Rezultaty wyszukiwania dla: krymina��

czwartek, 09 sierpień 2018 10:18

World of Warcraft: Cisza przed burzą

Z “Ciszą przed burzą” Christie Golden tracę podwójne dziewictwo - jest to pierwsza książka na podstawie jakiekolwiek gry, jaką czytam i jest to książka o World of Warcraft. WoWie, w którego nigdy nie grałam - jako jedno z niewielu mmo omijałam je szerokim łukiem ze względu na płacenie co miesiąc całkiem sporego abonamentu. Osobiście wolę mmo z worka f2p - free to play, z system item mall, gdzie sama decyduję na co moje ciężko zarobione pieniążki idą i czy idą w ogóle. Do tego docierały do mnie wstrząsające urban legends krążące po sieci, o ludziach którzy zapomnieli, że studiują, że mają dom i rodzinę, a nawet, że należy się myć... bo kolejny rajd i przygotowania do niego były ważniejsze. WoW zawsze więc kojarzył mi się z grą społecznie, finansowo i higienicznie niebezpieczną, zwłaszcza przy łatwości z jaką uzależniam się od gier.

Postanowiłam więc do tej recenzji podejść dwubiegunowo i lekko eksperymentalnie, bo to, że ja nigdy nie grałam w WoWa, nie oznacza wcale, że większości moim znajomym ta gra jest obca. I tak, do wspólnego czytania zaprosiłam więc WoWca znającego tę grę od podszewki, co by tłumaczył mi zawiłości i niuanse fabuły (sic! - źle wybrałam, ale o tym za chwilę) oraz ocenił “Ciszę przed burzą” razem ze mną - totalnym newbie w tej tematyce - z perspektywy gracza/użytkownika. Co prawda mój wybór towarzysza nie był do końca trafny, bo się okazało, że to ten typ, co idzie ubić moby na spocie nie zwracając uwagi po co tylko co i gdzie, ale razem przedzieraliśmy się przez kolejne strony komentując na bieżąco, poczyniając stosowne notatki oraz sprawdzając na necie co ciekawsze kwestie. Z resztą jestem chyba ostatnią osobą, która może rzucać kamieniem o brak czytania dokładnie questów - bo tak naprawdę co mnie obchodzi, że z mobów, z których dropię itemki np. oczka ma być napój dla ciężko chorej córki kuzynki drugiej żony ojca wieśniaka z sąsiedniej wsi, co to zraniła się w nogę ratując z bagna konika sąsiadki, tej o tam pod lasem za studnią. Dawaj expa autochtonie, kasiora i next one. No chyba że to jest “Wiedźmin”, ale o tej grze wieść gminna mówi, że najpierw był chyba jakiś serial, a dopiero potem gry i książki ;) ...

Jak się okazało ku mojemu zdziwieniu sama Christie Golden nie jest mi także całkowicie obca, bo jest to pisarka, która lubuje się w tworzeniu powieści transmedialnych - a więc w jej dorobku jest prawie 50 książek z uniwersum Star Wars/Trek/Craft, Assassin's Creed czy D&D. No i oczywiście kilkanaście pozycji związanych z World of Warcraft. Ja miałam okazję czytać wcześniej “Wampira z mgieł” osadzonego w Ravenloft - czyli jednym ze światów z D&D - i wspominam tę książkę jako przyjemne czytadło w gotycko wampirycznym klimacie.

Sama “Cisza przed burzą” to tak naprawdę prolog do siódmego już dodatku do World of Warcraft - “Battle for Azeroth”, który premierę swoją będzie miał 14 sierpnia. Po dwóch stronach barykady naprzeciw siebie stoją Sylwana Bieżywiatr - aktualny wódz Hordy oraz młody Anduin Wrynn, bardzo naiwnie-idealistyczny król Wichrogrodu. I jako, że młodość rządzi się swoimi prawami, Anduin wierzy i dąży do pokoju z Hordą, a pierwszym krokiem ma być spotkanie między Porzuconymi, a ich ludzkimi żywymi rodzinami. I jak to się mówi, i to bardzo mądrze - dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a kobiecie nigdy się ufać nie powinno. Książka, więc traktuje o uprzedzeniach, dyskryminacji, nienawiści i strachu przed odmiennością oraz bólu odrzucenia i niezrozumienia. To ważne i ciężkie tematy, więc każda pozycja, która o nich mówi mądrze i z różnych punktów widzenia, jest na pewno lekturą wartościową. Na pewno nie spodziewałam się czegoś takiego po książce dotyczącej gry, więc jak najbardziej w trakcie czytania byłam pozytywnie zaskoczona. Choć język jest raczej prosty i nieskomplikowany, a niektóre zdania brzmią lekko trywialne, to jednak dzięki poruszeniu takiej tematyki książka na pewno bardzo zyskała w moich oczach jak i w odbiorze.
Głównym jednak wątkiem “Ciszy” jest tajemnicza substancja - Azeryt o zadziwiających właściwościach i właśnie o niego będzie się walczyć na nowo wprowadzonych battlegroundach w dodatku. W powieści poznajemy jego pochodzenie i dowiadujemy się dlaczego żadna z frakcji nie chce, by ten materiał dostał się w ręce opozycji. A jest o co walczyć - uwierzcie mi. Wiele wskazuje także na to, że Horda i Przymierze w niedługim czasie będą musiały znowu współpracować.
Minusem tej książki, co zauważyliśmy oboje, jest na pewno to, że występują w niej albo dobre, albo złe postacie, zabrakło nam tej “szarej strefy”, niejednoznaczności i jakichś poważniejszych intryg. Książka jest zdecydowanie przeznaczona dla dość młodych czytelników i w większości, niestety moim osobistym zdaniem, zbyt “przegadana”, ale swoje zadanie, jako prologu, jak najbardziej spełnia w 100%.

O WoWie, jak wspominałam już na początku, wiem niewiele, ale praktycznie bez większych problemów i bardzo gładko zostałam wprowadzona w całą historię i poza kilkoma początkowymi wątpliwościami szybko udało mi się w niej odnaleźć. Książkę może więc bez problemu czytać ktoś, kto z WoWem, tak jak ja, nie miał nic wspólnego, ale myślę że jest to głównie pozycja skierowana dla grających fanów. Jedyne co, to mój czytelniczy towarzysz nie mógł zrozumieć dlaczego oryginalne anglojęzyczne nazwy uległy spolszczeniu zwłaszcza, że WoW nie ma przecież nakładki w języku polskim. Ja za to ze zdziwieniem odkryłam, że nawet z ciekawości mam ochotę sięgnąć po kolejne książki tej autorki - nie tylko, by uzupełnić sobie bardziej chronologicznie całą historię ze świata World of Warcraft, ale i po inne pozycje związane z uniwersum Star Wars.

Dział: Książki
piątek, 03 sierpień 2018 20:45

Początek

Nory Roberts, amerykańskiej pisarki, autorki ponad 225 romansów, wielokrotnej zdobywczyni RITA Award i wielu innych nagród, nie trzeba przedstawiać. A recenzje książek z cyklu Oblicza śmierci, pisane pod pseudonimem J. D. Robb , futurystycznych romansów kryminalnych, pojawiały się kilkakrotnie na łamach Secretum.pl. Nora Roberts jest poniekąd gwarantem, lekkiej, ale nie infantylnej, przyjemnej i wciągającej lektury. Dlatego, gdy pojawił się Początek, tom pierwszy nowego cyklu Kroniki tej jedynej, z przykuwającą wzrok okładką, sięgnęłam po nią bez wahania, licząc na przyjemną odmianę w bądź co bądź, dość ciężkim kanonie moich lektur. A powieść swoim opisem zaintrygowała mnie, tym bardziej, że pisarka podjęła się nowej, jak dla siebie tematyki - postapokaliptycznej.

Akcja powieści rozpoczyna się w Dumfries w Szkocji, gdzie rodzina MacLeodów spotyka się, by uczcić koniec roku. Przypadkowe polowanie, rodzinne spotkanie wieńczące rok, zamienia się w ogólnoświatową pandemię. Tajemniczy wirus przyniesiony przez jednego z członków rodziny MacLeodów, przyczynia się do śmierci większości ludzkości. Ci, co nie ulegli chorobie muszą przetrwać w nowej rzeczywistości, w której grasują Najeźdźcy i Wojownicy Czystości, a pomiędzy zwykłymi śmiertelnikami zaczynają pojawiać się magiczne istoty, osoby obdarzone mocami, a także czarownicy. Świat musi, jak feniks z popiołów ponownie się odrodzić, a od ludzi zależy, w jakiej postaci.

Postapokalipsa, gdyby nie fakt, że traktuje o zagładzie, jest tematem romantycznym. Uwodzi, bowiem czytelnika swym czarem tworzenia świata na nowo, ma coś w sobie z robinsionady, a że współczesny świat odarty jest już z tajemnic, bo nawet jeśli nie stać nas na podróż w odległe krainy, to wystarczy włączyć Internet, Instagram, Google Earth i wszystko jest, powiedzmy, że na wyciągnięcie ręki. Nic nie pozostało do odkrycia, a zatem też nie ma miejsc, gdzie można by coś tworzyć na nowo. Dlatego też postapokalipsy są tak uwodzicielskie dla czytelników, a jak widać na przykładzie pani Roberts, również dla pisarzy.

A jak poradziła sobie pani od romansów i kryminałów ze zgładzeniem znakomitej większości ludzkości? No cóż, nie należy spodziewać się cudów. Jest to taka apokalipsa w wersji soft. Owszem pisarka opisuje od czasu do czasu okrucieństwa i bestialską naturę człowieka, ale wszystko wydaje się być złagodzone, powierzchowne i nie sięga głębiej. Bohaterowie są świadkami tragedii, brutalnych napaści, niesprawiedliwości, które dotykają ich również osobiście, a jednak relacje z ich przeżyć odbiera się, jak przesuwające się kadry z filmu, bez większej refleksji, ot, takie scenki rodzajowe akcentujące wynaturzenie ludzi. Poza tym zdecydowanie bardziej Nora Roberts skupia się na indywidualnych postaciach i ich perypetiach, niż nad samym światem i tym, co się z nim dzieje w trakcie pandemii. Fabuła Początku rozgrywa się dokładnie tak, jak spore gro książek tego gatunku; tajemnicza epidemia dziesiątkuje ludzkość, która popada w chaos i dzieli się na obozy DOBRA i ZŁA. Czytelnicy, którzy mają za sobą lekturę Bastionu Stephena Kinga mogliby rzec wręcz, że jest to skrócona, uproszczona i ubaśniowiona wersja, a nawet, że jest kalką powieści Kinga. Tworzenie się obozów DOBRA i ZŁA, dziwne moce, zakładanie nowego osiedla dla tych, co przetrwali, to wszystko już zostało napisane w Bastionie. Czym więc różni się Początek pod względem fabularnym od Bastionu? Po pierwsze proweniencją wirusa i magicznych mocy. U Kinga wirus “uciekł” z wojskowego laboratorium, a siły DOBRA i ZŁA mają raczej swe biblijne źródło, u Nory Roberts zarówno wirus, jak i siły nadnaturalne odwołują się do Tuatha Dé Danann.

Początek niestety rozczarowuje. Po pierwsze został najprawdopodobniej źle przetłumaczony, a z pewnością nie włożono odpowiedniej ilości czasu na prace redakcyjne. Czytałam książki Nory Roberts i nie pamiętam tak topornych dialogów, jakie niestety pojawiają się w tej pozycji. Pierwszą połowę książki czyta się z wielkim bólem, śledząc sztuczne rozmowy pomiędzy bohaterami. Możliwe, że autorka nie czuje się jeszcze zbyt pewnie w tym gatunku, ale jednak raczej skłaniam się ku teorii słabego tłumaczenia. Po drugie fabuła, która przewidywalna jest do bólu, a wielu będzie kojarzyła się po prostu z Bastionem.

Czy zatem warto sięgnąć po tę powieść? Jeżeli czytelnicy przymkną oko na niedoróbki redakcyjne i należą do tej grupy osób, która nie miała styczności z postapokalipsą lub twórczością Kinga, to jak najbardziej. Pomimo siermiężności dialogów można przywiązać się do bohaterów, a czar, jaki rzuca na czytelnika podróż ludzi, zdanych na własne siły, pomysłowość i zaradność w trudnych warunkach, zawsze uwodzi mocno. Jest również nadzieja, że mityczna tajemnica o dziecku, tej Jedynej, w następnych tomach pchnie fabułę na nowe tory i Nora Roberts wybije się na niepodległość literacką. Może z większym pietyzmem też Wydawnictwo przyłoży się w następnych tomach do tłumaczenia i redakcji, dzięki czemu większe grono czytelników będzie usatysfakcjonowane.

Dział: Książki
wtorek, 24 lipiec 2018 22:26

Outsider

Małym miasteczkiem Flint City wstrząsa zatrważająca zbrodnia, kiedy jedenastoletni Frankie Pererson zostaje bestialsko zgwałcony i zabity. Wszystkie ślady prowadzą do znanego i powszechnie lubianego trenera Terry’ego Maitlanda. Terry na co dzień przebywa wśród młodych chłopców, co napawa mieszkańców jeszcze większym przerażeniem i prowokuje policję do błyskawicznego zatrzymania, nawet jeśli miałoby to odbyć się podczas meczu, na oczach tysięcy ludzi. Problem polega na tym, że Terry ma mocne alibi. Czy to możliwe, żeby był w dwóch miejscach jednocześnie?

Nowa powieść Stephena Kinga jest przykładem na to, że Król całkiem nieźle odnajduje się w tym, dość nowym dla niego gatunku. Jak zapewne fani pisarza dobrze wiedzą, zaczynał swoją przygodę z kryminałem, serią „Mr Mercedes”, która odniosła spory sukces. Tym razem autor postanawia opowiedzieć zaskakującą historię próby udowodnienia winy człowiekowi, który aż nadto wydaje się winny. Jednak, podczas zbierania dowodów, których naprawdę nie brakuje, pojawiają się pewne znaki zapytania. Jak z tego wybrnie detektyw Ralph Anderson? Czy potrafi zapobiec kolejnym wstrząsającym morderstwom?

Fabuła została podzielona na kilka części, które zgrywają się w spójną całość. Główny wątek przerywany jest wstawkami z przesłuchań świadków, a czasem raportem z sekcji małego Frankiego z bardzo okrutnymi szczegółami, które niekoniecznie chcielibyśmy znać. Zarówno nagrania z przesłuchań, jak i raport z prywatną dygresją patologa pokazują, jak bardzo ta zbrodnia wstrząsnęła środowiskiem lokalnym.

Jako „Mistrz Grozy”, Stephen King czuje się jak ryba w wodzie, przywołując zjawiska nadprzyrodzone w swoich utworach. Nic więc dziwnego, że i w „Outsiderze” ich nie zabrakło. Na szczęście dla fanów typowych realistycznych kryminałów, elementy odrealnione nie kłują w oczy, na dodatek jesteśmy do nich stopniowo przygotowywani prawie od samego początku lektury.

Oczywiście King nie omieszkał podrzucić kilka zapożyczeń z innych jego książek. Od razu pojawił się u mnie szeroki uśmiech na twarzy, gdy do akcji wkroczyła dobrze mi znana „kingowska” postać. Nie zdradzę, o kim mowa, żeby nie zepsuć niespodzianki. Oprócz umiłowania autora do „wędrujących elementów” między jego własną twórczością, znajdziemy tutaj wiele ciekawych zagadnień, takich jak np. świetnie ukazana psychologie tłumu, ludzkie (chociaż bardziej adekwatne byłoby nazwać zwierzęcymi) zachowania — wręcz odrażające, ludzka natura, niekoniecznie przyjemna. Są też zaskakujące zwroty akcji, ożywiające i tak już całkiem ciekawą historię.

Nie mogę powiedzieć, że książka porwała mnie bez reszty, jednak ma w sobie coś, co przyciąga czytelnika. „Outsidera” czyta się z zaciekawieniem, na szczęście bez nudnawych momentów, które zdarzają się czasem Kingowi przy dłuższych powieściach. Myślę, że jest to książka warta polecenia, z resztą, przekonajcie się sami.

Dział: Książki
środa, 18 lipiec 2018 21:00

Tajemnica godziny trzynastej

Nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, że Anna Kańtoch to jedna z najbardziej wszechstronnych autorek literatury popularnej w dzisiejszej Polsce. Pisarka ma w dorobku powieści i opowiadania z różnych gatunków: fantastykę dla dorosłych, kryminały, a teraz także i fantastykę dla młodszego czytelnika. Za cokolwiek się Kańtoch nie weźmie, wychodzi jej co najmniej bardzo dobrze. Czy takie wrażenia będę mieć i po lekturze „Tajemnicy godziny trzynastej”?

Powieść ta, to trzecia, po „Tajemnicy diabelskiego kręgu” i „Tajemnicy nawiedzonego lasu”, część przygód Niny, nastoletniej dziewczynki wciągniętej w rozgrywkę między aparatem bezpieczeństwa PRL, a siłami nadprzyrodzonymi w osobie przede wszystkim tajemniczych aniołów. Tym razem los rzuca Ninę i jej znajomych – starych i nowych – do Wilczych Dołów, niewielkiej miejscowości, w której czas jakby się zatrzymał. Nina wie, że ma do rozwiązania zagadkę i że kluczem jest zapowiadany afiszami bal oraz tajemnicze wydarzenie, które ma nastąpić dwudziestego szóstego lutego o tytułowej godzinie trzynastej. To jednak zaledwie cień tropu. Grupa młodych detektywów ze wsparciem PRL-owskich służb stara się rozwikłać zagadkę jednocześnie kryminalną i paranormalną. Czy ich nowy kolega coś przed nimi ukrywa? Czy zima w Wilczych Dołach to przypadek? I jaką rolę odgrywa w tym wszystkim zepsuty samochód oraz co i rusz wpadający na bohaterów ornitolog?

O powieści Kańtoch można rzec bardzo krótko: zachwycająca. Autorka zgrabnie łączy powieść przygodową dla młodzieży (w najlepszej polskiej tradycji „Szatana z Siódmej Klasy” czy cyklu o Panu Samochodziku), kryminał i fantastykę. Opowieść nie jest ani infantylna, ani przesadnie „dorosła”, w sam raz dla nastolatków. Główna bohaterka nie udaje na siłę chłopca, ale też nie jest schematyczną młodą damą w opałach – to dziewczynka ciekawa świata, aktywna, świadoma swoich słabości i mocnych stron. Jej dojrzałość emocjonalna ma wiarygodne podstawy, a podejmowane wyboru, choć nie zawsze logiczne, nie straszą dziecinnością. Inni bohaterowie też zostali zarysowani wystarczająco, by nie być postaciami papierowymi. Wreszcie – oczarowuje język, i prosty, i magiczny zarazem, doskonale wpasowujący się w klimat całości.

Nie sposób nie wspomnieć także o osadzeniu historii w konkretnym momencie dziejów Polski. W czasach, kiedy epoka socjalistyczna jest traktowana z przesadną niekiedy ostrożnością i niemalże negowana, Kańtoch korzysta z niej, pokazując niejednoznaczności tamtejszej polityki, uwikłanie specsłużb w trudną sytuację, czy w końcu ludzką twarz „komuny”. To też bardzo na plus dla autorki.

Nie jestem w docelowej grupie wiekowej „Tajemnicy godziny trzynastej”, ale bawiłam się przy lekturze tej książki wybornie. Podejrzewam, że młodsi będą się bawić jeszcze lepiej. Polecam.

Dział: Książki
poniedziałek, 16 lipiec 2018 12:23

Zbyt piękne

Pamiętam, kiedy pierwszy raz trafiłam na książkę Olgi Rudnickiej, było to wiele lat temu. Zaraz po jej debiucie. Tak, jestem czytelniczką, która zaczęła swoją przygodę od pierwszego tytułu i wyczekiwałam każdego kolejnego, wręcz z utęsknieniem. Pamiętam również, jak bardzo byłam zachwycona style, humorem i prowadzeniem fabuły. I tego, jak z każdym kolejnym rokiem, autorka podwyższała sobie poprzeczkę, i byłam dumna z własnego odkrycia. Bo wiem, że wielu czytelników trafiło na rudnicką, gdy była już rozpoznawalna. Ja pamiętam czasy, gdy trzeba było się naszukać informacji, na temat premiery.
Mogę śmiało powiedzieć, że jestem wierną czytelniczką. To znaczy - byłam. Do tytułu, o którym dzisiaj będę pisała.

Zuzanna i Tymoteusz kupują dom. Oboje są zachwyceni perspektywą przeprowadzki, do własnych czterech ścian. I to nie jakiegoś mieszkania. Tylko prawdziwy, najprawdziwszy dom z ogrodem. Każde na swój sposób, planuje najbliższą przyszłość.

Zuzanna zaciągnęła kredyt na poczet nieruchomości, podjęła już pracę w nowym miejscu zamieszkania. Nic, tylko rozpoczynać zupełnie nowe życie. Daleko od rodziny, a konkretnie od matki i siostry.

Tymoteusz ma nieco inne plany, po błędach, których doświadczył na własnej skórze i portfelu, postanawia nieco inaczej poprowadzić własny biznes. Zakupiony za gotówkę dom, osobiście wyremontuje, a następnie sprzeda. Dzięki temu zaoszczędzi na nerwach i często niezbyt rzetelnych ekipach wykończeniowych. No i podobnie jak Zuzanna, chce na trochę pobyć z dala od rodziny, zwłaszcza brata.

Żadne z nich, nie ma pojęcia, że padło ofiarą oszustwa. Zakupili ten sam dom, teraz pozostaje pytanie. Co zrobić z problemem, jak rozwiązać sytuacje, kto ma odpuścić i przede wszystkim, gdzie podział się człowiek, który nabił ich w tak zwaną butelkę?

Zapowiedź wydawała się bardzo ciekawie. Wiadomo, kto poznał Rudnicką, ten mógł się spodziewać, że będzie mnóstwo śmiechu, pomyłek i przezabawnych sytuacji. Prawda? Bo z tym kojarzymy autorkę. Z jej czarnym poczuciem humoru, ciekawym wątkiem kryminalnym, który może nie jest, na nie wiadomo jakim poziomie, ale dodaje smaczku i czyta się naprawdę dobrze.

Takie było założenie. Było, bo już po pierwszych stronach, poczułam niepokój. Jakbym czytała książkę, nie swojej autorki. Mimo wszystko dzielnie brnęłam dalej, tak właśnie. Brnęłam przez dialogi, które z każdym kolejnym, doprowadzały mnie do niesmaku, zażenowania, a chwilami szoku. Ponieważ nigdy w życiu, nie spodziewałabym się, by Olga Rudnicka, napisała coś takie beznadziejnego.

Przede wszystkim postać Zuzanny, cały czas się zastanawiam. Jako kto, miała być ona ukazana? Feministka? W takim razie wyszło to, bardzo obraźliwie. Na płytką i nierozgarniętą pannicę? Bo widząc opisy zachowania, odnosiła wrażenie, że postać tej kobiety, została sprowadzona do chamstwa i prostactwa.

Z jednej strony gardziła każdym mężczyzną, z drugiej jednak oczekiwałaby każdy na jej nieme zawołanie, pobiegł i pomógł, oczywiście nie licząc na słowo „dziękuję”, bo przecież JEJ się należało.

Kolejna sprawa. Poziom dialogów jest tak żenujący, że po prostu oczy mi wylewały się z wrażenia. „Chcę, żebyś mi pomógł, ale nie, jesteś facetem - więc spadaj. No, dlaczego mi nie pomagasz? Przecież jestem kobietą! Nie, nie rób tego, dam sobie radę, w końcu kobietą nie są słabe!”

Boże Wszechmogący i Wszyscy Święci! Tak było CAŁY CZAS! Nie wiem, jaki był ten wątek kryminalny, bo on umarł w butach, w momencie, gdy do głosu została dopuszczona Zuzanna. I te jej numerowane uśmiechy. Naprawdę? To było tak żenujące i płytkie, że aż mi było wstyd, za panią Rudnicką. Stworzyć postać kobiecą, w tak brzydkiej formie. I proszę mi nie wmawiać, że to groteska. Ja już widziałam pseudo groteskę u innego „wieszcza". Widać to, co budowała Olga Rudnicka, przez tyle lat, poszło do lasu. A teraz, weszła tandeta, brak klasy i jakiegokolwiek poziomu. Smutne.

Tymoteusz, niewiele mogę na jego temat napisać. Był niczym statysta. Ponieważ musiał być. I nic więcej. Wszystko kręciło się wkoło Zuzanny, jej absurdalnych zachowań. On albo jej unikał, albo się bał, bądź też biadolił w myślach.

Seksistowskie przytyki, żarty. Proszę mi wierzyć. One mogą być śmieszne sporadycznie, ale nie przez calutką książkę. Ani razu, nie poczułam się rozbawiona. Byłam zła, rozczarowana i zniesmaczona. Już przy "Były sobie świnki trzy", stało się coś złego. Miałam nadzieje, że to chwilowy spadek formy. Niestety, po tej książce już nie mam złudzeń. Dodać muszę, że nie zdołałam jej dokończyć. Starałam się, ale już przy końcu, po prostu odłożyłam. W planach miałam spalenie, ale zrezygnowałam. W zimie pójdzie do pieca.

Pozostaje mi odpuścić. Szkoda mojego czasu i nerwów. Będę wspominała wcześniejsze tytuły, mając nadzieje, że może kiedyś, autorka zauważy, że ta droga, na którą weszła, nie poprowadzi daleko.

Myślałam, że jestem odosobniona w swoim odbiorze, ale nie. Sporo osób, nie tylko oceniających na blogach czy portalach książkowych, podzieliło się swoją opinią. Niestety negatywną.

Cóż, mogę napisać tylko tyle. Ja tej książki nie polecam. A każdy zdecyduje sam.

Dział: Książki
piątek, 13 lipiec 2018 19:49

Czerwony pająk

Katarzyna Bonda to zapewne aktualna mistrzyni polskiego kryminału. Nie przesłodzona, bezkompromisowa, ale co najważniejsze, nieprzewidywalna niczym pogoda na Pomorzu - znaczy wiadomo, że będzie wiało i będzie najzimniej w całej Polsce, ale i tak tłumy spędzają tu co roku wakacje w nadziei na słońce. Piszę tę recenzję z Trójmiasta - północnego bieguna zimna i razem z Panią Katarzyną spaceruję po Orłowskim Klifie, zwiedzając słynny Klub u Maxima, pędząc estakadą Kwiatkowskiego, czy tułając się po Sopocie i za każdym razem, kiedy autorzy piszą o miejscach, które znam, lub w których jestem odzywa się we mnie lokalny patriotyzm. I choć ja tak naprawdę z wielkopolskiego, to, nic nie chwyta mnie tak za serce, jak dokładne opisy miejsc mi znajomych i bliskich. A autorka za każdym razem przeprowadza dokładny research i poznaje od podszewki lokalizacje, o których pisze, co sprawia, że jej pisarstwo jest niesamowicie realistyczne i naprawdę można się w jej książkach po prostu zakochać bez pamięci i na zabój. Zwłaszcza na to drugie.

Dotychczas z Saszą mieliśmy okazję zwiedzić Trójmiasto, Hajnówkę i Łódź, ale historia zatacza krąg i w “Czerwonym Pająku” wracamy do początku - tam gdzie się to wszystko zaczęło. Od porwania minęło pół roku, a Karoliny jak nie ma tak nie ma. Sasza nie ustaje w poszukiwaniach, zdesperowana gra w grę, gdzie jest tylko może pionkiem, ale za to dość strategicznym. Z każdą następną stroną odkrywamy kolejne tajemnice, hipotezy się mnożą... ale najważniejsze jest to, gdzie trzymają Karolinę i co dokładnie musi Sasza zdobyć, by móc odzyskać córkę. Mafia, politycy okazują się być jedną sitwą, a profilerka nie ma pojęcia komu może zaufać i z kim się sprzymierzyć, bo każdy ma drugą i/lub trzecią twarz i już naprawdę nie wiadomo, kto dla kogo pracuje. I co jest najcudowniejsze, tak naprawdę do samego końca nie możemy być pewni co się wydarzy, kto jest kim i co na nas jeszcze czeka, a sama fabuła jest po prostu niestreszczalna, bo tak wielowątkowa, że aż czasami człowiek może się pogubić ile odnóży ma ten pająk, bo tylko to, że jest czerwony to wiadomo na pewno.

Trzeba przyznać, że Bonda zamieszała w kociołku już nawet nie patykiem, a kawałkiem konara, burząc wszystko to, co wydawało nam się, że wiemy i co stawialiśmy za pewnik. I, jeśli tak jak ja mieliście dłuższą przerwę z tą serią, to radzę nie popełniajcie mojego błędu, i zacznijcie jeszcze raz czytać wszystko od początku, bo pojawia się plejada “gwiazd” z poprzednich części, a wydźwięk i odbiór całkowicie się przez to zmienia. O tak moi drodzy, ta seria jest po prostu mistrzowska - przemyślana od pierwszej kartki do ostatniej kropki w najdrobniejszych szczegółach. I choć sam początek “Czerwonego Pająka” był dla mnie trudny i trochę musiałam się pomęczyć, by przez niego przebrnąć, to przyznaję, że jako całość to, łomatko, warto było i na pewno powrócę do tej tetralogii nie raz, czy nie dwa...

Zawsze twierdzę, że cykl powinno się oceniać kompleksowo, zwłaszcza kiedy trafia nam do rąk jego finalny tom. Co jeśli jednak skoncentrujemy się na tej pozycji jednostkowo? To, może wyjaśni się, dlaczego miałam taki problem z samym początkiem tej książki. Przede wszystkim brakowało mi w tej części Saszy, która zasłużyła sobie na moją sympatię już w “Pochłaniaczu”. Niby akcja kręciła się wokół niej... ale jakby bez niej samej. Potem, kiedy po kolei autorka odkrywa przed nami kolejne tajemnice głównej bohaterki, gdzieś ta sympatia, w moim przypadku, zatraca się. To już nie jest ta sama kobieta - to zupełnie ktoś inny - zdeterminowany i podstawiony pod ścianą; ktoś kto twierdzi, że jest nikim, ale potrafi być każdym, a tak naprawdę jest matką, która walczy o swoje dziecko niczym lwica przeciwko reszcie stada, które ją obległo. Faktem jest to, że Bonda zrobiła Saszy wręcz wiwisekcję, obdzierając ją przed czytelnikami, ze wszystkich tajemnic, aż nie zostało nam już nic - wszystko powiedziano, wyjaśniono wprost. Przyznaję, że “Okularnik” nadal pozostaje moim ulubionym tomem, a obecna historia trójmiejskiej mafii, ABW/MSWiA i tajemniczych list z nazwiskami, nie do końca trafiła w mój osobisty gust. Zbyt dużo polityki, SB, narkotyków z Kolumbii... Faktem jest, że do połowy trzeba dobrnąć/dotrwać (jakieś 400 stron), a potem jednak jest już z górki.

Na książki Katarzyny Bondy trafiłam z polecenia i jak już kilkakrotnie wspominałam - nie jestem maniakiem kryminałów, ale dzięki dobrze napisanym pozycjom, powoli przekonuję się do tego gatunku. Nie czarujmy się, między inni za sprawą “Czterech żywiołów Saszy Załuskiej” Katarzyny Bondy. I choć “Czerwony Pająk” nie przebił w moich oczach innych części to i jest idealnym zakończeniem cyklu i kropką nad “i” ociekającą przyjemną czerwienią. Po prostu wszystko kończy się jak powinno, chociaż w moim guście trup powinien ścielić się gęściej, krwawiej i makabryczniej.

Dział: Książki

Dzisiaj rozpoczyna się Polcon 2018 w Toruniu, a my mamy nie tylko zaszczyt patronować ponownie tej imprezie, ale również nasza recenzentka będzie prelegentką podczas konwentu. 

Joanna Krystyna Radosz (ur. 5 lipca 1992 we Wrocławiu) - torunianka sercem i rozumem, pisarka, dziennikarka, okazjonalnie redaktorka i tłumaczka. Studiuje rusycystykę na UMK w Toruniu, ale jej zainteresowania wykraczają daleko poza Rosję. Miłośniczka języków obcych, kryminałów, żużla i sportów zimowych. Nagradzana w konkursach literackich: Wiatrak w kategorii prozy (opowiadanie "Konie narowiste", 2010), III miejsce w I edycji konkursu Littera Scripta ("Bogowie nie umierają", 2011), finalistka IV edycji Horyzontów Wyobraźni ("Wojna 2.0", 2012). W 2014 r. w antologii "Marzenia" (wyd. The Cold Desire) ukaże opowiadanie "Finnished" (jego akcja rozgrywa się w tym samym uniwersum co "Wróg po fachu").

Dział: Konwenty
środa, 04 lipiec 2018 14:09

Diabeł na wieży

13 lipca nakładem Wydawnictwa Powergraph ukaże się zbiór opowiadań Anny Kańtoch.

Zbiór sześciu nastrojowych opowiadań, które łączy osoba tajemniczego Domenica Jordana. Z zawodu medyk, z zamiłowania – tropiciel magii, zagadek i spraw nierozwiązanych. Wciągające i mroczne kryminalne intrygi, błyskotliwy, inteligentny detektyw i tajemnice przyprawiające o dreszcz grozy, czyli Anna Kańtoch w najlepszym wydaniu!

Dział: Książki
wtorek, 03 lipiec 2018 22:06

Mistrz ceremonii

Wyobraź sobie, że twój najgorszy koszmar staje się rzeczywistością. Budzisz się zdezorientowany, wokół panuje ciemność, a ty stwierdzasz, że jesteś zamknięty w dziwnej skrzyni. Czy to jakiś wątpliwy żart? Czujesz, jak narasta w tobie niepokój. Badasz otoczenie i z coraz większym przerażeniem upewniasz się, że jesteś w trumnie. Takich emocji pozwala nam doświadczyć Sharon Bolton w swojej najnowszej powieści „Mistrz Ceremonii”.

„Właściwie to robił swoim ofiarom. Opuszczał je do ziemi. Tylko że nie były martwe”.

Słynną Florence Lovelady poznajemy podczas pogrzebu Larrego Glassbrooka. To właśnie sprawa tego bezdusznego zabójcy trojga nastolatków sprawiła, że 30 lat temu kariera Florence nabrała zawrotnego tempa. Dziś, wraz z Flossie , na pogrzeb przybyły tłumy rozgniewanych mieszkańców. Każdy chce się upewnić, że potwór zakończył swój żywot, napluć na jego trumnę. Po pogrzebie Lovelady odwiedza stare śmieci i znajduje coś, co ją przeraża – glinianą figurę ze swoją podobizną. Dokładnie takie morderca pozostawiał przy swoich jeszcze żywych ofiarach. Kto więc obrał sobie na cel panią komisarz, skoro Larry nie żyje? Czy 30 lat temu złapano odpowiedniego człowieka?

Historia podzielona jest na trzy części. W pierwszej żegnamy zabójcę, ale też otrzymujemy zapowiedź niepokojących wydarzeń, bardzo przypominających te, sprzed 30 lat. Autorka przerywa je, by w drugiej części opowiedzieć, co działo się w przeszłości, jak doszło do złapania i skazania Larrego Glasbrooka. Trzecia część przenosi nas znów w teraźniejszość.

Każda z części dostarcza czytelnikowi emocje, w każdej możemy znaleźć coś, co nas zaciekawi i zaskoczy. Od samego początku wiemy, kto zamordował dzieci, więc czy ciekawe będzie sprawdzanie, jak do tego doszło? Na pewno dobrym pomysłem było zaszczepienie ziarna niepewności na samym początku historii. Zabójca nie żyje, jednak ktoś działa w bardzo podobny sposób. W części o przeszłych wydarzeniach, dostajemy informacje o tym, jak ciężko było funkcjonować jedynej kobiecie – policjantce w mieście, i to z tak irytującym nazwiskiem. To w tym fragmencie Bolton pozwala nam sprawdzić, jak to jest, kiedy jest się pochowanym żywcem. Opisy dość obrazowo ukazują koszmar, jaki musiała doświadczyć ofiara. Raz za razem dostajemy coraz straszniejsze szczegóły. Nie trzeba mieć klaustrofobii, by wczuć się w rolę uwięzionych pod ziemią. W moim przypadku wyobraźnia zrobiła swoje – czułam szczery niepokój. Trzecia część natomiast serwuje sporo zaskakujących momentów.

„Mistrz ceremonii” budzi w odbiorcy wiele emocji, tym bardziej że, jak autorka ostrzega na początku, pojawiają się tu przesądy, wiedźmy i elementy magii. Na szczęście pisarka dawkuje je w rozsądnych ilościach. Fabuła bywa momentami przewidywalna, ale z pewnością jest miejscami również bardzo zaskakująca. Całość czyta się przyjemnie, jednak biorąc pod uwagę moje poprzednie doświadczenia z panią Bolton, oceniam ją jako dobrą.

Dział: Książki
wtorek, 03 lipiec 2018 10:57

Stróże

Jakuba Ćwieka albo się lubi, albo nie. Tertium non datur, jak mawiali starożytni, a zapewne na swoich anielskich posiedzeniach mawiają Stróże. I szczęśliwie tych lubiących jest na tyle, że powstała piąta część cyklu “Kłamca” - o znamiennym tytule “Stróże”.

Historia to kryminalna w sposób niebanalny, bo mamy poza samymi aniołami, jeszcze świętego policjanta i nordyckie bóstwo w tle. I pomimo, że każde z czworga ewidentnie gra do własnej bramki, współpraca przebiega prawidłowo, a skutki dla świata i jego mieszkańców są pozytywne. Tłumaczyć to można chyba jedynie boską ingerencją, chociaż Stwórca już czas temu jakiś gdzieś się zawinął i go nie ma.

Ćwiek tradycyjne snuje swoją opowieść w charakterystycznym dla siebie stylu barowo - kumpelskim, pozwalając swym bohaterom pić, palić i przeklinać. Anioł może lać po pysku i nikogo to nie dziwi. Zresztą Butch i Zadra raczej mało przypominają postaci z obrazków rozdawanych dzieciom w czasie wizyt duszpasterskich. Co więcej - Butch spotkany nocą w ciemnej alejce zmotywowałby niejednego do poprawy życiówki na kilometr. Ryjek - święty policjant, wyjątkowo sobie z ową świętością nie radzi, ale przynajmniej próbuje. Chociaż raczej nie liczy, że hagiografowie będą się nad jego żywotem rozpływać. Ale i tak całą robotę w książce robi Loki. I chociaż dla mnie Loki to żaden blondyn, a tylko i wyłącznie przystojny brunet o twarzy Toma Hiddlestona, to i tak wchodzę w tę historię cała. Loki wymiata. Od początku do końca.

Przecudną zaś niespodzianką jest Scena po napisach końcowych. Istne mistrzostwo w postaci opowiadania z Lokim w roli głównej. Tym razem trafia wprawdzie na zupełnie innych policjantów, co jednak nie przeszkadza mu ukręcić grubą aferę, a potem koncertowo się z niej ratować. Cała historia wzbogacona o swoistą dla Ćwieka wizję bajkowego Dzwoneczka, ubawiła mnie do łez i wzbudziła cichą nadzieję na pełną powieść, koniecznie przy udziale tych samych bohaterów.

Uśmiałam się. Tego oczekiwałam i to dostałam. Uwielbiam ten prześmiewczy styl, w jaki Ćwiek opisuje rzeczywistość. I stanowczo jestem w pierwszej grupie.

Dział: Książki