Rezultaty wyszukiwania dla: Ron Lim
Uncanny Avengers #01: Czerwony cień
"Uncanny Avegners" to nowa seria komiksowa, która ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Egmont w ramach cyklu Marvel Now. Jej motywem przewodnim jest pakt jaki zawiązują ze sobą członkowie dwóch grup: Avengers oraz X-Men. Superbohaterowie oraz mutanci wspólnie, ramię w ramię, będą musieli stawić czoło kolejnym zagrożeniom, na jakie narażona zostaje nasza cywilizacja.
Pierwszy album pt. "Czerwony cień" to zbiór pięciu zeszytów, które ukazały się za oceanem. Chociaż otwiera serię, to jednak mocno nawiązuje do innych tytułów komiksów Marvela i jest bezpośrednią kontynuacją ważnych wydarzeń przedstawionych w "Avengers vs X-Men". Album rozpoczyna się w dniu pogrzebu profesora Charlesa Xaviera, który zginął z rąk opętanego przez Phoenix Force Cyclopsa. Kapitan Ameryka, mając świadomość, że przez lata Avengers bezczynnie przyglądali się powolnej eksterminacji mutantów, postanawia powołać Drużynę Jedności aby pomóc jednostkom X-Men. Chociaż do tej pory członkowie obydwu grup nie pałali do siebie sympatią, na głównego dowodzącego nowopowstałego oddziału Steve Rogers mianuje Havoka – brata Cyclopsa. Początkowo głównym zadaniem drużyny ma być ocieplenie publicznego wizerunku mutantów. Jednak w międzyczasie, na horyzoncie pojawia się nowe zagrożenie, które szybko zjednoczy jednych i drugich. Powraca odwieczny wróg Kapitana Ameryki - Red Skull, a dokładniej jego klon. Tym razem nazistowski zbrodniarz, wykorzystując wycięty mózg ze skradzionych zwłok Profesora X, dysponuje mocą telepatii. Postanawia wprowadzić on w życie swój misterny plan i całkowicie wyeliminować świat z ludzi obdarzonych genem X.
Za scenariusz cyklu odpowiada Rick Remender, autor wcześniejszej serii „Uncanny X-Force". Trzeba przyznać, że sam pomysł na skonstruowanie nowej drużyny jest bardzo ciekawy. Niesie on za sobą wiele oczekiwań, jednak wykonanie pozostawia wiele do życzenia. W większości przedstawionych scen drużyna Avengers została ograniczona głównie do wspomnianego już Kapitana Ameryka oraz Thora i Scarlet Witch. Przedstawicielami X-Men są oprócz Havoka, Rogue i Wolverine. Czasami w niektórych scenach, głęboko w tle pojawiają się inni znani bohaterowie, m.in. Iron Man czy Spider-Man. Jednak nie odgrywają oni żadnej ważnej roli, nie wypowiadają żadnej kwestii. Wielka szkoda, gdyż czytelnik biorąc do rąk komiks z nazwą Avengers na okładce, liczy, że spotka więcej ulubionych postaci na jego kartach. Oczywiście pozostaje nadzieja, iż w kolejnych odsłonach serii, lista bohaterów uczestniczących w pojedynkach będzie obszerniejsza. Co do pojedynków, są one dużym plusem albumu. Na kartach albumu jest ich sporo i przedstawiają sceny dużych i krwawych starć Drużyny Jedności z oddziałami Red Skulla o wdzięcznej nazwie ... S-Men czy krótkich pojedynków m.in. Rogue i Scarlet Witch (przypomnę, iż Rogue to była kochanka Magneto, zaś Scarlet Witch to jego córka).
Dużym mankamentem albumu jest narracja. Remender zastosował dziwne zabiegi, tak jakby chciał nawiązać do klasycznych komiksów lat 50. czy 60. Po pierwsze skacze w sposobach narracji. Raz jest ona pierwszoosobowa, by za chwilę przejść do trzecioosobowej i ponownie do pierwszoosobowej. Po drugie, w pierwszych zeszytach nieustannie komentuje i opisuje w chmurkach co się dzieje na poszczególnych rysunkach. Może nie ufał rysownikom i myślał, że nie będą oni w stanie przedstawić wydarzeń? Efekt tego jest czasami komiczny.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, jest ona autorstwa Johna Cassaday'a i Oliviera Coipela. Cassaday, który polskiemu czytelnikowi znany jest m.in. z serii „Astonishing X-Men", odpowiadał za główną część albumu. Jego sceny walk są bardzo energiczne i żywe. Niektóre ujęcia wręcz brutalne (np. lobotomia z pierwszych kart albumu). Jednak Coipel, który stworzył ilustracje tylko do piątego zeszytu, według mnie wykazał się lepszą i ciekawszą kreską. Minusem Cassaday'a w pierwszych zeszytach jest skupianie się tylko na pierwszym planie. Na zbliżeniach jego postacie są dokładnie i realistycznie narysowane, jednak to co widać w tle, czasami woła o pomstę do nieba. Drugi plan, to czasami kilka kresek lub bohaterowie z karykaturalnymi twarzami.
Miałem duży dylemat jak podsumować ten album. Pomysł na fabułę jest bardzo fajny oraz posiada bardzo duży potencjał do wykorzystania. Dwie najbardziej znane grupy ze stajni Marvela po jednej stronie barykady, walczące ramię w ramię. Czego chcieć więcej. Jednak po przeczytaniu albumu pozostał mały niesmak. Raz kuleje narracja, a raz kuleją rysunki. Czuć pewien niedosyt. Można mieć tylko nadzieję, że Rick Remender w następnych odsłonach serii odejdzie od dziwnych pomysłów, które nie sprawdziły się w tym wydaniu. Warto dać szansę temu tytułowi. Warto dać szansę autorom. Warto trzymać kciuki za serię, gdyż tacy bohaterowie zasługują na porządny komiks.
Korona
„Korona" to już piąty tom cyklu „Rywalki", natomiast drugi tom opowiadający o losach następczyni tronu, księżniczce Eadlyn, która, za namową rodziców, zdecydowała się zorganizować swoje własne eliminacje.
Ostatecznie została już tylko Elita i to zmniejszona z dziesięciu do sześciu osób. Eadlyn jednak wciąż nie wie kogo powinna wybrać, bo mimo że lubi każdego z chłopców to jednak żadnego nie darzy tym wyjątkowym, niezwykłym i niepowtarzalnym uczuciem jakim jest miłość. Wyboru natomiast będzie zmuszona dokonać szybciej niż przypuszczała, ponieważ w innym wypadku jej osoba i pozycja mogą zostać w oczach narodu kompletnie zdyskredytowane.
Historia Eadlyn to taka lekka kontynuacja „Rywalek", która nie ma nic wspólnego z antyutopią, jaką była pierwotna trylogia. Kiera Cass postawiła w nowej powieści na bardziej dziewczęcą część całej fabuły i najważniejszym wątkiem stały się problemy oraz uczucia głównej bohaterki, a pojawiają się one na tle pięknych sukni i wystawnych przyjęć. W książce ukazane zostały przeróżne problemy, ale żaden z nich w najmniejszym nawet stopniu nie ocierał się o żadną akcję. Seria „Rywalki" w sequelu stała się powieścią romantyczno-obyczajową. Czy to coś złego? To już zależy wyłącznie od tego, na co liczyli czytelnicy i czego się po „Koronie" spodziewali...
Świat jest piękny i dobry, dlatego w książce Kiery Cass nie pojawiają się w ogóle antagoniści. Nie ma ich i już, a każdy bohater ma swoje podstawy działania i na swój sposób jest postacią pozytywną. Wszelkie problemy da się rozwiązać, ostatecznie można się z wszystkimi pogodzić i ufać, że jakby to nie wyglądało, to jednak działają w dobrej wierze. Ograniczenia wiekowe dla czytelników (a raczej w tym wypadku czytelniczek) w stosunku do pierwotnej trylogii „Rywalek" zmalały o kolejne kilka lat.
Powieść jest naprawdę śliczna i wyraźnie widać co pisarka chciała poprzez nią przekazać. Eadlyn zmieniła się, dojrzała, zaczęła darzyć zrozumieniem innych ludzi. Teraz znacznie bardziej przypomina swojego ojca, dla którego, mimo wszystko, najważniejszy był jego kraj i dobro ogółu, a nie jego własna wygoda. Książka została napisana w lekkim stylu i czyta się ją bardzo przyjemnie – od pierwszych do ostatnich stron.
!Spoiler! Okropnie zmartwił mnie brak jakiegoś zwrotu w życiu Aspena i Lady Lucy. Uważam, że już naprawdę zasłużyli sobie na te upragnione dzieci, a można by było obdarzyć ich nimi na przeróżne sposoby – mogliby chociażby otworzyć swój własny dom dziecka i pomagać ubogim sierotom. Cokolwiek proszę, bo ta sytuacja po prostu musi mieć happy end! !Spoiler!
„Korona" to lekkie i przyjemne podsumowanie całego cyklu, czekam teraz jednak na coś zupełnie innego, ponieważ mimo miłości jaką darzę wykreowaną w „Rywalkach" rzeczywistość, to uważam, że Kierę Cass stać na to, żeby się rozwijać i stworzyć kolejny, jeszcze lepszy cykl, na co będę z utęsknieniem czekała.
Konkurs literacki „Pióra Falkonu”
Festiwal Fantastyki Falkon i wydawnictwo FABRYKA SŁÓW ogłosili nowy konkurs literacki – „Pióra Falkonu"!
Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy
W 1955 roku szwedzkie wydawnictwo Raben & Sjogren założyło pismo dla dzieci „Klumpe Dumpe". To właśnie na jego łamach zaczęły ukazywać się po raz pierwszy komiksy na podstawie opowiadań o Pippi spod pióra Asdrid Lindgren. Ich autorką jest Ingrid Vang Nyman, która była ilustratorką nie tylko książeczek i komiksów o Pippi Langstrumpf, ale także „Dzieci z Bullerbyn", i zbioru opowiadań „Dzielna Kajsa".
Z okazji siedemdziesiątych urodzin Pippi wydawnictwo Zakamarki zdecydowało się rozpocząć wydawanie komiksowej serii. W ubiegłym roku ukazał się tom pierwszy „Pippi się wprowadza i inne komiksy", a w tym roku doczekaliśmy się czerwcowej premiery drugiej części, noszącej tytuł „Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy".
Przygody Pippi - nie ważne czy książkowe czy komiksowe - zawsze są pełne humoru, a dziewczynka wychodzi zwycięsko z każdej, nie ważne jak trudnej i podbramkowej sytuacji. Plan wydawniczy obejmuje trzy tomy, po dwanaście historyjek w każdym. W „Pippi sobie poradzi" mamy okazję poznać jej ojca, kapitana i króla Kurrekurredutt, a także zobaczyć jak mała bohaterka ratuje z pożaru dwójkę dzieci i mierzy się z podwórkowymi łobuzami. Wrażeń z pewnością nie zabraknie.
Wiem, że Pippi w oryginale posiada dość trudne nazwisko, ale szczerze przyznam, że nigdy nie lubiłam polskiego tłumaczenia na „Pończoszankę". Dla mnie od najmłodszych lat była to Pippi Langstrumpf i taką ją właśnie pokochałam. Komiks co prawda utrzymuje klimat oryginalnych historii, ale przez swoją skrótowość odbiera Pippi nieco uroku, co wyraźnie widać chociażby w opowiadaniu o proszonym podwieczorku. Przecież książkowa dziewczynka w żadnym razie nie była wredna i samolubna, a to właśnie sugeruje ten komiks.
Wydanie jest bardzo ładne, posiada twardą oprawę i gruby papier. Z przyjemnością oglądałam oryginalne ilustracje autorstwa Ingrid Vang Nyman, które w doskonały sposób oddają charakter Pippi i jej niecodziennych przygód. Myślę, że dzięki dość dużej czcionce komiks idealnie nadaje się do samodzielnego czytania, nawet dla tych rozpoczynających swoją przygodę z literaturą maluchów.
„Pippi zawsze sobie poradzi i inne komiksy" to świetny, ponadczasowy zbiór historyjek obrazkowych. Myślę, że przypadnie do gustu wszystkim dzieciom - zarówno tym, które są grzeczne jak małym rozrabiakom, które będą mogły utożsamić się z niesforną Pippi. Polecam, bo to rzecz naprawdę niepowtarzalna.
Wyspa strachu
Wszyscy szukamy swojego raju na ziemi, miejsca, gdzie wszystkie troski pójdą w zapomnienie. Dla wielu to właśnie Gotlandia stała się oazą spokoju, ale... do czasu.
Zaczęło się od rozszarpanej w jednym z domku owcy. Później był zamordowany mężczyzna, rozcięty z chirurgiczną precyzją. Mieszkańcy Gotlandii zaczynają się bać, turyści w panice starają się uciec z wyspy. Inspektor policji Frederik Broman stara się zapanować nad coraz bardziej rozprzestrzeniającym się chaosem, walcząc zarówno na płaszczyźnie prywatnej, jak i zawodowej. Jak dorwać mordercę, który zaplanował każdy najmniejszy szczegół z niesamowitą precyzją?
Nie ukrywam, że opis z tyłu Wyspy strachu napędził mi niesamowitego... smaczku na tę pozycję. Morderca rozcinający swe ofiary na pół? W dodatku nieuchwytny? To coś zdecydowanie dla mnie. Oczywiście niemałe znaczenie miała w tym przypadku także okładka, bowiem jej mroczny klimat jeszcze bardziej zachęcał do zapoznania się z historią Frederika Bromana. Czy magnetyczny front kryje w sobie równie ciekawą treść?
Zdecydowanie tak. Od pierwszych stron autor serwuje czytelnikom owcze szczątki, by w dalszym ciągu zabrać go do bardziej krwawych spraw. Sprawa toczy się swoim torem, zaś policjanci nadają jej właściwy bieg; nie ma mowy o zbyt długim odpoczynku, gdy po wyspie grasuje psychopata. I chyba największy plus należy się panu Ostlundh za to, że ów krwawy twór jego wyobraźni naprawdę może nosić miano nieuchwytnego. Mimo, iż policja posiadała swoje typy, to mnie one jakoś specjalnie nie przekonywały- byłoby za łatwo. Autor tak skrzętnie opracował postać czarnego charakteru, że nikt nie wskazałby owej osoby jako sprawcy, do czasu otrzymania dowodów, oczywiście. Jedyne czego w tym przypadku mi zabrakło, to porządny motyw. Mgliste tłumaczenia o morderczej potrzebie serca jakoś nie do końca mnie przekonują, choć mam świadomość, iż nie zawsze jakieś wydarzenie z przeszłości musi budzić w sprawcy morderczy pierwiastek.
Autor pozwala nam zarówno towarzyszyć policji podczas poszukiwań, jak i serwuje czytelnikom wycinki z życia mordercy, choć tych jest w Wyspie strachu o wiele mniej. Właściwie te dwa lub trzy mini- rozdziały (może lepszym określeniem byłyby wstawki) nie wnoszą nic do naszych odczuć wobec psychopaty, ponieważ zawarte w nich zostały zaledwie szczątkowe wspomnienia, kilka emocji związanych z zabójstwami. Obraz mordercy jest dla czytelnika zamazany, niewyraźny; nie krystalizuje się żaden konkretny obraz, prócz jednego -i raczej już znanego- jest to człowiek z poważnymi zaburzeniami. Sprawca to -tak dla bohaterów tejże historii, jak i czytelnika- człowiek bez twarzy.
Ta pozycja zabrała mi dosyć dużo czasu, ale nie z tego powodu, o którym większość z Was w tym momencie pomyśli. Moim wytłumaczeniem jest brak czasu; historia nie ma tu nic do rzeczy. Ba, jest wręcz odwrotnie- śledztwo prowadzone przez Fredrika Bromana zapisało się w mojej pamięci jako niezwykle ciekawe, jedno z tych, które pamięta się dość długo po odłożeniu książki. Jak już wspominałam sprawa toczy się wartko, nie ma mowy o przestojach czy odpoczynku. Policja daje z siebie wszystko, choć prawdopodobnie kolejne trupy wskazują na coś zupełnie innego. A, co najważniejsze- w pewnym momencie sprawa robi się bardziej... osobista.
Myślę, iż Hakan Ostlundh swą Wyspą strachu zrobił bardzo dobre pierwsze wrażenie. Jeżeli kolejne tomy cyklu utrzymają poziom (a może nawet nieco go zawyżą, w co wierzę), to autor ma szansę na stanie się jednym z popularniejszych szwedzkich pisarzy. Grunt to umiejętność zbudowania odpowiedniej atmosfery, a panu Ostlundh znakomicie się to udało. Zdecydowanie jestem na tak!
Czarnoksiężnik. Władca wilków
Po książkę Juraja Červenáka „Czarnoksiężnika: Władcę wilków” nie sięgnęłabym, gdyby nie wybór moich znajomych, by ją wspólnie przeczytać. Okładka prezentująca zakrwawionego czarnego wilka i brudnego, zarośniętego barbarzyńcę, nigdy nie zwróciłaby mojej uwagi. Gdy sięgałam po tą powieść, nie wiedziałam nic o tym słowackim autorze, więc nie byłam pewna, czego mam się spodziewać.
A powieść rozpoczyna się krwawą sceną, w której Czarny Rogan, w bohaterskim stylu ratuje mieszkającą na odludziu rodzinę przed śmiercią z rąk Krwawych Psów - „elitarnego” oddziału awarskich oprawców. Rogan jawi się, jako samotny mściciel o nieprzeciętnych umiejętnościach, a w miarę rozwijania się akcji, poznajemy prawdę o tym, co kieruje głównym bohaterem. Mści się on bowiem na każdym Krwawym Psie za śmierć swoich bliskich, którzy zginęli zaszlachtowani z rozkazu awarskiego dowódcy - Burguta. W trakcie swojej krwawej podróży dołącza do Rogana nieprzeciętna czarownica Mirena, zwana Osą, a także Wielimir, żołnierz wracający po wojaczce do domu. Każdy z nich ma inne powody, by walczyć z Awarami; Mirena pragnie złota, a Wielimir obronić swój gród. W drodze do tajemniczej twierdzy Kirt będą musieli zmierzyć się z potężnym czarownikiem, demonami, Babą Jagą, ożywieńcami (zombie!), a nawet samą śmiercią w osobie bogini Moreny.
Pierwszym skojarzeniem literackim po przeczytaniu „Władcy wilków” był Conan Barbarzyńca. Powieść bowiem ma podobną prostą fabułę, w której główny bohater z przyjaciółmi realizując własne cele, wplątuje się w większą aferę, w której przeciwnikiem jest „czarny charakter” o czarnoksięskich mocach. Postać Rogana, jak sam autor we wstępie wspomina: „była inspirowana- przede wszystkim- tajemniczym rewolwerowcem, granym przez Clinta Eastwooda, w westernowej trylogii Sergia Leone. Z tym, że zamiast kolta używał łuku, jego twarz skrywała się w cieniu kaptura, a nie pod rondem kapelusza, no i nie łowił meksykańskich desperados, tylko awarskich łupieżców.” Po zapoznaniu się z biografią Juraja Červenáka, okazuje się, że skojarzenia z Conananem, nie są całkiem bezpodstawne, bowiem jest on autorem czterech powieści o Cymeryjczyku.
„Władca wilków” to klasyczna w swojej postaci powieść z gatunku magii i miecza z domieszkami heroic i dark fantasy. Niewątpliwą zaletą książki jest jej zwięzłość, co jest coraz rzadszą cechą powieści, i tak ponownie cytując autora: „Niniejsze poprawione wydanie Władcy wilków jest nieco krótsze od pierwotnej edycji czeskiej. Przyczyną jest właśnie zmiana dynamiki tekstu. Dzisiaj mój styl jest bardziej zwięzły i dobitny, staram się nie brnąć w zbyteczne opisy czy nadęte porównania.” I chwała mu za to! W związku z tym, że jest to właśnie powieść z gatunku magii i miecza, więc akcja książki oparta jest głównie na dążeniach głównego bohatera i jego „przybocznych”, co za tym idzie, postaci te są wyjątkowo dobrze nakreślone. Autor wspomina, że w swoich opowiadaniach Gorywałt, wilk z zaświatów, stanowi ironiczną przeciwwagę dla poważnego Rogana. Możliwe, że postać wilka rozwinie się bardziej w kolejnych tomach, ale jak na razie przeciwwagę dla ponuractwa Czarnego, stanowi Osa, która jest wprost boleśnie materialna. Ta jej prostolinijna pazerność jest urocza w swojej szczerości. W miarę czytania obdarzyłam sympatią przede wszystkim postacie drugoplanowe. Czas jednak dodać łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Prostota fabuły oraz trzymanie się kanonu klasycznej powieści magii i miecza i dark fantasy, powoduje, że w książce raczej nic czytelnika nie zaskoczy. Wszystko jest proste i nie skomplikowane. Nie to jednak jest największą wadą powieści, a niestety brak wyrobionego pióra pisarza, co najbardziej ujawnia się w początkowych opisach bohaterów i w dialogach. Niektóre z nich, były tak toporne, że aż śmieszne. Bardzo rzadko zdarza mi się podchodzić humorystycznie do niedoróbek pisarskich, tym razem jednak przymknęłam oko i setnie się bawiłam, czytając niektóre fragmenty. Oto kilka przykładów:
Opis oczu Rogana na początku powieści. Nadmienię, że nader patetyczna i nadęta charakterystyka.
„Były czarne niczym jaskinia, charakteryzowały człowieka, który już tyle razy stanął twarzą w twarz ze śmiercią, że zawsze, kiedy znów do tego dochodziło, ona pierwsza spuszczała głowę.”
Kolejny absurdalny tekst przedstawiający tym razem Mirenę:
„ - Nazywam się Mirena. Niektórzy mówią na mnie Osa.
Ciszę w izbie można było kroić na kawałki. Przez dłuższą chwilę gnom siedział z rozdziawionymi ustami.
- Znam to imię, pani. Jesteś wiedźmą. Łowczynią biesów. A miecz w twojej dłoni to z pewnością Żądło.”
Tragikomedia w stylu nastoletniego uniesienia.
I na koniec patetyczna perora Gorywałta do Rogana:
„- Jesteś silniejszy, niż ci się wydaje. Ale teraz już dość gadania. Przygotuj się na rzeczy, które będzie ci trudno objąć rozumem. W żadnym razie jednak nigdy nie popadaj w połoch i panikę. Cokolwiek będzie się działo, pamiętaj, że tak ma się dziać.”
Jeszcze kilka uwag do wydania. Niezrozumiałe jest dla mnie tłumaczenie Agaty Mickiewicz-Janiszewskiej, która we wstępie powieść tytułuje „Czarownik”, co według mnie o wiele bardziej pasuje do postaci Rogana, a w książce ród Czarnoboga, a także tytuł okładkowy tłumaczy jako Czarnoksiężnik. Nie lubię takiej niekonsekwencji w nomenklaturze. Za to za plus poczytuję sobie obszerny wstęp od autora, w którym rzetelnie wyjaśnia on, jak doszło do napisania powieści i przedstawia całą historię wydawniczą. Książka opatrzona została też „Notą historyczną” o Słowianach i Awarach. Najciekawszą jednak informację o autorze można wyczytać w Wikipedii, a mianowicie pochodzi on z Żaru nad Hronem, czyż nie piękna nazwa?, a akcja powieści dzieje się właśnie w okolicach rzeki Hron. Podoba mi się ten lokalny patriotyzm.
„Władca wilków” jest klasyczną powieścią magii i miecza z domieszką dark fantasy, której akcja rozwija się w sposób przewidywalny. Bohaterowie są na tyle sympatycznie wykreowani, że można się do nich w miarę czytania przywiązać. Niestety kunszt pisarski wymaga jeszcze wielu lat pracy, by stracił na patetyczności młodzieńczego uniesienia, choć Juraj Červenák wcale nie należy już do młodocianych pisarzy. Powieść będzie przyjemną lekturą, jeśli nie będzie się jej traktowało zbyt poważnie.
Gen Atlantydzki
Przepis na literacką teorię spiskową wydaje się logiczny. Trzeba tylko wziąć rzeczy pozornie do siebie nie pasujące i połączyć je tak, aby stworzyły nową jakość. Potem trzeba wykreować do tego bohaterów, którzy będą tę tajemnicę zgłębiać. Ich charakterologia nie musi być pogłębiona, bo bardziej liczy się poznawana przez nich, przysypana piaskami przeszłości tajemnica, której odkrycie może zmienić losy ludzkości. Ich zadaniem jest zatem działać, wpadać w tarapaty, które tylko przybliżają ich do odkrycia dziejowej teorii powstania i ewolucji ludzkości.
Jaki jest przepis A.G. Ridlle? Całkiem przystępny, choć na pozór motywy, którymi się posłużył nie mają ze sobą nic wspólnego. Mamy tu zatem ośrodek badań nad autyzmem dziecięcym i oddaną sprawie badaczkę, dla której liczą się dzieci, a nie statystyki. Ale badaczka nie może działać sama, bo jak by sobie poradziła? Potrzebny jest agent, który rozumie, że ważne jest dobro ludzkości i przedkłada je nad własne. Tych dwoje, Kate i David, połączy siły w starciu z prastarą organizacją Immari, której celem jest pchnięcie ludzkości na wyższy poziom ewolucji, co będzie jednak wiązało się z zakończeniem wielu istnień. Co zwycięży: bezkompromisowy pęd do władzy i panowania czy zwykła ludzka empatia? To się okaże, a rezultaty będą zaskakujące.
Historia zaczyna się zwyczajnie, jak w każdej sensacji. Nieznani napastnicy napadają na ośrodek badań nad autyzmem, a ich celem są badane dzieci. W samym sercu Antarktydy prowadzone są odwierty warte miliardy dolarów i wcale nie chodzi tu o poszukiwanie źródeł ropy. Pozornie te wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak przy bliższym przyjrzeniu, co też czynimy oczami Kate i Davida, okazuje się, że wszystko to zmierza do jednego makabrycznego odkrycia, które na zawsze zmieni oblicze świata i ludzkości.
Czym jest tajemniczy Dzwon i dlaczego badane ciała członków eksperymentu nie nadają się już do żadnych pośmiertnych oględzin? Co wspólnego ma z tym autyzm dziecięcy i czy legendarna Atlantyda naprawdę istniała?
Jednego nie można odmówić autorowi powieści: bujnej, a zarazem logicznej wyobraźni.
Klimatem powieść bardzo przypomina historie autorstwa Dana Browna. Stara tajemnica, jej strażnicy, czyli ci dobrzy i ci źli, którzy kierując się własnym widzimisię, chcą zmienić losy ludzkości na własną modłę. Mamy tu zatem szalone pościgi, krytyczne sytuacje, w których bohaterowie są zmuszeni do poświęceń i nie lada wysiłku oraz krok po kroku odkrywane tajemnice i powiązania. Okazuje się bowiem, że choć na pierwszy rzut oka tych powiązań nie widać, to są one dość skomplikowane, co miało zapewne tylko udramatycznić całą historię. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę czyta się szybko, można ją odłożyć i zacząć na nowo lekturę w dowolnym momencie.
Nie jestem tylko do końca przekonana, czy dobrym posunięciem autora było tworzenie serii, zamiast jednotomowej powieści. Takie pomysły najlepiej realizować w jednym tomie, gdyż inaczej cała koncepcja może ulec rozmyciu, a wtedy już takiego wrażenia na czytelniku nie zrobi. A. G. Ridlle zdecydował się na trylogię i szczerze mówiąc, nie wiem, co z tego wyniknie. Jestem jednak otwarta na nowe pomysły i autorskie rozwiązania, więc zanim wystawię ocenę, zaczekam na kontynuację. Polecam czytelnikom, lubiącym teorie spiskowe, dotyczące początków ludzkości, ukryte w miejscu, którego ludzkie oko nie jest w stanie zbadać.
Samotny krzyżowiec. Czas przepowiedni
Minęło wiele czasu zanim, ponownie na ścieżce mojego przeznaczenia, pojawił się On – Roland z Montferratu, czyli główny bohater serii „Samotny krzyżowiec" autorstwa Marka Orłowskiego. Trzecia księga przygód nosi tytuł „Czas przepowiedni" i ukazała się oczywiście nakładem Wydawnictwa Erica.
Stylizacja graficzna nawiązuje do poprzednich części, a w środku znajduje się jedenaście bardzo ciekawych rozdziałów. Oprócz tego, na początku mamy szkic mapy, aby łatwiej można było sobie zobrazować, gdzie toczy się akcja, a na końcu słowo od autora, które bardzo wiele wyjaśnia i wlewa ukojenie w poszarpane serce czytelnika.
Gdy wiatr ucichł, bohater zobaczył przed sobą bezkres pustyni, a jedyne co pamiętał, to nakaz wędrówki w stronę skupiska skalnego, które było spowite mgłą lub szalejącą burzą piaskową. Nadal kierował się na zachód w celu dotarcia do Jerozolimy i poinformowania swoich zwierzchników o zdradzie Asasynów i utracie arki. W trakcie podróży do Miasta Stu Wież starzec o imieniu Jaghi Lakan opowiadał o historii okolicy oraz bardzo często o przepowiedniach i przeznaczeniu, jakie ma spotkać całe królestwo To-ad-mar.
Wydarzenia kolejnych dni jeszcze bardziej utwierdziły w przekonaniu Jaghiego – wielkiego maga królestwa, że oto przybył do nich ten, o którym pisano w wielkiej księdze objawień.
Po zwycięstwie Czarnego wojownika we wróżebnym turnieju, przeznaczenie skierowało Rolanda na inne ścieżki, przez co wpadł w tarapaty. To co się wydarzyło po turnieju to jedna wielka karuzela, która sprawiła, że przed bohaterami pojawiły się nowe znaki zapytania. Czy przeznaczenie Rolanda z Montferratu i przepowiednia to dwie siły, które wspólnie działają, aby wypełniło się to, co ktoś wcześniej zapisał, o tym musicie się przekonać sami i już samotnie podążyć ścieżką za przygodami Czarnego wojownika.
Osobiście muszę przyznać, że trzecia część serii jest, jak dla mnie, najbardziej udana, gdyż do całości wplątano sporo elementów starożytnej magii oraz wierzeń, co w połączeniu z tłem historycznym, w jakim osadzono fabułę podwoiło efekt. Kilkakrotnie przedzierając się przez przygody Rolanda doświadczyłem zjawiska deja vu, którego nie potrafię wytłumaczyć. Czyżby to tajemniczość starożytnej magii i wierzeń sprawiły, że księga pochłonęła mnie w całości i podsyłała znajome treści?
Książkę czyta się jednym tchem i można mieć do siebie żal, że trzeba ją odłożyć i zająć się sprawami codziennymi. Autor w trzeciej części jak wirtuoz połączył wszystkie elementy i dzięki temu otrzymujemy trzymającą w napięciu opowieść. Książkę można z czystym sumieniem polecić zarówno młodzieży jak i starszym czytelnikom. Bardzo cennym elementem dla mnie w książce jest na zakończenie słowo od autora, w którym pokrótce wyjaśnia jak powstawała książka oraz to co będzie dalej, gdyż to nie koniec przygód charyzmatycznego wojownika i pozostaje nam jedynie wypatrywać go na szlaku.
Porcelanowy konik
Listopadowa noc, a może wczesny wieczór. Ciężko określić porę, gdy oczom ukazuje się tragiczny widok- zwinięte na chodniku ciało martwego mężczyzny. Nie, to nie kolejny jegomość pod wpływem alkoholu, który zasnął i... już się więcej nie obudził. To Richard von Knecht, jedna z najbogatszych osób w Szwecji. Najbliżsi wspominają go ciepło jako człowieka pełnego energii, chęci do życia i pasji. Dlaczego więc skoczył z własnego balkonu, tragicznie kończąc ów specyficzny lot? A może... to wcale nie było samobójstwo?
Tajemnicza śmierć bogacza, narkotyki, córka powoli zmieniająca się w skinhead girl... Wszystko, z czym świetnie poradzi sobie inspektor Irene Huss!
Czy należy wierzyć entuzjastycznym recenzjom na okładkach książek? Cóż, jak przekonuję się praktycznie za każdym razem, nie do końca. Porcelanowy konik również posiada jakże zachęcającą notę o tym, iż Helene Tursten staje się królową szwedzkich kryminałów. Niestety, ja owej autorki za takową nie uznaję. Bo aby zasłużyć sobie na królewską koronę trzeba zrobić coś więcej, niż napisać kryminał.
Irene Huss to okropnie zabiegania pani inspektor, nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym. Na co dzień łapie przestępców, by w domowym zaciszu skupić się na rodzinie i psie. Tym razem jest nieco inaczej. bowiem jej myśli zaprząta sprawa Richarda von Knechta. Wiadomo, gdy umiera ktoś sławny, bogaty i -ponoć- powszechnie lubiany i to w tak niejasny sposób, opinia publiczna naciska. W toku śledztwa wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic rodziny zmarłego, każda kolejna to swego rodzaju schodek do szczytu, czyli rozwiązania sprawy. Wspominając, jak wiele "miał za uszami" ów bohater odechciewa się wierzyć w jego publiczny wizerunek.
Pani Tursten zgrabnie przemyka między przeróżnymi tematami. W Porcelanowym koniku nie skupia się wyłącznie na sprawie zamordowanego milionera, lecz odpływa w inne kierunki, które mniej lub bardziej mogą łączyć się z głównym śledztwem. I tak -jak już wspominałam- poznajemy domowe kłopoty Irene z jedną z jej córek, bliźniaczek. Do tego nieoczekiwanie dla czytelnika na scenę wchodzą motocykliści z ganku zwanego Hell's Angel i narkotyki. Nie wspominając już o napaści na policjantkę i niewybredne komentarze jednego z policjantów względem koleżanki... prawdziwy misz- masz!
Zdecydowanie mnogość tematów uważam za plus, ponieważ przy tej książce (na nieco ponad czterystu stronach autorka zmieściła kilka różnych historii) nie da się nudzić, przez cały czas dochodzą nowe poszlaki, nowi ludzie, nowe problemy. Niestety, książka ma i wady. Nie wiem, na ile za zbyt wiele wykrzykników można oskarżyć autorkę- wątpię, że to tłumacz miał w tym swój udział. W każdym bądź razie wykrzykniki w miejscach, gdzie kompletnie nie pasują irytowały mnie i skutecznie odwracały uwagę od treści. Co do samej historii z Richardem von Knechtem w roli głównej też nieco się rozczarowałam. Ciągle delikatnie wierzę w te entuzjastyczne opinie na okładkach (kilka razy okazały się prawdziwe!), nastawiłam się więc na coś naprawdę mocnego i nietuzinkowego. Cóż... dostałam właściwie fabułę jakich wiele, wzbogaconą jedynie o kilka innych wątków. Dlatego też nie uważam Helene Tursten za królową szwedzkich kryminałów. Oczywiście, Porcelanowy konik to dopiero pierwszy tom serii o Inspektor Irene Huss, więc ciekawa jestem, czy autorka rozwinie pisarskie skrzydła w kolejnych częściach.
Kto lubi zimne, nieco mroczne klimaty szwedzkiego kryminału, tego serdecznie zapraszam do lektury!
"Dziecko Odyna" Siri Pettersen pod patronatem
17 maja nakładem Domu Wydawniczego Rebis oraz pod patronatem Secretum ukaże się powieść "Dziecko Odyna" Siri Pettersen. Jest to pierwszy tom cyklu „Krucze pierścienie", oryginalnej sagi fantasy osadzonej na staronordyckim gruncie. Cykl ten ma szansę stać się dla literatury fantasy tym, czym dla kryminału stały się książki Larssona, Nesbo i Läckberg.