Rezultaty wyszukiwania dla: Marek

środa, 22 lipiec 2015 14:31

Skowyt

Od początku do końca lektury miałam wobec "Skowytu" bardzo mieszane uczucia. Niestety, z takimi pozostałam nawet po dwóch dniach refleksji od przeczytania książki. To pozycja, która ani mnie nie urzekła, ani nie zniechęciła. Ma w sobie coś mistycznego, coś refleksyjnego, coś mrocznego, będąc przy tym mini-przewodnikiem po emblematycznych typach postaci okresu PRL-u. Marek Świerczek, przynajmniej na razie, nie zatrząsnął światem wielbicieli kryminału, a tym bardziej – moim.

Najbardziej zaintrygowała mnie okładka i to ona spowodowała, że zdecydowałam się na przeczytanie najnowszej książki autora „Dybuka". Spogląda na nas z niej wilk o niebiesko-grafitowej sierści (a właściwie sam jego pysk) oraz przerażająco żółtych jak siarka oczach z czarnym jak smoła obwodem. Tytuł napisany żółtą czcionką wyraźnie rzuca się w oczy na ciemnym tle, w jakim zostanie utrzymany cały projekt okładki.

Koniec Polski Ludowej, trwają rozmowy w Magdalence, a kapitan Robert Karski otrzymuje nietypowe, szokujące zadanie – ma odnaleźć zbiegłego ze służby porucznika Artura Hellera. Funkcjonariusz Służb Bezpieczeństwa nie ma pojęcia, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, ani jak bardzo skomplikowane okaże się odnalezienie swojego kolegi po fachu. Będąc na jego tropie pozna wielu ludzi, którzy tylko nasycą tajemnice, jakimi upstrzone jest życie podejrzanego.

„Skowyt" zapowiadał się na niezły kryminał podszyty horrorem, który nie stroni od ukazywania legendarnych istot, tak ostatnio modnych w popkulturze. Jednak pomimo, że rozszarpanych ciał i krwi na ścianach nie brakuje, to można narzekać na niedobór napięcia. Czułam, jakby prowadzone przez Karskiego śledztwo miało do niczego nie doprowadzić, brnęło w niezbyt jasnym kierunku. Za to mrok, jaki roztacza wokół siebie Heller, kupuję w stu procentach – ciągłe insynuowanie o tym, że nie jest on człowiekiem, mówienie o jego zwinności, sprężystości, szybkości coraz bardziej mnie intrygowało. Pragnęłam dowiedzieć się, czy podejrzany rzeczywiście jest zwierzęciem, a nie ludzką istotą – to stało się motorem napędowym powieści, a nie śledztwo samo w sobie.

Trzecia książka pisarza przedstawia dość skrupulatnie oblicze PRL-u oraz jego zmierzch. Znajdziemy tu szereg typów ludzi, którzy kojarzą się z tamtą epoką. Autorowi udało się zaprezentować ich w różnych barwach, nie tylko w wyświetchtany, sztampowy sposób. Karski prowadzi rozmowy z księżmi, z zakonnicami, poznajemy opozycjonistów, a także innych esbeków. Między wierszami Świerczek prezentuje ogólne podejście społeczeństwa do milicji, strach przed nią oraz konsekwencjami donosów. Każdy z nich wyposażony został w szereg charakterystycznych cech, a także w wątpliwości, które przyniósł zbliżający się koniec Polski Ludowej.

Główny bohater, Robert Karski, to postać dość niejednoznaczna. Jest funkcjonariuszem SB, ma na swoim sumieniu z pewnością niejedną zbrodnię, a jednocześnie stara się uratować życie pewnej niewiasty. Jego początkowe śledztwo zamienia się z biegiem czasu w coś więcej – w możliwość ocalenia niejednego człowieka. A kto wie, może także odkupienia win? W duszy to prawdopodobnie bardzo wrażliwy mężczyzna, którego życie wygląda tak trochę z konieczności, a nie wyboru - sugeruje to jego podejście do kobiet.

Fragmenty, w których czytamy opis przeżyć Hellera, są zdecydowanie najciekawszą częścią powieści. Zadaje on w nich pytania natury filozoficznej, zastanawiając się nad istotą bytu. Momentami może to brzmieć nieco pretensjonalnie, lecz w połączeniu z językiem, jakiego używa Świerczek, te monologi wypadają bardzo wyraziście i świeżo. 

Świerczek zdecydował się na dwutorową narrację, co z pewnością jego powieści wyszło na dobre. Trzecioosobowa następuje, gdy śledzimy ruchy Karskiego oraz podążamy tropem Hellera odwiedzając kolejnych wtajemniczonych w jego historię. Pierwszoosobowa to swoisty zbiór myśli i przeżyć ściganego porucznika. Właśnie pamiętnik Artura okazał się ciekawszy niż właściwe śledzenie akcji czy dochodzenie do odkrycia prawdy. Dodatkowo, niejednokrotnie w powieści pojawiają się teksty modlitewne, fragmenty Biblii oraz wiersze. Niektóre z nich nie zostały przetłumaczone na język polski, co wydaje się być niemałym błędem. Naprawdę, nie każdy w dzisiejszych czasach zna angielski czy niemiecki.

Mimo, że niewątpliwie pióro Świerczka oraz opowiedziana przez niego historia mają swoje zalety – pisarz ani trochę mnie do siebie nie przekonał. Pozostaję więc z mieszanymi uczuciami, mając nadzieję, że kolejna książka autora wywoła we mnie bardziej pozytywne odczucia niż „Skowt". Na razie polecam ją osobom poszukującym, które uwielbiają sięgać po nieznane, rodzime tytuły. A nuż – spodoba Wam się o wiele bardziej niż mi.

Dział: Książki

Pomyśl przez chwilę, drogi Czytelniku, czego się boisz? Co wzbudza w Tobie pierwotny lęk? Strach tak ogromny, że aż paraliżujący...?
Czy znajdziesz w sobie odwagę, aby spotkać się z morderczym klaunem, opętanymi przedmiotami, zjawami oraz innymi istotami, które nie powinny istnieć?

Prawdą jest, że wielu z nas lubi się bać- oglądamy horrory, czytamy przerażające historie. Na rynku wydawniczym istnieje wiele książek grozy, nie wszystkie jednak powinny się ukazać. Pokłosie do tej grupy na szczęście nie należy.

Siedem opowiadań, pięcioro autorów- Kacper Kotulak (To nie TO!, Death Metal), olsztynianin, z wykształcenia inżynier geodeta. Pierwsze literackie kroki stawiał na portalu Fantastyka.pl, zaś jego "papierowym" debiutem było opowiadanie Full Plastic Jacket. Znany również z publikacji w Małych problemach wielkich bohaterów oraz na portalu ExFabula. Jarosław Turowski (Cierniowy Dwór), spod którego pióra powstają głównie horrory, redaktor magazynu Via- Appia. Wielki fan sagi Stephena Kinga o Rolandzie Rewolwerowcu i Mrocznej Wieży. Juliusz Wojciechowicz (Świniak), współautor zbioru Człowiekiem jestem, Toystories, Księgi wampirów. Publikuje także m.in. na portalu Horror masakra, Via Appia, Niedobre Literki, Szortal, ExFabula. Marek Zychla (Fhabhtanna, Chyba), obecnie mieszkający w Irlandii, gdzie zajmuje się księgowością w domu kultury. Co prawda coraz rzadziej tworzy, ale miłość do literatury nigdy w nim nie osłabnie. Oczywiście w tak doborowej grupie nie mogłoby zabraknąć kobiety- Paulina J. Król (Status quo) zadebiutowała w cyfrowej antologii Zombiefilia, publikowała również w Horror masakrze oraz Krypcie. Autorka, recenzentka, nałogowa czytelniczka. Dodatkowym atutem książki staje się Wstęp, napisany przez coraz popularniejszego pisarza grozy, Stefana Dardę ( m.in. Czarny Wygon, Opowiem Ci mroczną historię). Chyba po raz pierwszy w mojej czytelniczej karierze nie ominęłam wstępu, rzucając nań tylko okiem. Byłam ciekawa, jak do sięgnięcia po antologię zachęca ów pisarz.

Często spotykam się z tym, że gdy ktoś przeczyta informację "to zbiór opowiadań", "antologia"- od razu ucieka gdzie pieprz rośnie. Po części rozumiem te czytelnicze lęki, choć osobiście takowe zbiory preferuję. I mimo, że do fanów Stephena Kinga nie należę, to zachęcona opisami sięgnęłam po antologię poświęconą królowi grozy. Moja nieznajomość całej twórczości Mistrza nie przeszkodziła mi w wyłapaniu wątków zaczerpniętych z jego książek. Pewien klaun z opowiadania "To nie TO!" od razu rzucił się w oczy, nasunął pewne skojarzenie, ba- sam tytuł niejako Czytelnika naprowadza. Nie znaczy to oczywiście, że wszysko było "żywcem" odgapione, nie- raczej określiłabym to jako wybranie innej drogi do poprowadzenia danej historii. Możemy więc nie tylko poznać wersję Stephena Kinga, ale także wszelkie wariacje polskich autorów.

Po prostu dotarło do mnie, jak kruche jest życie. To taki banał, ale mimo, iż wiedziałem o tym cały czas, to nigdy nie wiedziałem tego z całą świadomością. Żyłem bezwiednie, przyjmując to za pewnik. Tak jak oddychanie. Zaczynamy o tym myśleć dopiero wtedy, kiedy brakuje nam tchu.

- Kochanie, ale nieustanna myśl o śmierci powoduje, że nigdy nie żyjemy prawdziwie.

Byłoby nie lada wyczynem, gdyby na 358 stron nie pojawiło się ani jedno słabsze opowiadanie. Niestety, także i w tym przypadku tak było. Nie porwała mnie historia dziwnego roweru, zwanego Świniakiem, nie poruszył specjalnie klaun, nie do końca przekonała mnie historia pana Zychla- Fhabhtanna (choć muszę przyznać, że była dość zabawna- a miałam się bać!). Patrząc surowym okiem, te trzy uznaję za nieco słabszą stronę książki. Moim ulubieńcem został bez żadnych wątpliwości Status quo, historia raczej nieprawdopodobna... a gdybym miała przeżyć to, co bohaterowie- przerażająca. Nie ukrywam, że czasem przelewająca się krew to dla mnie za mało, a wolę, gdy ktoś próbuje sięgnąć głębiej, oddziaływać na moją psychikę. Tak uczyniła pani Król swym opowiadaniem, po skończeniu jeszcze długo nad nim rozmyślałam. Podobnie rzecz się ma z utworem Chyba, gdzie podczas czytania właściwie nie wiem, co się dzieje (zresztą mam wrażenie, że bohaterka raczej też nie). Lektura owego opowiadania nasunęła mi skojarzenie z filmem Inni, ale nie zdradzę szczegółów.

Zazwyczaj wymagam od horroru tego, aby do ostatniej strony trzymał mnie w niemalejącym napięciu, żeby coś się działo. Jestem w stanie zadowolić się pokracznymi istotami nie z tej ziemi, potępionymi duszami czy okrutnymi mordami, jeśli kryje się w tym jakiś sens, zaś akcja wartko się toczy (chyba nie jestem wybredna, co?). Do tej pory uważałam, że tylko takie rzeczy są w stanie mnie choć odrobinkę "ruszyć" nawet, jeśli film/ książka tym samym mnie obrzydzała. Wyjaśniając- Pokłosie to zbiór opowiadań, w którym właściwie tylko jedno ocieka posoką. Nie ma zbyt wielu wymarzonych przeze mnie duchów (choć nie mówię, że wcale tam nie występują!). Ale... każdy kolejny utwór był ciekawszy od poprzedniego i mimo, że nie "straszył" w pierwotny sposób, to dają Czytelnikowi coś więcej- skłaniają do zastanowienia. Życie jest kruche, ulotne, a my nie zwracamy na to uwagi żyjąc, jakby Kostucha miała nas nigdy nie złapać. Dopiero ta antologia, a konkretniej Status quo uświadamia nam, że kiedyś umrze każdy, kogo dziś kochamy. I czyż sama ta myśl nie jest prawdziwie przerażająca?

Uważam, że Pokłosie to pozycja godna uwagi, polecam!

Dział: Książki

Poniżej prezentujemy listę opowiadań, które zostały zgłoszone do udziału w Konkursie na Fantastyczne Opowiadanie, oraz opublikowane w dziale Opowiadania na Secretum. Lista została ułożona w kolejności publikowania tekstów na Secretum.

Dział: Zakończone

Już 8 kwietnia Fabryka Słów wyda kolejną książkę Andrzeja Pilipiuka - „Oko Jelenia. Sowie zwierciadło".

Dział: Książki
sobota, 21 marzec 2015 17:45

Marcin Gryglik - Dziewczyna z Fejsa

Nieznana dziewczyna zaprosiła Marka do znajomych na Facebooku. Jej nazwisko - Justyna Kozak - nic mu nie mówiło. Twarz dziewczyny była mu zupełnie obca. Ale była to bardzo ładna twarz. Okrągła, z dużymi oczami i wydatnymi ustami. Czerń i biel zdjęcia podkreślała ciemny kolor włosów i biel skóry. Z oczu dziewczyny płynęły dwie czerwone, nieco prześwitujące smugi. Jak krwawe, wodniste łzy, będące jednak dziełem photoshopa.
Marek sprawdził jej profil. Żadnych wspólnych znajomych. W ogóle nie było widać, ilu ma znajomych. Dwadzieścia trzy lata. Żadnych informacji o związkach. Studentka socjologii. Ulubione filmy: "Casablanca", "Przeminęło z wiatrem", "Egzorcysta", "Paranormal Activity", "Pulp FIction", "Melancholia". Muzyka: Franz Ferdinand, Beck, Digital Tree (o tym ostatnim zespole Marek nie słyszał, obiecał sobie, że sprawdzi później). Telewizja: "Breaking Bad", "Dexter". Książki: Stephen King, Łukasz Orbitowski. Innymi słowy - zestaw zainteresowań fajnej, inteligentnej dziewczyny, takiej, z która można nie tylko pójść do łóżka, ale nawet i pogadać, kiedy jest już po wszystkim.
Marek uśmiechnął się do własnych myśli. Przewinął profil do góry i jeszcze raz powiększył zdjęcie profilowe - jedyne, jakie było. Położył laptop na łóżku i położył się na bok, wspierając głowę na dłoni. Wpatrywał się w zdjęcie dziewczyny.
Kim jesteś, Justyno Kozak? Kim jesteś, ty cholernie fascynująca piękności?
I jak to się stało, że trafiła na profil Marka? Już nawet nie chodzi o to, że jest zjebem bez pracy. Nie chodzi nawet o zdjęcie profilowe, na którym, jak na każdym zresztą zdjęciu, wygląda jak szczeniak udający dorosłego psa, w tych swoich Ray-banach w czarnej oprawie i z rudą brodą. Ale mniejsza z tym. Jak ona trafiła na jego profil, skoro zupełnie nic ich nie łączyło? Dobra, filmy i seriale lubili te same, ale to nic nie znaczyło. Marek nigdy nie komentował na żadnych fanpage'ach ani pod artykułami. Starał się być niewidoczny. Jak na niego trafiła?
Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Marek usiadł po turecku i wziął laptopa na kolana. Kliknął na ikonkę „Wiadomość".
„Cześć, znamy się skądś?"
Chwila zastanowienia. I pisał dalej.
„Zupełnie Cię nie kojarzę, co jest dziwne, bo pamięć mam dobrą, zwłaszcza do pięknych dziewczyn."
Wysłał. Zaklął w myślach. Ten tekst o pamięci do pięknych dziewczyn był bardzo słaby. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Dziewczyna wyśmieje go i grzecznie spławi. Cóż, przynajmniej nie będzie sobie wyrzucał, że nie próbował.
Sprawdził pocztę. Nic. Przejrzał oferty pracy dla redaktorów i copywriterów. Nic nowego. Albo nie interesujące, albo próbował i go nie chcieli. Sprawdził stan konta. Szybko obliczył, na ile mu starczy oszczędności. Trochę się uspokoił.
Wszedł na Facebooka. Nowa wiadomość. Od Andrzeja.
„siema"
„Cześć."
„piwko?"
Marek wyobraził sobie, że jest z ludźmi w pubie, sączy piwo, a sytuacja zmusza go do interakcji z innymi. Spojrzał za okno i poczuł ulgę na widok sypiącego śniegu.
„Przepraszam, ale ostatnio trochę choruję. Nie chcę ludzi zarażać".
Andrzej coś pisał, ale Marek nie zwrócił na to uwagi. Dostał nową wiadomość. Od Justyny.
„to miło :) palec mi się omsknął podczas przeszukiwania fejsa :) sorry"
„Spoko, mi też się to czasami zdarza."
„:)"
I nic więcej. Marek zaczął się denerwować.
Pisz coś, durniu, inaczej ją stracisz!
„Fajne zdjęcie."
Cisza. Nic. Zero odpowiedzi. A w końcu: „dzięki "
Palce Marka rwały się, żeby napisać coś w stylu „Jeśli się narzucam, to przepraszam" albo po prostu pożegnać się. Nie. Tego nie mógł napisać. Nie mógł się poddać.
Splótł ręce na piersi i czekał na ciąg dalszy. Nie trwało to długo.
„starałam się, by pokazywało prawdziwą mnie"
„Płaczesz krwią jak LeChiffre z Bonda?"
„hahaha. nie"
„To co?"
„a czemu mam ci wszystko mówić, co? sam się domyśl :p"
„OK."
Znów przyjrzał się jej zdjęciu profilowemu. Potem zaczął pisać. Powoli, ważąc każde słowo. Czuł się jak saper na polu minowym. Ale kiedy wcisnął ENTER, miał wrażenie, że napisał całkiem dobrze.
„Uważam, że jesteś inteligentną dziewczyną ze skłonnością do sarkazmu i ironii. W dzisiejszych czasach każdy dureń ogłasza, jaki to jest ironiczny i sarkastyczny. U Ciebie to prawdziwa broń, twój język jest jak brzytwa. Ale sarkazm to reakcja obronna. W głębi duszy jesteś osobą bardzo poważną, może nawet w pewnym sensie smutną."
Wysłał i dodał: „Nie wiem dlaczego, ale tak mi się wydaje".
Przedłużająca się cisza. Czyżby jednak rozbrajanie pola minowego poszło nie tak dobrze, jak to się wydawało?
Wreszcie odpowiedź: „znasz się na ludziach"
„Dzięki."
„jesteś psychologiem?"
„Copywriterem. Tzn. teraz szukam pracy, ale ogólnie tym się zajmuję. Robię w słowach."
„:)"
I nic więcej. A więc piłeczka znów była po jego stronie.
„Twoja kolej. Powiedz coś o mnie."
„heh, no nie wiem"
„No, dalej. Studiujesz przecież socjologię. Ciekawe, jak znasz się na ludziach ;)"
Brak odpowiedzi. Po chwili w okienku czatu pojawiła się ikonka, że Justyna coś pisze. Marek czekał, czekał, wreszcie się doczekał:
„myślę, że jesteś samotnym, nieco introwertycznym mężczyzną. mieszkasz na Ursynowie w kawalerce 25mkw. nie masz nawet TV, unikasz ludzi. nie masz biurka, leżysz z laptopem na łóżku. i chyba tylko laptop gości w twoim łóżku ostatnio ;)"
Wszystko się zgadzało. Wszystko.
„Bardzo dobrze znasz się na ludziach ;)"
Kurwa mać, pomyślał. Co tu jest grane?
Justyna: „:)"
No tak... Kamerka internetowa wmontowana nad ekranem laptopa. Marek słyszał, że mogą one zostać wykorzystane do szpiegowania ludzi. W sieci zawsze starał się być ostrożny. Widocznie starał się za mało. Wstał i poszedł do kuchni. Znalazł nożyczki i taśmę klejącą. Taśma była przezroczysta, ale kawałek papieru powinien temu zaradzić. Wrócił do laptopa i zakleił obiektyw internetowej kamery.
„zaklejenie kamerki nic nie pomoże"
To już nie było śmieszne.
Marek rozejrzał się po pokoju. Za oknem ściemniało się, w przez ścianę wirującego śniegu widać było światła zapalone w mieszkaniach bloku naprzeciwko. Podszedł do okna i zsunął rolety. W pokoju zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Marek włączył światło i wrócił do laptopa.
Justyna: „dalej cię widzę :)"
Marek przełknął ślinę. Kiedy pisał, drżały mu palce.
„Skąd piszesz?"
„jestem przed twoimi drzwiami"
Dzwonek do drzwi.
Marek czuł, jak krew płynąca w jego żyłach zmienia się w malutkie kostki lodu. Jeszcze trochę, a oszalałe serce wyskoczy mu z klatki piersiowej.
„no otwieraj, dłużej stać nie będę :)"
Marek wstał z łóżka i stanął przed wejściem do przedpokoju. Spojrzał na drzwi do mieszkania, ten portal między światem a jego prywatnością i ekscentrycznością, które uwielbiał bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaczął iść. Miał do przejścia raptem dwa metry, ale zdawało mu się, że idzie z Zakopanego na Hel. Gdy znalazł się przy drzwiach, powoli odsunął zasuwkę zasłaniającą wizjer. Nachylił się do judasza.
Przed mieszkaniem stała sąsiadka. Krępa, po pięćdziesiątce, typ polskiej kury domowej. Czasami mijali się na klatce.
Marek oparł się o ścianę. Wypuścił całe powietrze z płuc. Miał ochotę paść na podłogę i śmiać się histerycznie. Wtedy rozległ się drugi dzwonek. Marek otworzył drzwi.
- Dzień dobry. Ma sąsiad sól pożyczyć?
- Nie. – Powiedział Marek i zamknął sąsiadce drzwi przed nosem.
Stał i nasłuchiwał. Sąsiadka najpierw prychnęła, potem poszła do drugiego mieszkania. Zadzwoniła, odczekała chwilę. W końcu druga sąsiadka otwarła jej drzwi. Obie kobiety pogadały, potem pożegnały się i wróciły do swoich mieszkań.
Odetchnął. Jezu, to co właściwie było? Jakaś dziwna akcja. Z tyłu głowy zaświtało mu, że zachował się jak cham. Trudno. Potem przeprosi.
Wrócił do pokoju. Spojrzał na laptop. Sama myśl o powrocie na Facebooka wywoływała w nim mdłości. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Patrzył, jak woda bulgocze w częściowo przezroczystym czajniku elektrycznym. Powoli się uspokajał. Zalał herbatę wrzątkiem. Poczekał, aż ostygnie. Posmakował. Wypełniające go gorąco podziałało kojąco.
To była najdziwniejsza rozmowa, jaką przeprowadził na Facebooku. Właściwie, to była chyba najdziwniejsza rzecz, jaka przytrafiła mu się w życiu. Może i Marek miał nudne życie, ale od dzisiaj już nie będzie na to narzekał.
Spojrzał na telefon. Dwudziesta. Plan na resztę dnia – obejrzeć jakiś film i położyć się spać. Ale najpierw spokojnie wypije herbatę i coś poczyta. Potem wyłączy fejsa, nawet nie będzie patrzył, co ta dziwka do niego pisze. Po prostu zamknie kartę z Facebookiem i poszuka jakiegoś dobrego filmu w Internecie. Nawet niekoniecznie musi być dobry. Oby tylko zabrał mu czas.
Następną godzinę spędził siedząc na podłodze, oparty plecami o łóżko. Tak jak postanowił, pił herbatę i czytał „Cząstki elementarne" Houllebecqa. Czytał ją czwarty czy piąty raz. Zakończył lekturę wraz z herbatą. Wstał, poszedł do kuchni i wstawił kubek do zlewu. Książkę odłożył na półkę i poszedł do łazienki. Wysikał się, spuścił wodę, zaczął myć ręce. Skupiony był na swoich dłoniach. Potem spojrzał w lustro.
W odbiciu, między drzwiami do łazienki a framugą, widać było dziewczynę. Była blada, miała czarne włosy, a wodniste krwawe łzy leniwie wypełzały z oczu na policzki.
Marek odwrócił się. W drzwiach nie było nikogo.
Kurwa, co się ze mną dzieje? Przewidzenia? Na pewno tak. Przewidzenia. Przez te nerwy. Po takiej dziwnej akcji, kto by nie miał?
Wszedł na łóżko. Wziął laptop na kolana.
„dobre z tym dzwonkiem, co? :)"
Kursor przesunął się w prawy górny róg ekranu.
„czekaj"
„Co?"
„zmieniłam fotkę profilową. ocenisz?"
Marek omal nie wyrzucił laptopa przez okno. Uspokoił się jednak i wszedł na profil Justyny. Nowe zdjęcie, podobnie jak poprzednie, było czarnobiałe, ale obejmowało również ramiona Justyny. Były odsłonięte i można było zauważyć ciemne plamy na białej skórze. Włosy Justyny były rozczochrane, zlepione w grube strąki. Wyglądały jak wyrastające z głowy macki. Albo węże. Oczy były całkowicie czarne, bez białek. Nos krótki, zadarty, trochę jak uświni. Ostre zęby były odsłonięte w czymś w rodzaju uśmiechu. Ale tylko górny rząd. Na zdjęciu Justyna nie miała dolnej szczęki. Długi język zwisał swobodnie przez całą długość szyi. Marek przyjrzał się dobrze. Tak, widział dobrze. Język Justyny zakończony był brzytwą. Była skierowana ostrą stroną do góry, tak że cięłaby podczas lizania.
„i jak? trafiłeś z tą brzytwą ;)"
„Ktoś tu się musiał napracować przy photoshopie."
„to nie photoshop"
„Charakteryzacja?"
„ja naprawdę tak wyglądam"
Wzrok Marka przeskakiwał ze zdjęcia na ostatni komunikat i z powrotem. Co za pojebana laska. Totalnie popierdolona dziwka. Tak. Popierdolona dziwka. Ale myśli to za mało. Potrzebował czegoś mocniejszego.
- Jesteś popierdoloną dziwką – powiedział wolno i wyraźnie. Czuł, że wypowiadając swoją myśl jakoś ją uprawomocnia.
„:( czemu tak brzydko o mnie mówisz? po prostu mi się podobasz. takie ciacho z ciebie. mogłabym cię całego wylizać hihihi"
Znów przesunął kursor w kierunku krzyżyka w górnym rogu ekranu. Zawahał się, gdy zobaczył wiadomość Justyny:
„NAWET NIE PRÓBUJ"
Spróbował. Facebook zniknął. Marek miał przed sobą tylko pulpit z tapetą przedstawiającą jakąś mroczną abstrakcję.
Pukanie do drzwi. Krótkie i stanowcze. Marek odstawił laptop na bok i usiadł na łóżku. Spojrzał w stronę drzwi.
Pukanie. Natarczywe i zdecydowane. Tak puka komornik albo policja. Albo mocno wkurzony sąsiad.
Wstał. Drzwi, zwykłe, najzwyklejsze w świecie, teraz wyglądały jak zrobiony ze sklejki symbol nieuchronnej konieczności. Ruszył w ich stronę. Powoli. Parkiet skrzypiał mu pod stopami. Ręce zwilgotniały od potu. Serce w jego piersi szalało jak naćpana blachara na parkiecie wiejskiej dyskoteki. Nadludzkim wysiłkiem zmusił się do spowolnienia oddechu.
Stanął przed drzwiami. Odsunął zasuwę wizjera. Nachylił się do niego powoli i ostrożnie, jakby to była jakaś pułapka. Czuł, że lada moment, a z judasza wysunie się kolec albo pazur, który przez oko dostanie się do mózgu i położy Marka trupem.
Wyjrzał na klatkę schodową. Pusto.
- Marek.
Powiedziało to kilkanaście głosów naraz. Grubych, cienkich, męskich, kobiecych, nieludzkich. Wszystkie wydobywały się z jednego gardła i wszystkie dochodziły zza pleców Marka.
Odwrócił się powoli. Na drugim końcu korytarzyka stała Justyna. Wyglądała tak, jak na swoim zdjęciu profilowym.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
poniedziałek, 16 marzec 2015 19:42

Ścieżki przeznaczenia

„Ścieżki przeznaczenia" to druga część cyklu „Samotny krzyżowiec" autorstwa Marka Orłowskiego. Kolejny raz, duet: autor oraz wydawca spisali się na medal i wydali książkę, która w solidny sposób, z małą nutką fantastyki opisuje czasy wypraw krzyżowych. Do tego wszystkiego oprawa graficzna, która nawiązuje do pierwszej części, sprawia, że książka kusi czytelnika w księgarni, a na domowym regale prezentuje się zacnie. Roland podąża ścieżkami przeznaczenia, a czytelnik przemierza strony książki, jakby szedł swoimi własnymi ścieżkami. Wszystko zaczyna się tam, gdzie skończyło i to uważam za pozytywny aspekt książki. Nie trzeba sięgać pamięcią, na czym skończyła się pierwsza część.
Akcja zaczyna się jedną z wielu bitew na Bliskim Wschodzie pomiędzy wojskami europejskimi a Saracenami. Jednak w porównaniu z poprzednimi, krzyżowcy otrzymują długo wyczekiwane posiłki z Europy – a dokładnie do brzegu przybijają Anglicy
z niosącymi spustoszenie i śmierć długimi łukami, które już w pierwszym starciu sprawiają, że Saraceni zmuszeni są do odwrotu. Natomiast w innym zakątku tej dzikiej krainy
w zamku Majsaf, cudem ocalały Roland próbuje wydostać się i ostrzec swoje wojska
o podstępie, jaki szykuje na nich klan asasynów. Jednak nikt nie zna swoich ścieżek przeznaczenia, a tym bardziej Roland, który igra za każdym razem z panią śmierć, przez co wzbudza lęk w oczach swoich wrogów. Do tego wszystkiego stara historia - przepowiednia o mieczu Salomona - zaczyna się sprawdzać, co jeszcze bardziej gmatwa całą sprawę.
Roland, klucząc wśród skał i lasów, nie może ostrzec swoich pobratymców, którzy wpadają we wzorowo zorganizowaną zasadzkę. Nikt nie wie, czy owe wydarzenia odbiją się echem na polach bitew i sprawią, że losy wyprawy krzyżowej legną w gruzach.
Na domiar złego, Czarny rycerz przez zrządzenie losu, ponownie trafia do zamku Majsaf,
z którego tak starał się wyrwać. Jednak tym razem przeznaczenie zgotowało dla niego inny los. Po wielu dniach więzienia pogodził się ze swoim przeznaczeniem i postanowił dumnie kroczyć swoją ścieżką. Zgodził się na udział w wyprawie asasynów nie wiedząc nawet, co go czeka na jej końcu.
Dalej niestety nie mogę Was prowadzić, dalsze losy Rolanda musicie poznać osobiście, a uwierzcie mi, naprawdę warto.

Autor we wspaniały sposób połączył fantastykę z wydarzeniami historycznymi Bliskiego wschodu. Jest to kawałek dobrej fantastyki, w której nie ma wielu fikcyjnych postaci czy miejsc, ale o to właśnie chodzi aby wszystko było odpowiednio wyważone co sprawia, że czytelnik z jeszcze większą chęcią sięga po książkę.
Ciekawe opisy miejsc oraz próba odzwierciedlenia zwyczajów i kultury Bliskiego wschodu sprawiają wrażenie, jakby całym sobą czytelnik uczestniczył w akcji wraz z jej bohaterami. Fabuła rozpędza się jak koń w galopie, a zwroty akcji sprawiają, że czyta się ją jednym tchem i żałuje, że tak szybko się kończy.
Z pewnością książkę można polecić zarówno młodszym jak i starszym miłośnikom czytania. Dobre jest to, że książkę może z przyjemnością przeczytać osoba interesująca się fantastyką, jak również historią.

Dział: Książki
środa, 07 styczeń 2015 12:03

Earthdawn powraca!

30 Grudnia ruszyła akcja crowdfundingowa mająca na celu zebranie środków na wydanie w Polsce czwartej edycji popularnego systemu heroic fantasy Earthdawn. Organizacją akcji na Wspieram.to jest wydawnictwo FajneRPG. Celem zbiórki jest 58 500zł, które pozwoli na wydanie Podręcznika Gracza oraz Podręcznika Mistrza Gry (w wersjach w miękkiej oraz twardej oprawie), jak również produkcję ekskluzywnych dodatków: Ekranu Mistrza Gry z dołączoną wyjątkową przygodą napisaną specjalnie na tę okazję, oraz plakatu-mapy Barsawii w formacie b2. Podręczniki zostaną wydane w formacie b5, a ich łączna objętość wyniesie około tysiąca stron!

Dział: Bez prądu
niedziela, 07 grudzień 2014 23:06

Premiera: "Ścieżki przeznaczenia"

Dalszy ciąg przygód Rolanda z Montferratu, zwanego Czarnym Rycerzem. Tom II serii "Samotny Krzyżowiec" swoją premierę będzie miał już 11 grudnia

Dział: Książki

Zbliżający się grudzień zawsze oznacza wielką porcję wrażeń dla młodych entuzjastów kina w Poznaniu. 30 listopada rozpocznie się kolejna edycja jednego z najstarszych festiwali filmowych w Polsce – Festiwalu Ale Kino! W programie tegorocznej imprezy każdy może znaleźć coś dla siebie – od najmłodszych, dopiero rozpoczynających swoją filmową przygodę, po doświadczonych kinomanów. Najwięcej atrakcji będzie oczywiście czekało na dzieci i młodzież. Od rana do wieczora seanse będą się odbywać w Multikinie 51, w Nowym Kinie Pałacowym w CK Zamek i na Scenie Wspólnej Teatru Łejery i Centrum Sztuki Dziecka, które jest organizatorem imprezy.

Dział: Wydarzenia
poniedziałek, 13 październik 2014 10:53

Marek Ścieszek - Niemowlę

Leżało w wiklinowym koszu, przykrytym folią aluminiową. Ojciec O'Brian nie widział go, ale wyraźnie słyszał gaworzenie, dostrzegał też ruchy folii. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by się domyśleć, na co patrzy. Zanim wyszedł na schody, wpierw rozejrzał się, wychylając tylko głowę, czy przypadkiem nie stał się obiektem żartu. Głupiego, ale jednak. Może ten ktoś, kto postawił kosz z dzieckiem na progu jego plebani, po czym przykrył folią niczym kawał pieczeni, obserwuje wszystko z ukrycia i w głębi chorej duszy cieszy się, że spłatał znienawidzonemu pasterzowi świetny figiel? Spójrzcie, dziecko! Dlaczego podrzucono je katolickiemu księdzu? Coś tak podłego mogło się wykluć jedynie w umyśle oszalałym z nienawiści.

O'Brian zagryzł dolną wargę. Co prawda mieszkał w katolickiej dzielnicy Dublinu, ale i tutaj szerzyły się objawy nienawiści ze strony sfrustrowanych protestantów. Ostatnio jakby więcej było bandyckich napadów. Zdarzyło się nawet kilka brutalnych zabójstw. Ktoś zakłuł dwie osoby śrubokrętem, w biały dzień, na oczach przechodniów. Kilka dni później ostrzelano samochód. Kolejne dwa trupy. Pewnie to z powodu Polaków, których tyle się pojawiło na wyspie w poszukiwaniu pracy, protestanci zrobili się aktywniejsi. Sam O'Brian miał o krajanach poprzedniego papy jak najlepsze zdanie – byli pracowici i w miażdżącej większości cudownie religijni. Często nawet w swoich homiliach stawiał ich jako wzór cnót.

Omiótł wzrokiem ciągnący się wzdłuż drogi wysoki, otaczający kościół mur. Pusto. Nawet jednego przechodnia. Nieco dalej był rząd kasztanowców, ale i tam nikt się nie krył, co O'Brian stwierdził dzięki zalegającym cieniom – żaden nie wyglądał podejrzanie. Żywej duszy. Oprócz kwilącego stworzenia w wiklinowym koszu.
Kapłan wlepił spojrzenie w folię. Kompletnie nie wiedział, co począć.
– Skąd się tu wziąłeś? – głos księdza drżał, jakby O'Brian wypił butelkę whisky. Tymczasem pasterz miejscowych duszyczek miał na koncie zaledwie jeden kieliszeczek. Wierni z pewnością nie będą mu mieli za złe, że od czasu do czasu łyknie kapkę dobrego trunku. W końcu pije za ich zdrowie oraz by trwali w wierze i nie grzeszyli za bardzo. By nie bili swoich żon. Nie cudzołożyli. Nie zabijali dla korzyści, czy bez. Przynajmniej, aby w grzechu ograniczyli się do niezbędnego minimum. Resztę załatwi spowiedź i właściwa pokuta.
Niemowlę nie odpowiedziało. Poruszało się pod folią, kwiliło zaś dla samej potrzeby oznajmienia światu swojej obecności, nie po to, by wdawać się z księdzem w dyskusje.
O'Brian westchnął i wreszcie zdecydował się opuścić bezpieczny próg plebani. Na schodach jednak jeszcze raz się rozejrzał. Nikogo. Przynajmniej w pobliżu. Tylko daleko, na końcu rzędu drzew pojawiło się kilkoro dzieci, kopiąc piłkę i śmiejąc się radośnie. Z wiatrem leciały słowa, których lokalny duszpasterz nie rozumiał. Zapewne Polacy. Trzeba będzie chyba kupić słownik i podszkolić się. Dla przyzwoitości. Koniec końców, to właśnie ich rodzice najliczniej ostatnimi czasy zapełniali jego kościół podczas niedzielnych mszy świętych. Wspaniały, bogobojny naród.

Ksiądz ujął rączkę kosza i szybko, jakby kradł w supermarkecie, odwrócił się. Zastygł w bezruchu. W przejściu stała pani Willks. Z wielkimi rękoma skrzyżowanymi na monstrualnych piersiach, w pozie żandarma, który ujął drobnego złodziejaszka. Patrzyła na księdza, krzywiąc znacząco wargi i mrużąc oczy. O'Brian, zupełnie bez przyczyny, poczuł jak policzki powleka mu paląca czerwień.
– To nie...
Pani Willks, od wielu lat gospodarująca jego małym królestwem, chrząknęła tylko i kapłan natychmiast zamilkł. Zrozumiał, jak mało brakowało aby się zaczął tłumaczyć. A przecież nie było potrzeby. Tłumaczą się winni, zaś im goręcej to czynią, tym bardziej pewne, że mają coś na sumieniu. Tymczasem jego sumienie było czyste i klarowne jak szesnastoletnia whisky. Ktoś podrzucił mu niemowlę. Dopiero teraz uznał, że to nie był żart jakiegoś sfrustrowanego protestanta. Pewnie to dzieło matki, która uznała, że sama nie da sobie rady. Pani Willks, mądra i wyrozumiała, z pewnością to rozumie. Wie, że w całej tej sytuacji oboje – ona i O'Brian – stoją po tej samej stronie barykady.
Gosposia wyszła na schody, robiąc mu wolne przejście. Natychmiast zeń skorzystał. Usłyszał jeszcze jak zamyka drzwi, cicho, bezszelestnie. Słyszał jej miękkie kroki za sobą, kiedy szedł korytarzem, wyłożonym czerwono-czarnym dywanem. Sytuacja była głupia.
Whisky. Łyk starej, dobrej whisky by mu pomógł. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Nie przy pani Willks. Później, w zaciszu gabinetu.

Wnętrza plebani reprezentowały typowy kościelny styl – ogromne komody, pełne szuflad szafy, masywne sekretarzyki, wielkie stojące kandelabry, srebrne lichtarze na lśniących orzechowych blatach. Dywany, obrazy w złoconych ramach a na nich poważne oblicza duchownych. Na poczesnym miejscu popiersie obecnego papy, Benedykta XVI, wykonane w glinie przez jednego z parafian, nawet odrobinę podobne do oryginału. Jedynie kuchnia się wyróżniała sterylną nowoczesnością, metalicznym lśnieniem lad, kuchenek i zlewu. Przez średniej wielkości okno w plastykowej ramie wpadało znacznie więcej słońca niż to było w przypadku pozostałych. Tutaj królowała pani Willks.
Ojciec O'Brian postawił kosz na ladzie i napotkał spojrzenie gosposi. Tym razem wytrzymał dłużej, nie opuścił wzroku po sekundzie.
– Ktoś zostawił je na progu. Podrzucił nam, jak jakiś prezent.
– Khem.
– Pewnie któraś z tych Polek. Biedne, nieszczęsne stworzenie, straciło pracę i możliwości wykarmienia dziecka.
– Khem.
– Powinniśmy wezwać policję. Jak myślisz?
– Khem.
Taka właśnie przebiegały z reguły rozmowy z panią Willks. O'Brian westchnął, czując przybierającą na sile potrzebę wypicia czegoś mocniejszego.
– Folia – zdecydowała się odezwać gosposia. – Zacznijmy od zdjęcia tej ohydnej folii. Kto widział, aby tak traktować istotę ludzką? Myślałby kto, że to placek z wiśniami albo kawał pieczeni. Bezmyślność ludzka nie zna granic.
Ksiądz skinął głową i posłusznie wykonał polecenie. Zmarszczył brwi. Nie bez powodu, jako że widok, który ukazał się jego oczom, rzeczywiście nie był zwyczajny. Dziecko było ciche i uśmiechnięte, za to chorobliwie blade i wychudłe. Jednak to nie ono przykuwało uwagę, lecz spowijająca je pościel. Była czarna – jednolicie, trupio, przerażająco. Nawet koronki obramowujące poduszkę i kołderkę miały ten sam kolor, przywodzący na myśl wiersze Edgara Alana Poe, czy wnętrze dziecięcej trumienki.
O'Brianem wstrząsnęło. Dostrzegł, że gosposia zareagowała podobnie. Już nie była tak pretensjonalnie zdystansowana, jak jeszcze przed chwilą. Jej oczy wyrażały odrazę, ale również szok.
– Jaki chory umysł mógł wymyślić podobne otoczenie dla tego maleństwa? – wyszeptała.
Ksiądz skinął głową.
– Wyjmij je z tego ohydztwa, Normo.
Kobieta wyciągnęła ręce w kierunku niemowlęcia, uśmiechnęła się nawet, gdy odwzajemniło gest. Dziecko zagaworzyło, czując dotyk jej dłoni. Uśmiechało się jeszcze, gdy wyjmowała je z kosza razem z kocykiem. Kiedy jednak Willks wyprostowała się, nastąpiła w nim zmiana, której absolutnie się nie spodziewali. Maleńka twarzyczka wykrzywiła się tragicznie, zaś z ust wydobył się wrzask, okropny, świdrujący w uszach niczym dźwięk dentystycznego wiertła. O'Brian podskoczył, jakby go użądlił szerszeń.
– Co mu się stało?
Gosposia próbowała uspokoić malca, kołysząc go w ramionach i przemawiając doń łagodnie, wrzask jednak nie cichł. Wzrósł nawet na sile. Brzmiał jak skarga, jak gdyby dziecko cierpiało niewyobrażalne męki. Blada twarzyczka zrobiła się sina, skóra na ramionkach poczerwieniała.
O'Brian tańczył wokół kobiety, usiłując coś wymyślić. Na przemian, to wyciągał dłonie, to chował je za plecy.
– Trzeba zadzwonić na pogotowie – krzyczał podenerwowany.
Nie potrafiąc zaradzić cierpieniu malca, dokonał jedynego słusznego wyboru. Wybiegł z kuchni. Wpadł do gabinetu i sięgnął na półkę z książkami, roztrącając je na boki. Wydobył ukrytą butelkę i, nie bawiąc się w szukanie szklanki, przyssał się do szyjki. Płomień ogarnął przełyk, zapłonął w wnętrznościach, przyniósł jednak upragniony spokój. Duchowny westchnął ciężko, zamknął butelkę i zajął się przywracaniem porządku w gabinecie. Opanowany, wrócił do kuchni.
Jak to się stało, że wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Spokój. Jeszcze kiedy pił, dziecko darło się tak, że słychać je było na piętrze. Teraz było ciche i na powrót radosne niczym szczygieł. Willks siedziała na krześle, trzymając je przy piersi niczym bochenek chleba. Spoglądała na stojącego w progu księdza, zaś w jej oczach czaiło się milczące zdumienie.
O'Brian przełknął ślinę i wszedł do środka.
– Przeszło mu – zauważył odkrywczo.
Gosposia skinęła głową i ruchem brody wskazała coś za swoimi plecami. Tego również nie zauważył wcześniej. Faktu, że kuchnia, kiedy wrócił, nie była już tak jasna. Okno szczelnie zasłaniał czarny koc z koszyka, zaś źródło światła stanowiły pozapalane ścienne kinkiety i lampa.
– Płakał – wyszeptała. – Tak strasznie płakał.
– Ale już nie płacze.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie. Zachowuje się, jakby zupełnie nic się nie stało. Jakby to jego cierpienie sprzed kilku minut nie miało miejsca. Uwierzysz, ojcze? Jest szczęśliwy.
– On?
W odpowiedzi podniosła dziecko do góry, aby O'Brian sam mógł się przekonać. Ksiądz skinął głową, ale nie wyrzekł ani słowa. Zobaczył coś jeszcze, mimo niekorzystnego światła. Malec był przeraźliwie chudy. Żebra wyraźnie odbijały się na skórze, niczym wiklinowe witki w koszyku.

Zegar na sekretarzyku wskazywał kwadrans przed ósmą. Słońce nikło za dachami okolicznych budynków, ale mimo to okna szczelnie spowijały zasłony, by nie przedarł się do sypialni ojca O'Briana najdrobniejszy promień jasności. Duchowny ukląkł przed łóżkiem, oparł splecione dłonie na pościeli i spojrzał z ufnością na obraz przedstawiający Pietę, wiszący naprzeciw niego. Cichym głosem rozpoczął modlitwę, raz po raz zerkając na stojący w kącie koszyk, myślami będąc przy dziwnym malcu, jednak nie tracąc słów.
– ... sanctificetur nomen tuum...
Bo też i był to dziwny dzieciak. Blady, wychudzony, wyglądający na niedożywionego, jednak taki żywy i radosny. Zupełnie jakby świat był jednym wielkim placem zabaw, pełnym kolorowych baloników, klaunów robiących fikołki, czy chmar motyli. A przecież był piekłem, w którym człowiek potrafił zrobić dla drugiego człowieka najokropniejszą krzywdę. Jak choćby zostawić kilkutygodniowe niemowlę w przewiewnym koszyku, owinięte w kuchenną folię, na progu czyjegoś mieszkania. I nie wyposażyć go choćby w jedną butelkę mleka.
– ... Panem nostrum quotidianum da nobis hodie...
To też było dziwne, o ile nie najdziwniejsze. Maluch nie jadł przez cały dzień, nie przyjmował podsuwanego mu przez panią Willks mleka, a mimo to nie krzyczał, nie domagał się posiłku. Przegaworzył do wieczora, z krótkimi przerwami na sen. Kiedy się budził, ponownie wpadał w ten radosny stan, którego kapłan nie pojmował i który niepokoił go jak wszystko inne, dotyczące malca.
– ... et benedictus fructus ventris tui...
Wieczorem gosposia wyszła, proponując, że zabierze dziecko na noc do siebie, jednak ksiądz zaoponował. Uznał, że równie dobrze może zostać u niego, skoro i tak rano zadzwoni na policję.
Teraz znów spało, wyraźnie widoczne w świetle stojącej na sekretarzyku lampki nocnej. Maleńkie wargi, ułożone w wesołą podkówkę, poruszały się, jakby malec coś żuł. Nie wyglądało na to, aby przeszkadzały mu dwa białe jaśki, służące za pościel, które pani Willks musiała wygrzebać z samego dna komody. I dobrze, bo obecność w tym samym pomieszczeniu tamtego czarnego paskudztwa nie pozwoliłaby O'Brianowi zasnąć. Było takie upiorne, takie...
– Sancte Michael Archangele, defende nos in, proelio...
Nawet nie zauważył, że pomyliły mu się modlitwy. Uczynił to całkiem nieświadomie, mamrocząc pod nosem, jednak myślami będąc zupełnie gdzie indziej.
– ... contra nequitiam et insidias...
Cichy szmer za plecami sprawił, że ksiądz zająknął się i zamilkł. Wciąż klęcząc z dłońmi splecionymi na łóżku, odwrócił głowę. Dziecko nie spało.
Malec leżał w bezruchu, jego wargi nadal wykrzywiał uśmiech, ale było w nim coś takiego, że ojciec O'Brian mimowolnie przełknął ślinę. Oczy dziecka wpatrywały się wprost w niego.
Nadal nie rejestrując tego częścią umysłu odpowiedzialną za pełną świadomość, ksiądz wznowił modlitwę w przerwanym momencie:
– ... diaboli estro prae...
Twarzyczkę dziecka wykrzywił paroksyzm bólu, jak wtedy gdy pani Willks wyciągnęła je z koszyka. Rozległ się wrzask. Ksiądz zerwał się na równe nogi i zastygł w bezruchu, bezgranicznie zdumiony. Malec stał w koszyku. Mając za sobą niewiele ponad trzy tygodnie życia nie powinien, a jednak stał, wyciągając w kierunku O'Briana wychudłe rączki.
To, co nastąpiło chwilę potem, wyrwało księdza z odrętwienia. Dziecko odbiło się z miejsca, jednym susem lądując na jego klatce piersiowej. Siła uderzenia powaliła mężczyznę na łóżko. Kilkanaście centymetrów od jego twarzy błyszczały czarne, przepełnione obłędem oczy, pozbawione białek oraz tęczówek. O'Brian dostrzegł w nich odbicie własnego, wykrzywionego przerażeniem oblicza.
Z rozwartych ust stworzenia, które nie mogło być przecież zwykłym dzieckiem, ziała czarna pustka. Twarz ojca O'Briana owionął smród rozkładu. Na jego oczach z dziąseł potwora jęły się wyłaniać rzędy kłów. Nie dwa, lecz cztery. Ksiądz zajęczał i złapał go oburącz za uszka. Był mężczyzną w sile wieku, zaś naprzeciw siebie miał coś, co jeszcze przed chwilą wyglądało jak kilkutygodniowe niemowlę, jednak przewaga wcale nie była po jego stronie.
Usiłował sobie przypomnieć, jak dalej brzmiała modlitwa do Archanioła Michała, jednak właśnie teraz, kiedy było mu to potrzebne jak nigdy, nie potrafił. Zamiast tego wycharczał, z każdą sekundą słabnąc coraz bardziej:
– Mam coś dla ciebie, ty protestancki bękarcie.
Puścił uszy potwora. Ból rozrywanego gardła był okropny. Ksiądz krzyknął spazmatycznie i wyprężył się. W lewej ręce jednak trzymał już złoty krzyż na łańcuszku, z którym nigdy się nie rozstawał. Przytknął go do świecącej trupią bielą skroni stworzenia, jednocześnie przyciskając je do własnej piersi prawym ramieniem.
Dygocąc konwulsyjnie trzymał z całych sił, nie puszczając. Czując jak z krwią uchodzi zeń życie. Słysząc makabryczny pisk i uśmiechając się przy tym.
Przypomniały mu się słowa egzorcyzmu papy Leona XIII. Za późno by zdołał je wypowiedzieć. Zamykając oczy po raz ostatni, uznał, że i tak nie były konieczne.
Przepełniony bólem i przerażeniem wizg potworka stopniowo cichł, aż umilkł zupełnie. Ustała paniczna szamotanina.
Ktoś, kto by ich teraz zobaczył, mógłby uznać, że to ojciec z dzieckiem zażywają snu. Dopóki nie zobaczyłby krwi, wsiąkającej w pościel oraz nie poczułby smrodu rozkładu.
Rozkład dotknął potworka i nie trwał długo. Niespełna pięć minut po nastaniu ciszy na łóżku leżało już tylko zakrwawione ciało ojca O'Briana.
Jeszcze tylko krzyż jarzył się niczym żarnik żarówki, ale i on wkrótce zgasł.

Marek Ścieszek, Nowogródek Pomorski maj 2009

Dział: Opowiadania