Rezultaty wyszukiwania dla: humor
Diablero
Powieść, na podstawie której powstał serial Diablero
Demony, duchy, strzygi, diabły i upiory, wynocha, jazda, won, precz!!! Elvis Infante nadchodzi!
Diaboliczne połączenie thrillera i horroru z akcją toczącą się w niebywałym tempie. A wszystko to podszyte przewrotnym czarnym humorem!
Po dramatycznej śmierci brata były więzień Elvis Infante, weteran wojny w Afganistanie, błąka się po podejrzanych dzielnicach Los Angeles, pracując jako diablero: łowca demonów, upadłych aniołów i innych nadprzyrodzonych istot, którymi handluje się na czarnym rynku i organizuje z ich udziałem nielegalne walki. Jest doskonale świadomy, że prędzej czy później nadarzy mu się sprawa taka jak ta: mocno skomplikowana, z udziałem księdza o uwodzicielskim talencie, bezlitosnej zabójczyni, która wygląda jak gotycka lolitka, oraz potężnej międzynarodowej organizacji związanej z owym nielegalnym handlem.
Motylogion
Większość ludzi do tekstów wydanych ze współfinansowaniem (w wydawnictwach typu vanity publishing) lub nakładem własnym (w ramach selfpublishingu) podchodzi z nadmierną niekiedy ostrożnością. Uważają, że jeżeli coś zostało wydane w ten sposób, to znaczy, że było zbyt kiepskie, by dostać szansę w tradycyjnym wydawnictwie. Rynek wydawniczy w Polsce jest jednak wystarczająco zaskakujący i niesprawiedliwy, bym sądziła, że warto zaryzykować i dać kredyt zaufania autorom spoza tradycyjnego modelu. W ramach tych poszukiwań dostałam do recenzji powieść Natalii Pitry „Motylogion”.
Intryguje już sam tytuł, który odczytuję jako nawiązanie do Mabinogionu, słynnego zbioru walijskich sag. Połączenie tych wpływów ze swojskim słowem „motyl” z jednej strony brzmi ryzykownie, z drugiej jednak nastawia na niebanalną, żonglującą kliszami opowieść. W tym kontekście i fabuła może przynieść dużo radości: jak głosi opis, „Motylogion” to baśń o fikcyjnych królestwach, Bitanji, Calebji i Anorji, którym odebrano magię. Zamknięta w tytułowym motylogionie siła może odmienić życie nie tylko tego, kto ją odnajdzie, ale i wszystkich mieszkańców krainy. Brzmi to na typową baśń fantasy, ale nazwy i zawarty już w opisie humor, dają nadzieję, że otrzymam sporo postmodernistycznej rozrywki, gdzie schematy to tylko punkt wyjścia do przewrotnej historii. W przeciwnym razie mogę się spodziewać jednej kliszy za drugą – a po co w dzisiejszych czasach pisać po raz kolejny to, co wielokrotnie już zostało napisane?
Historia rozpoczyna się od pieśni o magii i motylogionie, którą na królewskim przyjęciu śpiewa wędrowny bard. Słyszy ją królowa Lirena, nieszczęśliwa małżonka złego Muscasa. Oczarowana słowami pieśni, kobieta decyduje się odmienić swoje życie i wraz z narodzoną niedawno córeczką ucieka od znienawidzonego męża. Opowieść o Lirenie i jej ucieczce to prolog do historii właściwej, która toczy się kilkanaście lat później. Nikt nie wie, co stało się z królową i jej córką, nikt też o nich za bardzo nie pamięta. Mieszkańców trzech królestw pochłaniają już inne sprawy. W Bitanji trwają przygotowania do balu, na którym następca tronu, Deran, po raz pierwszy ujrzy swoją przyszłą żonę, księżniczkę Anastazję. Siostra księcia, Jukalina, odnosi się do ślubnej intrygi nieufnie i z niejakim rozgoryczeniem, ponieważ najchętniej sama objęłaby tron. Tymczasem z dala od pałacowych korytarzy toczy się zwyczajne życie prostego ludu, wśród którego wychowuje się Zawijka, wyjątkowo zdolna złodziejka, cel poszukiwań trojga mniej fortunnych przestępców. Losy ich wszystkich połączą się pewnej strasznej nocy, gdy do Bitanji wkradnie się śmierć i zło, a jedyną szansą na lepszy świat okażą się trzy klucze do Motylogionu.
Fabuła może brzmieć nieco pokrętnie, a opisując pokrótce treść książki, i tak opuściłam kilka istotnych wątków, które na przestrzeni jednego akapitu uczyniłyby nieziemski chaos.
Chaos – to właśnie to słowo, które idealnie opisuje powieść Pitry. Dzieje się w niej stanowczo za dużo, jak na niedużą objętość tekstu, akcja pędzi na łeb na szyję, a kolejne wątki są wprowadzane i wyprowadzane zbyt gwałtownie, by tworzyć spójną całość. Trudno się oprzeć wrażeniu, że autorka na bieżąco wrzucała do powieści każdy pomysł, na jaki wpadła, zapominając przy okazji o poprzednich. Stąd też chociażby ogromny rozdźwięk między zapowiedzią książki na Facebookowej stronie a faktyczną treścią – „starożytny metalowy motyl” związany z tytułowym artefaktem w tekście nie pojawia się wcale, natomiast nazwa krainy Turtle, tak chętnie używana w zapowiedzi, wybrzmiewa (w zmienionej formie) dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy trzy królestwa nazywa w ten sposób jedna z bohaterek.
Nie koniec na tym. Postacie są papierowe i trudno im kibicować lub wściekać się na ich intrygi, kiedy zostają zarysowane nie tyle stereotypowo (to byłoby do przełknięcia; wszak mamy do czynienia z baśnią), co infantylnie. Zły król jest zły, ponieważ jest zły. Księżniczka jest śliczna i nudna, a jej przyjaciółka i dwórka zarazem to straszna papla, która w ogóle nie umie się zachować – ani w obecności Derana, ani wobec ochmistrzyni. Taka osoba na żadnym, nawet najbardziej fantastycznym dworze, nie miałaby racji bytu.
Problemem jest także brak spójności i logiki wewnątrz tekstu, czy to w kwestii nazw, nijak nie wyjaśnionych i nie uzasadnionych, niezróżnicowanych w zależności od kraju pochodzenia, czy też w kwestii realiów. Wskażę jeden przykład. W krainie, w której silnie zakorzenione jest prawo dziedziczenia tronu według starszeństwa, nie zaś według płci, pozycja kobiet z definicji musiałaby być lepsza niż na to wskazuje opowieść Pitry (bezkarność Muscasa, bierność Anastazji, zdumienie złodziei, że najlepszym spośród nich może być dziewczyna). Podobnych wewnętrznych niespójności jest dużo więcej. Świat fantasy pozwala na wiele odstępstw od naszej rzeczywistości, jednak musi być logiczny względem samego siebie, inaczej staje się zwyczajnie niewiarygodny.
Właściwie jedynym plusem, jaki znalazłam w „Motylogionie”, jest całkiem ładny język. Reszta to masa chaosu, przez który przebrną tylko najodważniejsi. Autorka zdecydowanie wydała swoje dzieło za wcześnie – nie ze względu na wiek, ale ze względu na dojrzałość literacką i świadomość własnych braków. Czeka ją wiele pracy nad warsztatem i obróbką pomysłów, zanim wyda coś, co będzie dobrą literaturą.
Najwyższe fantazje
Gdy świat zmusza nas do zaakceptowania zmian, nie mamy innego wyboru, niż próbować się w nim odnaleźć. Najlepszym sposobem na szybką integrację jest powrót do tego, co wychodzi nam najlepiej w miejscu, które wciąż chcemy nazywać domem.
Powrót „szczurzych królowych” przypieczętowano zakrapianą imprezą, której cień wciąż spowija podwórze morzem ciał. Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie poprzedniego dnia i powodu, dla którego półnagie ciała pijanych ludzi się ta znalazły, bowiem przed dziewczynami misja, której wykonanie da im zastrzyk gotówki. Królowe będą musiały odkryć tajemnice tajemniczych morderstw trawiących okolice, zmierzyć się z grupą najemników będącą ich męskim odpowiednikiem, nie dać się przekonać sekcie działającej na ich terenie i nie zginąć z rąk tajemniczego chóru. Czy im się uda?
Rat Queens to lekka i pełna humoru odsłona komiksu, który nadaje się zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Co do wieku czytelnika tez granice się zacierają, bowiem historia przypadnie do gustu młodzieży, ale i takie trzydziestoletnie wapno, jak ja odnajdzie się w tym klimacie. Czy dałam się porwać „szczurzym królowym"?
Świat dziki i niemalże niczym nieograniczony, grupa jakże różnych i charakternych kobiet oraz przygoda czekająca na każdym rogu. To wszystko odnajdziecie w czwartej już odsłonie przygód tej barwnej grupy najemniczek. Dajcie się wciągnąć w niezwykle lekką i zabawną fabułę, która, choć momentami naznaczona wulgarnością zyskuje dzięki wyrazistości bohaterów i świetnej kresce.
Główne bohaterki są różne, lecz łączy je przyjaźń i specyficzne poczucie humoru. Każda z nich ma swoje za uszami, za czymś tęskni i czegoś nie lubi. To niezwykłe połączenie charakterów sprawia, że czytelnik nie wie czego się spodziewać. Może być jednak pewny niekontrolowanych salw śmiechu i chwil grozy.
Rat Queens to idealna historia graficzna, dla fanów mocnej kreski, wyrazistych bohaterów i na wskroś fantastycznych widoków. Magia, krew i humor to podstawa tej historii, w której to kobiety wiodą prym i sięgają po swoje zarówno siłą, jak i urokiem osobistym. Ilustracje przykuwają uwagę i idealnie wpisują się w bieg historii. Wyraziste i konkretne kreski wprowadzają klimat i umilają poznawanie historii.
Komu mogę polecić ten tytuł? Chyba każdemu miłośnikowi wyrazistych komiksów, który nie zrazi się brutalnością i wulgarnością królowych. Fanom serii i tym, którzy przypadkiem trafią na ten tom, a później zapragną zdobyć poprzednie. Bez względu na wiek i płeć, ta lekka i barwna historia niegrzesząca może wybitnością odnajdzie swoją grupę docelową, w której znalazłam się i ja.
Garfield. Tłusty koci trójpak. Tom 2
Zamknijcie lazanie! Przykujcie kurczaki! I trzymajcie się za boki... Ulubiony gruby kot Ameryki powraca – głodniejszy, śmieszniejszy, bardziej zadziorny i leniwy, i ogólnie bardziej uroczy niż kiedykolwiek! Złośliwy zwierzak wraca do starych sztuczek i kilku nowych przy okazji. Napada harcerkę, ucieka ze schroniska dla zwierząt, flirtuje ze swoją dziewczyną Arlene i oczywiście dokucza Odiemu, Jonowi i Nermalowi. Przecież złośliwość to jego całe życie!
Amazing Spider-Man #04: Nocna zmiana
Poprzedni, trzeci tom serii „Amazing Spider-Man” zamknął jeden z największych i epickich eventów w świecie Człowieka-Pająka – Spider-Verse. Wycieńczony pojedynkiem z Morlunem i Dziedziczącymi, Peter Parker wrócił do swojego wymiaru. Jednak i tutaj nie może czuć się bezpieczny, na regenerację sił niestety brakuje czasu. Na dodatek jego życie prywatne również wymaga uporządkowania.
Początek pierwszego zeszytu czwartego tomu rzuca czytelnika w sam środek pojedynku pomiędzy Spider-Manem a Iguaną. Mutant poprzez kontrolę wszystkich gadów w zoo w Central Park sieje niemałe spustoszenie w okolicy. Petera jednak czeka jeszcze większe wyzwanie niż walka z gadzim przeciwnikiem. W ostatnim czasie zaniedbał swoje życie prywatne, w którym wcześniej szczególnie namieszał dr Otto Octopus. Na kolacji u cioci May, na którą został zaproszony z Anną Marią Marconi, zamierza wyjawić ciążącą mu od dłuższego czasu prawdę. Ponadto nasz bohater musi rozwiązać wszystkie służbowe sprawy mające związek z nieudolnie prowadzoną przez niego firmą Parker Industries. Startuje ona do przetargu na wybudowanie supernowoczesnego więzienia. Największym konkurentem dla niej tym przedsięwzięciu jest Alchemax. Ta bezwzględna korporacja zrobi wszystko, aby wygrać i całkowicie pozbyć się firmy Spider-Mana. Jej przedstawiciele wynajmują Ghosta, który z wykorzystaniem umożliwiającego mu znikanie kostiumu, ma zniszczyć laboratorium Petera. Spider-Man musi zmierzyć się nie tylko z niewidzialnym wrogiem, ale również z sabotażystą wśród jego najbliższych współpracowników.
W międzyczasie powraca Czarna Kotka. Felicia pragnie odzyskać wszystkie przedmioty ze swojej kolekcji łupów, które zostały jej odebrane po schwytaniu. Problem w tym, że kosztowności trafiły na aukcję. Złodziejka postanawia ukarać wszystkich ludzi, którzy ośmielili się przejąć jej własność, w tym milionerkę Reginę Venderkamp. Niestety na jej listę trafia również ciocia May, która nieświadomie wylicytowała jedną rzecz. Przed Spider-Manem szykuje się kolejna konfrontacja z bezwzględną złodziejką.
Szczerze mówiąc oczekiwałem czegoś niezwykłego po finalnym tomie trzeciego volume’u. Niestety widać, iż twórcy mając na uwadze zbliżające się „Tajne wojny”, chcieli czym prędzej zakończyć dotychczasowe przygody Petera. Fakt, w ostatnich zeszytach nie brakuje akcji czy charakterystycznego poczucia humoru Człowieka-Pająka, jednak wszystko jest takie miałkie. Dan Slott i Christos Gage potraktowali po macoszemu tak ciekawą postać, jaką bez wątpienia jest Ghost. Nawet jego pojedynek ze Spider-Manem nie robi większego wrażenia i zostaje bardzo szybko sfinalizowany. Bardzo fajny wątek Czarnej Kotki już całkowicie został skrócony do minimum. Tom ten wydaje się być większym epizodem bez szczególnego znaczenia dla całej serii. Taka „zapchajdziura”. Fakt, zamknięto ważne wątki, ale zrobiono to bez większego polotu.
Na szczęście są też pozytywne aspekty czwartego tomu. Najważniejsze, że komiks cieszy oko i kolejny raz oprawa graficzna stoi na wysokim poziomie. Po krótkiej przerwie powrócił meksykański rysownik Humberto Ramos. Jego styl charakteryzują bardzo żywe kolory, wyidealizowane postacie (szczególnie zgrabne i kształtne kobiety) czy dynamiczne sceny pojedynków. Efekt jest bardzo dobry, współgra z fabułą i nadaje fajny klimat całej historii.
Największą niespodzianką, która rekompensuje słaby scenariusz ostatnich zeszytów serii, jest dołączenie do albumu trzech krótkich historii, które były publikowane w „Amazing Spider-Man vol. 3 Annual #1”. Na szczególną uwagę zasługuje historia o tytule „Nie mogę się powstrzymać”, w której Spider-Man próbuje oddać zgubiony telefon niemieckim turystom. W tym zadaniu pomaga mu m.in. Hawkeye.
Podsumowując, czwarty tom „Amazing Spider-Man” miłośników i stałych czytelników przygód Człowieka-Pająka trochę rozczaruje. Humorystyczne opowieści z końca albumu tylko częściowo ratują sytuację. Parker miewał o wiele lepsze i ciekawsze przygody. Jednak i tak warto zapoznać się z tym komiksem, szczególnie iż zamyka on pewien etap w życiu Petera. Teraz przed nami oczekiwane „Tajne wojny” oraz mam nadzieję już niedługo Vol. 4.
Kłamca 2,5. Machinomachia
Jeśli byłeś przekonany, że Kłamca ma kiedykolwiek urlop, grubo się myliłeś. Ktoś, kto pracuje dla tak ważnej instytucji jak Niebo, nie może pozwolić sobie na chwilę odpoczynku, zwłaszcza kiedy grzeszników ciągle przybywa. Na nową odsłonę przygód Lokiego składają się trzy opowiadania. Już w pierwszym tekście pt. Handlarz snów półbóg znów będzie zmuszony nacisnąć spust swojej niebiańskiej pukawki, aby zadowolić Gabriela i Michała, jednocześnie powstrzymując indiańskiego szamana przed użyciem cennych... snów! W drugim z opowiadań – Swat – Loki spróbuje zabawić się, czego chyba łatwo domyślić się po tytule, w swata – pomoże emerytowanemu Aniołowi Stróżowi przybrać ludzką postać w celu zdobycia pięknej, ludzkiej kobiety. Te dwa teksty stanowią jednak zaledwie przystawkę przed daniem głównym, jakim jest najobszerniejsze, tytułowe zresztą opowiadanie pt. Machinomachia. Tutaj przenosimy się do Tokio, a głównym przeciwnikiem Lokiego będzie starożytny bóg, który jak nikt wcześniej wie, jak wykorzystać technikę przyszłości i to jeszcze w skali makro. Gwarantuję dużą dozę zamieszania oraz sporo mitologii. Kłamca będzie miał okazję zabłysnąć przed Archaniołami, jednak czy zdoła wykrzesać z siebie tyle sił, by godnie współzawodniczyć z kimś tak potężnym?
Kłamca 4. Kill’em All ujrzał światło dziennie prawie 6 lata temu. Czwarty tom cyklu o Lokim – półbogu na usługach anielskich zastępów miał definitywnie zakończyć jego książkową przygodę. Cóż jednak poradzić, jeśli w głowie autora zaczynają się pojawiać nowe historię z Kłamcą w roli głównej? Jakub Ćwiek najwidoczniej wybrał najlepsze rozwiązanie i postanowił przelać na papier swoje pomysły, czego rezultatem jest właśnie Kłamca 2,5. Stosunkowo cienkie – zalewie lekko ponad 200 stron lektury – dzieło wpasowuje się między drugą a trzecią część cyklu. Co więcej, do tomiku bonusowo dołączona jest gra karciana – Kłamcianka – która powinna przynieść wiele frajdy miłośnikom tego typu rozrywki, lecz którą wcześniej trzeba sobie niestety wyciąć. Wydawnictwo zrezygnowało z osobnego dodatku, tak jak miało to miejsce w wydaniu pierwszym.
Pomysły na nową odsłonę Lokiego zaledwie trzy, lecz moim zdaniem bardzo dobrze spełniające rolę godnej kontynuacji (chociaż może trafniej byłoby użyć słów „godnego dodatku”, zważając na umiejscowienie w całości). Fabuła w każdym tekście jest jak najbardziej dopracowana, nie brak nawet przez chwilę znakomitych pomysłów. Akcja ani trochę nie zwalnia, dzieje się dużo i to chyba największy plus zwłaszcza krótkich form literackich, gdyż z każdą nową historią od razu dostajemy kolejną porcję wrażeń. Styl jak najbardziej przyjemny, książkę można przeczytać w jeden dzień, co też uczyniłem z czystą przyjemnością. Jedyne, czego mi nieco brakowało, to błyskotliwy dowcip głównej postaci, który prezentował się znakomicie w dwóch pierwszych częściach cyklu. W trzecim i czwartym tomie nieco tego poczucia humoru zabrakło, w tym dodatku również. Niemniej nie jest to powód, by książkę ocenić źle. Wydaje mi się, że fanom Kłamcy z pewnością Machinomachia przypadnie do gustu. Czas spędzony na lekturze z czystym sumieniem mogę uznać za owocny!
Królowie Wyldu
Od chwili ukazania się w zapowiedziach Królowie Wyldu przykuli uwagę licznych fanów klasycznego fantasy. Opis zapowiadał ciekawą historię, ale fakt, że mamy do czynienia z debiutem kazał zachować ostrożność. Teraz, świeżo po lekturze, mogę powiedzieć Wam jedno – ale to było dobre!
Tytułowi królowie to grupa pięciu najemników, którzy stali się chodzącą legendą. Pokonywali potwory, uwalniali kolejne księżniczki i zapuszczali się tam, gdzie niewielu śmiałków miało czelność – do Wyldu, krainy rodem z najgorszego koszmaru. Od czasów ich chwały minęło jednak dwadzieścia lat i choć starsze pokolenie nadal wypowiadało ich imiona z nabożną niemal czcią, dla młodzieży byli niczym innym jak postaciami z opowieści, a przy spotkaniu twarzą w twarz wręcz starcami. Zwłaszcza że z niektórymi z nich czas nie obszedł się zbyt łagodnie. Wtedy jednak nadchodzi czas prawdziwej próby – gdy córka jednego z nich znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, stary najemnik próbuje reaktywować grupę, by ruszyć jej na ratunek.
Tę historię można było w koncertowy sposób zniszczyć, Gdyby Nicholas Eames postawił na patos i śmiertelną powagę, prawdopodobnie byłaby to jedna z tych książek, które czyta się z ironicznym uśmiechem, a w bardziej podniosłych scenach z wędrującą po czole brwią. Tak się nie stało, chwała niech będzie autorowi i Czwórcy Bogów, którzy tak silny mieli wpływ na fabułę, co nie oznacza jednak, że mamy do czynienia z głupkowatą, pełną gagów historyjką. Co to, to nie.
Eames pełnymi garściami czerpie ze schematów charakterystycznych i typowych dla przygodowego fantasy. Każdy przekształca jednak i przekuwa na swój własny sposób, często dorzucając szczegół który niweczy potencjalne nadęcie i egzaltację. Mamy tu klasyczną walkę dobra ze złem w postaci poczwar i innych bestii prowadzonych przez jednego z ostatnich przedstawicieli wymarłej już rasy druinów. Ci ostatni, niemal nieśmiertelni, stworzyli przed wiekami cywilizację tak rozwiniętą i potężną, że ludziom próżno nawet o takiej śnić. I tym niesamowitym druinów dał autor prztyczka w nos, dodając do ich niemal całkiem ludzkiej fizjonomi... królicze uszka.
Stworzony przez autora świat roi się wręcz od niesamowitych stworzeń, wśród których znajdują się znane doskonale smoki, wywerny, trolle i orki, ale też inne, zazwyczaj przerażające. Czasem trafiają się bowiem egzemplarze jak legendarny i śmiertelnie niebezpieczny... sowomiś. Dalej mamy głównych bohaterów, srogich najemników, którzy ledwie po kilkunastu kilometrach wyprawy zostają obrabowani z zapasów jedzenia, broni i skarpetek przez gang uzbrojonych kobiet. Cały czas zastanawiam się, czy wprowadzenie epizodycznej postaci Geralda Białego Wilkora było kolejnym oczkiem puszczonym do czytelnika, czy też zwykłym przypadkiem.
Akcja pędzi do przodu, czasem wręcz na złamanie karku. Bohaterowie są w nieustannym ruchu, maszerują, walczą, lecą powietrznym statkiem, uciekają przed kanibalami, znowu wędrują, walczą z łowcami nagród, a potem znowu kontynuują wędrówkę tylko po to, by znowu się z kimś bić. Wychodzą cało z najgorszych opresji, co teoretycznie mogłoby irytować, tutaj jednak podkreśla lekko żartobliwy charakter całości.
Podsumowując, Królowie Wyldu to świetny debiut. Ba, trudno się zorientować, że to faktycznie pierwsza powieść, jaka wyszła spod pióra Eamesa. Będzie świetną lekturą dla wszystkich fanów przygodowego fantasy, którzy nie traktują tego gatunku śmiertelnie poważnie i mają ochotę na coś pełnego wrażeń, dobrego humoru i akcji.
Ptyś i Bill #01: Do ataku!
Każdy chłopiec powinien mieć swojego psa.
Czy są młodzi, jak Tintin i Miluś, czy Charlie Brown i Snoopy, czy nieco starsi, jak Obeliks i Idefiks, Cubitus i Semafor, czy Lacky Luke i Bzik, to ewidentnie widać, że taki tandem jest powielany przez twórców komiksów. Wdzięczny temat przyjaźni człowieka z psem, choć często drugoplanowy, pozwala na wiele zabiegów artystycznych, utrwalając jednocześnie archetypiczną więź, jaką zadzierzgnęli wieki temu.
„Ptyś i Bill. Do Ataku!” nie jest komiksem, który wyłamywałby się z tej konwencji. Wbrew imieniu, dwunożnym bohaterem jest Bill, rezolutny rudzielec, figlarz, jak każdy chłopiec w jego wieku. Jego najlepszymi przyjaciółmi od psot są Bill, bystry i cwany, równie rudy jak pan, spaniel, Karolina vel Karo, pancerna żółwica o szczodrym sercu i powolnych nogach oraz Piotrek, jedyny ludzki kumpel Ptysia. Cała czwórka z ogromnym polotem i kreatywnością wyczyniają cuda, aby się nie nudzić; filmują nową wersję Indiany Jonesa, tworzą rzeźby ze śniegu i piasku, rysują graffiti, ratują damy z opresji, walczą w szeregach pirackiej załogi, czy próbują zaimponować płci przeciwnej. Ptyś dzielnie opiera się nauce, Bill kąpieli za to obaj przysparzają rodzicom chłopca tyleż radości, co kłopotów.
Cykl komiksów o Ptysiu i Billu ( fr. Boule et Bill) został stworzony przez belgijskiego ilustratora i scenarzystę Jeana Roby. Pierwsze historie o tej łobuzerskiej, aczkolwiek zabawnej parze, ukazały się w 1959 roku, innymi słowy w przyszłym roku Ptysiowi i Billowi stuknie sześćdziesiątka bez mała. Wydawnictwo Egmont jednak postanowiło wydać zbiorczo trzy tomy - „Ptyś i Bill, Najlepszy przyjaciel”, „Ptyś i Bill. Do Ataku” i „Ptys i Bill. Ukochany spaniel”- w jednym, które tworzył już Laurent Verron, w schedzie po swoim mistrzu. Jean Roba tworzył aktywnie cykl do 2000 roku, niestety z powodu trudności manualnych pałeczkę stopniowo przekazał swojemu asystentowi Verronowi, który również kontynuował przygody Ptysia i Billa, po śmierci ich twórcy, w 2006 roku. Nie wiem, czym kierowało się wydawnictwo, rozpoczynając od trzydziestego drugiego albumu, ale mogę dywagować, że nie chcąc wydawać wszystkich zeszytów, postawiło na te najnowsze, z którymi współczesne dzieci będą mogły się bez przeszkód utożsamić.
Opowiastki o wybrykach chłopca i jego psa, rozpisane zostały na pojedynczych, opatrzonych tytułem stronicach. Plansze kipią aż od akcji i humoru, a każde dziecko odnajdzie w tych historyjkach siebie. Świat Ptysia i Billa miał zaskarbić sobie młodego, europejskiego czytelnika na wzór amerykańskich „Fistaszków”. I jak owszem można doszukać się podobieństwa, choćby w spersonifikowanym świecie Billa, na wzór Snoopy'ego, to jednak są to całkowicie odmienne komiksy. Belgijscy twórcy komiksu, podobnie jak francuscy, potrafią w sposób wspaniały, niezwykły, a przede wszystkim zabawny pokazać świat dziecka. Ptysiowi bliżej do Cedryka autorstwa Laudeca i Cauvina, a nawet do amerykańskiego Calvina i Hobbesa Wattersona, niż do Charliego Browna i Snoopy'ego Schultza.
Cykl „Ptyś i Bil” dedykowany jest przede wszystkim młodszym czytelnikom i to tej części chłopięcej, wydaje się, że może zrównoważyć cykl „Sisters” przeznaczony dla dziewczynek. Jednak nie sugerowałabym się mocno tym podziałem, poczucie humoru nie zależy bowiem ani od płci, ani od wieku, dlatego polecam go każdemu.
Wzlot i upadek D.O.D.O.
Neal Stephenson, autor bestsellerów, oraz ceniona przez krytyków powieściopisarka Nicole Galland wspólnie tworzą wciągający i misternie skonstruowany thriller, którego akcja dzieje się w bliskiej przyszłości, splatając historię, naukę, magię i tajemnicę w opowieść podważającą fundamenty naszego nowoczesnego świata.
Melisande Stokes, ekspertka od lingwistyki i języków, spotyka na korytarzu Uniwersytetu Harvarda Tristana Lyonsa, pracownika wojskowego wywiadu – i rozpoczyna się ciąg zdarzeń, które odmieniają tak ich życie, jak losy całego świata. Młody człowiek z zakonspirowanej rządowej agencji zwraca się do Mel, szeregowej pracownicy naukowej, z niewiarygodną ofertą. Warunek jest jeden: musi przysiąc, że zachowa to tajemnicy, w zamian otrzymując bardzo godziwe wynagrodzenie.
Skaczące jajeczka
Jesienne dni często zmuszają do siedzenia w domowym zaciszu. Gdy ma się dzieci, dni bez wyjścia na podwórko mogą okazać się wyzwaniem, a sposoby na ciekawe spędzanie czasu ulatują niczym suche liście. Na szczęście z pomocą przychodzi nam Rebel i gra Skaczące jajeczka.
Ta gra to przede wszystkim wstęp do dobrej zabawy pełnej śmiechu, ruchu i wspólnego czasu w gronie rodziny. Już na początku nasz wzrok przykuje ciekawe pudełko, które jest świetną imitacją wytłaczanki do jajek. Same jajka są koloru soczystej pomarańczy, jedno zaś odznacza się twardością, kolorem i wagą. Wystarczy sięgnąć po pudło i rozpocząć grę, której zasady są banalnie proste, chociaż może nie? Zagwarantować mogę wam jednak niezłe jaja.
Do rzeczy. Skaczące jajeczka to gra ruchowa i jej celem jest wykonanie zadań przed konkurencją. Świetnie sprawdzi się przy zabawie z dziećmi, ale i jako rozluźnienie dla starszego towarzystwa. Liczy się szybkość i koordynacja, często jednak ich połączenie daje trzecią, chyba najważniejszą część gry, dobrą zabawę. Próby wykonywania zadań to masa śmiechu, a dążenie do celu to tylko element scalający.
Na początku każdy z graczy rzuca białą kostką i umieszcza pomarańczowe jajko między częściami ciała, które wskazuje kość. Gracze trzymają jajka w określonym miejscu przez całą rozgrywkę. Kolejne rundy rozpoczyna rzut wykonywany kością akcji przez pierwszego z graczy. Zadanie, które wskaże kostka, muszą wykonać wszyscy zawodnicy. Ten gracz, który dokona tego jako pierwszy, zyskuje jajko. Gra kończy się, gdy jeden z graczy uzbiera 5 jajek.
Jednak zdobycie jajek nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Nie ma ram czasowych, gdyż każde niewykonanie zadania może przedłużyć całą zabawę. Gdy przy wykonywaniu zadań któryś z graczy upuści jajko, musi oddać je do pojemnika.
Kolorowa i z pozoru prosta gra to ciekawa alternatywa spędzania czasu wolnego, zapewniająca dużą dawkę ruchu, poprawiająca sprawność i ćwiczenie koordynacji ruchowej. Może być stosowana jako forma terapii. Nieważna pogoda, wiek ani wiedza. Skaczące jajeczka sprawią, że wspólnie spędzony czas nabierze ciekawej formy i nie zagrozi wam nuda. Gra wykonana jest z ogromną starannością, a elementy są na tyle wytrzymałe, że przetrwają niejedną rozgrywkę.
Wystarczy zacząć grę, a masa humoru i walory sportowe pojawią się same. Polecam z całego serca, w pełni uradowana ogromem śmiechu, jaki zapewniła nam partyjka Skaczących jajeczek.