Rezultaty wyszukiwania dla: SF
Fragment III: Żółte Ślepia
Palce Gosławy, silne niczym obcęgi, wbijały się w ramię Medvida. Otworzył z trudem oczy, zamrugał, wciągnął ostro powietrze, gdy dostrzegł twarz wiedźmy, wykrzywioną grozą. Jej oczy, szkliste i szalone, wpatrywały się to w niego, to w dal, a drżące usta szeptały słowa, których nie rozumiał.
Fragment II: Żółte Ślepia
Przytulił ją mocno, a wiedźma wsunęła miękkie dłonie w rękawy jego koszuli, wysoko, niepotrzebnie wysoko. Trwali w uścisku długą chwilę, również niepotrzebnie długą. Na tyle długą, by Medvid mógł odtworzyć sobie rozmiar piersi Gosławy, prześwitujących pod cienką, lnianą suknią i przypomnieć sobie zapach jej włosów.
Prawda i kłamstwa
Jak myślicie, jeżeli osoba pracująca niegdyś jako detektyw policyjny weźmie się za pisanie kryminałów, to ma szansę wyjść z tego coś dobrego? Tak! Szanse są! A w przypadku Caroline Mitchell okazało się, że naprawdę świetnie wypadła również w roli pisarki, choć niegdyś pracowała właśnie w policji. Jej doświadczenie z poprzedniego stanowiska zdecydowanie świetnie wpasowało się w pasję, jaką stało się pisanie – w swoich książkach nie tylko znakomicie pokazuje pracę śledczych, ale też wprowadza niesamowitą atmosferę, snuje wciągające intrygi i wytrąca czytelnika z równowagi za pomocą wielu zabiegów!
Chociaż Mitchell ma na swoim koncie już całkiem sporo napisanych książek, to na polskim rynku do tej pory pojawiły się zaledwie dwie. Jedna z nich to pojedyncza powieść, Milcząca ofiara, a druga to właśnie Prawda i kłamstwa, stanowiąca pierwszą część cyklu o Amy Winter, komisarz policji i… córce seryjnych morderców. Choć Amy została zabrana do rodziny zastępczej jako mała dziewczynka i wyparła z podświadomości swoje prawdziwe pochodzenie, to przeszłość nagle powraca. Do Amy początkowo nie dociera to, czyją jest córką, ale też wie, że tylko ona może uzyskać od swojej biologicznej matki informacje na temat dawnych zabójstw. Jednak czy będzie w stanie się przełamać i spotkać się z kobietą, którą wszyscy określili mianem bestii?
Przyznam szczerze, że autorka naprawdę znakomicie poprowadziła całą akcję. Z jednej strony pojawia się sprawa zaginionej nastolatki, a z drugiej próba rozwikłania zagadki sprzed lat – gdzie podziały się zwłoki trzech dziewcząt zamordowanych przez rodziców Amy? Od jej ojca nic już nie można wyciągnąć, bo dołączył do swoich ofiar, ale matka od lat odsiaduje wyrok w więzieniu. I postanawia nawiązać kontakt ze swoją córką, mając oczywiście ku temu swoje powody. Poznajemy je jednak stopniowo, podobnie jak Amy. Widać jednak, że bestia, która skrywa się pod skórą jej matki, doskonale bawi się zaistniałą sytuacją. Wodzi Amy za nos, toczy z nią grę, a komisarz musi naprawdę mocno zagryźć zęby. Jestem przekonana, że było to dla niej niesamowicie trudne – przełamanie się, granie w tę grę, dlatego tym bardziej podziwiam ją za odwagę, wytrwałość i konsekwencję.
Obydwie sprawy znakomicie się ze sobą łączą, a zakończenie książki zdecydowanie można uznać za nieprzewidywalne. Śmiało można stwierdzić, że jest to powieść wielowątkowa, ale wszystkie poruszane w niej motywy doskonale ze sobą współgrają – Mitchell doskonale połączyła je ze sobą, dając czytelnikom soczyście wciągającą lekturę. Poza tym, że mamy dobrze zaprezentowane dochodzenie, mamy okazję zapoznać się również z przeszłością biologicznej rodziny Amy – zobaczyć, jak wyglądał koszmar jej dzieciństwa, jak to się odbiło na jej dziecięcej psychice. Chwilami mamy też okazję lepiej zapoznać się z bohaterami drugoplanowymi, a to wszystko dzięki rozdziałom pisanym z ich perspektywy – i wierzcie mi, nie są one tutaj bez znaczenia! Bowiem punkt kulminacyjny to nie tylko rozprawienie się z bestią, odnalezienie zaginionej nastolatki czy porzuconych dawno temu zwłok, to coś o wiele więcej.
Dzięki temu, że czarny charakter toczy pełną intryg grę z główną bohaterką, czytelnik nie ma szansy narzekać na nudę. Stale jesteśmy trzymani w napięciu, a akcja śmiało brnie do przodu, w całkiem dobrym tempie. Sporo się tutaj dzieje, co wynika również ze wspomnianej wyżej wielowątkowości tej powieści. Amy Winter to kobieta, którą naprawdę da się lubić, a biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację oraz wspomnienia z jej dzieciństwa, w człowieku budzi się względem niej jakieś współczucie. Bohaterowie są porządnie wykreowani, nie brakuje tutaj warstwy psychologicznej czy lekkiej prywaty, ale zdecydowanie nie dominuje to nad tym, co w kryminałach najważniejsze. Myślę, że bez przeszkód mogę napisać, że Mitchell idealnie wszystko zrównoważyła i dopracowała. A jej styl też jest jak najbardziej odpowiedni!
Wydaje mi się, że już wystarczająco zaprezentowałam zalety tej książki. Jestem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona tą pozycją i mam nadzieję, że na tyle przypadnie ona do gustu polskim czytelnikom, że doczekamy się nie tylko kolejnych tomów tej serii (a jestem przekonana, że będzie się działo!), ale również innych powieści, które wyszły spod pióra tej autorki. To naprawdę wciągający, świetnie napisany kryminał, w którym nie brakuje też elementów thrillera psychologicznego. Zdecydowanie gratka dla fanów gatunku, dlatego z czystym sercem polecam!
Maria Skłodowska-Curie, Juliusz Verne
Świat pełen jest kawałków tworzących większą całość. Jedne znane od wieków, inne ukryte przed niemalże każdym. By odkryć, co skrywa się za osłoną tajemnicy, niewiedzy, wystarczy otworzyć się na otaczające nas życie.
Tak wiele ukrytych miejsc. Substancji, które czekają, by ktoś odkrył ich działanie. Może i wiele już odkryto, dokonano wielkich rzeczy, ale czy warto poddać się, gdy los daje nam tyle możliwości? Pęd do wiedzy, miliony zadanych pytań i on, twój brzdąc ciekawy świata. Niezależnie od wieku, nasze pociechy potrzebują pewności, że stworzone są do wielkich rzeczy, że mogą wszystko i tylko oni sami są swoim ograniczeniem.
Bez względu, jaką wybiorą drogę, potrzebne im będą cechy, które posiadali bohaterowie, odkrywcy, wielcy tego świata. Co takiego może nauczyć się dziecko od Marii Skłodowskiej-Curie? Jakie rady skrywa życie Juliusza Verne'a? Na te i wiele innych pytań odpowiedzieć może seria książek Moi bohaterowie.
Każdy tom to pięknie zilustrowana i zamknięta w twardej oprawie historia jednej z wielkich postaci. Tak jak dużo jest dziedzin życia, tak i bohaterskich postaci jest sporo. Dzieci będą mogły dowiedzieć się, jak wyglądało życie poszczególnych postaci, z jakimi przeciwnościami losu musieli się mierzyć, by zostać wielkimi swoich czasów.
Każda historia to piękne i niezwykle barwne ilustracje o lekkiej i niezwykle plastycznej kresce, która podkreśla rodzaj literatury, uwydatniając równocześnie wygląd postaci. Maria w swoich czasach nie miała lekko. Musiała zmierzyć się z poniżaniem ze względu na płeć i umniejszaniem jej zasług. Długie lata nie miała sprzętu, pieniędzy czy możliwości choćby na podobnym poziomie, co równi wiedzą mężczyźni. Jej hart ducha i wiara w siłę potrzebną do pokonania przeciwności postawiła na jej drodze mężczyznę, który wspierał każdą jej myśl.
Czy potrzeba więcej słów, gdy patrzysz na jej poszczególne dokonania spisane na osi czasu od narodzin, aż po śmierć i wszystkie dokonania?
Historia Marii nie tylko uczy siły i wiary w siebie. To opowieść o miłości, poświęceniu i nauce, która nie wybiera między płcią. Wytrwałość i głód wiedzy już czekają na nasze maluchy.
Poza tymi cechami ważna, jeśli nie najważniejsza jest wyobraźnia. Od nas zależy czy dziecko będzie rozwijać tę sferę swojego umysłu i dumnie korzystać z tego, co skrywa świat wyobraźni. Najlepszym przykładem na siłę fantazji jest życie Juliusza Verne'a, który stworzył wiele powieści zabierających nas w dalekie podróże. Musiał się on zmierzyć z brakiem funduszy, nielubianą pracą. Na szczęście nie poddał się i dawał upust swoim pomysłom, pisząc.
To dzięki opowieściom z dzieciństwa snutych przez matkę młody Verne wiedział, co chce robić w życiu. Czasy, w których żył nie były łatwe dla ludzi chcących pisać. Jemu udało się pójść za głosem serca i tworzyć historię, których znakiem rozpoznawczym była dalekowzroczność. Pozwalał swoim bohaterom odkrywać co nieznane i niemożliwe do realizacji. Tak za sprawą niespożytej fantazji nakreślał przyszłe wynalazki i możliwości ludzi, które mieli zdobyć dopiero w przyszłości.
Skłodowska dokonała znaczących odkryć i zapisała się w historii jako silna i znacząca kobieta. Verne wyprzedził wyobraźnią kilka wieków. Działając zgodnie ze sobą, pomagali innym, a historia z wdzięcznością o nich pamięta.
Chcecie dowiedzieć się więcej? Wystarczy sięgnąć po serię Moi Bohaterowie, którą można kupić w salonach prasowych w całej Polsce. Co miesiąc pojawia się kolejny pakiet dwóch bohaterów. Kto będzie następny?
Każda książka zawiera odrębną historię postaci, która odegrała znaczącą rolę w swoich czasach. Na końcu na dociekliwych czeka oś czasu, z oznaczeniami znaczących momentów w historii. Dla chcących się sprawdzić twórcy przygotowali mały test na spostrzegawczość. Jesteś gotowy sprawdzić swoją spostrzegawczość i pamięć? Kto wie, może to właśnie takie ćwiczenie będzie jednym z kroków ku wielkim odkryciom.
Countdown
W cyfrowym świecie trudno już sobie nawet wyobrazić rzeczywistość bez smatfonów czy dostępu do sieci. Przyzwyczailiśmy się być zawsze on-line, korzystać z mobilnych aplikacji ułatwiających co prawda życia, ale też ograniczających nieco naszą swobodę i prywatność. Dotarliśmy też do takiego miejsca, w którym trudno ten rozwój technologiczny, a także uzależnienie od technologii zatrzymać. Nie sposób bowiem już nawet wyobrazić sobie codzienność bez telefonu, bez wyszukiwania w nim informacji, pisania wiadomości, aplikacji umożliwiających dokonywanie płatności czy innych, niezbędnych w codziennych aktywnościach. Mamy zatem aplikacje, które liczą nasze kroki, liczą kalorie, pilnują diety, analizują zakupy, mamy nawet takie , które … przepowiadają datę naszej śmierci.
Tej ostatniej apki, nawet jeśli jeszcze nie mamy, to (jak pokazuje doświadczenie) szybko ją zainstalujemy. Nawet jeśli wszyscy będą nas przed nią ostrzegać, a my podważać będziemy sens jej posiadania. Tak przynajmniej robią bohaterowie horroru „Countdown”. Obraz, będący reżyserskim debiutem Justina Deca, to doskonały przykład zagrożeń związanych z intensywnością funkcjonowania w sieci oraz z zawieraniem umów bez czytania regulaminu. Zwykle jednak taka niedbałość skutkuje co najwyżej stratami finansowymi bądź utratą dostępności do pewnych funkcji urządzenia czy ograniczeniami w korzystaniu z usługi. W filmie Deca prowadzi natomiast do śmierci. Szczególnie, jeśli nie poddamy się przeznaczeniu, choć trudno wyobrazić sobie, że spokojnie przyjmujemy wyrok śmierci nie próbując odmienić swojego losu…
Zabawa ze śmiercią rozpoczyna się niewinnie, podczas mocno zakrapianej imprezy, w trakcie której grupa przyjaciół postanawia ściągnąć nowa aplikację, dającą im wiedzę o dacie ich śmierci. I może nawet byłoby to dość zabawne (w nieco upiorny sposób), gdyby nie fakt, że jedna z dziewczyn dowiaduje się, że niewiele jej już życia pozostało, a zegar w komórce zaczyna odmierzać ostatnie trzy godziny. Zabawa zabawą, ale Courtney zapewne nie było wesoło, skoro odmawia jazdy samochodem z pijanym chłopakiem. Wybiera spacer do domu, co – jak się okazuje – nie ratuje jej od śmierci. Tyle tylko, że nie ginie w wypadku samochodowym (który rzeczywiście ma miejsce) a we własnym domu, porwana przez nieznaną siłę i porzucona ze złamanym karkiem niczym szmaciana lalka. Niedługo po niej zresztą ginie chłopak, który co prawda przeżył wypadek, ale czeka go stosunkowo prosta operacja. Aplikacja, którą w międzyczasie pobrał, wskazuje jednak na jego śmierć właśnie na bloku operacyjnym. Postanawia uciec śmierci (i to dosłownie) opuszczając szpital. Tyle tylko, że nie udaje mu się nawet opuścić piętra, kiedy rozprawia się z nim demon.
Przed śmiercią zdołał jednak podzielić się swoimi obawami z pewną pielęgniarką, Quinn, prezentując przy tym aplikację. Oczywiście i ona pobiera Countdown, a my mamy wrażenie, że apka roznosi się niczym wirus. Pech chce, że – mając za sobą pierwszy dzień pracy jako pielęgniarka, nie stażystka – dowiaduje się o tym, że zostały jej ostatnie dwa dni życia. Nic zatem dziwnego, że wpada w lekką (delikatnie mówiąc) panikę, szukając pomocy w sieci i rozpaczliwie próbując odinstalować aplikację. Tym bardziej, że im bliżej końca życia, tym dziwniejszych rzeczy jest świadkiem. W podobnej sytuacji jest też poznany w punkcie serwisowania komórek Matt, a także niepełnoletnia siostra Quinn. Mając świadomość rychłego końca jednoczą swoje siły w walce z nieznanym wrogiem, pomocy szukając u księdza. Dość osobliwego, trzeba przyznać, któremu trudno powstrzymać się przed tym, by dając upust emocjom zakląć czy też przyznać z rozbrajającą szczerością, że jego wiedza na temat demonów (bo to Szatan, jak się okazuje, stoi za aplikacją), jest czysto teoretyczna. Rozpoczyna się szaleńczy wyścig z czasem, wszystko bowiem wskazuje, że – by przeżyć – trzeba oszukać aplikację…
Wszystko krok po kroku zmierza do łatwego do przewidzenia zakończenia, zapewniając nam całkiem niezłą rozrywkę, choć niestety absolutnie nie strasząc. Kilka pojawiających się demonów w dość przewidywalnych momentach, upiorne dźwięki wydawane przez aplikację to za mało, by zbudować atmosferę grozy, szczególnie że szybko rozgryzamy schemat działania aplikacji (jesteśmy mądrzejsi od bohaterów po obejrzeniu „Oszukać przeznaczenie”). To sprawia, że jeśli szukamy dobrego, trzymającego w napięciu, przerażającego horroru obarczonego ryzykiem „zejścia” na zawał serca, to z pewnością „Countdown” takim filmem nie jest. Jeśli jednak planujecie spokojny wieczór z oderwaniem się od technologicznych nowinek, to ten film z pewnością was do tego zmobilizuje. Podobnie zresztą, jak do czytania regulaminów ...
Skorumpowany
Kiedy Londyn wygrał organizację Igrzysk Olimpijskich, od początku wiedziano, że serce tych igrzysk będzie we wschodniej części miasta. Miało to tchnąć nowe życie we wschodni Londyn, bowiem to najmniej rozwinięta i najbiedniejsza część miasta. Tam gdzie planowano postawić stadion, inne obiekty sportowe i całą infrastrukturę, wcześniej stały opuszczone budynki starych fabryk i nieliczne warsztaty. Zanim rozpoczęto budowę trzeba było nawet oczyścić teren z przemysłowych zanieczyszczeń, a wszystko po to, by wszystkie powstające budowle wykorzystać również po igrzyskach, chociażby na cele mieszkalne.
Nic zatem dziwnego, że skupujący ziemię w tamtych rejonach Komitet Olimpijski płacił duże pieniądze po to, by przejąć cały teren i nie dopuścić do pozostania pojedynczych działek w rękach prywatnych. Organizacja igrzysk wymagała ogromnych środków finansowych, ale też stwarzała okazję do ponadprzeciętnych zarobków. Znaleźli się i tacy, który chcieli zrobić na sporcie złoty interes, potajemnie skupując ziemię, jeszcze zanim odkupywać zaczął ją od właścicieli Komitet. Tym mężczyzną był rzutki biznesmen, Clifford Cullen (w tej roli rewelacyjny Timothy Spall), który – by się stać właścicielem terenów – nie wahał się przed sięgnięciem po ostateczne rozwiązania …
W chwili, kiedy w 2002 roku mały Liam i Sean McDonagh udali się do warsztatu ojca, nie wiedzieli jeszcze, że to, co tam zastaną, determinować będzie ich przyszłość. Samobójstwo ojca położyło się cieniem na ich dorastaniu, obaj wdali się w nieuczciwe interesy, zaś Liam (Sam Claflin) zapłacił za to wieloletnią odsiadką i rozłąką z ukochanym synem. Kiedy wychodzi z więzienia, po dziewięciu latach z czternastu zasadzonych wyrokiem za napad z bronią w ręku, pragnie tylko jednego – zacząć uczciwe życie i odzyskać rodzinę. Nie będzie to jednak takie łatwe, bo nikt nie chce zatrudnić byłego więźnia. Kiedy podczas treningu boksu spotyka Cullena, który pomaga w organizacji baru charytatywnego, a ten proponuje mu walkę dla rozrywki, Liam tylko przez chwilę ma wątpliwości. Jeszcze nie wie, z kim tak naprawdę ma do czynienia…
Jednocześnie, pod jednym z londyńskich mostów. Policja znajduje poćwiartowane zwłoki mężczyzny. Wszystko wskazuje na mafijne porachunki i Rosjan, jako sprawców morderstwa, a właściwie egzekucji. Na miejscu zbrodni zjawia się policjant, Beckett (Noel Clarke) wraz ze swoją partnerką, ale sprawa szybko zostaje im odebrana. Równie szybko zostaje znaleziony sprawca morderstwa, podrzędny przemytnik papierosów, zaś ślady DNA ofiary na jego ubraniu stają się niepodwarzalnym dowodem. Fakt, że aresztowany wiesza się w swojej celi również jest bardzo wygodny, oznacza bowiem bezproblemowe zakończenie sprawy. Jest jednak ktoś, kto zauważył subtelną nić powiązań pomiędzy różnymi osobami w kraju oraz faktami – to dziennikarz Nayan, który swoimi podejrzeniami dzieli się z Beckettem. Rozpoczyna się swego rodzaju wojna podjazdowa, która odsłania prawdziwe oblicze miasta.
Z każdą kolejną sceną przekonujemy się, że korupcja sięga szczytów władzy, nie ominęła także policyjnych szeregów, co jest zrozumiałe, bowiem tylko w ten sposób pewne rzeczy mogą być „zamiecione pod dywan”. Niestety okazuje się też, że brat Liama (w roli Seana wystąpił Joe Claflin) siedzi w tym bagnie, za co przyjdzie mu zresztą słono zapłacić. Jest świadomy, że pragnąc się zrehabilitować (również w oczach brata) i zostając informatorem Becketta ściąga na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo, dlatego przygotowuje przesyłkę dla Liama, zawierającą nie tylko duże pieniądze, ale i dowody przeciwko Cullenowi i współpracującym z nim ludźmi z różnych kręgów. Tym samym wydaje również wyrok na Liama i jego rodzinę …
Jak zakończy się ta historia, oparta zresztą na prawdziwych wydarzeniach, przez co jeszcze bardziej emocjonująca? Przekonamy się o tym dzięki filmowi „Skorumpowany” w reżyserii Rona Scalpello. Scenariusz do filmu stworzył Nick Moorcroft, niemal w pełni wykorzystując potencjał tkwiący w opowiadanej historii. Sam fakt korupcji na szczytach władzy elektryzuje, ale też nie jest niczym zaskakującym. Tu jednak wszystkie te powiązania możemy oglądać niejako od wewnątrz, dzięki czemu odsłonięte zostało prawdziwe oblicze władzy, a także policji. Utrata zaufania do przedstawicieli wszystkich służb i polityków, to efekt uboczny obejrzenia filmu.
Mimo iż można odnieść wrażenie, że akcja filmu toczy się leniwie (ten brytyjski spokój…), to w rzeczywistości wiele się dzieje. Mamy brawurowe pościgi, trup ściele się gęsto, mamy wreszcie atmosferę luksusu i wystawne kolacje eleganckich mężczyzn, którzy bez wahania wydają wyroki śmierci. I choć fabuła jest dość schematyczna, to w żaden sposób nie umniejsza to wrażenia, które film na nas robi. A że po obejrzeniu pozostaje pewien niedosyt … cóż, musimy pogodzić się z tym, że życie nie jest doskonałe i nie każdy płaci za swoje winy.
Poryw
Żeby opowieść kryminalna była udana, musi zawierać kilka elementów. Na pewno ważna jest dopracowana fabuła i wprawnie uknuta intryga – bez tego ani rusz. Czytelnik usatysfakcjonowany to czytelnik zadziwiony, zbity z tropu, wpuszczony w maliny. Element zaskoczenia po prostu musi się pojawić i koniec. Równie ważne jest umiejętnie stopniowane napięcie. To coś, co wywołuje nieodpartą chęć przeczytania kolejnych kilku stron… Znakiem rozpoznawczym kryminałów jest towarzyszący odbiorcy niepokój i poczucie, że błądzi niczym we mgle w poszukiwaniu odpowiedzi i rozwiązań. Kolejnym istotnym elementem są ciekawi, niebanalni bohaterowie, a także sposób ich przedstawienia na kartach powieści. Autor powinien znaleźć miejsce na rozwinięcie głównych postaci, nakreślenie ich osobowości, stanu emocjonalnego, ważnych zdarzeń z przeszłości, doświadczeń oraz relacji z innymi. Czy Kinga Wójcik o tym wszystkim pamiętała? Czy jej kryminalny debiut – „Poryw” – faktycznie porywa?
Komisarz Lena Rudnicka rozpoczyna śledztwo w sprawie zaginięcia i, jak się później okazuje, morderstwa Klemensa Chmielnego, księgowego i współwłaściciela łódzkiego hotelu. Policjantka dostaje pod swoje skrzydła młodego sierżanta Marcela Wolskiego. Kobieta nie jest zadowolona z decyzji komendanta. Musi jednak schować w kieszeń uprzedzenia, bo z pozoru banalna sprawa okazuje się dużo bardziej skomplikowana, niż można by przypuszczać. Na światło dzienne wychodzą nowe fakty, pojawiają się kolejni podejrzani i świadkowie, a dochodzenie wciąż stoi w miejscu. Tajemnice mnożą się, uniemożliwiając śledczym rozwikłanie zagadki. Lena i Marcel nie odpuszczają i próbują doprowadzić sprawę do końca. Czy uda im się dotrzeć do prawdy? Jak ich skomplikowana relacja wpłynie na przebieg śledztwa?
Może „Poryw” nie jest idealny, lecz z pewnością zasługuje na uwagę miłośników gatunku. Autorkę cechuje lekkie pióro i umiejętność snucia historii. W powieści nie uświadczymy dłużyzn, a proporcja wydarzeń z życia codziennego postaci w stosunku do opisów prowadzonego śledztwa jest odpowiednia. Akcja toczy się wartko, trzymając czytelnika w napięciu, a dialogi wypadają dość naturalnie i niekiedy wywołują lekki uśmiech.
Autorka bardzo realistycznie opisuje przebieg całego śledztwa. Widać, że policyjne procedury i poszczególne czynności wykonywane w toku dochodzenia nie są jej obce. Co zresztą wcale nie powinno nikogo dziwić, bo Kinga Wójcik pochodzi z rodziny policyjnej.
Kolejnym plusem jest wprawnie nakreślone tło obyczajowe. Autorka koncentruje się nie tylko na śledztwie, ale i na życiu poszczególnych postaci. Wątek kryminalny przeplata się z charakterystyką szarej codzienności łodzian. Nie brakuje też sprawnie nakreślonych, barwnych opisów miasta i jego różnych zakątków. Polska sceneria wydaje się idealna dla toczących się wydarzeń i pozostawia w głowie odbiorcy przyjemne obrazy.
Mieszane uczucia wywołała we mnie kreacja bohaterów. Kinga Wójcik stworzyła postacie realistyczne, posiadające swoje historie, wady i zalety, pragnienia i słabości. Osoby z krwi i kości, które czytelnik bez trudu mógłby umiejscowić w rzeczywistym życiu. Problem w tym, że autorka nie uniknęła powielenia pewnych schematów. Lena i Marcel do bólu przypominają inny kryminalny duet, tyle że zamiast togi noszą policyjny mundur.
Komisarz Lena Rudnicka to bohaterka skomplikowana, o silnym charakterze, inteligentna i wykazująca specyficzne podejście do wielu spraw. Jest zimna, bezkompromisowa, obcesowa, czasem wręcz wulgarna. Początkowo trudno ją polubić. Z kolei Marcel jest zupełnym przeciwieństwem pani komisarz. Nieśmiały, wrażliwy, spokojny i zdecydowanie za mało asertywny. Zapatrzony w Lenę jak sroka w gnat. Brzmi znajomo? No właśnie. Na szczęście autorce udaje się z tego trochę wybrnąć. W pewnym momencie pisarka ujawnia co nieco z prywatnego życia pani komisarz. Okazuje się, że arogancja i surowość to tylko maska, która pozwala kobiecie przetrwać w męskim świecie i ukryć czułe punkty. Im więcej odbiorca dowiaduje się o Lenie, tym bardziej ją rozumie i w rezultacie patrzy na nią przychylniejszym okiem. W dalszych rozdziałach policjantka odrobinę mięknie, a między nią i odbiorcą pojawia się coś, co można nazwać nicią sympatii.
Jeśli chodzi o zakończenie, powiem krótko. Nie jestem detektywem, a mimo to trafnie wytypowałam sprawcę. W sumie powinnam się cieszyć, a jednak czuję niedosyt. Według mnie zabrakło kilku dodatkowych niedopowiedzeń, mylnych tropów, by finał stał się zaskakujący dla przeciętnego czytelnika. Niemniej do samego końca dobrze się bawiłam, odkrywając motywy mordercy i poznając wszystkie okoliczności sprawy. Finał nie jest więc całkiem nieudany – po prostu mógłby być lepszy. Zabrakło tego czegoś, co sprawia, że czytelnika wbija w fotel.
„Poryw” to przyjemna lektura na wieczór lub dwa, która zadowoli fanów lekkich kryminałów. Wartka akcja, brak dłużących się opisów i ciekawie nakreślone tło obyczajowe stanowią największe atuty tej książki. Powieść wciąga i trzyma w napięciu. Jak na debiut – całkiem nieźle. Życzę jednak autorce i czytelnikom, by kolejne części cyklu o komisarz Lenie Rudnickiej były jeszcze lepsze. By losy głównych bohaterów nie biegły utartymi szlakami, lecz skręcały w te nieodkryte dotąd ścieżki.
Furia wikingów
Opowieści o wikingach cieszą się niesłabnącą popularnością. Nic dziwnego, że kolejni autorzy sięgają po historie rodem ze średniowiecznej Skandynawii i budują na nich własne opowieści. Daniel Komorowski postanowił zmierzyć się z wikińską legendą i za głównych bohaterów swojej debiutanckiej powieści obrał Ragnara Lothbroka i jego synów.
Akcja Furia wikingów rozpoczyna się, gdy Ragnar wyrusza na swoją pierwszą wyprawę w kierunku Wysp Brytyjskich. Poznajemy go jako doświadczonego wojownika i szanowanego władcę. Towarzyszą mu starsi synowie, a młodsi pozostają w duńskiej stolicy, Hedeby, wraz z matką, piękną Aslaug. Sukcesy militarne nie zawsze idą jednak ze szczęściem w życiu prywatnym, o czym Ragnar ma się przekonać już wkrótce.
Książkę czyta się błyskawicznie. Niestety, mimo fascynującej tematyki i kilku naprawdę niezłych pomysłów, całość sprawia mieszane uczucia. Autor rozpoczyna od mocnego uderzenia, wprowadzając wydarzenia, które doprowadzają do rozłamu wśród najbliższej rodziny Ragnara. Szkoda tylko, że zostały przedstawione po łebkach. Większość wątków generalnie tak właśnie się prezentuje. Sceny bitew i walk są opisywane ze wszelkimi szczegółami i całą brutalnością, jaka jest z nimi związana, natomiast to, co toczy się poza polem walki, schodzi na drugi plan.
Z powyższym wiąże się sposób wykreowania postaci, znanych większości czytelnikom, a na pewno wszystkim fanom nordyckich klimatów, z legend czy choćby netfliksowego serialu. Tutaj czegoś im brakuje. Niby dużo robią, czasem równie dużo mówią, a jednak sprawiają wrażenie dosyć papierowych. Z jednym wyjątkiem.
Najsilniej zaakcentowanym bohaterem, właściwie jedynym naprawdę rozwiniętym, pokazanym z różnych perspektyw i wzbudzającym głębsze emocje, jest Ivar Bezkostny. Okrutny, bezlitosny, a przy tym napędzany bólem i nienawiścią. To on tak naprawdę prowadzi tę powieść i dla niego chce się ją czytać dalej. Jednak i w związku z jego postacią pojawia się pewien zgrzyt i to dosyć spory.
Zdania na temat pochodzenia przydomku Ivara są podzielone, przy czym najczęściej uznaje się, że miał on związek albo z łamliwością (bądź brakiem) kości, albo impotencją. W powieści Komorowskiego Ivar wyraźnie utyka – kilka lat wcześniej został raniony w nogę przez brata, a ta źle się zrosła. Tego typu kontuzją trudno jednak wytłumaczyć określenie “Bezkostny”. Może więc chodzi o jego mocno podkreśloną tu impotencję? Tylko skoro jest ona tajemnicą poliszynela, sprawą mocno wstydliwą dla samego zainteresowanego, to czy pozwoliłby się tak nazywać innym? I to będąc człowiekiem znanym z okrucieństwa, graniczącego z sadyzmem? No nie sadzę. Dlatego właściwie nie dowiadujemy się, dlaczego Bezkostny jest Bezkostny, a szkoda.
Gryzie się jeszcze jedna kluczowa kwestia - język, jakim posługują się bohaterowie. Okazuje się bowiem, że wszyscy doskonale się ze sobą porozumiewają - Danowie, Norwegowie, mieszkańcy Wessexu i Northumbrii, a potem jeszcze na dokładkę Frankowie. Gdzieś w międzyczasie autor chyba zrozumiał, że musi ten problem rozwiązać i wspominają, że po pierwszym ataku na klasztor Lindisfarne, Ragnar i jego synowie uczyli się języka Brytów. Zaraz jednak wyjaśnienie to można odłożyć na bok, bo wzajemnie rozumieją się doskonale dosłownie wszyscy i to nieważne, gdzie toczy się akcja i kto wkracza na scenę.
Mniejszych wątków bądź problemów, które wzbudzają konsternację, jest więcej. Zresztą ich obecność sygnalizuje już scena otwierająca powieść, w której Ragnar zabija własnoręcznie niedźwiedzicę, wykonując przy tym niemal akrobatyczne sztuczki. O ile nie jestem zwolenniczką polowań i mogę się na nich nie znać, to jednak walcząc z niedźwiedziem, chyba stosuje się inne metody i celuje w inne miejsca. Niby szczegół, ale nastraja niezbyt obiecująco. A już przy zwierzętach będąc, bohaterowie zdają się ot tak, udomawiać dzikie niedźwiedziątka i wilczęta, zupełnie jakby traciły one swoje instynkty w chwili, gdy widzą człowieka.
Podsumowując, z powieści o nordyckich wojownikach, jakie miałam okazję czytać, Furia wikingów wypada przeciętnie. Z jednej strony, jest pełna akcji, nie brak w niej krwawych scen batalistycznych i czyta się ją naprawdę szybko. Z drugiej strony, czuć w niej debiut, obiecujący, ale z wadami, które nie pozwalają w pełni cieszyć się lekturą. Zobaczymy, co przyniosą kolejne tomy.
Fragment: „Dziedziczka jeziora” Marii Dahvana Headley
Dzisiaj premiera książki „Dziedziczka jeziora” autorstwa Marii Dahvana Headley. Z tej okazji zapraszamy do przeczytania fragmentu książki.
Szóstka. Stranger Things
„Stranger Things” to genialny amerykański serial internetowy, horror science-fiction, stworzony dla platformy Netflix przez braci Dufferów, będących również jego scenarzystami i reżyserami. Jedną z głównych bohaterek serialu jest Jedenastka, która swoje imię otrzymała podczas uczestnictwa w programie eksperymentalnym. Serial jednak nie wyjaśnia, co stało się z poprzednimi numerami, za to doskonale przedstawia to komiks, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego, noszący tytuł „Szóstka”.
Francine byłaby zwyczajną nastolatką, gdyby nie fakt, że czasami potrafi przewidywać przeszłość. Sprawy wymykają się jednak spod kontroli, gdy jej ojciec coraz częściej próbuje wykorzystywać jej umiejętność dla własnych zysków. Gdy Francine zaczyna uważać, że nie może już czuć się bezpieczna we własnym domu, zostaje zaproszona do udziału w tajnym projekcie MK ULTRA, któremu przewodzi niejaki doktor Brenner. Dziewczyna godzi się i zostaje ochrzczona jako Szóstka. Tylko czy udział w badaniach na pewno był dobrym pomysłem i czy w laboratorium Francine faktycznie może czuć się bezpieczna?
Scenariusz komiksu napisany został przez Jody Houser, jego oprawa graficzna to jednak znacznie bardziej skomplikowana sprawa. Narysowany został przez Edgara Salazara oraz Keitha Champagne’a, znanych twórców komiksów z Universum DC. Wypełniony kolorem natomiast został przez Marissę Louise. Jak widać, wiele osób napracowało się podczas jego powstawania. Wyraźnie widać, że to kawałek ciężkiej pracy. Komiks jest bardzo dopracowany, nie brakuje mu dynamiki i klimatu rodem z serialu. Dodatkowo historia graficzna ma twardą oprawę i jest wydrukowana na doskonałej jakości papierze. Niczego jej nie brakuje.
Sądzę, że prequel w postaci komiksu „Sześć”, z pewnością zaciekawi wszystkich fanów serialu „Stranger Things”. Jego fabuła jest ciekawa i dynamiczna, a oprawa graficzna łatwa w odbiorze. To wydanie zarówno dla komiksowych wyjadaczy, jak i dla zupełnych laików. Sięgając po ten tytuł, miałam pewne obawy, okazały się one jednak bezpodstawne. Komiks od pierwszych do ostatnich stron trzyma mroczny klimat horroru science fiction, jakim jest zrealizowany przez Netflix serial. Lektura była dla mnie satysfakcjonująca, choć zważywszy na treść przesłania, nie mogę powiedzieć, że przyjemna. Lepszymi określeniami byłoby tutaj ciekawa i wstrząsająca.
Komiks „Stranger Things: Szóstka” serdecznie polecam wszystkim fanom serialu. Taki prequel to niezwykle miły akcent. Dodatkowo historia graficzna jest doskonale narysowana i myślę, że przemówi do każdego czytelnika, nie tylko i wyłącznie do miłośników komiksów.