Rezultaty wyszukiwania dla: dla dzieci
Amelka Kieł i Władcy Jednorożców
Wydawnictwo Literackie, w porównaniu z innymi wydawnictwami ukierunkowanymi na młodego czytelnika, wydaje stosunkowo niewiele tytułów dedykowanych dzieciom i młodzieży. Aczkolwiek w ich przypadku powiedzenie, że ważna jest jakość, a nie ilość, jest w pełni realizowane.
Cykl o Amelce Kieł zapoczątkował w październiku tom pt. „Amelka Kieł i Bal Barbarzyńców”, który na swoje nieszczęście nie miałam okazji przeczytać. Pozycja ta umknęła mi, więc jak ukazała się zapowiedź tomu drugiego, obiecałam sobie, że ten musi wpaść w moje ręce.
Amelka Kieł wraz ze swoimi przyjaciółmi wybiera się do Królestwa Światła. A dla mieszkańców Nokturnii nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, tak twierdzą podręczniki, niż kraina Świetlistych. Czego jednak nie robi się dla przyjaciół? Mama Tadżina, a ukochana żona króla Vladimira, Promyczek, zaginęła i pomimo długoletnich poszukiwań, jak dotąd nie udało się jej odnaleźć. Amelka udaje się na wyprawę poszukiwawczą, a celem jest miasto Brokatowice. Na drodze dzielnej ekipy ratunkowej stanie kapryśna Studnia Życzeń, przytulaśne puchopchełki, spisek Władców Jednorożców i wiele innych niebezpieczeństw.
„Amelka Kieł i Władcy Jednorożców” to bardzo sympatyczna, pełna pozytywnych emocji książka dla dzieci. Co jednak wyróżnia tę pozycję od innych?
Sięgając po historię wampirki Amelki, obawiałam się, że będzie to opowieść jak wiele innych; przesłodzona, parenetyczna, sztampowa, innymi słowy, po prostu nudna. Jakież moje było przyjemne rozczarowanie, gdy opowieść pani Laury Ellen Anderson nie sprostała moim niskim obawom. Fabuła owszem zmierza do wiadomego rozwiązania, ale ileż przygód bohaterowie mają po drodze, a przede wszystkim zabawnych sytuacji. Największym atutem prozy pani Anderson jest poczucie humoru, które swoje odzwierciedlenie ma w języku. Perfumy o zapachu Śluzoszlaku Ślimaka, smaczne chrupiące paznokcie, syrop ze starego potu, Kostek Ponurak, którego mama to pani Kostucha i wiele innych smaczków językowych, powoduje, że przygoda mieszkańców Nokturnii nabiera rumieńców i tego oryginalnego twista. Zabawne gry słowne nie tylko podkreślają to, na co autorka chce zwrócić uwagę, ale przede wszystkim bawią. Tadżina wariacje na temat słowa przyjaciele, które przekręca na przerażyciół lub przysługusów, jest po prostu cudowne. Bystry czytelnik odnajdzie też trochę nawiązań literackich, jak chociażby do baśni Hansa Christiana Andersena „Nowe szaty króla”, gdy król Vladimir zgubił w Zjawiskowym Zagajniku swoje przebranie. A wszystko to zwieńczone zostało oryginalnymi rysunkami pani Anderson.
„Amelka Kieł i Władcy Jednorożców” to fantastyczna książka przygodowa dla dzieci, aczkolwiek, jak już wspominałam, dzięki niebanalnemu humorowi językowemu, również dorośli mogą się przy niej zrelaksować i dobrze bawić. Gorąco polecam tę oryginalną opowieść.
Hawkeye kontra Deadpool
Wydawnictwo Egmont, po tym, jak zakończyło serie komiksowe z przygodami Hawkeya (autorstwa Matta Fractiona) oraz Deadpoola (autorstwa Briana Posehna), uraczyło fanów wydaniem crossovera obu serii. Jednotomowy album „Hawkeye kontra Deadpool” jest zbiorem pięciu zeszytów. Tytuł sugeruje nam, iż fabuła oparta będzie na konflikcie dwóch jakże odmiennych bohaterów. Nic bardziej mylnego. Zacznijmy jednak od początku.
31 października, czyli Halloween to chyba obok Dnia Niepodległości jeden z najhuczniej obchodzonych dni w Stanach Zjednoczonych. Tego dnia również zaczyna się nasza opowieść. Po ulicach Brooklynu biegają dzieci przebrane za różne straszne postacie z horrorów. Wszyscy wiedzą, iż w tej okolicy, w jednej z kamienic mieszka jeden z członków Avengers - Hawkeye. W ten dzień o bohaterze krążą dodatkowo legendy, iż wszystkich małych potworów co rok obdarowuje on sporą ilością słodyczy. Z tego powodu do drzwi Sokolego Oka puka nie kto inny jak Wade Wilson (przebrany za jednego z członków Pogromców Duchów) wraz ze swoją córką i przyjaciółmi. Krótka wymiana zdań między bohaterami nie wskazuje jeszcze, iż już niedługo los połączy ich na znacznie dłużej. Mianowicie zaraz po odwiedzinach Najemnika do drzwi Clinta puka tajemniczy chłopak szukający pomocy. Barton jednak gniewnie odmawia nieznajomemu, myśląc, iż to kolejne roszczeniowe dziecko pragnące słodyczy. Nie mija kilka minut, a tajemniczy młodzieniec ginie zastrzelony na ulicy przez osobnika przebranego za Daredevila.
Hawkeye targany wyrzutami sumienia, iż nie pomógł wcześniej młodzieńcowi, postanawia zająć się tym zagadkowym morderstwem. W śledztwie, mimo sprzeciwu Bartona, postanawia uczestniczyć Deadpool. Na horyzoncie objawia się poważna intryga, w którą zamieszana jest Czarna Kotka. Przeciwniczka Spider-Mana postanawia zdobyć listę wszystkich aktywnych agentów S.H.I.E.L.D., a pomóc w tym mają jej poprzebierani za superbohaterów złoczyńcy. W ten oto sposób dwóch kompletnie różnych bohaterów łączy wspólne zadanie. To od nich będzie zależało, czy światło dzienne ujrzą tajne, prywatne dane agentów.
Jak wspomniałem na początku, tytuł tej krótkiej serii wskazuje nam, iż fabuła będzie opierała się na konflikcie między głównymi bohaterami. Dodatkowo okładka wydania zbiorczego, jak również okładki poszczególnych zeszytów, mylnie podkreślają jeszcze widowiskowość ich pojedynków. Muszę jednak zawieźć tych, którzy liczyli na takie rozwinięcie akcji. Hawkeye i Deadpool tworzą duet, w którym uzupełniają się nawzajem w pojedynkach przeciw wspólnemu wrogowi. Dodatkowo w poczynaniach wspiera ich przyjaciółka Bartona, Kate Bishop – druga Hawkeye.
Największym plusem komiksu jest humor, który praktycznie nie schodzi z jego kart. Połączenie dwóch tak różnych bohaterów, którzy są jak ogień i woda wywołuję lawinę różnych przekomicznych sytuacji. Dialogi pomiędzy postaciami zostały świetnie rozpisane. Nie brakuje w nich wzajemnych docinek i uszczypliwości. Gdy jeden pozuje na stanowczego i poważnego, drugi popisuje się absurdalnym wręcz poczuciem humoru i wszystko obraca w żart. Stopniowo jesteśmy świadkami, jak maleje wzajemna niechęć, a pojawia się zaufanie. Jednak można odnieść wrażenie, że postać Deadpoola gra drugie skrzypce. W większości fabuła skupia się na Clincie, a Wade jest jakby uzupełnieniem i tłem dla tej postaci. W niczym to jednak nie umniejsza komiksowy i fani Wilsona na pewno będą zadowoleni. Bardzo fajnie została przestawiona również relacja między Kate a Deadpoolem, którzy bardzo szybko zostają kumplami.
Ciekawie została rozpisana postać antagonistki. Felicia Hardy, czyli Czarna Kotka to przypomnijmy była dziewczyna Spider-Mana, a potem jego przeciwniczka. Tutaj ukazana jest jako bezwzględna szefowa swojej przestępczej grupy, która po trupach dąży do celu i zrealizowania swojego misternego planu.
Autorzy, scenarzysta Gerry Duggan, jak również rysownicy Matteo Lolli i Jacopo Camagni, z dużym powodzeniem oddali styl postaci nawiązując do ich osobnych serii komiksowych. Szczególnie fajne są odwołania do komiksów Fractiona, m.in. do prowadzenia fabuły oczami psa czy miganych dialogów (Hawkeye nadal jest głuchy). Graficznie zaś widać nawiązania do oryginalnego stylu Davida Aji, który charakteryzują wyraziste kontury oraz surowa i gruba kreska.
Podsumowując „Hawkeye kontra Deadpool” to udany crossover bohaterów z zupełnie dwóch innych światów i jakby rzeczywistości. W końcu, kiedy Clint Burton zajmował się sąsiedzkimi problemami, czy walczył ze wschodnioeuropejską mafią, to Wade Wilson w tym samym czasie starł się z Draculą, mieszkał z duchem Bena Franklina czy zmagał się z zombie-prezydentami. Autorom jednak udało się znaleźć wspólny mianownik. Skupili się przede wszystkim na relacjach między bohaterami. Ich eksperyment udał się i otrzymaliśmy komiks przesiąknięty humorem i akcją. Komiks, który można polecić fanom obydwu postaci.
Garfield. Tłusty koci trójpak #01
Każdy z nas jest Garfieldem w poniedziałki. Jednak nie każdy z nas wie, że temu tłustemu kociakowi stuknęła równa czterdziecha w 2018 roku. 19 czerwca 1978 roku ukazał się pierwszy pasek o tym miłośniku lazanii, leniu i egocentrycznym futrzaku. Wydawnictwo Egmont postanowiło najwyraźniej uczcić okrągłe urodziny Garfielda i rozpoczęło wydawanie zbiorcze komiksów.
„Garfield. Tłusty koci trójpak.” t. 1 zawiera trzy zeszyty: „Garfield jako taki”, „Garfield nabiera wagi” i „Garfield imponujący”. Dla osób wychowanych głównie na animowanych serialach i filmach fabularnych zapewne pierwszym szokiem będzie fizjonomia tego rudego tłuściocha. Garfield bowiem na przestrzeni lat zmienił się, początkowo bardziej drapieżny w konturach, z czasem zaokrąglił się (zapewne od lazanii) i stał się bardziej wymuskany, jednak to dopiero w późniejszych zeszytach. Niezmienne natomiast pozostały od początku wojny pomiędzy Jonem i Garfieldem o jedzenie, kawę, znowu o jedzenie, porządek, podrapane fotele, spacery i znowu o jedzenie. Humor, który towarzyszy mało terapeutycznemu zachowaniu Garfielda, pomimo że naszpikowany złośliwościami, a wręcz przemocą, nadal, konsekwentnie bawi czytelnika. W tomie pierwszym stopniowo pojawiają się również pozostali bohaterowie; najpierw Lyman z Odiem, następnie atrakcyjna pani weterynarz Liz, a na końcu Nermal, uroczy kociak rodziców Jona. Te nowe interakcje z pozostałymi członkami świty jakże egocentrycznego kota, pozwala ukazać w pełni możliwości Garfielda, który maltretuje Odiego, wykorzystując przeciwko niemu, jego własną głupotę, mierzy się z urokiem osobistym Nermala i wykpiwa pożałowania godną atencję Jona względem Liz.
Ogromnie cieszę się, że Garfield powstał czterdzieści lat temu, kiedy świat podchodził do wielu kwestii całkiem inaczej, niż obecnie. Bardzo możliwe, że ten bezwstydnie złośliwy i impertynencki futrzak nie miałby obecnie prawa bytności w takim kształcie. Jego pogardliwe podejście do diet, pełne aktywnego zaangażowania w przemoc fizyczną względem słabszego Odiego, braku zaangażowania w jakikolwiek wysiłek fizyczny, mógłby nie pasować do obecnych ram zdrowego stylu życia i poprawności społeczno-politycznej. Pozostaje mieć nadzieję, że poczucie humoru czytelników, pozostaje niezmienny.
„Garfield. Tłusty koci trójpak” t. 1, to cudowny relaks dla zmęczonego codziennymi troskami umysłu. Podejście Garfielda do życia bywa natomiast ogromnie inspirujące i zwiera mnóstwo bezcennych rad. Każdy dzięki niemu wie, że dobra drzemka nie jest zła, że kto rano wstaje ten jest niewyspany, że życie jest zbyt krótkie na niesmaczne jedzenie i zawsze należy mieć kogoś, kogo można wykorzystywać, kogo można tłuc i komu można się zwierzyć, choć do takich relacji z innymi, mało kto ma odwagę się przyznać.
Sądzę, że nie trzeba polecać historyjek z Garfieldem, za to zachęcam do lektury kolejnego tomu, aby czasem nie zapomnieć o tych wszystkich kocich mądrościach.
Podniebna pieśń - zapowiedź
Porywająca, pełna magicznych przygód powieść, rozbrzmiewająca wśród dzikiej przyrody w mroźnym królestwie Erkenwald. Trudno jednak dostrzec w Erkenwald ludzi: ukrywają się, aby nie zostać więźniami okrutnej Królowej Lodu. Królowa skrywa sekret, który ma jej zapewnić nieśmiertelność: musi przed upływem roku pochłonąć głosy wszystkich mieszkańców Erkenwaldu.
Niechciany gość
To miał być tylko kolejny, weekendowy wyjazd; niewielki hotel Mitchell's Inn położony w Catskills kusił wielu turystów. Szczególnie, że jego położenie na odludziu pomagało w złapaniu oddechu, odseparowaniu się od spraw codziennych i w zwyczajnym relaksie. Każdy szuka w nim czegoś innego. David, prawnik, chce choć na moment odsapnąć od swojego trybu życia i nie myśleć o osobistej tragedii. Gwen zabiera przyjaciółkę Riley na ów wyjazd, aby naprawić ich nadszarpniętą relację oraz pomóc kobiecie w dojściu do siebie po traumatycznych wydarzeniach, w których brała udział. Dla Iana i Lauren ma to być zwyczajny wyjazd tylko we dwoje, aby poznać się jeszcze lepiej. Z kolei Beverly ma nadzieję, że ten spędzony z mężem Henrym czas z dala od dzieci oraz domowej rutyny jeszcze raz wzmocni ich małżeństwo. Matthew wybrał Mitchell's Inn, aby wraz z narzeczoną Daną złapać chwilę oddechu przed czekającym ich weselem. Żaden z bohaterów nie zdaje sobie jednak sprawy, że ta zima będzie zupełnie inna... burza śnieżna zupełnie odcina dostęp do budynku, swymi zamieciami uniemożliwiając nawet wyjście poza jego obręb. W miejscu pracy pojawił się jedynie właściciel, James i jego syn- Bradley. I choć solidne mury ochronią swoich gości przed zimową pogodą, to nie zatrzymają mordercy, który zabija każdego ze znanego tylko sobie powodu... Zaczyna się walka o życie.
Mały hotel, garstka gości i dwoje pracowników, a pomiędzy nimi ktoś, kto morduje. Tekst z okładki zdecydowanie zachęcał do lektury Niechcianego gościa. Im mniej osób, tym większa szansa na wytypowanie przez czytelnika prawdziwego sprawcy, czyż nie? Do tego dodajmy jeszcze mroczne zakątki, charakteryzujące każdą większą budowlę i powinniśmy dostać ciekawą historię. W teorii tak było, ale czy w praktyce również?
Pierwsze rozdziały przybliżają nam rysy naszych bohaterów; początkowo ciężko było mi się połapać, kto jest kim, lecz już wchodząc w głąb książki ów problem zniknął. Dużym ułatwieniem było to, iż autorka stworzyła odmienne od siebie postacie, a każda z nich nosi swoje osobiste piętno. Nikt nie pasuje do rysopisu mordercy, ale z drugiej strony czy ludzie tak łatwo odsłaniają swoje prawdziwe oblicze... ? Każda kolejna strona to dodatkowy element układanki. Oczywiście (muszę odrobinę zaspoilerować), jako że pierwsza umiera Dana, to pozostali rzucali podejrzeniami w jej bogatego narzeczonego, Matthew. Ale kolejne morderstwa skierowały ich uwagę na innych...
Ta lektura to swego rodzaju wyliczanka- raz, dwa, trzy, giniesz Ty. Albo może inaczej: Raz, dwa, trzy, mordujesz Ty. Żadnych poszlak, żadnych dowodów, a wyłącznie nieciekawa przeszłość mogła podsunąć jakikolwiek trop bohaterom. A przecież wiemy, że sprawca nie chce dać się ot, tak, po prostu złapać. Jego motywacja musi tkwić gdzieś indziej... Do tego dochodzi jeszcze przymus pozostania w hotelu- odcięci od świata, bez prądu ludzie po prostu zaczynają na chybił trafił oskarżać się nawzajem. Zamknięci niczym w klatce nie wiedzą, czy są następni na liście zbrodniarza. A to wywołuje panikę...
Tak naprawdę każda ze stworzonych przez Shari Lapen postaci mogłaby owym mordercą być. Każdy z nich ma coś do ukrycia, posiada jakiś motyw. Dlatego bardzo ciężko było wytypować jedną osobę, gdyż właściwie każda mogła to zrobić. Mimo natłoku bohaterów tę pozycję czyta się bardzo szybko, choć nie porywa tak, jak inne z tego gatunku. Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, czy po prostu sama autorka nie do końca potrafi zbudować napięcie, wręcz zmuszające czytelnika do czytania, czytania i jeszcze raz czytania. Jak się okazało, rozwiązanie zagadki również nie sprawiło, iż moje serce zabiło szybciej. Dobra lektura, ale nie najlepsza. Co oczywiście nie skreśla całkowicie autorki, z chęcią zapoznam się z jej wcześniejszą twórczością.
Czy polecam? Dla "zjadaczy" thrillerów nie do końca, możecie się lekko wynudzić. Jednak jeżeli ktoś dopiero zaczyna swoją przygodę z owym gatunkiem, ta książka będzie jak znalazł.
Imię wiatru
Pewne wydarzenia w życiu każdego człowieka mogą być punktem zwrotnym, stanowiącym podstawę nowych umiejętności, poglądów czy kierunek drogi życiowej. Złe emocje, chęć zemsty i władzy, jaką może dać konkretny przedmiot, są silnym czynnikiem działania, lecz równie oślepiającym. Czy jest tak również w przypadku wielkiego Kvothe?
O szczęściu może mówić tylko ten, kto znajdzie w życiu kogoś takiego, kogoś, do kogo może się przytulić i zamknąć oczy. Nawet jeśli trwałoby to tylko chwilę lub jeden dzień.
Wielki mag, którego życie jest równie imponujące co on sam, namówiony przez kronikarza postanawia przytoczyć historię swego życia jako maga, geniusza muzyki, bohatera, ale i złodzieja. Już jego dzieciństwo było niezwykle barwne. Pierwsze lata spędzone wśród trupy aktorów zamienione później na ciemne uliczki miast i życie w cieniu półświatka kształtowały jego charakter. Kvothe mierzył się z przeciwnościami losu, walczył o lepszą przyszłość, podejmując próbę dostania się na Uniwersytet, szaloną, lecz udaną. Niesiony silną chęcią zemsty na demonach, które zabiły jego rodziców, chce zdobyć władze i umiejętności magiczne, które ułatwią mu drogę do celu. Czy aby na pewno?
Muzyka bezpośrednio dotyka serca, niezależnie jak mały czy oporny umysł ma słuchacz.
Nie wiem, jak trafiłam na Imię wiatru, ale całkowicie nie żałuje tej decyzji. Patrick Rothfuss stworzył powieść, w której elementy fantastyczne są scaleniem fabuły i tworzą siatkę, która oplata historię i nadaje jej głębi. Co w takim razie świadczy, o tym, że debiut autora jest tak przekonujący?
Autor stworzył historię na miarę najlepszych powieści z tego gatunku, która może porwać nie tylko fanów fantasy. Owszem znajdziecie tu dokładność i precyzje tak ważne w tym gatunku, lecz obok magii, starożytnych wrogów i tajemnic dostaniecie również codzienność, zwykłe życie, troski i rodzące się uczucia oraz jakże ludzkie upadki i błędy.
Od pierwszych stron będziecie się zaczytywać w historii człowieka, którego życie nie oszczędzało, a on sam musiał odnaleźć się w wielu trudnych sytuacjach, by dojść do miejsca, w którym rozpoczyna snucie tej opowieści. Powoli rozwijająca się akcja ani trochę nie przeszkadza w poznawaniu świata, który stopniowo coraz mocniej nasiąka magią, prastarymi stworzeniami, zostawiając czytelnikowi naturalność. Świetnie wyważony świat realny z odpowiednim nasączeniem elementami fantastyki, których nie jest za dużo, ani za mało, daje ciekawy efekt. To pełna miłości, bólu i trudnych wyborów zwyczajna opowieść o człowieku, który wiele osiągnął dla posiadania magii i dzięki niej.
Nigdy się nie oszukuj i nie wmawiaj sobie rzeczy, które nie istnieją.
Całość można by komplementować i opisywać długo, nie powinno się jednak zapomnieć o postaciach, które są ogromnym plusem powieści i to one nadają jej charakteru. Bez problemu wczuwamy się w historię Kvothe'a i kibicujemy mu na każdym jej etapie. Ludzie, którzy pojawiają się na jego drodze, są fascynujący i różnorodni, dzięki czemu czytelnik nie odczuwa znużenia.
Imię wiatru pisane jest plastycznym językiem, ocierającym się momentami o poezje. Pełna zabawnych zwrotów akcji przeplatanych z tajemnicami, które tylko częściowo odkrywają przed nami rozwiązania powieść to idealny początek serii, która spodoba się fanom gatunku i przekona do siebie tych czytelników, którzy na co dzień fantastykę omijają. Osobiście jestem pod wrażeniem stylu i pomysłu na fabułę. Wykonanie ociera się o powieść niemalże idealną zawierającą wszystko, co sama cenie w fantasy. Myślę, że docenicie ją równie mocno, a mi nie pozostaje nic innego jak czekać na ciąg dalszy.
Niewiele jest rzeczy równie odrażających jak całkowite posłuszeństwo.
Ernest i Rebeka #01: Mój kumpel mikrob
Problemy dzieci wcale nie są mniejsze. Wręcz odwrotnie! Maluchy muszą stawiać czoło przeciwnościom, których nie rozumieją, co więcej, których nikt nie chce im wyjaśnić. Radzą sobie z nimi na swój sposób, czasem... bardzo niestandardowy.
Rebeka ma sześć lat i słabą odporność. Co chwilę choruje i musi siedzieć w domu. A gdy ma się sześć lat, niespożyte pokłady energii i głowę pełną pomysłów to... rodzice muszą mieć się na baczności. A oni coraz więcej czasu poświęcają nie dzieciom, ale wzajemnym oskarżeniom. Rebeka czuje, że dzieje się coś niedobrego. I właśnie wtedy pojawia się Ernes, mikrob, a już wkrótce jej najlepszy przyjaciel. Od tej pory będzie jej towarzyszyć w licznych przygodach, walce z nudą, samotnością i... głupotą dorosłych.
Dzieci i ryby głosu nie mają?
Zakochałam się w tym komiksie! Od pierwszej strony, od pierwszej puenty! Jest w pełni dopracowany i genialny w każdym calu. Na coś takiego czekałam od czasów „Wilczych dzieci”. Sama historia jest prosta, aż chciałoby się powiedzieć, bardzo codzienna. Ot mała dziewczynka z kiepskim zdrowiem i rodzice, którzy nie najlepiej się dogadują. Ale przecież Rebeka jest malutka, zbyt mała, by rozumieć problemy dorosłych. Jak się okazuje, niekoniecznie. Komiks świetnie pokazuje, jak dzieciaki odbierają relacje między rodzicami, jak chłoną emocje, które nimi targają i jak bardzo rani je pomijanie ich zdania. Nie trzeba wszystkiego rozumieć, by czuć zagrożenie.
Ta myśl jest akcentowana przez sposób prezentowania historii. Najczęściej towarzyszmy Rebece i stajemy się powiernikiem jej myśli. Jednak bieg wydarzeń poznajemy z perspektywy trzecioosobowej, czyli dokładnie tak samo, jak dziewczynka. I to niesamowicie wpływa na odbiór całości. Z jednej strony mamy ograniczony dostęp do informacji, bo mała we wielu scenach nie bierze udziału. Czasami musimy domyślać się rozwoju sytuacji, jesteśmy jak... dziecko. Z drugiej jednak to, co ona odbiera na poziomie emocjonalnym, do nas dociera z pełną wyrazistością. Ten zabieg zdecydowanie daje do myślenia! Z tego właśnie powodu jest to pozycja idealna dla rodziców.
Blaski i cienie codzienności
Czasami jednak porzucamy perspektywę Rebeki, by stać się świadkiem scen dziejących się poza jej zasięgiem. I są to momenty naprawdę wiele „mówiące”. Dobitnie podkreślają całą sytuację, chociaż z reguły jest to przekaz na poziomie emocjonalnym. Nie słowa, nie dialogi, ale niedopowiedzenia tworzą klimat komiksu, dokładnie tam samo, jak w prawdziwym życiu.
Świetne jest również to, że w „Ernest i Rebeka” nie ma pustych scen, arkuszy, które nic nie wnoszą, czy opowieści zapychających wolne miejsce. Chociaż niektóre sytuacje rozpoczynają się niepozornie, zawsze kończą się morałem. Czasem lekkim, czasem humorystycznym, ale są też wiele razy wzruszającym i dającym do myślenia. „Ernest i Rebeka” to komiks, który skłania do refleksji.
Przyjemność czytania dodatkowo potęguje piękna grafika. Idealnie pasuje do opowiadanej historii, jest słodka, trochę dziecinna i urocza. Co więcej, świetnie oddaje perspektywę Rebeki. Nie otrzymujemy po prostu relacji z życia jej rodziny. Grafika prezentuje też uczucia dziewczynki, wszystko, co dzieje się w jej głowie (a dzieje się naprawdę sporo!).
Dla każdego coś miłego
Jestem przekonana, że „Ernest i Rebeka” trafią do czytelników w każdym wieku. Dzieci zachwyci piękna grafika i dynamiczna historia. Dorośli znajdą w niej drugie dno, a rodzice inspirację do rozmowy ze swoimi maluchami. Warto sięgnąć po ten komiks! Bo dzieci, wcale nie są tylko dziećmi.
Lucky Luke. Tortilla dla Daltonów. Tom 31
A to niespodzianka!
Bracia Daltonowie zostali porwani. Dziki Zachód mógłby odetchnąć z ulgą, gdyby nie fakt, że za Rio Grande dotarła wątpliwa sława braci i nawet tam ich sobie nie życzą. Ten feralny incydent może doprowadzić do zerwania stosunków dyplomatycznych między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Z zaistniałą sytuacją musi się zmierzyć najlepszy człowiek, a mianowicie Lucky Luke. Ma on przywrócić Daltonów na łono Ameryki.
A co porabiają Daltonowie na przymusowych wakacjach w Meksyku. Po pierwsze kombinują jak nie dać się zabić Emilowi Espualesowi, po drugie robią to, co zazwyczaj, czyli próbują obrabować bank i po trzecie unikają ekstradycji z ręki Luke Lucke'a.
„Tortilla dla Daltonów” to trzydziesty pierwszy album z serii o Lucky Luke'u, który swoją osobą towarzyszy polskim czytelnikom od prawie 57 lat, choć szerszej publiczności znany jest tak naprawdę od lat dziewięćdziesiątych. Dla mnie Lucky Luke dotąd istniał wyłącznie, jako postać kreskówki, a ten album jest dla mnie pierwszym, z którym mam przyjemność się zapoznać. Przyjemność z góry wiadoma, jakby mogło by być inaczej, gdy scenariusz napisał niezrównany René Goscinny, którego współpraca z pomysłodawcą i rysownikiem Morrisem (właść. Maurice de Bevere) przebiegała idealnie.
„Tortilla dla Daltonów” jest w rzeczy samej przewrotna. Oto wszyscy pozbyli się Daltonów i powinni radować się wolnym od nich Dzikim Zachodem. Niestety sława wyprzedza gang i na propozycje rządu amerykańskiego, by przyznać obywatelstwo meksykańskie krnąbrnym braciom, ambasador Meksyku nie ma zamiaru przystać. Jest to jeden z niewielu komiksów, w którym czarne charaktery bardziej przemawiają do mnie, niż szlachetny kowboj. Przyczyna jest prosta. Postać Lucky Luke'a, bohatera małomównego jak Gary Cooper i dystyngowanego, jak Clarke Gable, nie ma możliwości zachowywać się tak komicznie, jak wybuchowy Joe, spolegliwi Jack i William, a przede wszystkim, jak niezwykle głupi Avrell. Przykro przyznać ale relacje Jolly Jumpera, wiernego wierzchowca Luky Luke'a, z poczciwie głupim Bzikiem, dostarczają o wiele więcej emocji, niż główny bohater. Oczywiście tak miało być i tylko dzięki tym opozycjom, ten komiks od wielu lat cieszy się takim powodzeniem.
Trzydziesty pierwszy album przygód Lucky Luke'a jest zabawny i przewrotny. Dostarcza czytelnikowi odpowiednią dawkę dobrego, co ważniejsze, inteligentnego humoru. Polecam serdecznie, a sama z przyjemnością sięgnę po inne tytuły tegoż udanego duetu Morris & Goscinny.
Marzycielki - zapowiedź
Siostrzana miłość, siła wyobraźni, dziewczęca odwaga i walka o niezależność... Jessie Burton, autorka światowych bestsellerów: Miniaturzystka oraz Muza, powraca z zachwycającą i przepięknie ilustrowaną baśnią dla tych, w których drzemie dziecko.
Dla dwunastu córek króla Alberta śmierć królowej Laurelii oznacza nie tylko utratę matki. Decyzją ojca dziewczęta zostają objęte ścisłą ochroną. Odbiera się im ukochane lekcje, przedmioty, i – co najważniejsze – osobistą wolność.
Krwawe żniwa
Sharon Bolton znam już długo i darzę jej twórczość ogromną sympatią. Każda praca pisarki jest zawsze przeze mnie wyczekiwana. Jako że znamy się, od kiedy w moje ręce wpadły fantastyczne „Ulubione rzeczy”, moje wymagania są zwykle dość wysokie. Czy „Krwawe żniwa” spełniły moje oczekiwania?
„Harry wziął głęboki oddech i przekonał się, że śmierć ma zapach ścieków, mokrej ziemi i grubego plastiku”.
Zaczynamy mocnym uderzeniem. Początek jest mglisty, nie wiemy dokładnie, co się dzieje. Sytuacja jest niejasna i myląca, ale zarazem zaciekawia czytelnika. Po chwili orientujemy się, o co chodzi. Wrzosowiska, ulewa, i zwłoki. Liczba mnoga. Na dodatek zwłoki małych dzieci. Ogólnie, przyznacie, sceneria jest średnio optymistyczna. Po chwili przenosimy się 9 tygodni wstecz, aby powoli dotrzeć do tych wydarzeń.
Poznajemy rodzinę Fletcherów, którzy postawili swój wymarzony dom w spokojnym miasteczku, niedaleko wrzosowisk. Tylko że, jak to lubią żartować dziesięcioletni Tom i sześcioletni Joe, mają najspokojniejszych z możliwych sąsiadów. Mur ogródka Fletcherów jest też murem miejskiego cmentarza. Mało tego, nikomu z rodziny to nie przeszkadza, a chłopcy bawią się na nim w najlepsze, niczym na własnym placu zabaw. Raczej niepokojące.
Rodzina czuje się w Heptonclough trochę nieswojo, tak samo, jak nowy, niezbyt konwencjonalny, młody pastor Harry, który próbuje wznowić działalność kościoła w miasteczku. Poza Harrym i nową rodziną wszyscy znają prawdziwy powód zamknięcia kościoła. Pastor i Fletcherowie jeszcze nie wiedzą, z czym przyszło im się zmierzyć.
Podczas lektury poznajemy jeszcze szereg innych bohaterów, mniej lub bardziej istotnych dla fabuły. Na przykład tajemniczą małą dziewczynkę. Czy jest ona tylko tworem wyobraźni Toma? Duchem imitującym głosy? Jest też młoda kobieta, zniszczona ogromem bólu po utracie dziecka. Jak się okazuje, nie jest jedyną kobietą w Heptonclough, która zmaga się z tym samym problemem. Miasteczko nie jest bezpiecznym miejscem dla małych dziewczynek, a Fletcherowie mają jeszcze córeczkę...
Główne wątki serwowane są fragmentami, na przemian, co zwiększa napięcie i wyczekiwanie na finał. W miasteczku ciągle dzieją się dziwne rzeczy. Społeczność Heptonclough jest trochę hermetyczna, pełna dziwnych, niepokojących tradycji. Klimat jest ciężki, miasto skrywa nie jedną tajemnicę, a wśród ludzi panuje zmowa milczenia. Zakończenie jest zaskakujące, ujawniające okropności, których w ogóle nie podejrzewałam.
Zawsze mam spore oczekiwania co do Bolton. Mimo że historia czasem się trochę dłużyła, muszę przyznać, trzyma poziom. Z każdym czytanym rozdziałem coraz bardziej zastanawiałam się, jak to się wszystko skończy. To, co lubię u autorki – oszukuje nas trochę przez cały czas, podpowiada mylne tropy, tak, że sami już we wszystko wątpimy. Dla mnie bomba.