Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Szczury Wrocławia. Szpital - zapowiedź
Wrocław, rok 1963. Na tyłach zakładu karnego numer 1 stoi zwalisty poniemiecki gmach mieszczący klinikę psychiatryczna. To właśnie w jej murach rozegra się kolejna odsłona dramatu mieszkańców miasta. To tutaj późnym popołudniem 9 sierpnia trafia uznany za szaleńca pacjent. Twierdzi, że jego żona zmarła, po czym zmartwychwstała, a następnie popełnia samobójstwo. Czyn bredzącego w malignie mężczyzny będzie zarzewiem ciągu krwawych zdarzeń, którym stawi czoła załoga szpitala – już na pierwszy rzut oka za mało liczna, by odeprzeć śmiertelne zagrożenie.
Mi Pasuje!
Sięgając każdorazowo po gry wydane przez Rebel można spodziewać się bardzo dobrej, wysokiej jakości wykonania. „Mi Pasuje!” nie jest pod tym względem wyjątkiem. Gra Petera Burleya składa się z 6 dwustronnych plansz w różnych kolorach, 162 sześciokątnych kafli (po 27 w 6 kolorach), 24 sześciokątnych kafli specjalnych (po 4 w 6 kolorach) i instrukcji. Wszystko zaserwowane w solidnym pudełku z wytłoczkami, które co prawda pozwalają posegregować solidnie wykonane kafle, ale niestety ich nie utrzymują w porządku, gdy tylko pudełko lekko zmieni pozycje. Poza nieustającym bałaganem w pudełku do samego wykonania gry, jak zawsze nie mam żadnych zastrzeżeń.
„Mi Psauje!”, tytuł oryginalny Take It Easy, znana jest na świecie od 1983 i należy do gier logicznych. Nieduża ilość elementów, proste zasady i krótki czas rozgrywki, powoduje, że idealnie nadaje się na rodzinne rozgrywki lub na szybką wieczorną partyjkę dla graczy, którzy w tygodniu nie mają za dużo czasu na wielogodzinne kombajny ekonomiczne. W związku z tym, że jest to typowo gra logiczna, nie występują w niej żadne elementy fabularne, a co za tym idzie, nie wytwarza się żadna atmosfera, co więcej nie ma żadnych interakcji między uczestnikami, więc tak naprawdę każdy walczy, nie tyle z przeciwnikiem, co z własnym intelektem.
Gra polega na układaniu kafli na własnej planszy, która złożona jest z sześciościennych pól. Gracz wywołujący (nie zmienia się on podczas całej rozgrywki) losuje z własnego zasobu kafel, głośno oznajmia jego wartość, a pozostali gracze wyszukują identyczny element w swoich zbiorach. Po czym gracze układają kafel na swojej planszy, tak, by tworzył on nieprzerwany rząd cyfr i kolorów z innymi. Wygrywa ten gracz, który zdobędzie najwyższą ilość punktów za nieprzerwane rzędy cyfr i kolorów na swojej planszy, im wyżej punktowane i im dłuższe ciągi, tym więcej punktów. Najwyższy wynik, jaki można uzyskać to ponoć 307. Piszę ponoć, bo jak dotąd u mnie nikt go nie uzyskał.
Gra posiada oczywiście wiele wariantów, jednak przyznaję, że są one wyłącznie urozmaiceniem, a nie utrudnieniem rozgrywki. Druga strona planszy, zwana zaworową, czasem wręcz upraszcza, albo prowadzi do dublowania się wyników, gdy gracze w miejscach zaworów umieszczą tej samej wartości kafle (wariant 2). Rozgrywka traci wtedy mocno na oryginalności i rywalizacji, która i tak jest w tej grze minimalna.
„Mi pasuje!” jest świetną rozgrywką dla tych wszystkich, którzy lubią łamigłówki. Logiczne myślenie, przewidywanie ruchów do przodu, pamiętanie o ilości i rodzajach kafli, to elementy, które ta gra wyćwiczy u graczy, dlatego polecam ją dla dzieci i młodzieży, choć może lepiej im o tym nie wspominać. Jak też wspominałam rozgrywka nie zabiera dużo czasu, a zasady są na tyle proste, że gra nadaje się na szybką partyjkę w środku tygodnia.
”Mi pasuje!” jest po prostu dobrze skonstruowaną, klasyczną grą logiczną, bez dodatkowych fajerwerków, ale czasem w prostocie tkwi piękno.
Nowy Świat
Czy przyjaźń może istnieć w świecie pełnym zła, iluzji i podziałów? Sky, Estra i Maroon będą musieli się o tym przekonać na własnej skórze. Bunt maszyn odebrał im wiele. Codzienność w sierocińcu nie należy do najłatwiejszych, jednak to życie na zewnątrz może okazać się o wiele bardziej skomplikowane. Nowy świat skrywa się za morzem fikcji i niebezpieczeństwa. Przyjaźń będzie jedynym pewnikiem na ich drodze, ale czy na pewno?
Decyzja o opuszczeniu sierocińca wydawała się im jedyną słuszną drogą. Niziny społeczne stały się ich domem. To tam Estra wykorzystywała swoje umiejętności informatyczne do ochrony przyjaciół, Sky umiejąca przenosić dane wykorzystywała tę umiejętność do przetrwania w nowym świecie, a Maroon korzystał z bycia pół hybrydą, pół człowiekiem w kopalni zapewniając im byt. Trójka przyjaciół obserwowała mieszkańców Wyżyn, nie przypuszczając, że będą musieli niedługo walczyć o przetrwanie. Gdy ginie córka prezydenta, ich pozornie ułożone życie niknie pod groźbą niebezpieczeństwa. By odzyskać swój dotychczasowy byt, muszą odnaleźć dziewczynę, udać się na Wyżyny i odkryć co jest prawdą, a co wymysłem uprzywilejowanych. Czy w tym świecie ich przyjaźń przetrwa?
Znane nazwisko czy ciekawy opis? Co bardziej przekonało mnie do tego, by sięgnąć po Nowy świat? Muszę przyznać, że wiedziona chęcią poznania innego oblicza pióra autorki skusiłam się na tę powieść, nie wiedząc o niej nic. Czy randka w ciemno okazała się sukcesem?
Ałbena Grabowska zaskakuje lekkością, z jaką czyta się jej powieść. Ciekawie skonstruowana fabuła, akcja i nietuzinkowi bohaterowie, których obdarzasz sympatią, a to wszystko w obliczu niechybnej zagłady nowo powstałego świata pełnego podziałów, kłamstw i iluzji. Bez problemu weszłam w tę historię, kolejno odkrywając jej uroki. Ciekawa rozwoju wydarzeń, strona po stronie poznawałam siłę przyjaźni, która, choć wystawiana na wiele prób jest w stanie pokonać wroga, nawet tego nieoczywistego, ukrytego.
Nowy świat to przede wszystkim Sky, Estra i Maroon walczący o lepszy byt dla podobnych sobie. Ucieczka z sierocińca i stworzenie małej utopii mającej ich chronić to próba odzyskania namiastki rzeczywistości sprzed wybuchu buntu. Bez trudu zrozumiecie ich pobudki i postanowicie wyruszyć z nimi w drogę, którą obiorą. Akcja. Jej możecie się spodziewać niemal od początku.
Autorka zadbała jednak o to, by czytelnik w jej świecie poczuł się swobodnie i nie miał problemu ze zrozumieniem mechanizmów nim rządzących. Jest lekko, zrozumiale i emocjonalnie. Nowy świat porusza naszą wyobraźnię, dostarcza emocji i zmusza do zastanowienia się, czy zawarte w nim obrazy są tylko fikcją literacką, czy może już powoli nasza rzeczywistość się z nimi zlewa. Jedno jest pewne. Czytelnik dostanie masę pozytywnej, wyszukanej i nieszablonowej literatury wprost stworzonej do czytania i rozmawiania o niej gdzie się da.
Nowy świat, a raczej jego bohaterowie i przekazywane przez nich emocje na długo pozostaną w mojej głowie. Każdy może doszukać się negatywów, błędów czy potknięć, jednak to sedno powieści odkrywane po trochu daje mnóstwo radości i pozwala na całkowite zagłębienie się w historii. Ałbena Grabowska stworzyła powieść, która z pewnością sprawdzi się nie tylko w kręgach miłośników dystopii.
Jednookie walety
Na Ellis Island przebudziło się coś tak niebezpiecznego, że wygasiło nawet rozżarzone do białości napięcia między dzikimi kartami a ludźmi…
Wydarzenia na konwencji Partii Demokratycznej w Atlancie zniszczyły życie i kariery wielu postaci. Minęły czasy Wieży Asów oraz mody na dzikie karty, czasy współpracy między asami, dżokerami i natolami. Ich miejsce zajęły napięcia, nieufność i narastający mrok. Okrutny gang posługujący się nazwą „skoczkowie” opanował moc przenoszenia swych umysłów do ciał innych ludzi. Skoczkowie wykorzystują tę moc do aktów terroru i przemocy, po czym porzucają swe ofiary, by poniosły konsekwencje swych czynów. Ich bezlitosne plany zdobycia kontroli nad społecznością dzikich kart rozpalą na nowo konflikt między asami, dżokerami i zwyczajnymi ludźmi do nieznanych dotąd rozmiarów.
Lista Lucyfera
“Lista Lucyfera” to nie pierwsza książka Krzysztofa Bochusa - polskiego dziennikarza, publicysty oraz wykładowcy akademickiego. Poprzedni cykl autora, czyli “Christian Abell” cieszy się sporą popularnością w sieci. Także i tym razem Bochus postanowił stworzyć kryminał z wieloma odniesieniami do historii, choć w nieco innym klimacie.
Poczynania okrutnych morderców, a także ciemne zakątki ich psychiki intrygują czytelników od zawsze. Co nimi kieruje? Dlaczego krzywdzą innych? Jak wybierają ofiary? Krzysztof Bochus w swojej książce próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania, jednak akcja powieści nie przebiega wcale tak jednotorowo. Autor stworzył dwa całkowicie odmienne wątki, które często nie mają ze sobą nic wspólnego. Czytelnikowi serwuje się bowiem historię o brutalnym mordercy i poszukiwania swego rodzaju skarbów. Niestety były one zbyt rozbieżne, by intrygować w takim samym stopniu, wobec czego “Lista Lucyfera” czasem zwyczajnie nuży. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem byłoby rozdzielenie obu wątków i rozwinięcie ich w dwóch zupełnie różnych książkach. Dzięki temu czytelnik świadomie wybierający kryminał z mrożącymi krew w żyłach elementami nie przerzucałby kolejnych stron powieści z miną świadczącą o nieszczególnym zainteresowaniu.
Trzeba jednak przyznać, że Bochus stworzył historię z bardzo dobrze przemyślaną intrygą, której zakończenie jest zdecydowanie satysfakcjonujące. Pierwsza połowa “Listy Lucyfera” nie grzeszy dynamicznością, jednak na drugą część, która niesie ze sobą sporą dawkę emocji warto poczekać.
Na plus zaliczyć można także liczne odniesienia do wydarzeń historycznych czy dzieł m.in. Beksińskiego. To fascynujące urozmaicenie sprawia, że historia wykreowana przez autora jest bardziej wiarygodna i rzeczywista. Czytelnik nie ma wrażenia, że to tylko fikcyjna opowieść, lecz czuje się tak, jakby wszystko, o czym czytał, wydarzyło się naprawdę. Umiejscowienie akcji w Trójmieście, czyli rejonach, które większość Polaków zna całkiem nieźle, również zadziałało na korzyść książki.
Niestety sporą wadą omawianej powieści jest styl autora. Bochusowi brakuje jeszcze do pisarza, który przyciąga czytelnika od pierwszej strony i nie wypuszcza go aż do ostatniego zdania powieści. Zdarzają się fragmenty dość monotonne, często też skrawek informacji zostaje za bardzo rozwleczony, skutkiem czego lekturę książki przerwać można w jakimkolwiek momencie i miłośnik literatury nie odczuje odczucia straty. Dialogi były niezłe, jednak bywało, że słowne potyczki niektórych bohaterów brzmiały odrobinę drętwo. Mimo wszystko takie momenty nie zdarzały się zbyt często, a całość była całkiem przyjemna w odbiorze.
Krwawa róża - zapowiedź
Drugi – po Królach Wyldu – tom cyklu „Saga”
Żyj szybko, umieraj młodo.
Pam Hashford ma już dość pracy w podrzędnej spelunce. Gdy w mieście pojawia się owiana legendą grupa najemników prowadzona przez niesławną Krwawą Różę, Pam wykorzystuje pierwszą nadarzającą się okazję, by dołączyć do znanych awanturników jako ich bard. Oto przygoda, której tak pragnęła! Jest tu jednak mały haczyk: wyprawa równie dobrze może zakończyć się zdobyciem ogromnej sławy, jak gwałtowną i bardzo nieprzyjemną śmiercią.
Batman Noir - zapowiedź
BATMAN NOIR
ekskluzywna kolekcja z okazji 80-lecia Mrocznego Rycerza!
Człowiek nietoperz skończył 80 lat. Pierwszy komiks z jednym z najpopularniejszych superbohaterów na świecie ukazał się w 1939 roku. Z okazji urodzin obrońcy Gotham nakładem Egmont w połowie sierpnia br. ukaże się limitowana kolekcja albumów komiksowych – „Batman Noir”.
Mam na imię Jutro
Ludzie zgodnie twierdzą, iż pies jest najlepszym przyjacielem człowieka; zawsze lojalny, kochający, wspierający na swój własny, zwierzęcy sposób. Nasz główny bohater wabiący się Jutro, pozornie niczym nie wyróżnia się na tle swojego gatunku. No właśnie, tylko pozornie- żyje bowiem już 217 lat, co dla zwykłego psa jest granicą nie do osiągnięcia. I praktycznie przez większość tego czasu czeka wiernie na powrót swojego ukochanego pana. Dni spędza w swojej mało przytulnej "norze" u wybrzeża Wenecji, wierząc, że w końcu na pokładzie któregoś zawijającego do portu statku znajdzie się jego najdroższy człowiek. Niestety, każdy nowy dzień staje się kolejnym rozczarowaniem, a czekanie przerywa jedynie przymus zdobycia jedzenia oraz zaczepki ze strony młodszego kolegi Sporco, ocalonego przez niego lata temu, jak również spacery pod katedrę, którą wyznaczył właściciel Jutra jako miejsce ich ponownego spotkania. Niespodziewanie psi bohater trafia na jakiś trop; jest nim Vilder, człowiek o raczej niesympatycznym usposobieniu, którego poznał wiele lat temu za sprawą swojego pana. Zresztą, tych dwóch mężczyzn łączy o wiele więcej niż wspólna tajemnica nieśmiertelności. Jutro ma wybór- albo pozostać na swoim wieloletnim posterunku, albo ruszyć w ślad za dawnym wrogiem, wciąż noszącym na sobie zapach jego właściciela.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to magnetyczna okładka; widać, że wydawnictwo włożyło wiele wysiłku w to, aby tę nietuzinkową historię upiększyć jeszcze bardziej i nakarmić czytelnicze oczy czymś więcej, niż literkami w środku. Od pierwszej chwili, w której ją ujrzałam wiedzialam, że musi być moja. I oczywiście sam fakt, że głównym bohaterem powieści jest pies o wdzięcznym imieniu Jutro, a nic tak bardzo nie przyciąga do lektury jak fakt, iż występują w niej zwierzęta (choć nierzadko w trakcie akcji umierają, przez co granica mojego wzruszenia zostaje przekroczona). Czy te wszystkie aspekty złożyły się jednak na równie fantastyczną treść?
Jutro jest już bardzo starym psem, choć patrząc na niego, nikt nie dałby mu tylu lat, ile naprawdę ma. W jego chodzie oraz zachowaniu widać jednak tę stateczność, nabywaną z upływającym czasem. Ów psi bohater za wszelką cenę chce odnaleźć pana, a mimo to przez wiele lat nie opuścił swojego "punktu dowodzenia", wierząc w obietnice człowieka. Ale czeka. A lata lecą. Chyba takim impulsem do wskoczenia na statek był widok Vildera i wieści, że on również poszukuje zaginionego mężczyznę. No i entuzjazm Sporco co do podróży w nieznane krainy, od której to wizji zupełnie nie dało się go odciągnąć. Przez chwilę nawet myślałam, że ta wrodzona rozwaga czworonoga wynika z jakiejś odrobinki strachu kryjącej się w jego sercu, ale nie. Późniejsze wydarzenia jedynie podkreśliły, jak wiele miał w sobie odwagi. Jak to mówią: "Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana".
Pan Dibben w pierwszych rozdziałach dokładnie wprowadza nas w meandry relacji między człowiekiem a zwierzęciem, zaś sam Jutro wielokrotnie przywołuje wspomnienia, dzięki czemu czytelnik z łatwością widzi tę miłość, która ich łączy. Poznajemy dokładnie zaginionego mężczyznę, to, czym się zajmuje i jak doprowadził do tego, iż obaj są nieśmiertelni. Na scenę wychodzą również jego związki z Vilderem, który mianuje się jego przyjacielem, mimo że trudno to odebrać w ten sposób. I oczywiście (bo jakby tak mogło być) ktoś umiera, a konkretniej jeden z psich bohaterów. Ten moment kompletnie złamał mi serce, ale oczywiście do takich autorskich zabiegów można się przyzwyczaić (choć ciężko jest się na tę śmierć przygotować i nie reagować łzami). Akcja toczy się szybko, szczególnie od momentu, w którym Jutro spotyka Vildera. Nie sposób się nudzić, bowiem na jaw wychodzą coraz to nowsze tajemnicze, mroczne intrygi. Vilder emanuje zawiścią, choć początkowo nie wiemy, dlaczego.
Mam na imię Jutro to piękna historia wierności i miłości, jaka rodzi się między zwierzęciem a jego właścicielem. Niejednokrotnie można natrafić na artykuły, w których opisywane są reakcje czworonogów po śmierci ich panów. One czują tak jak my i równie mocno przywiązują się do nas. Pan Damian Dibben pięknie to ukazał, podkreślając, ile lat czekał Jutro na choćby najmniejszy ślad zaginionego, z jaką rozpaczą przyjmował kolejny, fałszywy trop. Czasu spędzonego z tą książką na pewno nikt nie uzna za zmarnowanego.
Wielkie magiczne nic
Świat wypełniony jest cierpieniem, które w zależności od okoliczności, w jakich występuje, uznać można za łatwe do zniesienia i to, które odbiera dech w piersi. Bez względu na jego rodzaj, w momencie jego odczuwania nie masz innych myśli, nikt i nic nie istnieje poza źródłem bólu. Gdyby tak nie było cierpienia, bólu, smutku i pustki? Gdyby nie było ciebie? Rat Queens muszą odpowiedzieć na to pytanie. Czym jest wielkie magiczne nic?
Jeszcze nie opadł kurz po ostatniej wyprawie i zwycięstwie naszych królowych, a już dookoła nich dzieją się niepojęte rzeczy. Co z nich jest prawdą, a co dziwną rzeczywistością? Po kolejnej zakrapianej imprezie Dee, Violett, Hannah i Betty wyruszają na poszukiwania Jasona, który jest przyjacielem tej ostatniej. Miała uczestniczyć w jego narkotycznej wyprawie, jednak zaspała, a mężczyzna zaginął. Królowe postanawiają wyruszyć jego śladem i dowiedzieć się gdzie poniosło mężczyznę. Gdzie zaprowadzi je wyprawa? Czym skończy się polizanie martwej żaby i jakie plany ma wobec Palisad tajemniczy mag?
Nie miałam wątpliwości, że powrócę do historii Królowych szczurów. Z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnej odsłony ich krwawych, zabawnych i zakrapianych przygód. Czy nadal zakochana jestem w lekkości pióra tworzącego fabułę Rat Queens i kresce niezawodnego Owena Gieni?
Od pierwszych stron, okienek czy obrazków, które dojrzały me oczy po otrzymaniu piątego już tomu przygód najbardziej znanych awanturnic nie miałam nawet cienia wątpliwości, że przepadłam. Nie tylko otrzymałam ten sam luz i poczucie humoru, które idealnie wpisuje się w dorosły komiks fantasy, ale i sporo momentów wzruszenia i powagi, które świetnie przełamują fabułę i tworzą spójną całość z obrazem, który znają fani serii.
To, co cenie w tej publikacji to przede wszystkim kunszt, z jakim połączono słowo i obraz. Lekkie pióro pana Wiebe wymalowuje nam świetne dialogi i nakreśla historię, którą niemalże kreska w kreskę obrazuje Gieni. Tak, jestem fanką kreski, która niemal namacalnie wprowadza nas w świat pełen magii, awantur i potworów, z którymi przyjdzie walczyć.
W tym miejscu powinna pojawić się najzwyklejsza charakterystyka postaci, prawda? Tyle, że jeśli znacie Rat Queens, nie trzeba wam ich przedstawiać. Nie zmieniają się za mocno. Dają się ponosić emocjom, pragnieniom i pożądaniu. Nie ma dla nich nic ważniejszego niż przyjaźń, której będą bronić nawet w obliczu własnych demonów. Śmiałam się razem z nimi, wzruszałam i wściekałam, jednak to smutek sprawia, że historia nabiera tempa. Chcesz poznać swoich ulubieńców bliżej, sprawdzić jakiego wyboru dokonają w obliczu własnych tragedii.
Każdy kolejny tom serii Rat Queens odkrywa przed czytelnikiem inne oblicze tych z pozoru rozpustnych i nielubiących niczego poza alkoholem pięciu kobiet, jednak całość skrywa więcej, choć przede wszystkim to pełna magii, walk i humoru powieść graficzna, którą warto poznać.
Co jeszcze wymyślą twórcy serii? Czy Hannah okaże się niebezpieczeństwem dla paczki przyjaciół? Jak potoczy się romans Violett z orkiem Dave’em, którego tu poznajemy ciut lepiej? Mnie pozostaje czekać na Rat Queens 6 i zachęcać was do czytania komiksów.
Nienawidzę Baśniowa. Tom 2 : Fujowy żywot
Jeśli się zastanawialiście, co się stało z Gert po tym jak ściatoliła sprawę z w „I żyli długo i szczęśliwie”, a jeszcze nie przeczytaliście drugiego tomu „Nienawidzę Baśniowa”, to zaraz nakreślę Wam sytuację.
Otóż Gerti została królową i oczywiście prowadzi..... fujowy żywot. Cierpi na Syndrom Zabić Każdego, Kto Budzi z Nienacka, ma tron, ale co z tego, jak tak naprawdę godzinami musi na nim siedzieć i wypełniać komnatę swoją potęgą władzy, podpisując miliony petycji. Nawet opcja złej królowej nie zmienia faktu, że królowanie jest do kupy. Na szczęście z oparów władzy i siuśków uwalnia Gertrudę szefowa kard – Harriet Zima- i zwalnia ją ze stanowiska. Od tego momentu Gert może wrócić do swej tułaczki w poszukiwaniu drogi do domu. Razem z Larrym nie będzie się ciastolić i po drodze zniszczy kilka krain, pozbawi kilkadziesiąt żyć za pomocą swego poręcznego toporka, straci „przyjaciół” i zagubi się w czasie. Jak to Gertruda, jak działa to z rozmachem.
„Fujowy żywot” to ekstremalna jazda bez trzymanki dla tych, co nie przejmują się konwenansami, flakami, językowymi ozdobnikami i odporni są na landrynkowatą grafikę w stylu My Little Pony. Czytając tom drugi „Nienawidzę Baśniowa” obiecałam sobie zaznaczyć postitami wszystkie fragmenty, które mnie zakręciły. Tom wygląda jak sharpie, zębate monstrum, które miałoby ochotę odgryźć palce przy każdorazowym otwieraniu zeszytu. Te wszystkie cudowne parafrazy z „a fuj z wami”, „ciastoleniem się”, „królowaniem do kupy”, nazwami własnymi począwszy od Katastrofona, przez pizze kłaki gorgony z ananasem, czy habanerę z miodowymi mackami aż po cukroszklarzy i Mroczną Śmierciśmierć, ukazują całe bogactwo smaczków, które tworzą ten komiks tak wspaniale niewybrednie cudownym.
„Fujowy żywot”, co podkreślam dla niewtajemniczonych, pomimo swej mylnej grafice, nie nadaje się dla dzieci, a nawet dla podrastających podlotków. Całe dnie prowadzę batalie ze swoją córką, dlaczego jeszcze nie może skonsumować tego komiksu i poważnie zaczynam się zastanawiać nad trzymaniem go w jakimś tajemnym miejscu. Jest to o tyle trudne zadanie, że widzi, jak jej mamie się ten komiks podoba. Polecam całą serię wszystkim zestresowanym dorosłym, których praca jest do kupy i wszystko się ciastoli, tak by mieli pocieszenie w destrukcyjnie krwawej Gert.