marzec 14, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: dla dzieci

czwartek, 03 sierpień 2017 18:04

To, o czym nie wiesz

Seryjny morderca, liczne zwłoki upchane w jego domu, wielokrotne przesłuchania, kara śmierci. Ot, wydawałoby się jak w zwykłym thrillerze. Jednak tutaj dopiero zaczyna się ta historia. JoAnn Chaney w swojej debiutanckiej powieści pokazuje, jak wygląda życie ludzi, którzy stali twarzą w twarz z prawdziwym potworem.

Thriller ten rozpoczyna się tam, gdzie inne się kończą. Dwóch detektywów z nakazem przeszukania domu puka do drzwi Jacky'ego Seevera, lubianego i odnoszącego sukcesy biznesmena, wolontariusza w szpitalu dla dzieci. Po wstępnych oględzinach docierają do korytarza z węzłami sanitarnymi, w którym znajdują makabryczne odkrycie. Wydawałoby się, że to koniec, mają niepodważalne dowody, więc mogą zacząć żyć innymi sprawami. Jednak rzeczywistość wygląda inaczej. Teraz dopiero zaczyna się żmudna praca wydobycia ponad trzydziestu ciał, a detektyw Paul Hoskins ma pełne ręce roboty podczas wielogodzinnych przesłuchań tego zwyrodnialca. A on mówi. Wszystko. Nawet to, czego Hoskins nie chciałby wiedzieć.

Sprawa jest długa, męcząca i odciska piętno na wszystkich w nią zaangażowanych. Jest detektyw Ralph Loren, porywczy i niecierpliwy człowiek pozbawionym poczucia humoru. Równie związana ze sprawą jest Sammie Peterson, bezwzględna reporterka, której artykuły o Seeverze trafiały na pierwsze strony „Posta”. Poznajemy także Glorię – żonę Seevera, która jest tak niezaradna i niesamodzielna, że po aresztowaniu męża zostaje z niczym. Mija siedem lat, a nasi bohaterowie niezbyt dobrze radzą sobie w życiu „po Seeverze”. Na dodatek w Denver pojawia się morderca naśladowca i nasi bohaterowie zmuszeni są do powrotu do sprawy z przeszłości.

Dużą rolę w tej historii odgrywa aspekt psychologiczny. Skupiamy się bardziej na postaciach niż na zbrodniach. Każdy bohater jest inny, przeżywa własne dramaty. Ich postępowanie czasem może złościć czy irytować a czasem zwyczajnie zasmucać. Autorka pozwala czytelnikowi zagłębiać się w mroku razem z nimi. Można wręcz poczuć ich depresję i desperackie zmagania z „poseeverowym” życiem. Widzimy, jak Seever zaszczepił w nich swoje zło i czym ono teraz kiełkuje.

„Przed sprawą Seevera Hoskins był innym człowiekiem. Lepszym człowiekiem. Ale Seever wydarł z niego zębami lepszą część jestestwa. Przetrawił go i wypluł z powrotem”.

Nie jest to książka ociekająca krwią, chociaż nie brakuje obrazowych opisów. Jest to mroczna historia, nienależąca do lekkich. Losy bohaterów przeplatane są nieoczekiwanymi zwrotami akcji, co dodaje akcji dynamiczności. Autorka bez ostrzeżenia przeplata przeszłość z teraźniejszością, niekoniecznie wyraźnie dzieli to na osobne rozdziały czy choćby akapity. Pisze o bieżących wydarzeniach, w kolejnym zdaniu przytacza rozmowy z przeszłości, by za chwilę znów wrócić do zdarzeń teraźniejszych. Robi to na tyle umiejętnie, że nie zakłóca to czytania. Nie wiem, czy był to zamysł autorki, czy nie, ale udało mi się rozszyfrować, kim był morderca jakiś czas przed otwartym ujawnieniem tego czytelnikom, także nie można mówić tu o elemencie zaskoczenia, jeśli chodzi o finał. Mimo tego myślę, że książkę warto przeczytać, chociażby z tego względu, że nie jest typowo skonstruowanym thrillerem.

Dział: Książki
piątek, 28 lipiec 2017 18:33

Chata

Film powstał na podstawie powieści Williama P. Younga pod tym samym tytułem. Od razu przyznam, że nie czytałam książki, choć rzecz jasna z grubsza wiedziałam czego dotyczy. Pamiętam lata, gdy święciła triumfy na blogach, zbierając wiele pozytywnych recenzji. Nie przyciągnęła mnie wówczas do siebie i dopiero teraz po seansie filmu, jestem skłonna do niej zajrzeć.

Główny bohater tej historii Mack zawsze był trochę na bakier z Bogiem. Chodził co prawda z rodziną do kościoła i odmawiał z dziećmi wieczorny pacierz, ale nie robił tego z sercem. Mocno skrzywdzony w dzieciństwie, był raczej człowiekiem skrytym i dość zachowawczym w kontaktach z ludźmi. Mimo to jego rodzina miała się dobrze i była szczęśliwa. Wszystko uległo zmianie, gdy na campingu zupełnie niespodziewanie zaginęła najmłodsza córka Macka, Missy. Dziewczynki nigdy nie odnaleziono, jedynym śladem, jaki po niej pozostał, była jej czerwona sukienka. Przytłoczona ogromem tragedii rodzina nawet nie mogła wyprawić dziecku godnego pogrzebu, bo przecież nie znaleziono ciała.

Rok później rodzina Macka jest na skraju rozpadu. Mack izoluje się od bliskich, dorastające dzieci są osamotnione w swoim cierpieniu i tylko żona Macka, Nan stara się jakoś trzymać rodzinę w normalności. To właśnie wtedy Mack dostaje list z zaproszeniem na rozmowę. Nie ma podpisu nadawcy, ale wszystko wskazuje na to, że list napisał sam Bóg. Zdesperowany mężczyzna zabiera ze sobą broń i wyrusza w podróż. Co go czeka na jej końcu?

Film oglądałam z mężem i generalnie podobał nam się bardzo, choć jednocześnie wiem, że nie każdemu przypadnie on do gustu i nie ma tu znaczenia, czy ktoś jest wierzący czy nie.

Powolne tempo narracji może być plusem i minusem. Plusem, bo pozwoli skupić się na drobnych wydarzeniach, napawać się wagą wypowiedzianych słów i pięknem plenerów, a minusem, bo osoby przyzwyczajone do szybszego tempa może zwyczajnie znużyć.

W klasycznym rozumieniu dziania się, dzieje się mało. Mack przybywa do Chaty, gdzie będzie musiał zmierzyć się ze swoim cierpieniem i przeżytym koszmarem i albo mu się to uda i pójdzie dalej, albo po prostu wypali się jako człowiek i będzie wrakiem. Najpierw jednak bohater musi zrozumieć, jaką rolę w tym wszystkim pełni Bóg, jakie jest miejsce jego jako człowieka i czy potrafi wybaczać czy może powinien osądzać.

Jeśli pogodzić się ze spokojnym tempem narracji, przyjąć za dobrą monetę piękne krajobrazy i miejsca oraz delektować się drobnymi czynnościami takimi jak przygotowanie posiłku, pielęgnowanie ogrodu czy oglądanie nieba nocą, a także uważnie wysłuchać dysput Macka z obliczami Boga, film nie tylko okaże się piękny i magiczny, ale też wyciśnie sporo łez z oczu.

Umiejętnie i z wyczuciem obsadzono role w filmie. Sam Worthington z oddaniem gra zrozpaczonego ojca, a Octavia Spencer swoim spokojnym uśmiechem bardzo przypominała mi inny, kultowy już jak dla mnie serial o anielskiej tematyce, pt. Dotyk Anioła. Oczarowała mnie także Sumire w roli Sarayu.

Dlatego podkreślam raz jeszcze, że decydując się na seans filmu trzeba być świadomym, że jest to obraz dość specyficzny. Inny niż wiele hollywoodzkich produkcji; z klimatem, refleksyjny, spokojny i skłaniający do myślenia.

Dział: Filmy
wtorek, 25 lipiec 2017 14:53

Baśnie osobliwe

Baśnie osobliwe to piękno w czystej postaci. Piękno dla oka i piękno dla ducha.

Książka jest niezwykle trafnym uzupełnieniem trylogii o osobliwych dzieciach Pani Peregrine. Fani osobliwców na pewno kojarzą mądrego Millarda Nullingsa i jego opowieści. Na pewno pamiętają także wspominane przez dzieci baśnie oraz to, jaką one stanowiły dla nich wartość. W tym zbiorze mamy niewątpliwy zaszczyt poznać je dokładniej, do tego opowiedziane przez Millarda, który większą część swojego osobliwego życia poświęcił na ich zgłębianie, kolekcjonowanie i rozpowszechniane. Baśnie te stanowią niewątpliwe jestestwo osobliwców.

Pierwsze co mnie zachwyciło w tym zbiorze to przepiękne wydanie. Złocone ornamenty na okładce zawładnęły mną całkowicie. A to był dopiero początek! Wewnątrz książka jest równie zdobna jak jej okładka. Czarno-białe ilustracje, złoty tusz w przypisach i tytułach rozdziałów, zdobione inicjały.  Niby prostota, a jednak zachwyca. Długo nie mogłam oderwać oczu od rysunków, które mimo że pozbawione kolorów, zachwycają mnogością detali. Książka urzeka swym fizycznym pięknem.

Przedmowa samego Millarda jest ciekawym wstępem do baśni i przygotowuje czytelnika na spotkanie z tym niezwykłym dziełem. Jego przypisy uzupełniają historię i pomagają zrozumieć zawiłość historii. Każda z baśni, a jest ich 10, opowiada o ważnych wydarzeniach z historii osobliwców. Przenoszą nas one w czasie, uzupełniają naszą wiedzę na temat ich świata i rzucają sporo światła na zawiłą naturę odmieńców. Millard opowiada nam o mniej znanych pierwszych osobliwcach i ich życiu, ale także przytacza znane nam już z trylogii historie. I tak możemy na przykład dokładnie zgłębić zagadnienie powstania pierwszych ymrynek i ich rady. W książkach nie raz było o tym wspomniane, jednak nigdy nie było nam dane poznać szczegółów. Tutaj mamy ku temu okazję. Dodatkowo poznajemy także proces powstawania pierwszych pętli czasowych. A pamiętacie londyńskie gołębie? Ich historia również nierozerwalnie łączy się z osobliwcami, o czym mamy okazję dowiedzieć się z baśni „Gołębie od Świętego Pawła”. Po jej przeczytaniu wszystkie dotyczące ich szczegóły wskakują na właściwe miejsce, co daje nam pełne zrozumienie ich zachowań z drugiej części trylogii. Moją ulubioną jednak jest baśń o olbrzymie Cuthbercie. Zapewne kojarzycie jego historię z „Miasta cieni”. Tu mamy ją całą, więc możemy poznać jego losy dokładniej. Czytanie jej sprawiło mi o tyle przyjemność, że dokładnie pamiętałam jak bardzo Cuthbert przyczynił się do uratowania bohaterów książki. Poza tym był po prostu bardzo sympatyczny.

Każda z baśni opowiada o innym osobliwcu i jego przedziwnych losach. Możemy poznać ich nowe moce, o których nie było wspomniane nic w książkach. Dzięki tym opowieściom mamy lepszy wgląd w historię osobliwców. Muszę przyznać, że ten zbiór baśni rzuca dużo światła na przygody Jacoba i Emmy, pozwala lepiej zrozumieć ich świat i jest ciekawym uzupełnieniem całości. Wprowadzenie do nich osoby Millarda Nullingsa w roli narratora dodaje temu zbiorowi wiarygodności, gdyż jak wiemy Millard był strażnikiem osobliwych baśni. Poza tym, jego postać dodaje baśniom tajemniczego charakteru. Podczas czytania miałam nieodparte wrażenie wyróżnienia mojej osoby poprzez dopuszczenie mnie do poznania tajemnic osobliwców. Czułam się tak, jakby Millard otwierał przede mną swoją duszę ufając, że jestem godnym odbiorcą. Może to trochę na wyrost filozoficzne, jednak magia tej książki obezwładnia. Poza tym każdy fan osobliwców zdaje sobie sprawę, jak ogromną wartość emocjonalną i historyczną miały dla nich baśnie, więc możliwość obcowania z nimi można odebrać jako przywilej.

Czy zatem zbiór ten ucieszy tylko znających losy Pani Peregrine? Otóż nic bardziej mylnego! Dla fanów będą bonusem, dla nie zaznajomionych z tematem – ciekawostką. Są one na tyle uniwersalne, że nawet małe dzieci znajdą w nich coś dla siebie. W końcu są to baśnie, a te jak wiadomo zawsze zawierają pierwiastek i magii i mądrości. Baśnie są piękne i przejmujące, a niektóre wręcz niepokojące. Pokazują jak wiele musi znieść człowiek, który różni się od innych. Uczą one także o wytrwałości, oddaniu, wierności własnym przekonaniom i pewności siebie. Jest to zatem lektura dla każdego, bez względu na wiek czy powiązanie z osobliwcami. I jak to powiedział sam Millard: „jestem żywym dowodem na to, że baśnie nie tracą na przydatności pomimo upływu lat”.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 lipiec 2017 21:07

Calamity

Brandon Sanderson zadomowił się w Polsce na dobre. Mimo iż bum na jego dzieła minął, to w dalszym ciągu cieszy się sporą popularnością. Pojawiła się okazja, aby zakończyć jedną z jego serii. Czy jest to powód do radości? Oczywiście, ponieważ dzięki temu można zacząć kolejną!

“Calamity” jest ostatnim tomem trylogii o Mścicielach, zatem niesie ze sobą odpowiedzi na pytania, które nurtowały czytelników już od początku. Grupa pod przywództwem Davida trafia do Ildithi, gdzie planuje znaleźć i uratować Profesora.

Biorąc do ręki którąkolwiek część z serii “Mścicieli” na pewno należy zatrzymać wzrok na okładce. Jędrzej Chełmiński udowodnił, że jego talent plastyczny jest na wysokim poziomie, a okładka może zachęcić do zakupu nie tylko nazwiskiem autora. Mimo świetnej oprawy graficznej wydanie zawiera także minusy. Są to literówki w tekście. Osoba odpowiedzialna za to zasługuje na burę, bo czasem na jednej stronie znajduje się kilka byków. Sprawia to, że sprawne i lekkie czytanie momentami zgrzyta.

Pierwszą rzecz, jaką można zauważyć w dziełach Sandersona, to otoczenie, w jakim rozgrywa się fabuła. Każdy tom ma inne tło, równie zaskakujące i fascynujące. “Calamity” nie odbiega od swych poprzedniczek i serwuje krajobraz, którego wyobrażenie sobie zmusi czytelnika do umysłowego wysiłku. Pisarz posiada ogromną wyobraźnię, dlatego nie ma co liczyć na przyziemne pomysły i rozwiązania.

Mimo iż seria skierowana jest głównie do młodzieży, to śmiało może czytać ją starszy czytelnik. Nie jest ona prosta czy “cukierkowa” - wręcz przeciwnie - można znaleźć w niej sporo przekazu i ciekawych cytatów. Mimo ukazywania poważnych kwestii, takich jak śmierć czy miłość, to dzieło utrzymane jest w lekkim klimacie, a więc nie męczy ckliwymi scenami na kilka stron. Brandon Sanderson wplótł sporo poczucia humoru, objawiającego się, m.in. w zamiłowaniu głównego bohatera, Davida do porównań. Już od pierwszego tomu boryka się on ze znalezieniem dobrej metafory, jednak strasznie mu to nie wychodzi, co może budzić uśmiech na twarzy czytelnika.

Wyraziste postaci są mocną stroną książki. W świecie Epików - ludzi o niezwykłych zdolnościach - bohaterowie nie mogą być miałcy. Drużyna Mścicieli do zbiór indywiduum. Każdy wnosi coś innego, przez co odbiorca książki na pewno znajdzie kogoś, kogo polubi, a nawet z kim będzie się utożsamiał. Najszerszy wachlarz serwują natomiast Epicy. Brandon Sanderson doskonale stworzył atmosferę otaczającą tych ludzi, którzy są na zupełnie innym szczeblu w hierarchii ludzkości. Warunek, Zawłaszczacz czy Wycieraczka, to z pewnością nie są pseudonimy, które chciałyby mieć dzieci bawiące się w superbohaterów. Jednak doskonale wpasowują się one w dzieło. Ksywy wyrwane z kontekstu brzmią czasem wręcz infantylnie, jednak wykreowany świat doskonale mieści takie nazwy. Dowodzi to, że autor świetnie buduje klimat, gdyż podczas czytania, wokół każdego Epika czuć moc i wyższość. Jeśli ktoś zwany Wycieraczką w uzasadniony sposób budzi lęk, to pisarz naprawdę musi mieć talent do tworzenia atmosfery.

Seria “Mściciele” zawiera sporo zagadek, a odkrywanie odpowiedzi mocno wciąga w czytanie, dlatego należy ostrzec przed syndromem “jeszcze jednego rozdziału”. Naprawdę ciężko oderwać się od książki, zwłaszcza, że ostatni tom wyjaśnia zagwozdki nurtujące choćby od “Stalowego Serca”. Wszystko to okraszono fantastyką naukową, niezbyt zawiłą, jednak zmuszającą do skupienia się. Wartka akcja w niebywałym świecie Epików wzmacnia zaangażowanie w czytanie.

Brandon Sanderson nie bez powodu ma mnóstwo fanów. Pisarz doskonale zna się na kreowaniu niezwykłych historii osadzonych w niebywałych krajobrazach. Seria “Mściciele” nie odbiega od tego i gwarantuje świetną zabawę w świecie Epików, w którym ludzkość skazana jest na ich łaskę. Jednak nie każdy potrafi ugiąć się pod ich mocą. David wraz z grupą udowodni, że jest nadzieja, a zrobi to zapewniając dobrze spędzony czas nad lekturą.

Dział: Książki
piątek, 14 lipiec 2017 20:31

Czerwony Żółw

„Czerwony Żółw” (tytuł oryg. La tortue rouge, ang. The Red Turtle) to pełnometrażowe anime holenderskiego reżysera Michaela Dudok de Wita, który w 2000 roku zdobył Oscara w kategorii Najlepszy Krótkometrażowy Film Animowany za animację „Father and Daughter”. Jednak to nie Nagroda Akademii Filmowej skusiła mnie do obejrzenia tego filmu, tylko współpraca pomiędzy francuskim Wild Bunch, a japońskim Studiem Ghibli.

„Czerwony żółw” to historia mężczyzny wyrzuconego podczas sztormu na bezludną wyspę. Z jednej strony dopisało mu szczęście, ponieważ przeżył, z drugiej strony utkwił sam na maleńkiej wysepce. Początkowo bohater zmaga się z losem, i jak rasowy przedstawiciel Zachodu, choć tego nie wiemy, bierze się z życiem za bary próbując czmychnąć z wysepki. Przyznaję się, prawie oczekiwałam w napięciu na Wilsona, towarzysza niedoli Toma Hanksa w „Cast Away”. Jednak to nie kino amerykańskie, tylko europejskie i w dodatku w duchu studia Ghibli, innymi słowy na los bohatera musiał mieć wpływ element baśniowy i wszystko się w jednym momencie zmienia.

Animacja Dudok de Wita jest wyjątkowo i estetycznie odmienne od tego, do czego przyzwyczaiło nas Studio Ghibli. Przede wszystkim jest to film, podczas którego nie wypowiadane są żadne słowa, nie znaczy to, że jest to kino nieme. Reżyser przejął od japońskich współpracowników ducha animistycznego, tutaj przyroda jest na równi bohaterem, co człowiek. Jest to przewijający się wielokrotnie motyw chociażby u Miyazakiego; harmonii i dysharmonii człowieka z naturą. Koniecznie należy wybrać się do kina studyjnego, w którym nie będzie jedzących popcorn tuwimowskich kinochamów, aby w pełni odczuć piękno wyspiarskiej natury; szum morza, skrzeki mew, szelest liści, chlupot wody. To niesamowite, jak reżyserowi udało się przenieść skrawek przyrody do zamkniętego pomieszczenia. Jednak ma to swoją cenę. Nie jest to animacja dla każdego, wymaga ona cierpliwości, kontemplacji, umiejętności cieszenia się z samego piękna przekazu, pomimo że jest on wyjątkowo prosty. Czy współczesny energiczny człowiek umie odłożyć komórkę i usiąść w kinie na 80 minut bez przekąsek, wsłuchać się w szum fal i skrzek mew, doświadczając czegoś tak prostego jak pogodzone z naturą życie?

Jeżeli zastanawiacie się nadal, czy jest to animacja dla Was, nie róbcie tego. „Czerwony żółw”, to film, który się przeżywa i doświadcza, bez względu na to, czy zostanie on z nami później na pięć minut, czy do końca życia. Jeśli zastanawiacie się, czy jest to animacja dla dzieci? Tak, jest to również baśń dla dzieci, każdy ją odbiera na innym poziomie; ja byłam z dziesięciolatką, a były też dzieci sześcioletnie. Wszyscy przeżyli, a nadmienię tylko, że rewelacyjnym równoważnikiem dla poetyckiej narracji, są humorystyczne krabiki, które towarzyszą bohaterowi i widzowi przez całą opowieść o Czerwonym Żółwiu.

Strona główna filmu: http://latortuerouge-lefilm.com/
Strona polskiego dystrybutora: http://gutekfilm.pl/film/czerwony-zolw/ (m.in. wywiad z reżyserem w j. pol.).

Dział: Filmy
piątek, 14 lipiec 2017 12:17

Goblinpiada

Zastanawialiście się kiedyś, jak wolny czas spędzają Gobliny? Choć może wydawać się to dziwne, pomiędzy kolejnymi grabieżami i pojedynkami z herosami, Gobliny spędzają czas na sportowo. Tak - te złośliwe i nie do końca rozgarnięte stworzenia organizują Goblinpiadę – niebezpieczne i krwawe igrzyska. Najważniejszą na nich dyscypliną jest wyścig-ucieczka z przeszkodami przed toczącym się magicznym kamieniem, który miażdży wszystko i wszystkich na swojej drodze. Nagroda za ukończenie tego biegu jest tylko jedna – ocalenie życia. Czy jesteście na tyle odważni, aby wystartować w tych dynamicznych zawodach? Czas rozpocząć kolejną Goblinpiadę.

Jeśli zamierzacie zmierzyć się z innymi Goblinami w tym szaleńczym wyścigu, zapraszam do zapoznania się z grą planszową „Goblinpiada”, która na polskim rynku ukazała się nakładem wydawnictwa FoxGames. Umożliwia ona rozgrywkę dla 2 do 6 graczy, w czasie maksymalnym 20 minut. Jej autorem jest Rosjanin Mikhail Bzylevitch.

Strona wizualna

Gra zapakowana jest w porządne, tekturowe pudełko. Znajdziemy w nim 24 kafelki toru wyścigowego (w tym po jednym kafelku startu i mety), 6 pionków goblinów, żeton głazu, znacznik szybkości głazu oraz 12 kości. Kafelki i żetony zostały wykonane z grubej tektury, która gwarantuje trwałość. Oprawa graficzna wszystkich elementów utrzymana jest w bardzo fajnym humorystycznym i zwariowanym stylu. Jest ładna, bardzo kolorowa i cieszy oko. Dołączona instrukcja przejrzyście i na przykładach wyjaśnia wszystkie zasady.

Cel i przebieg rozgrywki

Celem gry jest pokonanie toru wyścigowego i dotarcie do mety przed konkurencją lub przetrwanie na nim jako jedyny uczestnik.

Każdy z graczy wybiera jeden żeton Goblina oraz otrzymuje dwie kości. Rozgrywkę rozpoczynamy od przygotowania toru wyścigowego. Wykładamy kafelek startowy i na prawo od niego układamy siedem losowo dobranych kafelków toru. Robimy to w taki sposób, aby powstała trasa o zmiennym ukształtowaniu terenu, czyli utworzą się odcinki biegnące z górki, pod górkę czy po prostym. Na końcu ustawiamy kafelek mety. Na pierwszym polu startowego kafelka umieszczamy żeton głazu, na mecie żeton prędkości głazu umieszczamy na cyfrze 1. Pionki Goblinów ustawiamy na lewej połowie kafelka pierwszego za startowym.

Zasady gry są bardzo proste i można je wytłumaczyć w kilka minut. Każda tura składa się z czterech szybkich faz. W pierwszej fazie wszyscy rzucają jednocześnie swoimi kośćmi. W drugiej każdy jak najszybciej łapie jedną ręką dwie kostki, które będą mu najlepiej odpowiadały do wykonania ruchu. W trzeciej będziemy gonić do przodu. Zatrzymajmy się na chwilę, aby wyjaśnić zasady przemieszczania się. Każdy kafelek toru składa się z dwóch części: lewej i prawej. Goblin przemieszcza się kolejno po tych polach, czyli do mety ma ich do pokonania łącznie czternaście. Na każdym kafelku widoczne są również symbole kości: na dole i w górnym lewym rogu. Te na dole określają jaki jeden z symboli potrzebujemy na swoich kościach, aby wykonać ruch na sąsiednie pole. Symbole na górze przedstawiają wartości, które potrzebujemy, aby uruchomić specjalną akcję dostępną na kafelku, na którym się znajdujemy.  W czwartej fazie rusza głaz. Jego prędkość jest zmienna i zależy od tego, na jakiś polu zakończył swój ruch w poprzedniej turze. Głaz standardowo przesuwa się o jedno pole w taki sam sposób jak Gobliny. Jeśli zakończy swój ruch na kafelku z pochyłym terenem, zwiększamy jego prędkość o 1 (zaznaczamy to na znaczniku prędkości kafelka mety), na kafelku z terenem pod górkę – zmniejszamy jego prędkość o 1 itd.

Toczący się głaz uśmierca każdego gracza, który znajdzie się na jego drodze.  Gobliny, które przetrwały krwawą masakrę głazem na torze rozpoczynają kolejną turę. Grę można wygrać na dwa sposoby: jeśli jako pierwszy dobiegnie się do mety lub jeśli jako jedyny nie zostanie się przygniecionym przez głaz.

Wrażenia

„Goblinpiada” to gra bardzo dynamiczna. Już dwie pierwsze fazy wymagają od nas sporej zręczności i spostrzegawczości, aby szybko wyłapać kości, które umożliwią nam ruch lub wykonanie akcji. Element losowości, który jest podstawą początku tur, nie wpływa źle na odbiór gry, wręcz buduje on klimat. Jeśli chodzi o akcje, są one bardzo fajnym urozmaiceniem rozgrywki i wprowadzają negatywną interakcję. Dzięki nim możemy np. cofnąć o jedno pole przeciwników czy spowolnić toczący się głaz.

Plusem tytułu jest również jego regrywalność. Wpływ na to ma duża ilość dostępnych kafelków (22 sztuki), podczas gdy w grze korzystamy tylko z 7 losowych. Jakby tego było mało, bardzo fajnym pomysłem jest umożliwienie graczom rozegrania dodatkowych wariantów gry. Mamy tzw. „Pojedynek Mistrzów” dla dwóch graczy, w którym rzucamy aż trzema kośćmi. Dostępny jest również wariant, w którym kafelki trasy są pozasłaniane i nie wiemy co na nas czeka, do momentu, aż ktoś na nie wejdzie. Na koniec warto również sprawdzić specjalne konfiguracje torów o różnym poziomie trudności, jakie przedstawiono w instrukcji.

Podsumowanie

„Goblinpiada” to lekki, szybki i przede wszystkim przyjemny tytuł, który doskonale sprawdzi się podczas imprez czy rodzinnych, niedzielnych spotkań przy planszówkach. Warto tylko zaznaczyć, iż zapewne z powodu dość brutalnej (jakby nie patrzeć) tematyki, gra przeznaczona jest dla dzieci w wieku powyżej 8 lat. Z zasadami bez problemu poradzą sobie osoby, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z planszówkami. Solidne i atrakcyjne graficznie wydanie cieszy nie tylko oko, ale również buduje klimat rozgrywki i wywołuje uśmiech na twarzy.  Jeśli więc lubicie oryginalne, dynamiczne i humorystyczne tytuły, to ta gra jest dla Was. Ja z czystym sumieniem polecam.

Dział: Gry bez prądu

Już dzisiaj startruje w Rabce Zdroju Międzynarodowy Festiwal Literatury Dziecięcej, w której weźmie udział wielu znanych polskich i zagranicznych pisarzy dla dzieci i młodzieży między innymi Marcin Szczygielski.

Rabka Festival to jedyny w Polsce festiwal literacki odbywający się w uzdrowisku przeznaczonym specjalnie dla dzieci. Przyjeżdżają tu na wypoczynek osoby z całej Polski i z zagranicy, a więc jest to wspaniała okazja do wzajemnego poznania się i nawiązania przyjaźni. Wakacje w Rabce to dla wielu rodzin z dziećmi jedyna w roku szansa, by mając dla siebie czas, razem robić ciekawe rzeczy, także czytać i poznawać różne dziedziny sztuki.

Dział: Wydarzenia

Gdy tylko dowiedziałam się o istnieniu tej publikacji, od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Każde ludzkie zainteresowanie prędzej czy później zacznie potrzebować fachowej teoretycznej podbudowy, źródła, które usystematyzuje naszą wiedzę, do którego będzie można się odwołać i wyjaśnić dręczące nas wątpliwości. Z tego właśnie powodu sięgnęłam po książkę o kinowym uniwersum i jego superbohaterach.

W początkowych rozdziałach autor wstępnie charakteryzuje współczesne kino komiksowe i mówi o tym, jakie wydarzenia we współczesnym świecie przyczyniły się do renesansu tego typu obrazów. Sporo miejsca poświęca fikcyjnym uniwersom, by następnie przejść do nietoperzy, wampirów i pająków filmowych. Dla mnie osobiście najciekawszym rozdziałem był ten poświęcony Batmanowi (sentyment do Bruce'a Wayne'a mam od dzieciństwa i czasów emitowanego na TVP 2 filmu animowanego) zarówno filmom z lat 90. jak i mrocznej trylogii Christophera Nolana.

Autor pisze przystępnie, odwołuje się do początków istnienia danej postaci, by następnie szczegółowo omówić, jak ewoluowała i wpływała na świadomość kolejnych odbiorców.

Uważam, że fachowa publikacja ma w sobie to coś czyli jest fachowa właśnie wtedy, gdy podczas oglądania filmu człowiek łapie się na niezwykłej myśli, że to właśnie to i że o tym czytał. Tak było ze mną podczas seansu trylogii o Batmanie Christophera Nolana. Właściwie to ta książka obudziła we mnie apetyt na ponowne obejrzenie filmów o człowieku nietoperzu i dzięki niej było to oglądanie bardziej świadome, bo zwracałam uwagę na wszystkie rzeczy, o których autor pisał i było to bardzo przyjemne doświadczenie. Okazuje się bowiem, że współczesne obrazy filmowe są nie tylko utworami samymi w sobie, przeniesieniem na ekran zmagań superbohaterów ze złem. To także fenomen kulturowy, który zapisuje się na stałe w świadomości odbiorców oraz krytycznie odzwierciedla wiele zjawisk współczesnego świata. W tym momencie film przestaje być tylko filmem oglądanym dla efektów specjalnych czy kreacji aktorskich, a staje się krytyką rzeczywistości, być może receptą, wskazówką.

Kinowe uniwersum... skłoniło mnie do bardziej świadomego odbioru, wytłumaczyło sprawy, których do tej pory ze sobą nie wiązałam, wskazało też kierunek, w jakim podążają współcześni twórcy filmów o Supermanie, Avengersach czy Spidermanie.

Książka jest pozycją wartościową nie tylko dla tych, którzy zawodowo zajmują się tą tematyką. Powinni ją przeczytać także ci, który mówią o sobie, że się tym interesują; w takim przypadku znacznie pogłębią swoją wiedzę, być może zwrócą uwagę na coś, co do tej pory wydawało się im błahe lub bez znaczenia.

Jeśli o mnie chodzi czuję się wzbogacona intelektualnie i wiem na pewno, że nie raz do tej pozycji wrócę. Polecam. Wartościowa treść, w której, na każdej stronie, czuć pasję autora.

Dział: Książki
piątek, 30 czerwiec 2017 11:55

"Wilcze leże" nowość od Fabryki Słów

Od 28 czerwca dostepna jest nowa antologia opowiadań Andrzeja Pilipiuka "Wilcze leże".

Od A jak Anubis do W jak wilkołactwo.
Zanurz się w świat opowieści, w których granica między tym co realne a tym co fikcyjne niebezpiecznie się zaciera...
W życiu Roberta Storma nadchodzi wielka zmiana. Gdy na horyzoncie pojawi się dziewczyna, która ma szanse zostać kobietą jego życia, Robert pozna smak porażki i narazi się wpływowym przeciwnikom. A jedynym wyjściem będzie ucieczka...

Dział: Książki

Dzisiaj ma premierę książka Michaela R. Fletchera "Bez odkupienia" od Wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tęsknisz za naprawdę mroczną fantasy spod znaku „Księcia cierni” Marka Lawrence'a? Oto nowy autor, który porwie cię opowieścią pełną mroku, krwi i obłędu. A przy tym pełną niezwykle oryginalnych pomysłów.

Dział: Książki