Rezultaty wyszukiwania dla: Star Wars
Hanafuda
Tradycja „Hanafudy", japońskich kart, sięga VIII w. n.e., jednak ich prawdziwa popularność i rozpowszechnienie zaczyna się „dopiero" w XVI wieku, kiedy to portugalscy marynarze odkryli Archipelag Joński i Japonia stała się jednym z najchętniej wybieranych za cel podróży miejsc. Podobno talia kart na statku stanowiła wyposażenie obowiązkowe (dla zabijania czasu podczas długich wojaży), a podczas jednej z wypraw w 1549 roku święty Franciszek Ksawery zaprezentował Japończykom hiszpańską grę w hombre i karty szturmem wzięły, przede wszystkim w niższych warstwach społecznych, czas wolny mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Pierwsze japońskie talie do złudzenia przypominały więc te portugalskich. Jednak, kiedy karty pociągnęły za sobą hazard, władze zakazały używania portugalskich talii. Tworzono więc nowe, autorskie, japońskie. Je także później obarczano restrykcjami, więc powstawały kolejne, i tak dalej. A jak „Hanafuda" przybrała obecną formę? Tego, między innymi, możecie dowiedzieć się w instrukcji dołączonej do wersji proponowanej przez wydawnictwo Trefl.
Muszę przyznać, że na początku eleganckie karty nieco mnie przerażały. Ledwie sięgnęłam po instrukcję, a ta najpierw zasypała mnie informacjami historycznymi, a później całą serią zasad, które na pierwszy rzut oka wydawały się nie tylko niemożliwe do spamiętania, ale i zrozumienia w ogóle. Wystarczyła jednak jedna rozgrywka, by załapać, co i jak. Oczywiście z broszurką nie sposób rozstać się jeszcze po wielu partiach, bo kombinacje kwiatów i pór roku czy innych ilustracji nie są dla naszej, europejskiej kultury tak oczywiste jak dla Japończyków, ale nie przeszkadza to w cieszeniu się rozgrywką.
Producenci „Hanafudy" proponują graczom trzy gry: Łączenie kwiatów, Koi-koi oraz Mushi, które różnią się poziomem skomplikowania i ogólną popularnością w Kraju Kwitnącej Wiśni. Wszystkie jednak opierają się na zbieraniu konkretnych kart lub ich kombinacji tak, by otrzymać możliwie wysoką ilość punktów. Te trzy gry, to oczywiście jedynie wprowadzenie do świata „Hanafudy". Do talii nie należy bowiem podchodzić jako do zamkniętej, pozbawionej rozwojowości gry bez prądu. To taka azjatycka wersja naszych, domowych, typowych kart. Ile różnych gier potraficie nimi rozegrać? A o istnieniu ilu słyszeliście? Właśnie, tak samo jest z „Hanafudą". Zaproponowane trzy typy rozgrywki mają jedynie zachęcić do dalszych poszukiwań.
Osobiście czuję się zresztą całkiem do tego przekonana. Zwłaszcza, że talia wypada nie tylko niezwykle estetycznie, ale i elegancko. Czarne rewersy kart z nieprzekombinowaną, stylizowaną w azjatyckim duchu białą czcionką, widoczne po otworzeniu pudełka w zagłębieniu wyłożonego delikatnym materiałem tworzywa, robią naprawdę fantastyczne wrażenie. To wrażenie nieco słabnie, gdy bierze się karty do rąk, bo chociaż kolejne ilustracje są bardzo nastrojowe i pięknie wykonane, to same karty są dość cienkie i wyobrażam sobie, że w rękach szczególnie zaangażowanych graczy, bardzo szybko straciłyby swoją estetyczną formę, wyginając się i zdzierając. Na dawnym statku handlowym długo by z pewnością nie wytrzymały.
„Hanafuda" sprawdzi się nie tylko u graczy, których fascynuje Japonia oraz jej tradycje, ale u każdego, kto ceni sobie gry logiczne i lubi panować nad rozgrywką. Jest to bowiem jedynie w połowie gra oparta na losowości – rozdania kart – to jak się je wykorzysta, jakie podejmie decyzje i czy odsłoni posiadane sztuki z talii, zależy tylko od nas. Doskonale sprawdzi się również podróży – ze względu na niewielkie rozmiary. Polecam wszystkim, którzy lubią próbować ciekawostek z odległych zakątków świata, stawiają na zaangażowanie logicznej strony swojego mózgu oraz nie mają pięciu lat – młodsi użytkownicy mogą bowiem szybko się znudzić.
Gwiezdne Wojny VIII - pierwszy teaser z produkcji!
Disney i LucasFilm wydali krótki teaser zapowiadający rozpoczęcie produkcji filmu Star Wars: Episode VIII. Zdjęcia ruszyły dzisiaj - 15 lutego 2016 roku w londyńskim studiu Pinewood Studios.
Kamień i sól
Jak daleko byłbyś w stanie posunąć się by ocalić osobę, którą kochasz? Czy wziąłbyś udział w śmiertelnie niebezpiecznym wyścigu? Główna bohaterka powieści Vitorii Scott tak właśnie zrobiła. Jest gotowa na każde poświęcenie byleby tylko uratować starszego brata.
Tella pokonała już połowę z czterech etapów wyścigu. Przed nią jeszcze dwa ekosystemy - morze i góry. Z ponad 120 uczestników pozostało zaledwie 41, niektórzy zrezygnowali z własnej woli, inny zginęli gdzieś po drodze. Zwycięzca jednak może być tylko jeden, ale czy istnieje choćby najmniejsza szansa, żeby to była właśnie ona? Tella głęboko w to wierzy, mimo że jej perspektywy wcale nie wyglądają najlepiej.
Prawdę mówiąc podczas czytania książki zastanawiałam się przede wszystkim nad tym kto zginie. Których bohaterów poświęci pisarka? To trochę jakby czytać skierowaną do młodzieży „Grę o tron". Akcja powieści toczy się wartko. Fabuła biegnie naprzód bez pobocznych wątków, pisarka jednak mimo wszystko nadała jej wiele warstw. Chociaż głównym celem Telli jest wyleczenie brata, to jednak dziewczyna nie zamierza dążyć do celu po trupach i nie zgadza się na to by inni postępowali wbrew jej przekonaniom.
Bardzo spodobał mi się sam pomysł na powieść, a Victorii Scott dodatkowo udało się go naprawdę dobrze zrealizować. Nie podobała mi się natomiast postawa Telli. W pierwszym tomie bohaterka posiadała wyraźnie zarysowany profil psychologiczny. Dziewczyna miała swoje zdanie i nie bała się go wyrażać, broniła innych, ale też niejednokrotnie postępowała głupio i lekkomyślnie. W drugiej części sytuacja wygląda nieco inaczej. Chociaż Tella walczy o życie brata, to nie zamierza korzystać z niczyjej pomocy - to ona chce dowodzić. Guy uważa, że jest słaba więc ona zrobi wszystko by mu udowodnić, że jest inaczej. Świetnie! Tylko, że to nie obóz przetrwania, a śmiertelnie niebezpieczny wyścig, w którym dziewczyna walczy o życie ukochanego brata. No cóż, ja zrobiłabym wszystko, żeby wygrać, nawet gdyby wiązało się to z przełknięciem odrobiny zbyt rozdmuchanej dumy. Tella jednak ma na ten temat najwyraźniej odmienne zdanie.
Powieść czyta się rewelacyjnie szybko i z niekłamaną przyjemnością. Słowa wręcz porywają czytelników. Zakończenie jednak nieco zawodzi. Pisarka nawet leciutko nie przesunęła drzwi. Pozostawiła je otwarte szeroko na oścież. Jednocześnie czuję irytację, że tak się stało i nie mogę doczekać się kolejnej części.
Zarówno książkę „Ogień i woda" jak i „Kamień i sól" serdecznie wszystkim polecam! Powieść jest świetna od pierwszych do ostatnich stron. To wciągająca seria, która nadaje się nie tylko dla młodego pokolenia. Tytuły przeczytać polecam szczególne miłośnikom nietypowych zwierząt! Pandorami powinni być zachwyceni!
Uniwersum Metro 2033 – plany na rok 2016 oraz super oferta cenowa na grę Metro 2033 Wars w najbliższy weekend!
Rok 2015 minął pod znakiem najbardziej wyczekiwanej premiery ostatnich lat – „Metra 2035" Dmitrija Glukhovsky'ego. Z tej okazji w ręce czytelników trafiły także nowe poprawione i ilustrowane wydania „Metra 2033" oraz „Metra 2034". Uniwersum wzbogaciło się o „Ciemne tunele" Siergieja Antonowa, do których dołączone zostały „Szepty zgładzonych" – gratisowy zbiór 13 opowiadań wyróżnionych w drugim konkursie na opowiadanie osadzone w świecie „Metra 2033". Robert J. Szmidt publikacją ciepło przyjętej „Otchłani" poszerzył geografię Uniwersum o Wrocław. Z pewnością wielu fanów oczekiwało też na spektakularną mroczną wizję przyszłości zawartą w „Futu.re" – powieści Glukhovsky'ego spoza Uniwersum „Metra 2033".
Upadła świątynia
Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.
Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.
„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?
Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.
Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.
Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.
Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.
Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.
Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.
Zanim zniknęła
Listopadowy wieczór 2009 roku. Piętnastoletnia Naomi Malcolm, córka Jenny wybiera się na przedstawienie, w którym gra jedną z ról. Po występie dziewczyna ma wyskoczyć gdzieś z przyjaciółmi. Gdy mijają kolejne godziny, a Naomi wciąż nie wraca zaniepokojeni rodzice zawiadamiają policję. Jenny - szczęśliwa matka trojga dzieci i żona cenionego neurochirurga zaczyna tracić grunt pod nogami. W jednej chwili jej "idealny świat" rozpada się na kawałki.
Akcja powieści dzieje się dwutorowo - w 2009 roku, kiedy zaginęła Naomi, oraz w latach 2010-2011, gdy jej matka po rozstaniu z mężem, samotna, odseparowana od świata próbuje sobie wszystko wytłumaczyć, pozbierać się i dojść do ładu z własnym ja. Jenny stopniowo uświadamia sobie, że nie znała do końca swojej córki, ignorowała ostrzeżenia, usprawiedliwiała niepokojące sygnały. Dopiero dużo później zdaje sobie sprawę z tego, jaką była matką, uświadamia sobie popełnione błędy. Analizuje przeszłość, a my jesteśmy, rozdział po rozdziale, świadkami rozliczeń Jenny z samą sobą i otoczeniem. Bólu wywołanego stratą i kolejnych prób powrotu do normalnego życia. Tylko czy po takich przeżyciach to jeszcze możliwe?
W 2009 roku po zaginięciu Naomi śledzimy natomiast dramat rodziny, poszukiwania i stopniowe oddalanie się od siebie poszczególnych jej członków. Takie wydarzenia rzadko zbliżają ludzi... Najczęściej uwypuklają tylko to, co każdy chciałby ukryć jak najgłębiej. Otwierają rany, których nie jest w stanie zabliźnić nawet upływający czas. I stopniowo niszczą nas i całe nasze otoczenie.
"Zanim zniknęła" to porywający, mroczny i klimatyczny thriller psychologiczny. Doskonały warsztat autorki sprawia, że chłoniemy tę historię, nie męcząc się przy tym. Powieść Jane Shemilt porusza ważny aspekt życia rodzinnego. Mianowicie, czy rzeczywiście znamy swoich najbliższych? Czy można do końca poznać kogoś, z kim spędziło się długie lata, a może nawet całe życie? Wszyscy mają swoje sekrety i niestety czasem doprowadzają one do tragedii. Wystarczy, że jesteśmy zbyt zajęci sobą, absorbującą nas codziennością, i zbagatelizujemy kilka ważnych spraw.
"Zanim zniknęła" Jane Shemilt wciąga bez reszty. Kiedy już zaczniemy czytać, nie będziemy w stanie odłożyć książki. Z zapartym tchem zdążać będziemy do zaskakującego finału. Bo od powieści trudno się oderwać, a z każdej przeczytanej strony biją emocje, niepokój i strach. Tym bardziej, że podobna historia może przydarzyć się każdemu. Więc jeśli chcecie sięgnąć po thriller psychologiczny, doskonale napisany, bazujący na klimacie i emocjach, gorąco polecam. Czekam na kolejną powieść autorki, tą udowodniła, że warto.
Chłopcy. Największa z przygód
Podobno czas, kiedy się czeka, niemożliwie się rozciąga, a mam wrażenie, że całkiem niedawno trzymałam w rękach premierowy egzemplarz pierwszej odsłony „Chłopców". Minęło ledwie parę chwili i już przychodzi mi pożegnać się z okrzykami „Bangarang!" i gangiem motocyklowym kierowanym przez kobietę. Jest to rozstanie raczej gorzkie, zwłaszcza, że od pewnego momentu ta z serii Jakuba Ćwieka odsłoniła swoją mroczną i psychologicznie niełatwą warstwę znaczeniową.
Pan Proper zajął wreszcie należne mu miejsce na świeczniku, czyli okładce. Jeżeli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy to tylko domowy pupil, czy mroczne stworzenie z pogranicza światów, to teraz powinien zyskać jasność. Wszechobecna broń, krew i porzucone, zdewastowane motory wydają się bardzo naturalnym dla mrocznego spojrzenia Pana Propera otoczeniem. Okładka „Największej z przygód" jest zdecydowanie moją ulubioną.
Dzwoneczek po raz kolejny udowadnia, że jest gotowa na wszystko, byle chronić swoich Chłopców. Pytanie, czy w drastyczności swoich metod nie posuwa się za daleko i czy jej podopieczni potraktują w ostatecznym rozrachunku działania „mamy" jako zbawienie czy przekleństwo. W czasie, gdy Dzwoneczek walczy z efektem syrenich łez, Piotruś nie próżnuje i korzysta z życia, robiąc to, co lubi najbardziej, czyli... bawiąc się. A jego zabawy naprawdę odbiegają od ogólnie przyjętych norm... Jaki finał przyniesie ostatnia stronica tej historii? Czy dzieciństwo naprawdę może trwać wiecznie?
Zasadniczym problemem tego tomu, czego należało się spodziewać po poprzednim, jest poszukiwanie odpowiedzi na pytania o istotę dzieciństwa i dorastania, a także wdrukowywania w siebie pewnych postaw. Czytelnik nie może opędzić się od przemyśleń dotyczących losów Chłopców oraz podejmowanych przez nich decyzji. Czyż nie jest tak, że nasza dorosłość zależy od ukształtowania w młodości? Czy bunt i wieczna niedojrzałość nie są po prostu efektem specyficznego wychowania? Czy, gdy Chłopcy poznali smak „normalnego" życia, nie będą za nim tęsknić?
Jakub Ćwiek bawi się w trickstera i wywraca do góry nogami postrzeganie niemal wszystkich postaci. Dając bohaterom wyraźne motywacje i cele oraz wytyczając specyficzne drogi do ich osiągnięcia, czyni z nich wielowymiarowe postaci, o których trudno powiedzieć, że są jednoznacznie dobre lub złe. Czytelnik miota się, starając poradzić sobie z bezkompromisowymi akcjami Dzwoneczka i tlącym gdzieś w głębi przeświadczeniem, że Piotruś nie do końca jest aż tak zepsuty, jak chciałby, żeby go postrzegano.
„Największa z przygód", chociaż rozwiązuje większość wątków, a przynajmniej wszystkie najważniejsze, i jest zdecydowanie bardziej wulgarna od poprzednich tomów „Chłopców", to kończy się bez widocznych fajerwerków. Nie można zresztą traktować tego jak zarzutu, bo – na co przyklasnąłby mi Mały Książe – najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Wartość ostatniego tomu cyklu zostaje w nas, w czytelnikach. Wszystkie fajerwerki olśnienia strzelają w naszych głowach. I moim zdaniem tak właśnie być powinno.
Chwile spędzone z Chłopcami będę wspominała bardzo ciepło. Liczę zresztą, że czwarty tom, to mimo wszystko nie ostatnia historia ze świata motocyklowego gangu z Nibylandii. Jakub Ćwiek lubi zaskakiwać swoich czytelników prezentami i mam nadzieję, że jakaś historia w stylu „3.5" jeszcze się pojawi. Tymczasem... BANGARANG! I w drogę!
Owoce świata
Przyznam, że grę memory kojarzę przede wszystkim z... komputerem. W domu bawiłam się w nią w soboty i niedziele wraz z bratem, jednak nigdy nie mieliśmy „papierowej" formy. Teraz towarzyszy mi ona przede wszystkim podczas stania w kolejkach, w momentach relaksu czy, gdy jadę tramwajem, dzięki temu, że jest elementem jednej z aplikacji. Z urozmaiceniem w realnym, a nie wirtualnym życiu, przybywa Beata Pawlikowska oraz jej autorska kolekcja gier memory.
Zapewne większość z Was, młodszy czy starszy, doskonale wie, na czym cały koncept polega. Najlepiej w memory bawić się w dwie, trzy bądź cztery osoby. Gra składa się z zestawu 48 kart (czyli 24 par). Każdy z nich ma swój odpowiednik. Układamy karty obrazkami do dołu i staramy się dopasować do siebie jak najwięcej kart. Każdy z uczestników ma prawo wykonać dwa ruchy w ciągu swojej tury – odkryć dwa obrazki. Wygrywa ten, który odkryje najwięcej par.
Na warsztat przyszło mi wziąć memory o nazwie „owoce świata". Muszę przyznać, że pierwszym, co rzuca się w oczy w tym wydaniu to niezwykle barwne zdjęcia pojawiające się na kartach. Wykonała je Beata Pawlikowska w czasie swoich podróży po świecie. Wszystkie prezentują się niezwykle profesjonalnie - nie, jak zrobione na szybko fotografie, które pojawiają się w kącikach kulinarnych pracy kobiecej. Nie, te fotografie spokojnie mogłyby się znaleźć w którymś z wydań National Geographic. Tym bardziej, że tytułowe owoce nie są prezentowane w taki sam sposób – na niektórych kartach są trzymane w dłoniach, na innych podane na talerzu czy jako kolejna rzecz wystawiona na sprzedaż na lokalnym bazarze.
Beata Pawlikowska wybrała zarówno owoce, które są wszystkim doskonale znane, takie jak arbuz, awokado czy papaja, jak i te, o których prawdopodobnie większość użytkowników gry nie miała pojęcia, czyli np. mangostan, guanabana, karambola czy andyjskie gruszki. Pod zdjęciem owocu znajdziemy nie tylko jego nazwę, ale także kraj jego pochodzenia.
Jeśli chodzi o trudność memory „Owoce świata", przyznam, że młodszym użytkownikom może sprawiać trudność. O ile z obrazkami powinni sobie dać radę, to w momencie, w którym dochodzimy do nazw owoców mogą pojawić się kłopoty. Jednak to tylko i wyłącznie komplement dla tego zestawu z kolekcji autorskiej Pawlikowskiej! Memory to w końcu gra edukacyjna, która jest przeznaczona dla odbiorców od 3 do 100 lat. Założę się, że przy próbie wymowy niektórych nazw może pojawić się całe mnóstwo śmiechu, a dokształcić się w zakresie znajomości owoców mogą zarówno starsi, jak i młodsi.
„Owoce świata" Beaty Pawlikowskiej powinny spełnić swoją rolę edukacyjną niezależnie od grupy wiekowej, przysparzając przy tym niemało zabawy. Same fotografie z pewnością ucieszą niejedne oczy, a niektórych być może skłonią także do kulinarnych eksperymentów. To idealna gra dla całej rodziny!
Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir
"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.
Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.
Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.
Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".
Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.
Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.
Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?