Rezultaty wyszukiwania dla: Zysk i S ka
Legenda. Rebeliant
Po fali romansów paranormalnych, jaka przetoczyła się wśród powieści dla młodzieży, nadszedł czas na nowy trend – dystopie z nastoletnimi bohaterami w rolach głównych. Swego czasu rekordy popularności biła trylogia „Igrzyska Śmierci", zresztą przykłady tego typu literatury można mnożyć – „Nowa Ziemia", „Delirium", seria „Jutro". Już 7 listopada swoją polską premierę będzie miał „Rebeliant", pierwszy tom nowego cyklu, wpisującego się w ten nurt, pt. „Legenda".
Akcja toczy się w dalekiej przyszłości na terenie obecnych Stanów Zjednoczonych. Trwa zbrojny konflikt między Republiką, totalitarnym państwem położonym na zachodnim wybrzeżu, a Koloniami, ziemiami na wschodzie. Władzę w Republice twardą ręką sprawuje armia, którą dowodzi Elektor. Wyraźnie rzucają się też w oczy nierówność społeczna i podział mieszkańców miast na nastawione do siebie antagonistycznie klasy. Bogata elita, w skład której wchodzą osoby związane z wojskiem oraz urzędami publicznymi, zamieszkuje eleganckie dzielnice i ma dostęp do wszelkich dóbr. Z kolei w dzielnicach biedy brakuje nie tylko jedzenia i pracy, ale też ich mieszkańcy nieustannie padają ofiarami tajemniczych epidemii, które rokrocznie zbierają krwawe żniwo.
O przyszłości każdego mieszkańca Republiki decyduje wynik Próby, którą przechodzi się w wieku dziesięciu lat. Od liczby zdobytych na niej punktów zależy, czy dane dziecko będzie miało szansę kontynuować naukę i zdobyć wykształcenie, czy też zostanie wysłane do obozu pracy. Do tej pory tylko jednej osobie, June Iparis, udaje się zdobyć maksymalny wynik, dzięki czemu w wieku piętnastu lat, dziewczyna kończy już uniwersytet i szkolenie na agenta. Gdy jej starszy brat zostaje zabity przez nieuchwytnego do tej pory złodzieja i buntownika, wroga publicznego numer jeden, Daya, jej zadaniem jest wytropienie go i aresztowanie. Kiedy dochodzi do ich spotkania, oboje dość szybko przekonują się, że stanowią niejako swoje lustrzane odbicie – każde z nich jest chodzącą legendą w swoim świecie. Wkrótce June przekonuje się, że przez wiele lat była karmiona kłamstwami, a świat wygląda inaczej, niż chciałaby tego państwowa propaganda.
Gdy zaczynałam lekturę „Rebelianta", spodziewałam się pasjonującego pojedynku dwóch geniuszy, stojących po przeciwnych stronach barykady. Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że mam do czynienia z dosyć typową dystopią dla młodzieży. A jednak, dosyć nieoczekiwanie, książka niesamowicie mnie wciągnęła i przeczytałam ją w jeden wieczór. Historia jest interesująca i nie pozwala się oderwać od lektury.
Bardzo dobrym rozwiązaniem, które pozwala poznać te same wydarzenia z różnej perspektywy jest użycie podwójnej narracji. Książka podzielona jest na krótkie, kilku lub kilkunastostronicowe rozdziały, w których rolę narratora pełnią na zmianę June i Day. Ciekawym zabiegiem jest użycie odmiennej czcionki do fragmentów opisujących historię każdego z głównych bohaterów.
„Rebeliant" to trzecia powieść dla młodzieży o charakterze dystopijnym, jaką miałam okazję czytać. Wiele zawartych w niej elementów fabularnych nasunęło mi skojarzenie z „Delirium" autorstwa Lauren Oliver. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z dwojgiem nastolatków pochodzących z dwóch różnych światów: ona - wierząca w szerzoną propagandę i żyjąca w dostatku, on – wyrzutek i rebeliant, żyjący na marginesie społeczeństwa. Jednak w tym porównaniu powieść Marie Lu wypada znacznie korzystniej – zawiera więcej interesujących wątków i nie skupia się jedynie na rozkwitającym pomiędzy bohaterami uczuciu, a na ich walce z systemem i próbie odkrycia tajemnic z przeszłości. Cieszę się, że autorka nie uczyniła ze swojej książki kolejnej historii miłosnej dla nastolatków i mam nadzieję, że w kolejnych tomach się to nie zmieni.
Z niecierpliwością czekam na kolejny tom i jestem niezmiernie ciekawa dalszych losów Daya i June. Książkę polecam przede wszystkim młodym czytelnikom. Jeśli podobają Wam się powieści Lauren Oliver czy Suzanne Collins, "Rebeliant" to książka dla Was!
Kwiat paproci
Znacie baśń Kraszewskiego o kwiecie paproci, który kwitnie tylko raz w roku w Noc Świętojańską? Podobno, gdy znajdzie się ten niepozorny kwiatuszek o pięciu złotych listkach i błyszczącym, wirującym oczku można mieć wszystko (dosłownie wszystko), czego tylko dusza zapragnie. Są tylko dwa warunki: nie można nikomu powiedzieć, że jest się w posiadaniu tego cudeńka i nie wolno dzielić się swoim szczęściem. Wierzcie mi, miałabym problem z wypełnieniem tak pierwszego, jak i drugiego warunku.
Mimo, że to tylko baśń, to niesamowicie działa na wyobraźnię i niektórzy w noc świętego Jana zamiast bawić się przy blasku ognia, zapuszczają się do lasu w poszukiwaniu legendarnego kwiatu. Niestety, las nocą to nie moja bajka, a po „Kwiat paproci" spokojnie można się wybrać do księgarni, bo taki oto tytuł nosi debiut literacki Dominika Sokołowskiego.
Debiutancka powieść tego początkującego pisarza fantasy to trzy historie trzech bohaterów. Pierwszym z nich jest młody cesarzewicz Isaakios. Po napadzie na cesarstwo swojej matki musiał uciekać wraz ze swoim opiekunem przed bezwzględnymi mordercami, którzy z uśmiechem na ustach zarżnęli zakochanego w cesarzowej dowódcę gwardii, a piękną władczynię bestialsko zasztyletowali. Teraz, po jedenastu latach przymusowego ukrywania się w jednej z wiosek, młodzieniec wyrusza wraz ze swoim opiekunem, centurionem Łamignatem, aby odzyskać tron i należne mu miejsce oraz szacunek ludu. Drugą bohaterką powieści jest Michelle, pół sierota walcząca o życie na ulicach miasta Bourges. Podczas jednej z kradzieży zostaje złapana przez inkwizytora Aleksandrosa, który postanawia zaopiekować się brudną żebraczką. Po kilku latach z małej, zastraszonej i niekochanej złodziejki wyrasta prawdziwa piękność. Michelle pobiera nauki od swojego wybawcy i z czasem staje się agentką inkwizycji – mistrzynią w swoim fachu. Ostatnim z bohaterów jest Ilias, który wraz ze swoim wiernym giermkiem Basarabem ściga bezwzględnych barbarzyńców – morderców jego ukochanej żony i nienarodzonego synka. Żadna podróż i żadna misja każdego z trójki bohaterów nie będzie łatwa, lekka i przyjemna, wręcz przeciwnie. Na każdym kroku i niemalże w każdym człowieku kryje się niebezpieczeństwo, które może definitywnie zakończyć życie Isaakiosa, Michelle oraz Iliasa.
Przyznam się wam, że od zawsze miałam pewne opory przed czytaniem debiutów literackich. Wiem, że początki są trudne i staram się z przymrużeniem oka patrzeć na, niekiedy, bardzo liczne potknięcia początkujących pisarzy i pisarek. Niestety, rzecz ma się inaczej, jeśli chodzi o literaturę fantasy, której jestem fanką i od tych debiutów wymagam dużo. Czasami wydaje mi się, że zdecydowanie zbyt dużo.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam zapowiedź „Kwiatu paproci" pomyślałam sobie, że musi to być niesamowita lektura pełna magii i niebezpieczeństw pisana w starym stylu, gdy fantasy była wolna od iskrzących się wampirów, nieszczęsnych wilkołaków i innych stworzeń paranormalnych. Gdy pierwszy tom „Kronik Arkadyjskich" znalazł się w moim posiadaniu bez żalu porzuciłam wszystkie zaczęte powieści i zagłębiłam się w uliczki arkadyjskiego cesarstwa. Niestety, zamiast zapierających dech w piersiach przygód, książka powiała niesamowitą nudą. Akcja całymi rozdziałami wlekła się niemiłosiernie tylko po to, żeby nagle gwałtownie przyspieszyć i po kilku linijkach znowu zwolnić do swojego stałego, ślimaczego wręcz tempa. A przecież obiecano mi przygody, podróże, magię i niebezpieczeństwa. Brnęłam dalej wraz z bohaterami, którzy przypominali mi marionetki potrząsane bezładnie przez swojego twórcę, przez krainy cesarstwa, zdobywałam zamek, walczyłam ze smokiem, drżałam przed samym Satanem i pokonywałam zarazę, ale nie było w tym dynamiki. Gdzieś zniknęła akcja zastąpiona suchymi, beznamiętnymi opisami znanymi mi z powieści historycznych, za którymi nie przepadam. Postaci także mnie nie urzekły. Były zbyt sztuczne, a ich przewidywalne zachowania drażniły mnie ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział i momentami musiałam odkładać książkę na półkę, żeby odpocząć od wypływającego spomiędzy stron infantylnego zachowania całej trójki. Poza tym, gdy tylko odrywałam się na chwilkę od lektury obrazy Isaakiosa, Michelle i Iliasa szybko blakły. Może to przez to, że autor niewiele poświęcił miejsca na stworzenie ich rysu psychologicznego?
Widać, że autor miał świetny pomysł na niesamowitą książkę, niemniej jednak czegoś tutaj zabrakło, żeby „Kwiat paproci" stał się lekturą porywającą, intrygującą i trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Fabuła stworzona przez Sokołowskiego przypomina tytułowy kwiat, który bardzo, ale to bardzo powoli rozkwita i jest to raczej lektura dla tych, którzy uwielbiają delektować się literaturą fantasy z bogatym tłem historycznym oraz nieposiadających mdłości na wzmianki o patroszeniu, ścinaniu głów, zrywaniu z twarzy skóry, pod której aż roi się od robactwa i bezlitosnym sztyletowaniu. „Kwiat paproci" zdecydowanie odradzam tym, którzy (tak jak ja) są przyzwyczajeni do pędzącej na łeb na szyję akcji, w której można bez reszty się zatracić i mają słaby żołądek. Wierzcie mi, „Kwiat paproci" momentami spływa litrami krwi i nie tylko.
Nie powiem, że debiut Sokołowskiego jest beznadziejny i nie warto po niego sięgać, bo tak nie jest. Może i nie rzuca na kolana, ale co poniektórzy na pewno zasmakują w „Kwiecie paproci", który jest tylko preludium do kolejnych tomów trylogii. Osobiście czekam na drugi tom „Kronik Arkadyjskich", bo może to w nim znajdę to, czego szukam w polskiej literaturze fantasy? Kto wie?
Klątwa tygrysa. Wyprawa
„Wyprawa" to już trzeci tom przygód Kelsey i dwóch towarzyszących jej tygrysów. To historia natchniona sagą „Zmierzchu", którą autorka postanowiła wydać na własną rękę, ponieważ nie udało jej się znaleźć żadnego zainteresowanego wydawcy. I tym razem wydawnictwa popełniły poważny błąd, ponieważ powieść szybko trafiła na listy bestsellerów, po drodze zdobywając setki tysięcy fanów.
Po tym jak książę Ren (biały tygrys) został porwany przez Lokesha, dzieją się z nim dziwne rzeczy. Przede wszystkim nie pamięta swojej ukochanej, przyjaciółki i wybawczyni – Kelsey. Na dodatek sam dotyk dziewczyny sprawia mu fizyczny ból. Za to uczucie Kishana (czarnego tygrysa) rozkwita. Chłopak staje się dojrzalszy, mądrzejszy, a dla ukochanej jest w stanie poświęcić dosłownie wszystko. Mimo dziwnej sytuacji, bohaterowie decydują się podjąć przerwaną przygodę i rozwiązać zagadkę, a dziewczyna postanawia, że jeżeli Ren jej już nigdy więcej nie pokocha, to przynajmniej odzyska jego przyjaźń.
Wydawało mi się, że przeczytałam gdzieś informację o tym, że „Klątwa tygrysa" ma być trylogią. Jeżeli tak jest rzeczywiście, to będzie mi bardzo przykro z tego powodu, ponieważ książka tak naprawdę się nie kończy. Nawet epilog to jedynie wstęp do ciągu dalszego. Bardzo chciałabym się dowiedzieć, co ostatecznie stanie się z bohaterami... Cóż, „Wyprawa" w każdym razie nie rozwiązuje tego dylematu.
To samo co w pierwszym tomie „Klątwy tygrysa" podobało mi się bardzo, w drugim i trzecim zwyczajnie mi przeszkadza. Wyprawy w stylu Indiany Jonesa niestety stały się motywem nudnym i oklepanym, ponieważ przez ile tomów może dziać się ciągle to samo? Nie podobało mi się również to, że Kelsey się w ogóle nie zmieniła. Przez cały czas zachowuje się dokładnie tak samo. Podczas gdy Ren i Kishan przeszli wewnętrzną przemianę ona jest tą samą, chaotycznie postępującą dziewczynką, która ma swój własny, dość nierzeczywisty, pogląd na świat. Naprawdę liczyłam na to, że coś w tej kwestii się w końcu zmieni.
Pomysł fabularny jest ciekawy i innowacyjny. Autorka pisze dość dobrze, jej największym problemem jest jednak sztuczność niektórych sytuacji. Na przykład kiedy chce coś przedstawić czytelnikowi, najczęściej Kelsey pyta o to pana Kadama, a on jej w dość nużący sposób różne rzeczy opowiada. Sądzę, że można było to zrobić znacznie bardziej interesująco.
Największą zaletą książki są relacje między głównymi bohaterami. Trójkąt miłosny, Ren – Kelsey – Kishan, wyszedł autorce perfekcyjnie. Postacie przekomarzają się ze sobą w naturalny i przyjemny sposób. Ich uczucia to naprawdę spora część fabuły. Obok przygód właśnie to w tej powieści stało się najważniejsze i do opisywania takich scen Colleen Houck ma prawdziwy talent. Jestem niezmiernie ciekawa ekranizacji i tego, w jaki sposób ukaże to reżyser.
Trylogia „Klatwy tygrysa" to pełna przygód, fantastyczna powieść. Ma swoje braki i niedociągnięcia, ale i tak bardzo przyjemnie się ją czyta. Z ciekawością śledzi się losy Kelsey i dwóch tygrysich braci. Sama autorka ze swoich książek jest bardzo dumna, a na Facebooku śledzą ją setki fanów. Książka reprezentuje sobą coś nowego. Jest inna od setek takich samych historii i choćby dlatego warto ją przeczytać. Myślę, że każda dziewczyna o romantycznym sercu i duszy, ucieszy się z poznania pełnej uczuć, dzielnej i dobrej Kelsey. Nie wspominając już o dwóch zabiegających o jej względy książętach. Jeżeli szukasz czegoś, co pomoże Ci oderwać się od szarej rzeczywistości, ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Klątwa tygrysa. Wyzwanie
Mogłoby się wydawać, że w świecie romantycznych powieści paranormalnych było już wszystko. Colleen Houck jednak postanowiła rozwiać ten mit. Dwa tygrysy, dwaj zaklęci hinduscy książęta i jedna, przeciętna, amerykańska dziewczyna, od której zależy ich los. „Klątwa tygrysa" to niezwykła, pełna wartkiej akcji, intrygująca historia, która zachwyci niejednego czytelnika.
Drugi tom powieści zaczyna się w miejscu, w którym skończył się pierwszy (co wbrew pozorom wcale nie jest takie oczywiste w przypadku niektórych książek). Kelsey wróciła do Stanów Zjednoczonych, jednak w nagrodę za swoją pracę otrzymała dom, samochód i sporą sumę pieniędzy. Została również, wbrew swojej woli, zapisana na uniwersytet. Ren, tak jak sobie tego życzyła, w ogóle nie odzywa się do niej, więc dziewczyna, żeby zapomnieć o swoim tygrysim księciu, zaczęła umawiać się na randki. Chętnych kandydatów jej nie brakuje, najbardziej jednak polubiła Li, swojego trenera sztuk walki. Sytuacja komplikuje się jednak, kiedy Ren również przyjeżdża do Ameryki, oznajmiając Kelsey, że nie mógł już dłużej bez niej wytrzymać.
Mimo wszystkich środków bezpieczeństwa, jakie zastosował pan Kadam, Lokeshowi udaje się namierzyć dziewczynę. Bohaterowie zostają rozdzieleni i tym razem, Kelsey przyjdzie (tak jak oczekiwali czytelnicy) spędzić sporo czasu z Kishanem (zmieniającym się w czarnego tygrysa bratem Rena). Protagoniści uświadamiają sobie wiele uciekających im wcześniej rzeczy, a autorka książki postanowiła zaskoczyć czytelników, wykorzystując niestety dość ograny motyw (którego jednak nie będę zdradzała, ponieważ jeżeli ktoś nie czytał trylogii „Igrzysk Śmierci" czy choćby przygód Drowa Drizzta Do'Urdena, to naprawdę będzie zaskoczony). Niestety przez takie chwyty powieść straciła sporo ze swojej wcześniejszej oryginalności.
Książka jest napisana ciekawie i bardzo obrazowo. Colleen Houck maluje słowem, dokładnie przedstawiając czytelnikowi miejsca, ubrania, czy przygody swoich postaci. Barwne opisy wyróżniają „Klątwę tygrysa" z grona współczesnych powieści młodzieżowych, które są pisanie niczym przepełnione akcją scenariusze filmowe. Oczywiście Indii i przygód rodem z „Indiany Jonesa" również nie zabraknie. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
Niejednokrotnie podczas czytania powieści, szczerze się uśmiechałam. Niektóre sceny i zachowania bohaterów są po prostu do zakochania. Czasami z kolei postawa Kelsey bardzo mnie irytowała, ale nie mogłabym nazwać dobrą książki, która nie wywołuje we mnie żadnych emocji. Określenie bilauta (czyli kociak), jak nazywał ją Kishan, zdecydowanie do dziewczyny pasuje.
Wydanie książki może nie jest perfekcyjne, ale z pewnością również się nie rozpada (czytałam kilka takich właśnie opinii). Okładka zdecydowanie przyciąga wzrok, tłumaczenie i opracowanie edytorskie są bez zarzutu. Brakuje mi chyba tylko skrzydełek, dzięki którym nie zaginają się rogi. Natomiast te braki nieco wynagradza cena, która jest niższa niż ceny podobnej grubości książek innych wydawców. No cóż, coś kosztem czegoś. Chyba po prostu tego rodzaju kompromisów czasami nie sposób uniknąć.
„Wyzwanie" to barwna, pełna tajemnic i intrygująca historia, w której każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie. To nie tylko „trójkąt miłosny" (jak wyczytałam z okładki), ale również ciekawa, pełna magii przygoda. Akcja przeplatana jest zabawnymi sytuacjami i legendami z Indii. Mimo powielania pewnych wzorców, książka wnosi w życie czytelników pewien powiew świeżości – jest to coś zupełnie nowego. Opowieść jakiej jeszcze dotąd nie było.
Klątwa tygrysa. Przeznaczenie
„Przeznaczenie" jest czwartym, kończącym całą tygrysią serię, tomem. Kelsey wraz z zaklętymi w drapieżniki książętami wykonała już trzy misje, teraz wspólnie stoją przed czwartą – ostatnią. Jeśli uda im się wykonać zadanie, czar przestanie działać, Ren i Kishan odzyskają swoje ludzkie postacie, a klątwa zniknie na zawsze. Bohaterowie są już o krok od przełamania tytułowej „klątwy tygrysa". Ostatnim zadaniem, które na ich drodze stawia bogini Durga jest niebezpieczna i niezwykle ryzykowna wyprawa na wyspy Adama w Zatoce Bengalskiej, gdzie na odnalezienie czeka ostatni już dar. Czy i tym razem uda im się wykonać misję?
Podczas akcji „Wyprawy" Kelsey została porwana przez Lokesha – potężnego, żyjącego już kilkaset lat czarnoksiężnika i zagorzałego wroga młodych książąt. Ma on wobec dziewczyny swoje własne plany, jednak Ren i Kishan nie zamierzają zostawić ukochanej na pastwę losu. W poprzedniej części bohaterka zdecydowała się związać z młodszym księciem, gdy jednak pamięć – a wraz z nią miłość – Rena powracają, sprawy zaczynają się ponownie komplikować. Jak zwykle pisarka położyła duży nacisk na wątek romantyczny i zawiłe uczucia ulubionych postaci. Oprócz tego oczywiście nie zabrakło akcji w stylu filmów „Indiana Jones". „Klątwa Tygrysa: Przeznaczenie", to po raz kolejny przygodowo-uczuciowy miszmasz.
Oprócz ogólnej radości i dobrego humoru do powieści wkradają się również melancholijne i bardzo smutne momenty. Pisarka traktuje swoją sagę niczym małe dziecko i stara się ją dopieścić niemalże do perfekcji. To już czwarta część i – moim zdaniem – obok pierwszej, jest jedną z najlepszych. Wszystkie tajemnice, zagadki i niedopowiedzenia zostały w „Przeznaczeniu" rozwikłane, a podobno ma ukazać się kolejna książka. Bardzo ciekawi mnie jej zawartość. Choć chyba i tak ten właśnie tom liczony jest jako ostatni i miał właśnie zamknąć całą historię. Co pisarka stworzy później, musimy przekonać się już sami.
Ciekawy pomysł, wymyślna fabuła, wartka akcja, wątki nadprzyrodzone i romantyczne – pokusiłabym się o stwierdzenie, że „Klątwa Tygrysa" ocieka tym wszystkim. Momentami powieść wydaje się nieco płaska, ale z tomu na tom autorka staje się coraz lepsza. Wyraźnie widać, że uczy się na własnych błędach. I cała, pomysłowa przygoda staje się lekturą, którą warto przeczytać. Czasami jeszcze infantylizm i bezmyślność niektórych postaci może rozbawić, ale z pewnością nie odbierze uroku i ciekawości pozostałej części książki.
Powieść Colleen Houck od samego początku kojarzyła mi się z barwnym scenariuszem filmowym i najwyraźniej nie było to jedynie moje zdanie. Ineffable Pictures nabyło prawa do ekranizacji bestsellerowej sagi „Klątwa tygrysa". Wytwórnia planuje rozpocząć zdjęcia w przeciągu najbliższych dwóch lat. Scenarzystką została Julie Plec, która pracowała między innymi przy produkcji ABC Family's "Kyle XY" i dla CW przy „Pamiętnikach Wampirów". Wyczekiwany przez fanów film najprawdopodobniej ukaże się w 2015 r. Póki co śledzić możemy jedynie wybór wymarzonej obsady – typowanej zarówno przez fanów jak i samą autorkę.
„Klątwa Tygrysa" to wreszcie coś nowego w świecie literatury paranormal romance. Jest to powieść zupełnie inna od tych wampirzo-wilkołaczych serii i przypomina bardziej barwną baśń niż mroczną, gotycką sagę. Pomysłów autorce z pewnością nie brakowało, a i ich realizacja nie pozostawia wiele do życzenia. Myślę, że jeżeli ktoś ma ochotę na lekką fantastykę i udział w dobrej przygodzie, to jest to idealna seria dla niego. Polecam również lekturę wywiadu z Colleen Houck, która w „Klątwę Tygrysa" włożyła całe swoje serce.
Dziewczyna, którą kochały pioruny
Współczesna Ameryka, Los Angeles. Kilka miesięcy temu ogromne trzęsienie zamieniło wszystko w stertę gruzu, w krótkim czasie zmiatając z powierzchni ziemi wieloletni dorobek ludzkości. Zapanował wielki chaos komunikacyjny i nie tylko. Wszędzie rozpanoszyły się głód, choroby, kradzieże i rozboje oraz, co najważniejsze, nielegalny handel lekami i jedzeniem. Plaże do tej pory pełniące funkcję wypoczynkową zamieniły się w miasta namiotów. Jedynym ocalałym w Śródmieściu budynkiem jest wysoka Wieża. Jakby tego było mało, miasto stało się terenem psychologicznej walki dwóch ugrupowań religijnych, z których każde stara się pozyskać jak największą grupę zwolenników. Na czele jednej z grup stoi człowiek nazywający się Prorokiem, wieszczący nadejście kolejnego trzęsienia ziemi, poprzedzonego ogromną burzą. W ciągu trzech miesięcy udało mu się zgromadzić rzesze wyznawców. Drugie ugrupowanie, zwane Tropicielami, stara się pokrzyżować plany Proroka, jednak ich często niejasne metody działania powodują, że trudno ocenić ich intencje i w rezultacie przez dłuższy czas nie wiadomo, kto chce dobrze, a kto jest tym złym.
Główną bohaterką powieści jest osiemnastoletnia Mia Price, posiadająca niezwykły talent. Sama mówi o sobie, że jest żywym piorunochronem. Z tygodniowym wyprzedzeniem jest w stanie wyczuć zbliżającą się burzę, a uderzenie piorunem i moc, jaka wówczas przepływa przez jej ciało, jest dla niej niczym narkotyk. Mia może tę energię w sobie kumulować, może ją także wyzwolić spopielając wszystko, co się wokół niej znajduje. Dziewczyna nie ma łatwego życia. Ojca, który zmarł na raka, nie pamięta, z bratem coraz trudniej jest się jej porozumieć, jednak najgorzej jest z jej mamą, która od czasu wydobycia jej przez ratowników spod gruzów, cierpi na głęboki stres pourazowy i w zasadzie nie ma z nią kontaktu. Osamotniona Mia desperacko stara się zachować pozory normalności w rodzinie, bez skutku. W dodatku członkowie obydwu ugrupowań widzą w osobie Mii swoje brakujące ogniwo i natrętnie starają się ją pozyskać dla swojej sprawy. Bohaterka jest rozbita i nie wie, komu może zaufać. Najchętniej wybrałaby własną drogę, co jednak jest bardzo trudne.
Przyznać trzeba autorce, że pomysł na główną postać i jej umiejętności miała bardzo oryginalny i udało się jej go ciekawie przedstawić. Poznaczona czerwonawymi, cienkimi bliznami i kryjąca je pod grubymi ubraniami Mia jest interesującym typem bohaterki. W sumie, gdyby nie ta dziwaczna umiejętność przyciągania piorunów, Mia byłaby zupełnie zwyczajna i taka też, mimo wszystko, stara się być. Dba o rodzinę, ostatnie pieniądze jest w stanie wydać na leki dla matki, stara się chodzić do szkoły, bo tylko tam można dostać racje żywnościowe, jest spokojna i zrównoważona. Marzenia ma takie, jak każda dziewczyna w jej wieku: chce być kochana, mieć chłopaka, przyjaciół, nie wyróżniać się z tłumu. Ma jednak ten swój dar, czy jak wielu mówi przekleństwo, i wie, że nigdy nie będzie taka jak inni.
Dzięki narracji pierwszoosobowej doskonale wiemy, co się dzieje w głowie i w sercu Mii, jakie przeżywa rozterki i czym się kieruje. Nie dowiadujemy się jednak, skąd posiada tę umiejętność i w tym miejscu byłam nieco rozczarowana. Później okazuje się, że są też inni ludzie, podobni do Mii, ale to jej moc jest największa.
Pomimo wątków fantastycznych, umiejętnie wyważonych, powieść dobrze czyta się również jako historia sensacyjna. Stopniowane przez autorkę napięcie odsłania coraz więcej szczegółów całej intrygi i w zasadzie bardzo długo nie wiadomo, kto jest kim i czy ludzie z otoczenia bohaterki są tymi, za których się podają. Jest kilka zagadek, dla których wspólnym mianownikiem jest stara przepowiednia o Dziewczynie z Wieży, a oczekiwana burza okazuje się być tłem dla spektakularnego finału. Jakiego wyboru dokona Mia? Po której ze stron się opowie i czy będzie jej dane żyć normalnie? A może w świecie po katastrofie nie jest to możliwie?
O tym warto się przekonać samemu. Powieść czyta się szybko, z zainteresowaniem, a zakończenie jest naprawdę zakończeniem i raczej nic nie sugeruje tu kontynuacji. To ostatnie akurat jest dobre, bo miło czasem przeczytać coś w jednym tomie i przejść nad daną historią do porządku dziennego. Dlatego polecam. Elektryzująca historia o dziewczynie panującej nad piorunami jest dobrą lekturą na majowe, burzowe popołudnie.
Czasodzieje. Klucz czasu
Czasem powieść dla młodzieży potrafi wciągnąć na równi z powieścią dla dorosłych, wystarczy wciągająca fabuła, zaskakujący pomysł i po prostu dobre pióro.
Generalnie staram się trzymać z daleka od powieści dla młodzieży. Nie przepadam za nastoletnimi romansami, bohaterami i ich problemami, które szczęśliwie zostawiłam za sobą dobrych naście lat temu. Dla „Czasodziejów” jednak zrobiłam wyjątek. Dlaczego? W pierwszej kolejności dlatego, że mam spore zaufanie do pisarstwa autorek zza wschodniej granicy; często ich powieści odznaczają się nietuzinkowym humorem, lekkim piórem i brakiem truizmów. Po drugie autorka była wielokrotnie nagradzana, w tym również za tę powieść; wystarczy wspomnieć o nagrodzie „EuroCon 2010” (ESFS Awards) w kategorii „Najlepszy debiut”, czy o I miejscu w konkursie „Nowa książka dla dzieci”, przeprowadzonym przez wydawnictwo „Rosman”. A to nie wszystkie powody. „Czasodzieje” zostali naprawdę pięknie wydani; twarda okładka z intrygującą ilustracją, tematycznie spójne akcenty graficzne wewnątrz książki, a także trochę większy format i czcionka, ułatwiające czytanie młodemu czytelnikowi. Właśnie z tych powodów zainteresowałam się tą powieścią, a czy treść ujęła mnie równie mocno, o tym poniżej.
„Czasodzieje” to historia Wasylisy, niespełna trzynastoletniej dziewczynki o rudych włosach, pasjonującej się gimnastyką artystyczną. Wychowywana jest ona przez rzekomą kuzynkę babci, Martę Michajłownę, w zastępstwie rodziców, którzy porzucili swoją córkę. Dość trudna sytuacja społeczna i ekonomiczna Wasylisy wydaje się, że ulegnie diametralnej poprawie, gdy pojawia się bogaty ojciec. I rzeczywiście jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z biednej sierotki, Wasylisa staje się bogatą dziedziczką, przyjeżdżającą do szkoły limuzyną i mieszkającą w okazałej rezydencji. Historia jakby wyjęta z klasycznej literatury dla dzieci, wystarczy wspomnieć „Tajemniczego opiekuna” Jean Webster, czy „Małą księżniczkę” Frances Hodgson Burnett. Nic jednak bardziej mylnego. Wasylisa pomimo nagłego odzyskania rodziny, ojca, a także nie znanego dotąd rodzeństwa, trafia do domu, w którym nie jest ani mile widziana, ani właściwie traktowana, co więcej cała familia okazuje się okropna, tajemnicza i okrutna. Odkrywane powoli sekrety, rodzą kolejne, coraz trudniejsze pytania? Co kryje się za zegarem w bibliotece? Kim była mama Wasylisy? Kto to są czasodzieje i czasomajstrowie? I dlaczego nikt jej nie ufa?
Powieść białoruskiej pisarki, Natalii Sherby, rozpoczyna się tam, gdzie zazwyczaj kończą się powieści dla młodszego czytelnika, a mianowicie biedna sierotka nagle odzyskuje rodzinę i należny jej status społeczny. W „Czasodziejach” jest to punkt wyjścia. Zaskakującym, przewrotnym wręcz pomysłem, jest to, że odzyskana rodzina jest wrogo nastawiona do nowo poznanej członkini rodu Ogniewów. Gdy główna bohaterka trafia do świata równoległego, na Eflarę, co również jest klasycznym elementem powieści fantasy („Przygody Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carolla, cykl Opowieści z Narnii C. S. Lewisa, czy cykl Świata Czarownic Andre Norton), ponownie wszystko nie jest tak jak powinno; nowo poznani przyjaciele jej nie ufają, czasodzieje pragną ją zabić, wróżki uwięzić lub wykorzystać do swoich gier politycznych, a Norton Ogniew (ojciec) wraz ze swoim potomstwem pragnie ją dożywotnio więzić. Nie zdradzając więcej z fabuły chciałam podkreślić, że jest to powieść dość przewrotna, która zaskakuje permanentną wrogością wszystkich postaci wobec głównej bohaterki. Jest to na tyle mocno zaakcentowane, że czytelnik zdaje sobie nagle sprawę, że oto ta młoda dziewczyna musi nauczyć się podejmować decyzje, ufać własnym sądom, uczyć się na własnych błędach, a pozostawiona bez wsparcia, zmuszona zostaje do samodzielności. Najtrudniejsze dla młodej Wasylisy jest umiejętne rozpoznanie, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Powieść napisana jest sprawnie, lekkim piórem, a fabuła ze swoimi niedomówieniami i zagadkami, wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do ostatnich stron. Jednak w tej beczce miodu, musi być łyżka dziegciu, a mianowicie irytowały mnie nieustające uprowadzenia Wasylisy, a ich sposób przeprowadzania, często był mocno naciągany. Rozczarowana jestem również całkowitym brakiem typowego dla wschodniego pisarstwa fantasy, poczucia humoru, choć w tym przypadku, można to tłumaczyć treścią książki, która skłania się bardziej ku grozie niż humoresce.
Powieść Natalii Sherby „Czasodzieje”, to bardzo dobra powieść dla młodego czytelnika. Główna bohaterka dostaje się do świata, w którym musi poruszać się po omacku, samodzielnie zdobywać wiedzę, doświadczenie, odkrywać prawdę i szacować, kto jest jej prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem. A czy nie właśnie na tym polega dorastanie? Autorka wprost chce przekazać młodemu czytelnikowi, że sami jesteśmy odpowiedzialni za własne życie, decyzje i ponosimy konsekwencje swoich działań, zarówno te dobre, jak i te złe.
Zdecydowanie jest to warta uwagi powieść, która rozpoczyna wielotomowy cykl „Czasodziejów”.
Bohater wieków
Istnieją teksty kultury, które nie mieszczą się w żadnych ramach oceny. To te, po których zapoznaniu – nieważne, czy jest to książka, film, serial, obraz, fotografia, etc. – potrafi się zmienić cały nasz światopogląd, które przenoszą nas do innej rzeczywistości, do takiej, w której chcielibyśmy żyć albo do takiej, która nas uwodzi swoją kreacją. To te, które wzbudzają w nas tyle emocji, co wydarzenia, które rozgrywają się naprawdę w naszym życiu. Bez wątpienia trylogia o Ostatnim Imperium Brandona Sandersona zalicza się dla mnie właśnie do tych dzieł – poza skalą, poza oceną, będąca wręcz definicją perfekcji.
„Studnia Wstąpienia” kończy się w momencie, w którym Vin i Elend docierają do tytułowego miejsca. Niestety, właśnie w tym miejscu wydarzają się rzeczy, których przewidzieć nie mógł żaden z bohaterów. Vin uwolniła moc zwaną Zniszczeniem, która teraz stara się doprowadzić do zagłady całego świata. Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł pojawiają się także potężne opady popiołów i coraz potężniejsze trzęsienia ziemi. Świat chyli się ku upadkowi odkąd zabito Ostatniego Imperatora. Czy Vin, Elendowi i reszcie ich zespołu uda się powstrzymać Zniszczenie? Czy uda im się uratować świat i sprawić, że będzie kolorowy jak dawniej, a mroczne czasy odejdą w niepamięć? Jaka może być cena tego ratunku? Czy uda im się uratować samych siebie?
Recenzja „Bohatera wieków” stanie się niejako także podsuwaniem całej trylogii. Ciężko jest uniknąć spoilerów, gdy opisuje się już trzeci tom, jednak postaram się, aby nie obciążyć Was nimi zbyt mocno. W ostatniej części trylogii Sanderson postanawia zakończyć wszystkie wątki, rozwiać wszelkie wątpliwości i dopowiedzieć to, co nie zostało wcześniej dopowiedziane. Wszystko układa się w klarowną, logiczną całość. Zaskakuje, w jak perfekcyjny i idealny sposób autor połączył wszystkie elementy układanki. Widać, że Sanderson od napisania pierwszego zdania trylogii wiedział, jak cała historia się zakończy, jak ją poprowadzi i jak rozłoży jej akcenty. To bardzo przemyślana historia oraz konstrukcja fabularna, w której nie sposób znaleźć żadnej luki.
Świat Ostatniego Imperium to świat bardzo ponury, przerażający, w którym nadal brak jedności oraz zaufania. Jednak świeci się w nim niewielkie światełko nadziei, dzięki zdeterminowanym, dobrym bohaterom, którzy są w stanie poświęcić własne dobro na rzecz większej szczęśliwości. W ostatnim tomie pojawiają się również nowe postacie, lecz więcej miejsca i czasu zyskują także ci, którzy nie mieli jeszcze swoich pięciu minut w pierwszych dwóch tomach.
Oprócz tego, że Sanderson zdobywa się na wyjaśnienia dotyczące funkcjonowania poszczególnych elementów świata przedstawionego oraz ich genezy, to pojawia się jeszcze nowa zdolność, o której wcześniej nikt nie wspomina – hemalurgia, czyli najbardziej brutalny rodzaj magii polegający na przejmowaniu czyjejś mocy przez śmierć. Pojawiają się także Zniszczenie i Zachowanie, czyli dwie przeciwstawne sobie siły. Pierwsza z nich podkręca dodatkowo tempo akcji za sprawą tworzonych przez siebie pułapek zastawianych na bohaterów.
Zakończenie powieści dosłownie wbija w fotel. Wierzcie mi, takiego zwrotu akcji się nie spodziewałam w najśmielszych snach. Ostatnie strony to prawdziwa huśtawka emocji, w trakcie której trudno nie wybuchnąć płaczem. Przy czym „Bohater wieków” to najbardziej dynamiczna część trylogii, obfitująca w jeszcze większą ilość akcji, które wzmaga nieobliczalność Zniszczenia i powolne umieranie świata przedstawionego.
Sanderson niebywale umiejętnie operuje językiem. To, jak znakomicie stworzył całe uniwersum oraz wymyślił nazwy wszystkich magicznych umiejętności można porównać z twórczością najważniejszych kreatorów gatunku fantasy. Całą trylogię czyta się niezwykle płynnie, ponieważ jednocześnie obfituje w spore ilości dialogów, jak i momenty opisów służą dokładnemu opisowi stoczonych walk czy działań podejmowanych przez bohaterów.
„Bohater wieków” to idealne zakończenie trylogii o Ostatnim Imperium. Dla mnie to seria, która jest po prostu majstersztykiem w każdym calu. Aż szkoda, że to tylko trylogia z bohaterami, których zdążyliśmy pokochać. Całe szczęście, że w tym uniwersum Sanderson postanowił osadzić jeszcze kilka historii. A nóż jeszcze dowiemy się czegoś nowego o przeszłości tych bohaterów, których spotkać już nie będziemy mogli.
Rebel przedstawia "Terraformacje Marsa"!
Ludzkość rozpoczęła ekspansję w Układzie Słonecznym. Na Marsie założono już kilka niewielkich kolonii. Ich mieszkańcy są odgrodzeni od naturalnego środowiska straszliwie zimnej, suchej i niemal pozbawionej atmosfery planety.
Zwiększenie odsetka migracji z Ziemi wymaga terraformacji Marsa, czyli dostosowania jego środowiska tak, aby zminimalizować śmiertelność spowodowaną wypadkami wśród kolonistów. W związku z tym Rząd Ziemi zdecydował się wesprzeć każą organizację, która przyczyni się do tego wiekopomnego dzieła.
Hojne dofinansowanie przyciąga gigantyczne korporacje, które pragną zwiększyć swój udział w rynku i stać się najbardziej wpływowymi podmiotami realizującymi projekt terraformacji. Ujarzmienie Czerwonej Planety to dla wielu szansa na oszałamiający sukces i niebotyczne zyski.
W grze Terraformacja Marsa gracze staną na czele jednej z dwunastu korporacji. Każda z nich posiada swoją unikalną zdolność specjalizując się w konkretnej kategorii lub posiadając pewne bonusy do konkretnych działań. Początkujący gracze mogą wybrać korporacje „startowe” przystosowane do pierwszej rozgrywki i pozwalające lepiej zapoznać się z mechaniką gry.
Celem graczy jest zmiana warunków panujących na Marsie tak, aby tchnąć weń życie i zapoczątkować proces przemiany w planetę z warunkami do życia dla ludzkości. Celem jest zwiększenie poziomu tlenu w atmosferze do 14%, podniesienie temperatury do +8˚C i stworzenie akwenów wodnych o wskazanej powierzchni. To główne czynniki, które spowodują, że klimat na Marsie będzie zbliżony do ziemskiego. Po osiągnięciu tych celów gra kończy się, a gracze podliczają zdobyte punkty zwycięstwa.
Do terraformowania Marsa potrzebne są zasoby. W grze są one reprezentowane przez: stal, tytan, rośliny, energię oraz megakredyty. Do zaznaczania ich poziomu posiadania gracze będą używać znaczników surowców i gromadzić je na planszy zasobów, aby następnie wykorzystać do wprowadzania w życie nowych projektów.
Dzięki tym projektom warunki na Marsie ulegają zmianie. Za wprowadzone zmiany gracze podnoszą współczynnik terraformacji (WT), który jednocześnie jest ich liczbą punktów zwycięstwa.
Warunki na Marsie będą też wpływać na karty projektów, które możemy zagrać. Niektóre będą wymagać odpowiedniej temperatury, inne określonego poziomu tlenu albo rozmieszczenia obszarów zieleni.
Terraformacja Marsa to długotrwały proces, dlatego tury graczy to kolejne pokolenia ludzkości, a gracze jako przywódcy korporacji będą decydować na jakich elementach terraformacji marsa się skupią: czy zaczną od podwyższenia temperatury, a może od razu zbudują miasto? Podpiszą umowy handlowe na import surowców z Ziemi, będą eksploatować pobliskie pasy asteroid, czy zaczną wydobywać surowce na Marsie? Do dyspozycji graczy oddanych zostanie ponad 200 kart projektów. Oczywiście wśród nich nie zabraknie „narzędzi” do przeszkadzania konkurencji. Będziemy mogli wysłać bandytów, by splądrowali tereny inwestycji konkurentów, albo skierujemy deszcz meteorów na ich świeżo zasiany las. Możliwości i taktyk w grze jest bardzo dużo, a to gracze decydują które z nich wykorzystają i w jakiej kolejności.
Podczas rozgrywki gracze dowiedzą się ciekawostek na temat Marsa, oraz zobaczą od kuchni jak mogło by wyglądać przystosowanie go do ludzkich potrzeb. Gra spodoba się na pewno miłośnikom podboju kosmosu, a mechanika zadowoli graczy lubiących optymalizację, ekonomię i szczyptę negatywnej interakcji.
Od jutra rusza przedsprzedaż gry na stronie sklepu!
Parch Darmowe opowiadanie z uniwersum "Dopóki nie zgasną gwiazdy"
SQN Imaginatio wypuściło darmowego e-booka z opowiadaniem Piotra Patykiewicza, pt. Parch. Tekst można pobrać już w tym momencie na platformie Virtualo.pl, ale wkrótce będzie ogólnodostępny. Parch to osobna historia osadzona w spustoszonym tajemniczym Upadkiem świecie znanym z kart powieści „Dopóki nie zgasną gwiazdy" wydanej przez SQN w zeszłym roku.