Rezultaty wyszukiwania dla: X Men
Pozwolę ci odejść
Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".
Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".
Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.
Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.
A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.
Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.
Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.
Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!
Z mgły zrodzony
„Z mgły zrodzony" to pierwszy tom trylogii „Ostatnie Imperium". Książka, która po raz pierwszy została wydana w Stanach Zjednoczonych w 2006 roku wskazała, że Brandon Sanderson nie będzie jedynie kolejnym rzemieślnikiem specjalizującym się w fantasy. O nie, amerykański pisarz udowodnił, że jego miejsce wśród pisarzy gatunku jest bardzo istotne. Stworzył on bowiem brutalne, mroczne uniwersum, powołując do życia jednostkowych bohaterów, jak i całe kasty, budując historię bazując na archetypach, jednak wywołującą tak żywe emocje, że czytelnikowi trudno usiedzieć w miejscu, opisując magiczne systemy tak barwnie i umiejętnie, że trudno o nich zapomnieć. „Z mgły zrodzony" ma szansę za kilka, kilkanaście lat znaleźć się w kanonie lektur obowiązkowych dla czytelników fantasy, bo choć nie jest innowacyjny w treści, to przekonuje mistrzowsko wykreowanym światem, w którym nikt nie chciałby się urodzić.
Brandon Sanderson w ostatnim czasie dał się całkiem dobrze poznać polskim czytelnikom. W 2007 roku ukazała się dzięki Wydawnictwu Mag jego debiutancka powieść – „Elantris", która zdobyła serca fanów fantasy na całym świecie. Jego kolejna książka, otwierająca trylogię „Ostatnie Imperium", „Z mgły zrodzony", doczekała się w tym roku trzeciego już wydania w naszym kraju, niedługo po tym, gdy na listach bestsellerów znalazły się dwa pierwsze tomy z cyklu „Archiwum burzowego światła". Amerykański pisarz zasłynął także jako współautor serii „Koło Czasu" – po śmierci Roberta Jordana jej zakończenie powierzono właśnie Sandersonowi. Obecnie planowana jest adaptacja filmowa „Z mgły zrodzonego" oraz powstać ma na jego podstawie gra komputerowa. Autor nie przestaje tworzyć, kontynuując rozpoczęte serie.
Okładka powieści Sandersona zachęca od pierwszego spojrzenia. Postać na froncie to kobieta, ubrana w czarny płaszcz z kapturem, który zdaje się być złożony z wielu powiewających pasków materiału lub jakiegoś specjalnego tworzywa. W ręce trzyma dwa szkielety, znajduje się na dachu w iście bojowej pozycji, a za nią, w tle, roztacza się mgła okalająca ciemne budynki (jej jednak nie obejmuje). Bardzo dobrze zaprojektowana graficznie oraz nieźle wykonana okładka zdradza, że będzie dużo akcji, walk, a także sugeruje mroczność świata, w który niebawem wkroczymy.
Od tysiąca lat rządy nad krajem sprawuje Ostatni Imperator, który jest cząstką boga, Skrawiekiem Nieskończności. Wprowadził on wieki terroru sprawując władzę absolutną i czyniąc ze skaa kastę niewolników. W stolicy Ostatniego Imperium, w Luthadel, szlachta bawi się i korzysta z Allomancji, czyli magii metali, która to umiejętność przekazywana jest razem z krwią. Mgliści posiadają umiejętność posługiwania się tylko jednym metalem, a występują nie tylko wśród arystokracji. Jednak jeden z nich, będący także pół-skaa, jest czymś więcej. Ocalały, Kelsier, złodziejaszek, który zdołał się wydostać z piekielnego więzienia Ostatniego Imperatora w Czeluści Hathsin poznał moce Zrodzonego z Mgły. Gromadzi on załogę, która pomoże w obaleniu Ostatniego Imperatora. Znajduje się w niej Vin, szesnastoletnia pół-skaa, złodziejka, która dopiero od Ocalałego dowiaduje się, że posiada moc Zrodzonego. Kelsier staje się jej mentorem i uczy jej sztuki Allomancji. Razem z resztą zespołu przygotowują plan pozbawienia tronu samego Ostatniego Imperatora i wcielają go w życie.
Jednym z największych atutów powieści amerykańskiego pisarza jest bardzo dobrze skonstruowany świat. To świat, który upada, który coraz bardziej ulega degrengoladzie, a pojęcie nadziei w nim zanika. Nikt nie pamięta już o tym, że liście niegdyś były zielone, niebo niebieskie, a wszędzie rosły kwiaty. Rzeczywistością jest przerażająca mgła, która odstrasza od nocy skaa, a niekiedy nawet szlachtę, a w dzień padający z nieba popiół. Ludzie zapomnieli nawet o istnieniu gwiazd i o religiach, które jeszcze nie tak dawno były osią ich istnienia.
Świat Ostatniego Imperium, zasady Allomancji, poznajemy razem z Vin. Gdy ona się uczy od podstaw swojej nowej roli, dowiadując się, kim jest naprawdę, czytelnik edukuje się razem z nią. Dzięki temu, choć nieco skomplikowany system magiczny, staje się niezwykle zrozumiały oraz łatwo przyswajalny dla każdego odbiorcy. Sam system wymyślony przez Sandersona jest naprawdę nietuzinkowy. Magia to umiejętność „spalania" (czyli używania) połykanych przez Allomantów metali, które oczywiście muszą być odpowiednio przygotowywane – chodzi tu o dobór proporcji czy stężenie danych składników. Owych metali jest dziesięć (choć ponoć istnieje również ten 11, bardzo znaczący dla fabuły) i jedynie Zrodzeni z Mgły są w stanie posługiwać się nimi wszystkimi. Każdy z nich pozwala na uruchomienie innych zdolności magicznych.
Kraj, w którym istnieją Mgliści umiejący posługiwać się jednym metalem, zrodził w ciągu wieków także inne stwory. Inkwizytorzy, którzy zamiast oczu mają wystające, stalowe szpile, mgielne padlinożerne upiory, które umieją przybrać kształt zjedzonego posiłku, Opiekuni podróżujący po świecie i zapamiętujący wiedzę z przeszłości, sprzed czasów Wstąpienia (czyli panowania Ostatniego Imperatora), aby móc ją przekazać następnym generacjom, Skaa niewolnicy, których większość nie żywi już ani krzty nadziei, a wśród nich pół-skaa Ocalony Kelsier, który może nieść wybawienie.
Właściwie od jednych z pierwszych stron, w którym poznajemy Vin napięcie nie maleje. Najpierw zastanawiamy się, kim jest owa dziewczyna i jakie znaczenie będzie miała dla historii, potem, czy szalony plan Kelsiera się powiedzie (więcej pytań nie zdradzam, żeby nie psuć Wam frajdy z odbioru powieści). Bazowanie na znanych archetypach zemsty, mistrza i ucznia, rebelii, buntu wobec terroru nie powodują, że akcja słabnie czy staje się zbyt przewidywalna. Amerykański pisarz posiada także umiejętność wprowadzania niespodziewanych zwrotów akcji, czym dodatkowo zaskarbia sobie uwagę czytelnika.
Całą akcję, bieżące wydarzenia, obserwujemy z perspektywy Vin oraz Kelsiera, dwójki głównych bohaterów. Muszę przyznać, że emocjonalne ustosunkowanie się do ich postaci chwilę mi zajęło. Początkowo wydawali mi się oboje dość papierowi, przez co dość przewidywalni oraz nudni. Vin okazała się typowym przykładem „bohatera przechodzącego przemianę", a Kelsier – postacią dość niejednoznaczną. Każde z nich rewiduje swoje cele oraz spojrzenie na świat wraz z kolejnymi wydarzeniami, przez co żadne z nich nie będzie takie samo, jak w momencie, w którym się poznali.
Sanderson okazał się mistrzem w opisywaniu scen walk, których wcale w powieści nie jest mało. Ze stronic wręcz wylewa się magia, zapach "spalanych" metali czuć na każdym kroku, a mgła wydaje się wić wokół ciała. Akcja być może nie pędzi na łeb na szyję, lecz jej wyrazistość sprawia, że trudno się od tej historii choć na chwilę oderwać. Przerywniki w postaci zabawnych, filozoficznych wtrąceń jednego z bohaterów czy opowieści o religii snute przez Sazed, spełniają swoją rolę, dając chwilę oddechu.
Mimo, że w tym wydaniu powieści nie znajdziemy grafik czy ilustracji, to została dołączone do niego mapy - Ostatniego Imperium oraz samego Luthadel. Dzięki temu łatwiej poruszać się po świecie stworzonym przez Sandersona oraz śledzić drogę postaci. Na samym końcu odnajdziemy także "Ars Arcanum", czyli skrócony wykres Allomancji oraz jego alfabetyczny spis, do którego możemy w każdej chwili sięgnąć, gdy zapomnimy, który metal czemu służy.
Po całej burzy emocji, której doznałam w trakcie lektury „Z mgły zrodzonego" (oraz po jego zakończeniu), nie mogę się już doczekać sięgnięcia po kolejną część trylogii o Ostatnim Imperium. Zresztą – już po przeczytaniu samego prologu wiedziałam, że nie oderwę się od tej powieści na wiele godzin. Polecam ją każdemu miłośnikowi fantasy – nawet, jeśli Wam się nie spodoba, będziecie zadowoleni, że przebrnęliście przez tomiszcze mające niemalże 700 stron oraz poznaliście pióro Brandona Sandersona, który wywalczył sobie znaczące miejsce wśród pisarzy gatunku.
Nowa Fantastyka 07/2015
W sprzedaży dostępny jest już najnowszy, lipcowy, numer czasopisma "Nowa Fantastyka". W numerze znajdziemy m.in. wywiad z Kevinem Hearne'em, autorem cyklu "Kroniki Żelaznego Druida", felieton Przemysława Pieniążka o powrocie Terminatora oraz mikropowieść Nancy Kress.
LEGO Jurassic World
Wykorzystując epicką historię znaną z Jurassic Park, Zaginiony Świat: Jurassic Park oraz Jurassic Park 3, jak również gorąco wyczekiwanego Jurassic World, Lego® Jurassic World™ jest pierwszą grą wideo, która pozwoli graczom przeżyć i doświadczyć wydarzeń ze wszystkich czterech filmów z serii Jurassic. Przerobiona na modłę Lego i opowiedziana w charakterystyczny zabawny sposób typowy dla gier TTGames, ekscytująca opowieść odtworzy niezapomniane sceny akcji znane z filmów, dzięki czemu fani będą mogli przeżyć te kluczowe momenty i eksplorować rozległe tereny Isla NublariIsla Sorna. Gra już dostępna w sprzedaży!
Nie jedz tej książki
Wraz z tomem „Zniszcz ten dziennik" i jego niekwestionowanym sukcesem, jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły podobne twory. Nie jestem pewna, jaką nomenklaturę powinnam przyjąć, bowiem nazywanie „Nie jedz tej książki" i jej podobnych „książką" jest dla mnie tak samo adekwatne, jak tytułowanie w ten sposób kolorowanek. Niezależnie jednak od samego nazewnictwa, rzecz znaleźć można w każdej polskiej (i nie tylko) księgarni i już z samego tego powodu należałoby poświęcić jej kilka słów.
O ile „Zniszcz ten dziennik" buduje wrażenie obcowania z tajemnicą i dopiero jego rozwarcie ujawnia odmienność od typowej książki, o tyle w przypadku „Nie jedz tej książki" od samego początku widać, o co chodzi. Poza głównym tytułem front obwoluty tworzą takie hasła, jak „tę książkę tworzysz ty!" albo „wpisz swoje imię". Dodatkowo intensywne barwy czerwieni, żółci i niebieskiego natychmiastowo określają grupę odbiorczą, co w przypadku pierwowzoru bumu nie było tak oczywiste.
Przy pierwszym kontakcie z „Nie jedz tej książki" zastanawiałam się, czy jej autorzy faktycznie nie poproszą mnie o konsumpcję którejś ze stron. W końcu to wszystko już było, a marketing nie przebiera w środkach. A nuż ktoś wpadł na to, żeby z jednej ze stron zrobić cienkiego jak kartka papieru wafelka? Całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Było za to mnóstwo mazania, kolorowania i wyrywania; podpisywania, wypisywania i innych form używania długopisów, ołówków, mazaków i farb.
Nie jestem przekonana do podobnego traktowania książek, nawet jeżeli nie są to „prawdziwe" tomy. Co więcej, mam również pewne wątpliwości, jeżeli chodzi o wpływ na rozwój kreatywności u dziecka podobnych tytułów. Wszystkie zadania, bowiem, nie dość, że bardzo do siebie momentami podobne, wciąż rozgrywają się w pewnych granicach poznawczych. Tą granicą jest materialna warstwa samej książki. W moich oczach jest to raczej wypełnianie zadań i coś odtwórczego. „Nie jedz tej książki" nie zdaje się mówić: zrób coś, rusz głową, zastanów się, znajdź rozwiązanie; a podaje gotową instrukcję działań, które różnicuje jedynie zestaw kredek i kolorystyczne upodobania albo technika rozrywania kartek. W dużej mierze więc wszystko opiera się na przypadku.
Nie twierdzę jednak, że „Nie jedz tej książki" nie przyniesie dzieciakom żadnej frajdy. Ba, jestem pewna, że z ogromną radością poświęcą tej pozycji – tak jak wszystkim jej podobnym – kilka godzin uwagi, które okażą się zbawiennym wytchnieniem dla niejednego rodzica. Jedynym zagrożeniem może okazać się zamykanie kwestii dziecięcego rozwoju we wręczeniu mu podobnych książeczek właśnie. To może być niezły wstęp, swoistego rodzaju próba ośmielenia dziecka do ekspresji, ale artystycznych działań mu nie zastąpi.
Chwilami „Nie jedz tej książki" wydaje się dość niepedagogiczne. Wyklejanie strony papierkami od cukierków może przyczynić się do rodzinnej bitwy o słodkości, chociaż oczywiście nie musi. Można również znaleźć kilka dość dwuznacznych zadań, które sugerują działania w przestrzeni. I to niekonieczne w przestrzeni, z której rodzice byliby zadowoleni. Zmiana wystroju wybranego pokoju nie brzmi chyba najlepiej, prawda?
Mody pojawiają się i znikają. Trudno odmówić swojej pociesze zabawki takiej, jak „Nie jedz tej książki", szczególnie, gdy ma ją już każdy w szkole, a to – niezależnie od ostatecznego wpływu na dziecięcą kreatywność – rzecz dużo lepsza, niż siedzenie przed ekranem komputera czy telewizora. Moja rada? Zanim książka trafi w ręce dziecka, przejrzyjcie ją. A jeżeli wyklejanie stron papierkami od cukierków, gdy dziecko cierpi na cukrzycę, wyda się Wam przesadą, po prostu wyrwijcie tę stronę. Bo czy nie jest napisane „Rób wszystko, co chcesz, tylko jej [książki] nie jedz"?
Pierwszy bezpłatny dodatek do karcianki Earthcore: Shattered Elements
W sklepie App Store dostępny jest pierwszy bezpłatny dodatek do karcianki Earthcore: Shattered Elements stworzonej przez studio Tequila Games.
Po bardzo ciepłym przyjęciu Earthcore: Shattered Elements przez graczy oraz media (średnia na Metacritic 84/100!) twórcy karcianki nie spoczywają na laurach. Aktualizacja Call of Champions (Zew mocarzy) dodaje do gry nową funkcjonalność - wydarzenia specjalne.
Pod skrzydłami Matki Mroku
XIX wiek, Londyn. Mieszkańcy drżą przed mordercą, ochrzczonym Kubą Rozpruwaczem. Tajemnicę psychopaty próbuje rozwikłać Gabriela Phantom, nieustannie pakująca się w kłopoty panna z dobrego domu. Na szczęście przy jej boku stoi nieśmiertelny lokaj rodziny Phantom, Raphael oraz Leo, fałszywy narzeczony dziewczyny. Odważna, choć i nieco szalona trójka za wszelką cenę chce ocalić nie tylko ludzki żywot, ale również dzieci ciemności. Coś, co kryje się w mroku czyha i na nich... chcąc dorwać ich Matkę. A na to Gabriela nie pozwoli.
Miłość, tajemnice, kłamstwa i... wątek kryminalny!
Przyznam, że Pod skrzydłami Matki Mroku to kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na okładkę. Nie mogłam oderwać oczu! Nie przeszkadzał mi fakt, iż jest to historia o dzieciach ciemności (wampirach), mimo tego, że jeszcze kilka miesięcy temu miałam ich serdecznie dość. Lekturę rozpoczęłam z entuzjazmem. Tylko czy pozytywne nastawienie utrzymało się aż do ostatniej strony...?
Biorąc do ręki daną książkę zawsze ma się nadzieję, że dostaniemy oryginalną, niespotykaną i wciągającą historię. Jeśli jest przeciwnie, choroba zwana "czytelniczym bólem serca" jest tym większa. Niestety, ta pozycja bez problemów zakwalifikowała się do grupy tych, po które więcej nie sięgnę. I których czytanie będę serdecznie odradzać.
Zacznijmy jednak od pozytywnych stron Pod skrzydłami..., gdyż i takie się tu znalazły. Bardzo spodobało mi się połączenie paranormal z wątkiem kryminalnym, mogę wręcz powiedzieć, że taki duet nigdy mi się nie znudzi. Wiecie, nawet, jeśli wątek miłosny przejmie kontrolę nad opowieścią, zawsze można liczyć na ciekawe rozwiązanie zagadki kryminalnej. Pierwszy plus. Perypetie Gabrieli oraz dwóch towarzyszących jej mężczyzn (mniej lub bardziej żywych) naprawdę wciągają, dopóki autorka nie "wrzuci" w akcję jakiegoś dziwnego, niepasującego stwierdzenia/ określenia. Nastrój pryśnie od razu. Ale to na razie pominę. Dużą zaletę stanowi stylizacja tła na wiek XIX, uwielbiam cofanie się w czasie! A w takim wypadku wszelkie potwory naprawdę łatwo wpasowują się w historię.
Główna bohaterka, Gabriela Phantom, choć wywodzi się z jednej z lepszych rodzin (a i cechuje się niezwykłą urodą), ma dość specyficzne hobby- uwielbia chwytać złoczyńców, morderców i wszelkich ludzi z marginesu, zagrażających spokojnym obywatelom. Łatwo polubić ją za niezwykłą odwagę, buntowanie się przeciwko zachowaniom, które "przystoją panience jej pochodzenia" oraz spryt. Atutem jest również niewyparzony język- czytając dialogi pomiędzy nią a Leo bądź Raphaelem często uśmiechałam się pod nosem, były naprawdę zabawne! Przede wszystkim miały sens, odpowiedzi dziewczyny były "cięte", dzięki czemu Gabriela w pewien sposób uplastyczniła się w mojej wyobraźni. Po prostu uwierzyłam w nią, w to, że nie udaje. Zresztą mężczyźni nie pozostawali jej dłużni.
Niestety, czas przejść do minusów książki. Jak już wspomniałam, historia wciąga, ale w pewnym momencie zostaje przerwana jakimś absurdalnie skleconym zdaniem czy innym "kwiatkiem". Ponadto akcja toczy się w wieku XIX, zaś często natykałam się na współczesne nam zwroty. To już niewybaczalne. Ogromnie zasmucił mnie fakt, że Pod skrzydłami Matki Mroku okazała się być tak schematyczna. Ileż już razy spotykaliśmy się z historią, gdzie piękna dziewczyna miotała się między uczuciem do dwóch mężczyzn? Odpowiedź- za często. Po raz kolejny zaserwowano nam miłosne rozterki, "podwójną" miłość. Oczywiście ostatecznie okazuje się też, że Gabriela nie jest tym, za kogo się uważała; w jej przeszłości kryje się tajemnica pochodzenia, prawda wreszcie wychodzi na jaw. Zero zaskoczenia. Po prostu... schemat. Mimo, że wady niektórym mogą wydawać się błahe, dla mnie stanowiły powód, dla którego ta pozycja otrzyma niższą notę. Nienawidzę schematów, naprawdę. Tym razem nawet wątek kryminalny nie zatarł kiepskiego wrażenia.
Jeśli chcecie stawić czoło historii o wampirach, rozterkach miłosnych głównej bohaterki- śmiało, sięgnijcie po Pod skrzydłami Matki Mroku. Szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy lubują się w historiach o mrocznych istotach bez znaczenia, czy to już kiedyś było, czy nie.
Nowe "Paranormal Activity" zakończy serię
Film "Paranormal Activity: The Ghost Dimension", którego premiera zapowiadana jest na 23 października 2015 roku, według producenta Jasona Bluma, będzie piątą i ostatnią częścią cyklu. Produkcja ta będzie połączeniem filmu 2D i 3D. Sekwencje nagrane kamerą wideo prezentowane będą w trzech wymiarach.
San Andreas
Po wielu latach nadszedł smutny zmierzch filmów katastroficznych. Nie da się ukryć, że właściwie wszystko już widzieliśmy, przez co nawet „2012" nakręcone w 2009 roku pozostało jedynie kopią wątków z wielu różnych filmów. „San Andreas" jest kolejnym krokiem milowym – to produkcja, która pokazuje, że nas, widzów, przestało ruszać kolejne trzęsienie ziemi czy niespodziewana apokalipsa. Ot, zrobiło się zwyczajnie nudno. Szczątkowa fabuła, zburzone Los Angeles, zalane San Francisco i Dwayne Johnson brzmią dziwnie znajomo. Nawet jeśli spojrzymy na ten obraz, jak na lekcję pt. „jak być przetrwać katastrofę?" lub „co zrobić by być jak The Rock?", to nie okaże się on nagle zabawną, żenującą opowiastką. Jest źle, nawet jak na Dwayne'a Johnsona.
Na skutek przesunięcia uskoku San Andreas ciągnącego się wzdłuż Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopi w skali Richtera. Wszyscy sądzą, że to jest prawdziwa katastrofa. Lecz jeden z naukowców badających trzęsienia ziemi, Lawerence (Paul Giamatti), przewiduje, że kolejne trzęsienie, które nawiedzie San Francisco będzie jeszcze silniejsze. W tym samym czasie Ray (Dwayne Johnson), ratownik straży pożarnej, stara się uratować przed apokalipsą swoją byłą żonę oraz córkę. Niestety, każda z nich znajduje się w innym mieście, a kolejne wstrząsy nieubłaganie nadchodzą...
Na początku należy podkreślić, że niewiele tutaj można odnaleźć fabuły. Scenarzysta filmów katastroficznych powinien zdecydowanie nosić jakąś odrębną nazwę, przynajmniej w dzisiejszych czasach, gdyż jego praca polega z grubsza na obejrzeniu wszelkich produkcji gatunku oraz wyłuskanie z niego tego, co... najlepiej akurat może się sprzedać. „San Andreas" to taki miszmasz wszystkiego, co do tej pory zdołaliśmy poznać, przypominający bardziej kino klasy B niż cokolwiek wyższego sortu.
Z grubsza to film o tym, że Dwayne Johnson to człowiek niezniszczalny i nic, nawet Matka Natura i Planeta Ziemia, mu krzywdy nie zrobi. Łączy się to z tym, że produkcję ogląda się nieco jak krótki kurs przetrwania (oczywiście nie przetrwasz, jeśli nie masz przy sobie The Rocka). Na przykład, nasz bohater, udziela przypadkowym ludziom dobrej rady: „podczas trzęsienia najlepiej stanąć przy stabilnej konstrukcji". Radę wzmacnia oczywiście obecność głównej postaci, na którą Johnson przenosi swoje najlepsze cechy.
Ray oraz jego żona w swojej odwadze posunęli się tak daleko, że zamiast zastanawiać się nad swoją przyszłością, myśleć, czy zdołają przetrwać nim dotrą do córki, roztrząsają w wolnych od ratowania życia chwilach traumę sprzed lat. Przy tym nic nie szkodzi, że główny bohater jest ratownikiem i ma do dyspozycji helikopter. Zamiast udzielać pomocy innym ludziom, ratuje swoją rodzinę latając po całym stanie. To całkowicie w porządku i na pewno nikt do niego o to pretensji mieć nie będzie.
Kluczowym pytaniem w filmie staje się „czy wszystko w porządku?". Normalną odpowiedzią prawdopodobnie byłby krzyk histerii. Lecz w tym przypadku standardową i właściwą odpowiedzią pozostaje: „Tak". Wali się na mnie budynek, mam potężny odłamek szkła w nodze, zaraz utonę, ale wszystko jest w najlepszym porządku, jakże mogłoby byś inaczej.
Złym bohaterem jest planeta Ziemia, ale gorszym od trzęsienia ziemi okazuje się bogaty egoista, który rozbił rodzinę (w tej roli Ioan Gruffudd). Nowy facet żony Ray'a myśli tylko o własnym przetrwaniu i pozostawia Blake (Alexandra Daddario) na pastwę losu, gdy utknęła w podziemnym garażu (tutaj wkracza angielski chłopiec). To chyba klasyczny element produkcji tego gatunku. Kolejnym, podobnym składnikiem jest kompletne ignorowanie amerykańskich naukowców przez władzę, media i cały świat. Ludzie nauki krzyczą: „będzie źle, chować się do schronów!", jednak nikt ich nie chce słuchać. Taka produkcja nie może obyć się także bez aktorki z dużym biustem. Daddario w pierwszym ujęciu prezentuje nam się w bikini, potem się ubiera, a gdy nadchodzi apokalipsa w miarę upływu czasu zdejmuje kolejne warstwy ubrania, ratując świat, ładnego Brytyjczyka i jego brata. Kwintesencją istnienia postaci Blake okazuje się scena pod wodą, gdy jej biust faluje, przekształcając się w głównego bohatera sceny.
Ilość absurdu w „San Andreas" jest wartością niepoliczalną. Uniwersyteckie biurka są tak zbudowane, że ochronią cię przed każdą formą apokalipsy, a pomimo tego, że właśnie zginęły setki tysięcy ludzi, na ulicach miast nie zobaczysz ani jednego pływającego trupa. Nie przetrwasz, jeśli nie będziesz miał przy sobie przewodnika miasta, które właśnie zostało dotknięte kataklizmem.
Kwintesencją tego obrazu jest jedno z końcowych ujęć, gdy cała uwaga skupiona zostaje na powiewającej amerykańskiej fladze. Tak, Ameryka została ocalona. Tak, jesteśmy niezniszczalni jako naród. Tak, Dwayne Johnson jest nasz. Resztę możecie dopowiedzieć sobie sami.
Katastroficzne filmy właściwie istnieją nadal tylko po to, aby pokazywać „fajne" efekty specjalne. Z przykrością stwierdzam, że w tym przypadku „San Andreas" wyłamuje się z utartych schematów. Najlepiej porównać go z ostatnią częścią „Szybkich i wściekłych", którzy przy tonie absurdu przynajmniej byli widowiskowi. Produkcja Peytona zwyczajnie nie jest. Oglądanie kolejnych walących się budynków czy zabójczej wali tsunami nie wywołuje żadnych emocji, ewentualnie lekkie ziewnięcie.
„San Andreas" to film, który oglądaliśmy już dziesiątki razy, tyle, że pod innymi tytułami. Jedynym novum jest to, że tym razem zniszczone zostało Los Angeles, a nie standardowo – Nowy Jork (bo ile można się znęcać). Niestety, nie znajdziemy w produkcji Peytona nic oryginalnego, nawet ilość absurdu nie śmieszy dostatecznie, a widowiskowości na próżno szukać.
Diablo. Wojna Grzechu: Prawo krwi
Na pierwszym komputerze w życiu miałam kilka gier. Dwie z nich pamiętam, jakby to było wczoraj. „Kapitan pazur" należał do moich bezsprzecznie najukochańszych, z kolei „Diablo" było zakazane. W „Diablo" grała tylko mama. Lata później poznałam chłopaka, który miał fizia na punkcie tej gry. Było to akurat niedługo po trzeciej jej odsłonie. Wpadł mi w oko. Na urodziny, chociaż prawie wcale się nie znaliśmy, dałam mu książkę – „Diablo 3: Zakon". Wkrótce miną od tego wydarzenia już trzy lata, a chłopak i książka dalej znajdują się w moim mieszkaniu. Przy okazji niedawnej premiery drugiego tomu innej serii ze świata „Diablo" – „Wojna Grzechu: Smocze łuski" – zdecydowałam się wreszcie przeczytać pierwszą – „Wojna Grzechu: Prawo krwi". Zwłaszcza, że w najnowsze „Diablo" grywam (a moja mama już nie).
Niska jakość wydania tego tytułu od razu rzuca się w oczy. Książka wygląda tak, jak zwykło się stereotypowo myśleć o książkach w kioskach – ot, taki grubszy harlequin. W moim egzemplarzu z frontu zaczęła już nawet na brzegach schodzić świecąca folia, mimo że powieść Richarda A. Knaaka czytały włącznie ze mną jedynie dwie osoby. Wizualny odbiór zaburza również występowanie na obwolucie przynajmniej czterech różnych czcionek (a te, które są podobne odróżnia wielkość). Zdecydowanie lepiej od odpowiedzialnego za ten tom wydawnictwa Insignis, poradziła sobie wcześniej Fabryka Słów, której to nakładem ukazał się wspomniany wcześniej „Zakon", ale lepiej wypadło także... samo Insignis w „Nawałnicy światła" także przybliżającej historię z uniwersum „Diablo". Jakkolwiek krytykuję i porównuję wiem, że okładki nie różnią się od tych amerykańskich. Najprawdopodobniej więc mierność „Wojny Grzechu: Prawa Krwi" bierze się z faktu, że oryginał ukazał się w Stanach Zjednoczonych kilka dobrych lat temu (2006 rok), a trendy zdążyły się już od tamtego czasu zmienić. I to nie raz.
Uldyzjan, syn Diomedesa, jest prostym farmerem. Powstałe po śmierci z powodu zarazy większej części rodziny leczy rany pracą, opieką nad młodszym bratem Mendelnem oraz rzadkimi wypadami do Seram, najbliższego miasteczka. Pewnego, pozornie zwykłego dnia, do karczmy, w której Uldyzjan spożywa posiłek, wchodzi kapłan i z miejsca próbuje nawrócić mężczyznę. Ten jednak pamiętając krzywdy, jakich doświadczył ze strony zarazy, agresywnie odmawia wiary w siłę wyższą i opuszcza przybytek. Nim Uldyzjan opuszcza Seram, okazuje się, że to nie koniec jego problemów. Gdy w pobliżu wioski znalezieni zostają dwaj martwi kapłani, ich śmiercią natychmiast obarcza się mężczyznę. Sprawa wydaje się beznadziejna do chwili, gdy na arenę wkraczają: łucznik Achilios, córka kupca Serentia, Mendeln oraz piękna Lylia; a sam Uldyzjan odkrywa w sobie Moc. Ale jego pomocnicy skrywają wiele sekretów, jeden mroczniejszy od drugiego...
Nie wiem, czego spodziewałam się po tej powieści. W młodości czytałam serię „Warcrafta" i wtedy przypadła mi do gustu. Miałam nadzieję, że z „Prawo krwi" okaże się podobnie miłym doświadczeniem. Tymczasem już od pierwszych stronic wiedziałam, iż czeka mnie nie lada przeprawa. Co więcej, myślę, że to nie kwestia samego gatunku, bowiem powieści z rodzaju „magii i miecza" mają potencjał, by trafić w mój czytelniczy gust; a raczej pomysłu i wykonania. Grając w „Diablo 3" raz po raz podpytywałam mojego chłopaka o historię serii – co, jak i dlaczego. Czytałam znajdowane podczas rozgrywki zapiski, słuchałam wszystkich pamiętników i oglądałam przerywniki. Wtedy historia wydawała się więcej, niż porywająca. Niestety wpisana w nią przez Richarda A. Knaaka fabuła nie dorasta grze nawet do pięt.
Po pierwsze postać Uldyzjana działa na nerwy od samego początku do samego końca. Farmer jest głupi, naiwny, jednocześnie płaczliwy i charakteryzujący się przerostem ego. To bohater, którego nie tylko nie sposób polubić, ale także w jakikolwiek sposób się z nim utożsamić. Każda inna z postaci o wiele lepiej sprawdziłaby się w roli pierwszoplanowej. Gdyby akcja rozgrywała się z perspektywy Mendelna na przykład, moja ocena byłaby dużo, dużo wyższa. Fragmenty, w których odgrywał większą rolę czytało mi się bowiem najlepiej i najchętniej do nich przystępowałam.
Na tylnej części okładki znajduje się informacja, że lektura przeznaczona jest dla czytelnika pełnoletniego. Niby dlaczego? Nie dzieje się w tej powieści absolutnie nic, co mogłoby zgorszyć nastolatka. Opisy walk nie są plastyczne i nastrojowe, seks prezentowany jest jak na starszych amerykańskich filmach, czyli: pocałunek i zjazd lub zaciemnienie, a potem znowu pocałunek. Demony giną szybko i w ogóle są nieszczególnie demoniczne. Zbyt dużo zostawia się w sferze domysłów.
Bardzo długo czekałam na uwydatnienie się w fabule „Prawa krwi" wątków związanych z historią powstania Sanktuarium i mocą Nefalemów, która ostatecznie i tak dała poznać się tylko w ułamkowej części. Znacznie więcej miejsca poświęcił autor na kreację samego Uldyzjana, który jak już wspomniałam, jest irytujący i nieprzekonujący.
Językowo nie ma właściwie, o czym opowiadać. Styl jest raczej informacyjny, chociaż chwilami wpada w nastrój kaznodziei, ale to wyraźna wina kiepskiego protoplasty historii, który takimi tendencjami może się pochwalić. Zdarzają się momenty bardzo chaotyczne i nieskładne. W ogólnym rozrachunku jednak powieść przyswaja się szybko i z niewielkim tylko kłuciem świadomości, że całość wypada bardzo przeciętnie.
Dopiero pod koniec śledziłam „Prawo krwi" z zainteresowaniem. Puenta historii daje jednak podstawy by spodziewać się więcej „mięsnych kawałków" w drugiej odsłonie serii. Nie rezygnuję, więc ostatecznie z trylogii „Wojna Grzechu" i liczę, że Richard A. Knaak udowodni, iż nie bez podstaw znalazł się na liście autorów bestsellerów „New York Timesa".