybko poradziła sobie z obezwładnieniem Ginko. To wtedy właśnie dziewczyna zawarła układ ze swoją opiekunką, w którym to nie mogła oddalać się od niej już nigdy, a do tego, musiała wykonywać jej rozkazy. Dziewczynie taki obrót sprawy nie przypadł do gustu, ale żyła z ciągłą nadzieją, że kiedyś pokona Sensei. W chwili gdy to przysięgła, starała się ku temu dążyć. Co się stanie, gdy uczennica przerośnie swoją mistrzynie? Czy demonica może zabijać demony i stać się jedną z najemników? Na pewno nie wróży to nic dobrego.
Gdy czytelnik zapoznaje się bliżej z naturą Ginko dostrzega, że bohaterka ta jest naprawdę bardzo sympatyczna i ujmująca. Mimo to jej natura demonicy doprowadza ją niekiedy do takiego stanu, że dziewczyna staje się dla wszystkich niebezpieczna. Pyskująca, arogancka i bardzo pewna siebie powoduje, że żaden demon nie daje rady wygrać z nią w walce o to, kto ma bardziej namieszane w głowie. Ginko bowiem broni się jak umie, a dostrzec można to, patrząc z różnych perspektyw. Narracja wydaje się być dobrze zaplanowana po to, by ułatwić czytelnikowi ocenę sytuacji. Cały świat można zobaczyć zarówno oczami Ginko, Sensei, jak i postaci drugoplanowych. Pisarka pokazała w ten sposób, jak dobrze potrafi operować i komplikować język, by tylko zaskoczyć w przyjemny sposób czytelnika.
Książka nie ma w sobie żadnych miłosnych uniesień, aczkolwiek i tak do siebie przekonuje. Cała jej fantazja i sposób w jaki zostali pogrupowani ci „źli" i ci „dobrzy", wspaniale się ze sobą komponują. Trudno jest oderwać się od ciągłej akcji która towarzyszy nam w tej książce. Należy też powiedzieć, że Ginko jest na tyle nieprzewidywalna, że nie sposób odgadnąć, jak zakończy się ta historia.
Myślę, że ta pozycja ma dużo zalet. Pozytywną stroną powieści jest na pewno ciąg dobrze przemyślanych wydarzeń. Czytając nie zwracamy uwagi na to, ile nam zostało jeszcze stron lecz ciągle na nowo dostrzegamy, że Ginko, popada w coraz to bardziej absurdalne tarapaty. Zakończenie książki jest na tyle piorunujące, że pozostaje mi czekać na kolejną część tej historii. Mam nadzieję, że niedługo ją poznam, by znowu wniknąć w świat demonów i poznać nowe tarapaty w które wpadnie główna bohaterka.