Rezultaty wyszukiwania dla: Star Wars
Upadła świątynia
Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.
Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.
„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?
Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.
Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.
Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.
Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.
Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.
Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.
Zanim zniknęła
Listopadowy wieczór 2009 roku. Piętnastoletnia Naomi Malcolm, córka Jenny wybiera się na przedstawienie, w którym gra jedną z ról. Po występie dziewczyna ma wyskoczyć gdzieś z przyjaciółmi. Gdy mijają kolejne godziny, a Naomi wciąż nie wraca zaniepokojeni rodzice zawiadamiają policję. Jenny - szczęśliwa matka trojga dzieci i żona cenionego neurochirurga zaczyna tracić grunt pod nogami. W jednej chwili jej "idealny świat" rozpada się na kawałki.
Akcja powieści dzieje się dwutorowo - w 2009 roku, kiedy zaginęła Naomi, oraz w latach 2010-2011, gdy jej matka po rozstaniu z mężem, samotna, odseparowana od świata próbuje sobie wszystko wytłumaczyć, pozbierać się i dojść do ładu z własnym ja. Jenny stopniowo uświadamia sobie, że nie znała do końca swojej córki, ignorowała ostrzeżenia, usprawiedliwiała niepokojące sygnały. Dopiero dużo później zdaje sobie sprawę z tego, jaką była matką, uświadamia sobie popełnione błędy. Analizuje przeszłość, a my jesteśmy, rozdział po rozdziale, świadkami rozliczeń Jenny z samą sobą i otoczeniem. Bólu wywołanego stratą i kolejnych prób powrotu do normalnego życia. Tylko czy po takich przeżyciach to jeszcze możliwe?
W 2009 roku po zaginięciu Naomi śledzimy natomiast dramat rodziny, poszukiwania i stopniowe oddalanie się od siebie poszczególnych jej członków. Takie wydarzenia rzadko zbliżają ludzi... Najczęściej uwypuklają tylko to, co każdy chciałby ukryć jak najgłębiej. Otwierają rany, których nie jest w stanie zabliźnić nawet upływający czas. I stopniowo niszczą nas i całe nasze otoczenie.
"Zanim zniknęła" to porywający, mroczny i klimatyczny thriller psychologiczny. Doskonały warsztat autorki sprawia, że chłoniemy tę historię, nie męcząc się przy tym. Powieść Jane Shemilt porusza ważny aspekt życia rodzinnego. Mianowicie, czy rzeczywiście znamy swoich najbliższych? Czy można do końca poznać kogoś, z kim spędziło się długie lata, a może nawet całe życie? Wszyscy mają swoje sekrety i niestety czasem doprowadzają one do tragedii. Wystarczy, że jesteśmy zbyt zajęci sobą, absorbującą nas codziennością, i zbagatelizujemy kilka ważnych spraw.
"Zanim zniknęła" Jane Shemilt wciąga bez reszty. Kiedy już zaczniemy czytać, nie będziemy w stanie odłożyć książki. Z zapartym tchem zdążać będziemy do zaskakującego finału. Bo od powieści trudno się oderwać, a z każdej przeczytanej strony biją emocje, niepokój i strach. Tym bardziej, że podobna historia może przydarzyć się każdemu. Więc jeśli chcecie sięgnąć po thriller psychologiczny, doskonale napisany, bazujący na klimacie i emocjach, gorąco polecam. Czekam na kolejną powieść autorki, tą udowodniła, że warto.
Chłopcy. Największa z przygód
Podobno czas, kiedy się czeka, niemożliwie się rozciąga, a mam wrażenie, że całkiem niedawno trzymałam w rękach premierowy egzemplarz pierwszej odsłony „Chłopców". Minęło ledwie parę chwili i już przychodzi mi pożegnać się z okrzykami „Bangarang!" i gangiem motocyklowym kierowanym przez kobietę. Jest to rozstanie raczej gorzkie, zwłaszcza, że od pewnego momentu ta z serii Jakuba Ćwieka odsłoniła swoją mroczną i psychologicznie niełatwą warstwę znaczeniową.
Pan Proper zajął wreszcie należne mu miejsce na świeczniku, czyli okładce. Jeżeli ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy to tylko domowy pupil, czy mroczne stworzenie z pogranicza światów, to teraz powinien zyskać jasność. Wszechobecna broń, krew i porzucone, zdewastowane motory wydają się bardzo naturalnym dla mrocznego spojrzenia Pana Propera otoczeniem. Okładka „Największej z przygód" jest zdecydowanie moją ulubioną.
Dzwoneczek po raz kolejny udowadnia, że jest gotowa na wszystko, byle chronić swoich Chłopców. Pytanie, czy w drastyczności swoich metod nie posuwa się za daleko i czy jej podopieczni potraktują w ostatecznym rozrachunku działania „mamy" jako zbawienie czy przekleństwo. W czasie, gdy Dzwoneczek walczy z efektem syrenich łez, Piotruś nie próżnuje i korzysta z życia, robiąc to, co lubi najbardziej, czyli... bawiąc się. A jego zabawy naprawdę odbiegają od ogólnie przyjętych norm... Jaki finał przyniesie ostatnia stronica tej historii? Czy dzieciństwo naprawdę może trwać wiecznie?
Zasadniczym problemem tego tomu, czego należało się spodziewać po poprzednim, jest poszukiwanie odpowiedzi na pytania o istotę dzieciństwa i dorastania, a także wdrukowywania w siebie pewnych postaw. Czytelnik nie może opędzić się od przemyśleń dotyczących losów Chłopców oraz podejmowanych przez nich decyzji. Czyż nie jest tak, że nasza dorosłość zależy od ukształtowania w młodości? Czy bunt i wieczna niedojrzałość nie są po prostu efektem specyficznego wychowania? Czy, gdy Chłopcy poznali smak „normalnego" życia, nie będą za nim tęsknić?
Jakub Ćwiek bawi się w trickstera i wywraca do góry nogami postrzeganie niemal wszystkich postaci. Dając bohaterom wyraźne motywacje i cele oraz wytyczając specyficzne drogi do ich osiągnięcia, czyni z nich wielowymiarowe postaci, o których trudno powiedzieć, że są jednoznacznie dobre lub złe. Czytelnik miota się, starając poradzić sobie z bezkompromisowymi akcjami Dzwoneczka i tlącym gdzieś w głębi przeświadczeniem, że Piotruś nie do końca jest aż tak zepsuty, jak chciałby, żeby go postrzegano.
„Największa z przygód", chociaż rozwiązuje większość wątków, a przynajmniej wszystkie najważniejsze, i jest zdecydowanie bardziej wulgarna od poprzednich tomów „Chłopców", to kończy się bez widocznych fajerwerków. Nie można zresztą traktować tego jak zarzutu, bo – na co przyklasnąłby mi Mały Książe – najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Wartość ostatniego tomu cyklu zostaje w nas, w czytelnikach. Wszystkie fajerwerki olśnienia strzelają w naszych głowach. I moim zdaniem tak właśnie być powinno.
Chwile spędzone z Chłopcami będę wspominała bardzo ciepło. Liczę zresztą, że czwarty tom, to mimo wszystko nie ostatnia historia ze świata motocyklowego gangu z Nibylandii. Jakub Ćwiek lubi zaskakiwać swoich czytelników prezentami i mam nadzieję, że jakaś historia w stylu „3.5" jeszcze się pojawi. Tymczasem... BANGARANG! I w drogę!
Owoce świata
Przyznam, że grę memory kojarzę przede wszystkim z... komputerem. W domu bawiłam się w nią w soboty i niedziele wraz z bratem, jednak nigdy nie mieliśmy „papierowej" formy. Teraz towarzyszy mi ona przede wszystkim podczas stania w kolejkach, w momentach relaksu czy, gdy jadę tramwajem, dzięki temu, że jest elementem jednej z aplikacji. Z urozmaiceniem w realnym, a nie wirtualnym życiu, przybywa Beata Pawlikowska oraz jej autorska kolekcja gier memory.
Zapewne większość z Was, młodszy czy starszy, doskonale wie, na czym cały koncept polega. Najlepiej w memory bawić się w dwie, trzy bądź cztery osoby. Gra składa się z zestawu 48 kart (czyli 24 par). Każdy z nich ma swój odpowiednik. Układamy karty obrazkami do dołu i staramy się dopasować do siebie jak najwięcej kart. Każdy z uczestników ma prawo wykonać dwa ruchy w ciągu swojej tury – odkryć dwa obrazki. Wygrywa ten, który odkryje najwięcej par.
Na warsztat przyszło mi wziąć memory o nazwie „owoce świata". Muszę przyznać, że pierwszym, co rzuca się w oczy w tym wydaniu to niezwykle barwne zdjęcia pojawiające się na kartach. Wykonała je Beata Pawlikowska w czasie swoich podróży po świecie. Wszystkie prezentują się niezwykle profesjonalnie - nie, jak zrobione na szybko fotografie, które pojawiają się w kącikach kulinarnych pracy kobiecej. Nie, te fotografie spokojnie mogłyby się znaleźć w którymś z wydań National Geographic. Tym bardziej, że tytułowe owoce nie są prezentowane w taki sam sposób – na niektórych kartach są trzymane w dłoniach, na innych podane na talerzu czy jako kolejna rzecz wystawiona na sprzedaż na lokalnym bazarze.
Beata Pawlikowska wybrała zarówno owoce, które są wszystkim doskonale znane, takie jak arbuz, awokado czy papaja, jak i te, o których prawdopodobnie większość użytkowników gry nie miała pojęcia, czyli np. mangostan, guanabana, karambola czy andyjskie gruszki. Pod zdjęciem owocu znajdziemy nie tylko jego nazwę, ale także kraj jego pochodzenia.
Jeśli chodzi o trudność memory „Owoce świata", przyznam, że młodszym użytkownikom może sprawiać trudność. O ile z obrazkami powinni sobie dać radę, to w momencie, w którym dochodzimy do nazw owoców mogą pojawić się kłopoty. Jednak to tylko i wyłącznie komplement dla tego zestawu z kolekcji autorskiej Pawlikowskiej! Memory to w końcu gra edukacyjna, która jest przeznaczona dla odbiorców od 3 do 100 lat. Założę się, że przy próbie wymowy niektórych nazw może pojawić się całe mnóstwo śmiechu, a dokształcić się w zakresie znajomości owoców mogą zarówno starsi, jak i młodsi.
„Owoce świata" Beaty Pawlikowskiej powinny spełnić swoją rolę edukacyjną niezależnie od grupy wiekowej, przysparzając przy tym niemało zabawy. Same fotografie z pewnością ucieszą niejedne oczy, a niektórych być może skłonią także do kulinarnych eksperymentów. To idealna gra dla całej rodziny!
Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir
"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.
Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.
Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.
Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".
Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.
Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.
Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?
Ruszają prace nad "Battlefield 5"
Chłopcy
Historię o Piotrusiu Panie, który pragnął nigdy nie dorosnąć, zna chyba każdy. Każdy widział też rosłego mężczyznę na monstrualnej wielkości harleyu (no chyba, że to moje prywatne zboczenie). Przydrożne, obskurne puby, szczury i spluwy to też żadna nowość. Wizje mrocznych wymiarów z gorejącymi w cieniach oczami, seksowne panienki w skąpych ciuszkach i przechodzone prostytutki, także nie wykraczają poza możliwości wyobraźni. Łzy, rockowa muzyka, osierocone dzieci. Co stanie się jednak, gdy wszystko to wrzuci się do jednego worka, doprawi szczyptą nawiązań intertekstualnych, lekkim piórem, ciętymi ripostami i trafnymi metaforami? Niewiarygodne? Powiedzcie to Jakubowi Ćwiekowi, który zatytułował tę kombinację „Chłopcy".
Jakub Ćwiek powoli, ale stanowczo, walczył o solidne miejsce na polskim rynku wydawniczym. Dzisiaj może pochwalić się już sporym gronem czytelników. Z dorobkiem dwunastu powieści i kilkudziesięciu wydanych opowiadań oraz dzięki dziewięciokrotnej nominacji do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, znany jest zdecydowanej większości fanów fantastyki. Tych, którzy chwalą jego talent i kreatywność jest pewnie tylu, ilu przeciwników jego twórczości. Nie wpisuje się bowiem w, tak często eksploatowany w Polsce, typ fantastyki o podłożu historycznym, rezygnuje z karczm i oberży, a stawia na nowoczesność i bogaty dorobek popkultury. Nie inni są „Chłopcy", dziesiąta w kolejności z wydanych przez Ćwieka powieści.
Tym, co wyróżnia autora spośród innych polskich pisarzy jest, między innymi, niezwykła dbałość o szczegóły. Każdy kolejny tom dopieszczony zostaje pod każdym względem – solidnie zaplanowana okładka, interesujące i starannie wykonane ilustracje (w „Chłopcach" autorstwa Roberta Adlera; okładka to dzieło Iwo Strzeleckiego). Rzadko który z polskich pisarzy przykłada do sposobu wydawania swoich powieści tak dużą wagę jak autor "Kłamcy". Szkoda jedynie, że Jakub Ćwiek zignorował nieco kompatybilność kolorystyczną – Dzwoneczek z okładki to blondynka, chociaż w książce włosy ma rude.
Powieść Ćwieka podzielona jest na siedem rozdziałów - czy też niezależnych od siebie opowiadań, gdyż każde z nich stanowi spójną całość, którą zrozumieć można bez znajomości innych fragmentów – zatytułowanych dziecięcymi powiedzonkami („Znalezione, nie kradzione", „Pobite gary" itp.). Same wydarzenia, by nie zdradzać zbyt dużo z fabuły, najłatwiej streścić zarysowując nieco same postaci. Tytułowi chłopcy, to członkowie niecodziennego gangu motocyklowego, byli mieszkańcy Nibylandii, a obecnie mający za dom opuszczony lunapark (o dumnej nazwie: Druga Nibylandia). Bandzie - nomen omen dorosłych już, bo każdy z nich liczy ponad dwadzieścia wiosen – motocyklistów przewodzi seksowna Dzwoneczek, do której to mężczyźni (to słowo, zdaje się, nie pada nigdy jako ich określenie) zwracają się „mamo". Chłopcy walczą ze złem, handlują pyłkiem i, nie do końca bezinteresownie, zajmują podopiecznymi z lokalnego domu dziecka.
Fabuła opiera się przede wszystkim na dwóch znanych tekstach kultury – książce Jamesa Matthew Barrie'ego „Piotruś Pan" oraz serialu „Sons of Anarchy" (polski tytuł: „Synowie anarchii"). Pierwsza z pozycji stanowi dla Ćwieka bazę wyjściową. Opisywane w jego powieści wydarzenia to niejako kontynuacja tego, co przedstawił już angielski pisarz – przewrotna, ale jednak kontynuacja. „Synowie anarchii" stanowią z kolei wyraźną inspirację w zakresie wizualizacji bohaterów „Chłopców" oraz ich stylu bycia – motocykle i skórzane kurtki z naszywkami na całej płaszczyźnie pleców.
W powieści znajduje się jednak znacznie więcej intertekstualnych nawiązań. Jest Nabokov z „Lolitą", są biblijne przypowieści, twórczość Lovecrafta, a nawet „Milczenie owiec", Stephen King i Bruce Lee. Tutaj jednak wskazać muszę na pierwszą z, nielicznych mimo wszystko, wad ćwiekowych „Chłopców". Wspomniane już odniesienia oraz te, które - świadomie bądź nie – ominęłam, podane są czytelnikowi w sposób tak bezpośredni, że miejscami czułam się traktowana jak małe dziecko, któremu wciąż jeszcze wszystko trzeba pokazywać paluszkiem.
Jakub Ćwiek zgrabnie operuje językiem i potrafi stworzyć interesujące metafory. Przez kolejne strony „Chłopców" przechodzi się nie zauważając upływu czasu. Całość jest lekka i łatwa do przyswojenia, ale nie infantylna i grafomańska. Sporo w „Chłopcach" wulgaryzmów, ale ich używanie zdecydowanie nie razi, a dopełnia wykreowany przez autora świat. Dla wielbicieli gier słownych także znajdzie się kilka perełek. Szczególnie warte uwagi są mistrzowsko napisane dialogi. Bez trudu przychodzi wyobrażenie ich sobie w podobnej, realnej sytuacji. Zdecydowanie mogliby tak ze sobą rozmawiać dorośli, niedojrzali gangsterzy-motocykliści, którzy nawiali z Nibylandii – jakkolwiek by to nie brzmiało. Dyskusje, nierzadko zakończone trafnymi puentami lub ciętymi ripostami, sprawiają, że czytelnik nieraz mimowolnie zaśmiewa się w głos. Jednak, żeby nie było tak cukierkowo...
Niektórych zachowań bohaterów nie rozumiem - i wbrew oczekiwaniom nie jest to nadużywanie alkoholu. Najstarsi członkowie motocyklowego gangu uparcie używają pojęcia mili zamiast kilometra. Zrozumieć mogę, że skoro autor „Piotrusia Pana" był Anglikiem, to i Nibylandia rządziła się angielskim systemem miar, niemniej Dzwoneczek i jej podopieczni w trakcie opisywanych wydarzeń żyją już w Polsce od przynajmniej dziesięciu lat. Czy to nie wystarczająca ilość czasu, by zmienić sposób myślenia? Zwłaszcza, że zaraz po przybyciu z brytyjskiej krainy żaden z bohaterów nie miał problemów z przestawieniem się z ojczystego języka na zupełnie obcą polszczyznę?
Mają „Chłopcy" kilka dziur logicznych, ale wybaczam to Jakubowi Ćwiekowi z powodu doskonałego studium Kompleksu Piotrusia Pana (zamierzenie lub nie). Widzę tę przeplataną między wierszami analizę. W dodawanych do napojów po każdym niepowodzeniu syrenich łzach zapomnienia, dostrzegam brak odpowiedzialności, strach przed dorosłością i dojrzałością, a w tytułowaniu Dzwoneczka "mamą", potrzebę pobłażliwej i niewymagającej opieki. W stosowaniu pyłu i ulatywaniu – ucieczkę od realnych problemów i prawdziwego życia. Jest też tutaj, oczywiście, niemożność zbudowania prawdziwej relacji damsko-męskiej. Chłopcy traktują wszystkie kobiety przedmiotowo, nie mają potrzeby budowania trwałych więzi. Wszystko to zawiera się w istocie Syndromu Piotrusia Pana.
Jakub Ćwiek dokonał rzeczy dość niezwykłej. Ze znanej, wielokrotnie eksploatowanej bajki dla dzieci zrobił coś zupełnie nowego, nadał całości odrębną jakość. Wpadł na oryginalny pomysł i zrealizował go z dużą dozą kreatywności. To fakt, że widać w „Chłopcach" kilka logicznych potknięć, ale są też niezwykle dopracowane dialogi, zręczne opisy oraz bohaterowie z krwi i kości. Pod rozrywkową fabułą skrywa się także głębsze przesłanie - o trudzie dorastania, samotności i potrzebie bliskości. Polecam tę lekturę każdemu, kto chciałby się oderwać od świata obowiązków, konwenansów i utartych ścieżek. Dodatkowo, ze względu na męski charakter „Chłopców", wszystkim kobietom radzę wejść na czas lektury w skórę płci przeciwnej – śmiejcie się z szowinistycznych żartów i stereotypowego poczucia humoru każdego "prawdziwego" faceta.
Druga recenzja - Vicky
Pewne historie są ponadczasowe. Nie ważne czy to dziecko, mama, tata, babcia czy dziadek – każdy je zna. Jedną z nich jest powieść autorstwa Jamesa Matthew Barrie „Piotruś Pan" (lub jeśli ktoś woli spolszczenia – „Przygody Piotrusia Pana"). Jak wiele było w literaturze i filmie przeróżnych wariacji na ten temat. Ileż to odmiennych kontynuacji stworzyli kolejni autorzy. Wspierając chlubną tradycję, również i Jakub Ćwiek opisał swoją wersję wydarzeń w nowej książce, noszącej tytuł „Chłopcy".
Gdzieś tam, pomiędzy miastami, znajduje się stary lunapark. Kolejki, dom strachów, diabelski młyn – wszystko to kiedyś tętniło życiem. Teraz natomiast to opuszczone, nieprzyjazne miejsce. Czy jednak aby na pewno? Życia i barw lunaparkowi nie ubyło. Stał się siedzibą Zagubionych Chłopców – gangu motocyklowego. To tu właśnie wracają po niebezpiecznych misjach i załatwianiu czarnych interesów. Po walkach z mrocznymi potworami. To w lunaparku, w ramionach „mamy" – Dzwoneczka – opłakują śmierć kompanów, którzy pechowo zatrzymali się w przejściu poza czasem. Żyją po to, by nigdy naprawdę nie dorosnąć i po wsze czasy nienawidzić Piotrusia Pana. To właśnie tutaj, wśród nich, każda „obiecująco zapowiadająca się sierota" może znaleźć swoje miejsce na Ziemi – swój dom.
Akcja powieści rozgrywa się w Polsce. Historię obserwujemy z punktu widzenia różnych, mniej lub bardziej postronnych, osób - kelnerki z baru, świeżo upieczonego członek gangu, dziecka. Książka podzielona jest na opowiadania – nie powiązane ze sobą wydarzeniami, ale jednak układające się w jedną, spójną całość. Jakub Ćwiek należy do tych pisarzy, którzy mogą stworzyć instrukcję obsługi urządzeń elektrycznych, a i tak będzie się to dobrze czytało. Chyba po prostu chodzi o wprawę i warsztat. Do tego dobry pomysł, ciekawa fabuła i rzeka akcji – gotowa lektura, którą świetnie się czyta. Mnie samej jednak „Chłopcy" – mimo tego, że naprawdę nieźle napisani – jakoś specjalnie nie urzekli. Być może wiąże się to z tym, że jestem nieco przewrażliwiona na wulgaryzmy i podteksty erotyczne. Kiedy występują w książkach, chcę być o tym zawczasu uprzedzona – zanim jeszcze po taką prozę sięgnę (na przykład z tyłu okładki). I tak, do przyjemnej, pomysłowej i lekkiej książki, wkradł się pewien niesmak. Rozumiem – taki klimat pasował, jednak nie jest to rzecz dla mnie.
Samo wydanie zasługuje w tym wypadku na specjalną uwagę. Półtwarda, tekturowa okładka, czerwona wstążeczka, ciekawe grafiki, gęsto zdobiące strony książki. Dobra edycja i świetny układ tekstu. Przyznaję, że byłabym zachwycona, gdybym na półce miała jedynie tak rewelacyjnie dopracowane tomy. Również spis treści jest bardzo przystępny. Za oprawę wydawnictwu SQN należą się wielkie brawa.
Po książce spodziewałam się, że będzie zabawniejsza – mimo dużej dawki humoru, w ogóle on do mnie nie trafiał. Fabuła i akcja były ciekawe, miejscami zaskakujące, kiedy indziej niesamowite. Pisarz w przemyślany sposób odkrywał przed czytelnikami coraz to nowe fragmenty życia tytułowych „Chłopców". Mam w stosunku do powieści naprawdę bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony niespecjalnie mnie urzekła, z drugiej jednak nie zaprzeczę, że jest wciągająca i dobrze napisana. Także niewiele mogę prozie Jakuba Ćwieka zarzucić i jedynym „przeciw" jest mój własny, subiektywny gust literacki. Co do pewnych treści czytelnicy mogą więc czuć się uprzedzeni, a jeżeli one nie stanowią żadnej przeszkody, to po książkę sięgnąć polecam. Przygody w towarzystwie Zagubionych Chłopców z pewnością będą niezwykle ciekawe.
"Star Wars Komiks Nr 2/2015" w grudniu
Spotkanie autorskie z Katarzyną Puzyńską
Przegląd gadżetów #2 - Adventure Time
W dziale Gadżetomania prezentujemy tematycznie wybrane, najlepsze wg nas, zabawki, figurki, koszulki, materiały kolekcjonerskie i inne gadżety dla fanów szeroko pojętej fantastyki. W dzisiejszym odcinku zapoznamy się z kilkoma gadżetami związanymi z serialem animowanym pt. „Pora na Przygodę". Można znaleźć je w polskich sklepach internetowych. Zapraszamy!