kwiecień 20, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: humor

wtorek, 22 maj 2018 10:24

Post Scriptum

O Bogowie jak mi brakowało Mileny Wójtowicz, którą uwielbiałam w “Podatku” i “Załatwiaczce”. Oprócz oczywiście samej autorki, brakowało mi także czegoś lekkiego łatwego i przyjemnego do tej herbaty i ciastków, co je pochłaniam na morgi w trakcie czytania, bo choć i rozprawki o muchach (“Spiżowy Gniew”), czy zabili go i uciekł (“Kiedy Bóg zasypia”), to mniej lub bardziej porządny kawał lektury, jednak humoru w nich nie znajdziemy za grosz - chyba, że ktoś jest psychopatą i to praktykującym.

Ogłaszam zatem WIELKI i jakże wyczekiwany powrót Mileny Wójtowicz z jej niesamowicie lekkim piórem i przezabawnie opisaną historią w “Post Scriptum”.

Piotr Strzelecki - psycholog i Sabina Piechota - specjalistka bhp - spotkali się przypadkiem na konkursie jedzenia chałwy i tak samo przypadkowo założyli wspólnie firmę, i z jeszcze większym zaskoczeniem i przypadkiem, odnieśli sukces - taki najzupełniej prawdziwy i przypadkowy. Zwłaszcza, że nasza urocza dwójka, to istoty nienormatywne, czyli takie, do których wzywa się rodziców, by sprawdzili przed snem, czy przypadkiem nie chowają się pod łóżkiem lub w ciemnej szafie. Profil działalności ich firmy jest właśnie skierowany do takiej też grupy docelowej. Do ich obowiązków należy nie tylko przeprowadzenie sesji terapeutycznej z upartym duchem, co to siedzieć w zaświatach nie chce, bo woli zatruwać życie rodzinie i znajomym; ale zadbają także o bezpieczeństwo oraz normy pracy dla Kultystów łącznie ze sposobami oczyszczania sztyletów ofiarnych. Wachlarz usług firmy naszej dwójki jest naprawdę szeroki i o dziwo nie narzekają na brak klientów, a interes się kręci jak leniwy zombie w betoniarce. Spokój i idylla zostaje zakłócona, kiedy w zaprzyjaźnionej fabryce dochodzi do dziwnego wypadku, który okazuje się raczej nieudolną próbą morderstwa i jak się szybko okazuje nie jest to odosobniony przypadek. Sabinka i Piotrek skoro i tak są już w to wplątani po czubki ząbków i pazurków, chcą czy nie chcą, zaczynają się bawić w domorosłych detektywów. A my bawimy się z nimi i to po pachy.

Nie pamiętam, i piszę to całkowicie szczerze, kiedy ostatni raz tak się śmiałam i cieszyłam przy książce, a niektóre fragmenty czytałam nawet kilkakrotnie by rozkoszować się każdym słowem. Ba... ja to nawet przeczytałam dwukrotnie raz za razem po sobie. To chyba już powinno Wam chociaż zasugerować, jak bardzo “Post Scriptum” przypadło mi do gustu - bo jest w nim wszystko to, co uwielbiam - polsko-słowiańskie urban fantasy z wielką garścią popkultury zagniecione w zgrabne ciasto... tylko jakieś takie mikre i to jest bardzo przykre. Książka była po prostu za krótka i domagam się, ba, żądam koniecznie ciągu dalszego i to szybko i to już już. Post Scriptum jedynie podrażniło mi lekko żołądek, kontynuując te gastrologiczne metafory, i pozostawiło głód dwa razy większy, niż był przed pierwszym kęsem. Poza tym, jeśli na pierwszych kilku stronach dostaję informację, że mój najukochańszy Pratchett, to geniusz marketingu, to jestem od razu sprzedana, kupiona i zapakowana z ozdobną bardzo twarzową kokardą na czubku.

Poza głównymi bohaterami znajdziemy w książce grono naprawdę świetnych postaci pobocznych i to nie potraktowanych przez autorkę po macoszemu, bo są równie dobrze opisane, jak Binka i Piotrek. Bardzo szybko przywiązujemy się do całej “ekipy”, choć przyznam się szczerze, że i tak krwiożerczą Binkę kocham najbardziej. Dobrym zabiegiem autorki było nie ujawnianie od razu gatunku nienormatywności naszych głównych bohaterów i naprawdę ciekawość już człowieka wręcz dosłownie zjadała, kiedy próbowałam się domyślić kim tak naprawdę oni są, a autorka umiejętnie podsuwała mi kolejne tropy. Tak jak Piotra rozszyfrowałam dość szybko, tak akurat z Sabinką miałam ciut więcej problemów, bo i nie ukrywajmy - więcej opcji było do wyboru.

Poza wspomnianą już przeze mnie długością książki nie mam powodu, by czepiać się czegokolwiek, bo jestem absolutnie zachwycona i polecam ją każdym odnóżem, jakie posiadam. Oczywiście nie oznacza to, że jestem całkowicie bezkrytyczna w stosunku do tej książki po prostu sposób, w jaki jest ona napisana, absolutnie rekompensuje mi wszelkie ewentualne niedociągnięcia fabularne.
Na koniec jeszcze ostrzeżenie ode mnie - radzę także zaopatrzyć się w jakieś słodkości do lektury, bo ilości cukru jakie pochłania Binka (pierniczków, ww. chałwy, delicji, batoników i raz nawet śledzia) potrafią nie tylko spowodować zwalający z nóg “zew czegoś słodkiego”, ale i postawić w stan śmiertelnego zagrożenia każdą dietę.

Dział: Książki
poniedziałek, 21 maj 2018 23:00

Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta

Powieści Roalda Dahla w świadomości literackiej Polaków nie są mocno zakorzenione. Charlie i fabryka czekolady wszedł do kanonu lektur, w kinach od lat dziewięćdziesiątych pojawiają się adaptacje filmowe jego książek, a jednak nadal tacy bohaterowie jak Bardzo Fajny Gigant, Miniputki, czy nawet sam pan Wonka, nie weszli z butami w świadomość literacką tak jak Pippi Langstrump, Maja i Lasse, nie wspominając nawet o Harrym Potterze. A wielka szkoda, bo opowieści Roalda Dahla mają w sobie mądrość przekazywaną w pogodny, czasem zakręcony, a nawet pokrętny sposób, tak fantazyjny, jak może być wyobraźnia dziecka.

Przeogromny krokodyl i inne zwierzęta to trzy opowiadania dla najmłodszych, a każde z nich ma swoją własną historię powstania, każde jest pełne humoru i zaskakujących pomysłów, które autor wymyślił dla swych najmłodszych milusińskich.

Przeogromny krokodyl pierwszy raz został opublikowany w 1978 roku i był pierwszą książeczką, która została wydana dla młodszego czytelnika, co więcej pierwszą, którą zilustrował Quentin Blake, rozpoczynając ich długoletnią współpracę. A historia nie byle jaka, tylko o gadzie przebrzydłym, co to ubóstwia schrupać sobie na lunch pyszne i soczyste dzieciaczki. Ale dzieci nie powinny się zanadto bać, krokodyl nie jest aż tak sprytny, jak mu się wydaje.

„I’m going to fill my hungry empty tummy with something yummy yummy yummy yummy...”

„Mam zamiar napchać mój głodny pusty brzuch,
Mniam, mniam, mniam, mniam, ach, najem się za dwóch!”

Magiczny palec, najstarsze ze zbioru opowiadanie, z 1966 r., które pierwotnie nazywało się The Almoust Duck, i nad którym autor pracował już w 1962 r., to najbardziej magiczna opowieść w całym zbiorze. Bohaterką jest dziewczynka, której sąsiedzi, rodzina Greggów, jest zapalonymi łowczymi. Pewnego razu nie mogąc znieść dłużej tego, jak obchodzą się ze zwierzętami, wykorzystuje moc swojego czarodziejskiego palca, aby odmienić serca ludzi.

Żyrafa, Peliś i ja to na odmianę humorystyczna opowieść z wątkiem kryminalnym, która powstała niespodziewanie na bazie wcześniej wykreowanych postaci. Małpa była bohaterką „Przeogromnego krokodyla” i bardzo przypadła do gustu Roaldowi Dahlowi, Quentin Blake natomiast nigdy nie rysował żyrafy, a i pelikan Peliś stanowił ciekawe wyzwanie. I tak z bohaterów rysunków powstała historia o zwierzątkach, których atrybuty pozwalają im założyć spółkę Bezdrabinowego Mycia Okien.
Ciekawostką tegoż najmłodszego opowiadania z 1985 roku, jest, że na końcu opowiadania małpa śpiewa piosenkę Billy'ego, której słowa wyryte są na kamiennych płytach wokół podstawy ławki, która znajduje się tuż przy grobie Roalda Dahla, znajdującego się w parafialnym kościele św. Piotra i Pawła w Great Missenden. :

"We have tears in our eyes
As we wave our goodbyes,
We so loved being with you, we three.
So do please now and then
Come see us again,
The Giraffe and the Pelly and me."

„Wszyscy łzy w oczach mamy,
Gdy się z tobą żegnamy.
Chwilę szczęścia zatrzymać się chce.
Więc spotkaj się z nami,
Przyjdź odwiedzić czasami
Żyrafę, Pelisia i mnie”.

Mistrz opowieści Roald Dahl w tych trzech opowiadaniach poza tym, że bawi i cieszy humorem i zakręconymi, magicznymi historiami, uczy szacunku do zwierząt, ukazuje dzieciom, że to, że jesteśmy ludźmi, nie oznacza, że wolno nam wszystko. Sądzę, że każdemu przydałaby się dobra dawka Roalda Dahla, bowiem: „Jeśli masz dobre myśli, twoja twarz promienieje nimi jak słonce i zawsze cudownie wyglądasz”.

Dział: Książki
sobota, 12 maj 2018 11:10

Król Kier

Postać Aleksandy Polak nie jest mi niestety znana, dość trudno znaleźć też w sieci informację o autorce. Kiedy jednak przeczytałem dość interesujący opis jej książki - najprawdopodobniej debiutanckiej - nie ukrywam, że zachęciło mnie to do sięgnięcia po lekturę. Jak wypada zatem Król Kier, pierwszy tom większej, demonicznej serii?

Alicja - nastolatka, mieszkanka Gdańska, jest w ostatniej klasie liceum i całą swoją uwagę skupia na nadchodzącej studniówce. Do tej pory jej życie przebiegało spokojnie, by nie powiedzieć, że nudno. Jednak los bywa przewrotny, a seria nieprzewidzianych zdarzeń rzuca ją na głęboką wodę magii i miłości. Kiedy poznaje Hadriana z Circus Lumos, wie, że nic nie będzie takie jak dawniej. Tajemniczy chłopak skrywa w sobie niebezpieczną tożsamość. Król Kier to opowieść o demonach atakujących waszą duszę, niszczących was od wewnątrz. Budują w ludziach zło i tak zakorzeniają się w świecie. Im więcej w ludziach ciemności, tym ciemniejszy robi się świat. Im bardziej się im poddajecie, tym są silniejsze. Pokonać je można tylko swoją własną światłością. Sercem.

Początek książki to przede wszystkim postać Alicji - autorka bardzo skrupulatnie buduje nam jej obraz, poznajemy jej charakter, marzenia, życie. Dziewczyna jest zwyczajną nastolatką, która tak naprawdę prowadzi dość statyczne, miejscami nawet nudne życie. Owszem, są sytuacje, w których zaskakuje poczuciem humoru, jednakże jej postać nakreślona jest mało ciekawie. To już od pierwszych stron rzuciło mi się w oczy, i też chyba zaważyło na całościowym odbiorze powieści. Idźmy jednak dalej - fabuła. Ta, chociaż także była dla mnie obiecująca po dość intrygującym opisie, okazała się niestety dość średnia. Sam pomysł na książkę, jeśli spojrzeć by na niego już po lekturze, wypada całkiem OK. Mamy tajemniczy cyrk, który okazuje się magicznym. Wykonanie jednak, jak dla mnie, kuleje. Sama powieść okazała się średnią książką dla młodzieży, w której znajdujemy miłosny trójkąt i bardzo schematyczne, powielane niejednokrotnie problemu ówczesnej młodzieży... W dodatku autorka w pierwszym tomie stroni od magii i fantastyki, a o wspomnianych na początku demonach można zapomnieć. To też w moim oczach stanowi minus.

Fajnie, że na rynku pojawiają się tak licznie książki polskich debiutantów, którzy próbują swoich sił w fantastycznych światach. Muszę jednak przyznać, że ja oczekuje chyba bardziej dojrzałego dzieła. Szkoda, że Wydawnictwa wypuszczają książki raczej niskich lotów, ile razy można czytać słabe naśladownictwo Zmierzchu czy innych, tego typu powieści. Osobiście zrezygnuje z przeczytania drugiego tomu, ale podejrzewam, że młodzież może odnależć w książce obraz swojego życia, i może to zachęcić ich do dalszej przygody z Alicją i jej przyjaciółmi.

 

 

Dział: Książki
sobota, 05 maj 2018 16:09

Miszmasz!

Miszmasz! to dynamiczna, szybka gra towarzyska na spostrzegawczość i refleks, która sprawdzi się świetnie zarówno, jako gra rodzinna, jak i imprezowa. Nie można by spodziewać się czegokolwiek innego biorąc pod uwagę fakt, że projektantem Miszmaszu! jest Tom Vuarchex, ten sam, który stworzył Jungle Speed. Jeśli dołączymy do tego niewielkie rozmiary gry oraz fakt, że zbliża się okres wakacji, wyjazdów młodzieży na obozy, to znajdziemy idealną grę na zbliżający się letni sezon.

Dział: Gry bez prądu
środa, 02 maj 2018 18:29

Dobble Plaża

Zanurkuj z pluskiem po zwycięstwo wszędzie tam, gdzie porwie Cię fala przygody, dzięki zupełnie nowej, bardzo trwałej i wodoodpornej wersji ulubionej gry rodzinnej!

Dobble Plaża to 30 kart, na których znajdziecie po 6 symboli związanych z morzem i plażą. Na 2 dowolnych kartach zawsze znajduje się dokładnie 1 wspólny symbol. Niezależnie od tego, czy grasz nad jeziorem, na basenie czy w wannie, Twoim celem jest jak najszybciej odnaleźć wspólny symbol i wygrać!

Dział: Bez prądu
niedziela, 29 kwiecień 2018 13:45

Uniwersum Metro 2035: Piter. Wojna

W ostatnim czasie wśród fanów uniwersum Metro 2033 słychać było głosy znużenia. Niby formuła się wyczerpała i każda kolejna książka w tym świecie tylko powtarza motywy z poprzednich. Głosy dotarły do Dmitrija Głuchowskiego*, który postanowił działać i wbrew zapowiedziom sprzed kilku lat zdecydował się stworzyć nowy etap w swoim uniwersum. Przed Wami Uniwersum Metro 2035 i otwierająca jego historię książka – „Piter. Wojna” Szymuna Wroczka.

Kto czytał „Metro 2035” albo interesuje się nadchodzącą grą video „Metro: Exodus”, ten wie, czego spodziewać się po nowym uniwersum. Ludzkość wyszła z podziemi, podniosła głowy, chce szukać życia i nowych szans na powierzchni. Jednak jak już udowodnił Głuchowski, nowa nadzieja nie sprawia, jak w hollywoodzkim hicie, że bohaterowie jednoczą się w dążeniu do odnowienia dawnej cywilizacji. Jestem niezmiernie ciekawa, czy Wroczek pójdzie w ślady ojca Uniwersum, czy inaczej rozegra nowe motywy na swojej szachownicy.

Autor jednej z pierwszych książek poprzedniego Uniwersum powraca do znanego z pierwszej części bohatera, skinheada Ubera – gościa, który sprawia problemy, jest nietolerancyjny i byłby złym człowiekiem, gdyby nie był w tym wszystkim na swój sposób sympatyczny. Czar Ubera tkwi w tym, że głośno i bezceremonialnie mówi o tym, o czym inni bohaterowie – i pewnie niektórzy czytelnicy – tylko milczą, i to wstydliwie. Ale prócz tego niezwykłego skina pojawia się też cała plejada innych charakterów: znająca wojnę Gerda, cyrkowiec z przypadku, pół-Gruzin o dźwięcznym pseudonimie Orzeł, car jednej ze stacji, którego właśnie obalono, łebski Tadżyk... Od nadmiaru postaci momentami aż kręci się w głowie, tak bogato zaludnił swój podziemny Petersburg Szymun Wroczek.

Do pewnego momentu wszystkie te osoby siedzą grzecznie na swoich stacjach, wiodą w miarę normalne życie po apokalipsie. Do czasu. Okazuje się oto, że szykuje się nowa wojna, a Imperium Wegan, z którym na pieńku mają wszyscy, zamierza przejąć władzę nad metrem. Niezależnie od siebie bohaterowie stają do walki lub szukają drogi ucieczki – a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że życie możliwe jest nie tylko pod ziemią...

„Piter. Wojna” to właściwie nie powieść. To mozaika historii, które przeplatają się ze sobą, schodzą i rozchodzą, i w pewnym momencie docierają do punktu wspólnego, który jednak wcale nie obiecuje happy endu. Wroczek podszedł do tematu życia z nadzieją zupełnie inaczej niż Głuchowski – inaczej też niż wielu innych autorów Uniwersum Metra 2033. Nie ma tu jednego bohatera, wybrańca (niekiedy przypadkowego), który miałby szansę na poprowadzenie ludzkości ku nowej cywilizacji. Autor zdecydował się na bardziej polifoniczną formę, niewątpliwie pasującą do charakteru wykreowanego przezeń świata. Bohaterowie są wielowymiarowi, ich historie wciągające, a nadrzędny wątek fabularny nie niknie czytelnikowi z oczu. Nawet ja, chociaż wolę jedną wyrazistą postać (lecz któż tu dorówna głównemu bohaterowi oryginalnej trylogii z jego wątpliwościami, mitologiczną drogą i niechcianym heroizmem?), czuję się ukontentowana. Jeżeli tak jak ja uwielbiacie oryginalne „Metro 2035”, to powieść Wroczka też powinna się Wam spodobać – mimo to, że jest od „Metra...” zupełnie inna. A może właśnie dlatego.

Niestety, nie jest to książka idealna. I nie zawinił tu autor, kuleje bowiem tłumaczenie. Przekładowi Patrycji Zarawskiej dużo brakuje nie to, że do doskonałości, a po prostu do wysokiego poziomu. Dosłowne tłumaczenie rosyjskich idiomów sprawia, że humor oryginału w wielu miejscach staje się nieczytelny. Tekstowi brakuje płynności. Ponadto podobnie jak Paweł Podmiotko przy oryginalnej trylogii dopuściła się błędu rzędu zmiany narodowości bohatera – Artem to imię ukraińskie, po rosyjsku jest Artiom i nijak inaczej. Jedyne wytłumaczenie, jakie widzę dla tłumaczki (kalambur niezamierzony, wybaczcie), to fakt, iż z pewnością przyszło jej pracować pod ogromną presją czasu. Jeśli wierzyć datom wydania elektronicznej wersji, „Piter. Wojna” ukazał się w Rosji w połowie marca – w Polsce miesiąc później. Co działo się za kulisami wydania, wiedzą tylko w Insignis. Nadal jednak pod względem przekładu jest to książka zwyczajnie kiepska – lepiej wydać trochę później i błysnąć jakością, naprawdę. Chciałam postawić pięć z plusem, a teraz nie mogę...

*Z uwagi na szacunek do polskiej transkrypcji języka rosyjskiego i kuriozalność połączenia polskiej odmiany imienia z angielskim wariantem nazwiska, pozwalam sobie używam w niniejszej recenzji polskiego wariantu transkrypcyjnego nazwiska autora.

Dział: Książki
czwartek, 26 kwiecień 2018 12:41

Atlantis Rising 2: Miasto demonów - fragment

Wraz z Drageus Publishing House mamy zaszczyt przedstawić dzisiejszą premierę - Atlantis Rising 2: Miasto demonów, i zaprosić Was do zapoznania się z fragmentem powieści Evana Curriego.

Ludzkość przegrała wojnę z demonami. Garstka wraz z Elan uciekła i schroniła się na wyspie, z dala od wrogich hord. Jednak nawet tam nie było ucieczki przed zagrożeniem. Po drugiej stronie świata demony zmieniły bowiem dawną stolicę Ziemi we własne siedlisko. Lemuria, ostatni bastion ludzkości, stał się symbolem triumfu sił piekielnych i potężnej magii.
I Elan wie, że istnieje tylko jeden sposób, aby zapewnić ludziom bezpieczne schronienie przed odwiecznym wrogiem. Miasto demonów musi zniknąć z powierzchni Ziemi...

Dział: Książki
wtorek, 24 kwiecień 2018 11:17

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2

Pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu” skradł moje serce. Sięgając po drugą część obawiałam się, że nie zachwyci mnie tak bardzo – zwykle kontynuacje powieści mają to do siebie, że lubią zawodzić. Lęk ten zmagał fakt, że ta część została przez czytelników odebrana najgorzej (o czym świadczą m.in. niższe oceny na portalu LubimyCzytać). Jednakże kunszt Jarosława Grzędowicza nie rozczarował mnie – drugi tom niemal nie odbiega poziomem od pierwszego!

„Pan Lodowego Ogrodu 2” rozpoczyna się tuż po wydarzeniach tomu pierwszego. Przyznam szczerze, że początkowe rozdziały czytało mi się raczej ciężko, aczkolwiek im bardziej zagłębiałam się w treść, tym było coraz lepiej. Przede wszystkim w kontynuacji tempo akcji jest znacznie wolniejsze, Grzędowicz nieco rozciąga niektóre wydarzenia i dodaje trochę magicznych dziwactw, co niektórych może zirytować . Niemniej mnie i tak pochłonęły przygody Vuko i Filara, a ostatnie rozdziały sprawiły, że opadła mi szczęka!

Bardzo ładnie w kontynuacji „Pana Lodowego Ogodu” przedstawił Grzędowicz bohaterów i nie sposób mi wybrać tego, który skradł mi serce. Przemiana (i poczucie humoru ) Vuko jest dla mnie zdecydowanie ogromnym plusem, jednakże to wędrówka Filara pochłonęła większość mojej uwagi (choć miejscami był straszną ciapą!). Oboje są niepowtarzalni i wspaniale się o nich czyta, zżyłam się z obojgiem. W drugim tomie fantastycznie są ujęte także relacje „międzyludzkie” i charaktery postaci, dzięki czemu nie tylko lepiej można poznać zarówno głównych, jak i pobocznych bohaterów, ale i świat „Pana Lodowego Ogrodu”.

Po raz kolejny uległam również malowniczemu stylowi Grzędowicza. Artystycznie „Pan Lodowego Ogrodu 2” absolutnie wymiata. Piękne opisy, szczególnie natury, która ma istotny wpływ na przebieg akcji, potyczek, magii, eliksirów – wszystko to jest nienagannie doskonałe i – co ważne – czyta się niezwykle lekko, z rozkoszą. Ten autor zdecydowanie jest w stanie oczarować swoim piórem każdego.

„Pan Lodowego Ogrodu 2” to fantastyczna – choć delikatnie słabsza – kontynuacja przygód Vuko i Filara. Ten tom przepełniony jest irracjonalną magią, jest jej tutaj naprawdę dużo, przez co można zgubić wątek. Choć w tym tomie dzieje się znacznie mniej, tak lepiej zapoznaje nas z uniwersum Grzędowicza. Dla mnie to ogromna zaleta, bowiem bardzo cenię sobie dobrze rozwinięte tło fabularne. Zdecydowanie polecam ten tom dla miłośników i autora, i serii, i fantastyki! W wydaniu Mistrzowie Polskiej Fantastyki prezentuje się nadzwyczajnie!

Dział: Książki
środa, 18 kwiecień 2018 14:08

Hawkeye #02: Lekkie trafienia

Matt Fraction i David Aja w pierwszym tomie przygód Hawkeye’a udowodnili, że z tak mało znanej postaci można wykrzesać tak dużo. Panowie skupili się na ukazaniu zwyczajnego, ludzkiego oblicza jednego z członków grupy Avengers. Clint Barton po tym, jak ściągnie swój kostium superbohatera oraz odwiesi na ścianę swój łuk, staje się zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa. Nie stroni od imprez ze znajomymi, pomaga w rozwiązywaniu lokalnych problemów i zatargów oraz ma psa. W jego życiu nie brakuje kobiet. Szczególne miejsce przy jego boku zajmuje bliska mu przyjaciółka Kate Bishop, która również włada niezwykłymi umiejętnościami łuczniczymi i wielokrotnie ratowała go z opresji. Hawkeye to po prostu gość, którego nie sposób nie lubić.

W drugim tomie pt. „Lekkie trafienia” autorzy nadal idą wyznaczoną przez siebie, oryginalną ścieżką. Kolejny raz stawiają Bartona w konfrontacji z mniejszymi czy większymi problemami lokalnej społeczności. Tym razem nasz sokolooki bohater musi stawić czoło pogodowemu kataklizmowi. Historia o walce z żywiołem nie tylko wzrusza, ale przede wszystkim ukazuje, jak rozterki pobocznych bohaterów wpływają emocjonalnie na Clinta. Ponownie pojawia się również rudowłosa piękność, która w pierwszym tomie zawróciła w głowie Bartonowi. Nie inaczej jest teraz. Kolejny raz bohater wpada przez nią w kłopoty.

Tom ten w ogóle obfituje w żeńskie postacie. Wszystkie dotychczasowe kobiety życia Clinta starają się mu pomóc w uporaniu się z problemami. Oprócz znanej nam już Kate Bishop pojawia się Natalia Romanova (Czarna Wdowa), Jessica Drew czy Barbara Morse (Mockingbird). Ciekawostką jest, iż ta ostatnia, agentka S.H.I.E.L.D., okazuje się byłą żoną Bartona. To właśnie sceny z jej udziałem składają się według mnie na jedne z lepszych momenty w tym albumie.

hawkeye2 p

Z pewnością, jeśli nie najciekawszą, to na pewno najbardziej oryginalną jest przedstawiona w tym tomie detektywistyczna historia z psem w roli głównej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż jest ona prowadzona z perspektywy czworonoga. Szczegółów nie będę zdradzał, ale warto zwrócić uwagę również na zastosowane w niej mało komiksowe zabiegi typu schematy, ideogramy czy wykresy oraz ... Polaka w roli złoczyńcy. Dodam jeszcze, iż zeszyt nr 11 z tą historią otrzymał najważniejsze komiksowe wyróżnienie - nagrodę Eisnera.

Strona wizualna albumu nadal stoi na wysokim poziomie. David Aja przyzwyczaił nas już do swojego charakterystycznego i unikalnego stylu. Bawi się kadrowaniem, perspektywą oraz światłocieniami. Jego wyraziste kontury, surowa, a jednocześnie realistyczna kreska nadają całości minimalistyczny ton. Dodatkowo hiszpańskiego rysownika tym razem wsparli Francesco Francavilla i Steve Lieber. Ich styl różni się nieznacznie od Aji, jednak pasuje do całości i nie wpływa negatywnie na odbiór albumu.

Pierwszy tom serii – „Moje życie to walka” – swoją oryginalnością fabularną i wizualną zachwycił. Autorzy  zabawili się gatunkiem i uciekli od epickich i schematycznych historii o superbohaterach. Drugi tom podąża nadal tym samym kursem, dlatego sympatycy na pewno nie poczują się zawiedzeni. Album trzyma równe tempo i czyta się go niemal jednym tchem. Jak przystało na bohaterski komiks, nie brakuje tutaj akcji, pościgów, pięknych kobiet i przede wszystkim pojedynków z „tymi złymi”. Nie brakuje również humorystycznych dialogów, żartów, nawiązań do popkultury czy kryminalnych wątków. Jeśli macie ochotę na odrobinę świeżości, zmęczyły Was pełne rozmachu walki z kosmitami i podróże między wymiarami, sięgnijcie po przygody Clinta Bartona. To po prostu sympatyczny „swój chłop”.

Dział: Komiksy
niedziela, 15 kwiecień 2018 21:21

Narzeczona księcia

Są książki, które nigdy się nie starzeją. Dzisiaj „Wojnę i pokój” Tołstoja czyta się tak samo jak pod koniec XIX wieku, a taki „Rok 1984” Orwella w roku 2018 wciąż jest aktualny i przerażający. Te książki nazywamy klasyką. Są też książki, które starzeją się bardzo szybko, zastosowane w nich chwyty stają się nudne, a fabuła – miałka. Wydana po raz pierwszy przed czterdziestu pięciu laty „Narzeczona księcia” teoretycznie nie miała prawa się jeszcze zestarzeć, ale w świecie fantastyki czas działa trochę inaczej. Czy ma wciąż aktualną datę przydatności do czytania? Czas to sprawdzić.

Napisana przez Williama Goldmana powieść, w 1987 roku zekranizowana, została przez autora przypisana pióru niejakiego „S. Morgensterna z Florenu”. Zabieg stworzenia fikcyjnego autora i opowiadania historii, która już jakoby została opowiedziana, służy Goldmanowi jako narzędzie gry z czytelnikiem, lecz także okazja do wprowadzenia do tekstu własnych uwag i dopowiedzeń. To literackie burzenie czwartej ściany sprawia, że już przedmowa staje się, tak postmodernistycznie, fragmentem tekstu, a zadaniem czytelnika jest oddzielenie twierdzeń prawdziwych od wytworów wyobraźni autora. Gra toczy się dalej na przestrzeni tekstu, co pozwala Goldmanowi wtrącać się ze swoim głosem do fabuły, komentować poczynania bohaterów czy omijać partie tekstu, nazywając je wyciętymi z oryginalnej opowieści. I ten autorski głos staje się niekiedy ciekawszy od samej historii.

Oto bowiem mamy klasyczne – w znaczeniu „typowe” – fantasy: królestwo, żyjącą w nim śliczną młodą dziewczynę (czy raczej dziewczynę, która byłaby śliczna, gdyby bardziej dbała o higienę), zakochanego w niej parobka, okrutnego hrabiego pragnącego pochwalić się kolekcją śmiertelnie niebezpiecznych potworów i najpiękniejszą żoną na świecie, bandę rzezimieszków, tajemniczego człowieka w czerni... Dziewczyna, jak nietrudno zgadnąć, staje się narzeczoną hrabiego-księcia, parobek wyrusza ją odbić, banda rzezimieszków porywa ją, a człowiek w czerni postanawia z sobie tylko znanych powodów się z nimi rozprawić i uwolnić pechową porwaną. Sama linia fabularna przypomina typową opowieść bohaterską, jakich pełno w większości kultur świata jeszcze od czasów, kiedy nasi przodkowie jak jeden mąż byli niepiśmienni. Tym, co wyróżnia opowieść Goldmana, są szczegóły. W nich ujawnia się prawdziwy zamysł autora – stworzyć nie klasyczne fantasy, lecz jego parodię. Zatem piękna Buttercup woli konie od ludzi, nie lubi myć się za uszami, a w relacji z parobkiem Westleyem w mgnieniu oka przeskakuje od uprzejmej obojętności do wielkiego uczucia. W bandzie rzezimieszków jest ten przebiegły, Sycylijczyk Vizzini, ten silny, turecki olbrzymi Fezzik, i ten waleczny, mistrz szpady Inigo Montoya, a gdy Vizzini ginie, pokonany własną bronią, pozbawiona mózgu (poniekąd dosłownie) szajka radzi sobie, jak może. Opowieść o „prawdziwej miłości i wielkiej przygodzie” przeradza się w farsę i cykl gagów, jak to w parodii.

Otóż właśnie. W tym tkwi główna siła i zarazem główny problem „Narzeczonej księcia”. Parodie nie żyją długo, głównie dlatego, że albo za którymś razem przestają być śmieszne, albo przestaje być żywotne to, co parodiują. Dziś niewielu już autorów pisze typowe fantasy oparte na schematach, do których odwołuje się Goldman – w modzie jest właśnie przełamywanie schematów. Fantasy samo stało się zbiorem albo parodii, albo niehumorystycznej gry z kliszami, a klisze jako takie odeszły do lamusa lub na niższe półki w księgarniach. Gagi z „Narzeczonej księcia” przypominają te, które czytałam już kilkanaście razy w różnych wydaniach i z tego powodu nie bawią. Nie odwołują się też do współczesnej czytelnikowi popkultury, więc przegrywają w starciu z tekstami nowymi, zanurzonymi w kulturze codzienności XXI wieku.

Również zabieg dopuszczenia do głosu autora i wprowadzenia pośrednika między autorem a tekstem – fikcyjnego twórcy – to ograna sztuka. Jednak nie to jest jej bolączką w powieści Goldmana, lecz fakt, iż autor przeciąga strunę. Zbyt często jego głos zagłusza głos samego tekstu, a budowanie nowych legend na starych chwytach już nie przyciąga. Przy opowieści o muzeum Morgensterna niemal usnęłam, a kiedy Goldman kolejny raz wybijał mnie z rytmu tekstu, tłumacząc, jak dana scena wyglądała w oryginale lub na kilka stron opisując odczucia swoje, swojego ojca i swojej żony przy czytaniu danego fragmentu, miałam przemożną chęć przekartkowania książki do momentu wznowienia akcji. Na dłuższą metę ta gra z czytelnikiem jest bardzo męcząca, a autor zgubił gdzieś umiar. Szkoda. Wielka szkoda.

Lecz chociaż „Narzeczona księcia” zestarzała się i na twarzy dzisiejszego czytelnika wzbudzi raczej pobłażliwy uśmiech, niż szczerą radość, warto ją przeczytać. Jest świadectwem gry ze schematami w latach siedemdziesiątych XX wieku, pokazuje jakiś fragment kultury, a poza tym opowiada klasyczną baśń w nieklasyczny sposób w czasach, gdy nie było to jeszcze na porządku dziennym. Z tego względu warto spojrzeć na ten tekst łaskawszym okiem.

Dział: Książki