Rezultaty wyszukiwania dla: Leo
Ropuszki
„Co jest złego w truciznach? Są takie czyściutkie... albo uduszenie... Ale nie, wy zawsze musicie robić krwawą łaźnię... Wiecie, że gorzej od krwi spiera się tylko czerwone wino?".[1]
Ile razy po zakończeniu ulubionej serii zastanawiamy się co dalej u bohaterów, których darzymy sympatią? Albo zastanawiamy się co było przed rozpoczęciem cyklu? I nie mówię tu tylko o tych pierwszoplanowych postaciach, ale i pobocznych, bo to ich historie najczęściej szybko się kończą, a nas nurtuje co tam u nich słychać...
Aneta Jadowska, autorka heksologii o Dorze Wilk sama była ciekawa tego co u jej podopiecznych i dzięki temu oddała w ręce swoich czytelników Ropuszki, zbiór opowiadań przedstawiający losy bohaterów przed i po wydarzeniach z poszczególnych tomów. Intryguje was jak dokładnie wyglądało pierwsze spotkanie Dory i Leona, albo co działo się przed Wszystko zostaje w rodzinie? Chcecie poczytać o Bognie, Romanie, Mironie i Joshui oraz o innych znajomych wiedzmy? W takim razie zupełnie nie rozumiem na co jeszcze czekacie...
O Anecie Jadowskiej słyszał już chyba każdy, nawet ten kto nie miał jeszcze styczności z jej twórczością. Nawet ja, na fali ochów i achów, zakupiłam pierwsze tomy i... nadal ich nie przeczytałam. Kiedy jednak zobaczyłam zapowiedź Ropuszek stwierdziłam, ze od tego zacznę, może nie powinnam bo uprzedzę pewne fakty, ale zaryzykowałam. Czy to była właściwa decyzja?
Pomimo tego, że nie znam książek o Dorze nie przeszkadzało mi to w odbiorze opowiadań, wręcz podsyciło tylko moje zainteresowanie Dorą i przekonało do tego, by w pierwszej wolnej chwili chwycić po pierwszy tom. Polska powieściopisarka stworzyła teksty, które zadowolą nie tylko fanów serii, ale i tych nie znających jej dotychczas. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego Jadowskiej, już dawno, jeśli w ogóle, nie czytałam tak równych i dopracowanych opowiadań, a mnie mało kiedy krótka forma wypowiedzi potrafi zadowolić i zaciekawić. Anecie wyszło to jednak pierwszorzędnie, teksty są spójne, logiczne i co najważniejsze przepełnione akcją, emocjami oraz w wielu przypadkach humorem. Nie brakuje w nich opisów miejsc oraz wydarzeń. Autorka cechuje się również pomysłowością i kreatywnością przez co nie nuży i mile zaskakuje.
Ropuszki to prawdziwa plejada osobowości i dosłownie każda jest inna oraz niepowtarzalna. Nie da się przewidzieć ich zachowań i tego czy nagle nie zaskoczą zmianą swoich poglądów. Może się wydawać, że już znamy daną postać, ale okazuje się, że to tylko część i ma jeszcze sporo tajemnic. Podoba mi się w twórczości Jadowskiej, że czerpie ze wszystkich magicznych istot, ale ożywia je na nowo zacierając granice między dobrem a złem. No i nie pozbawia ich poczucia humoru czym zdobyła mnie ostatecznie.
Obawiałam się trochę spotkania z piórem Jadowskiej, ale jak widać bezpodstawnie. Czas spędzony z tą publikacją był niezwykle owocny w dobrą zabawę pełną wrażeń oraz śmiechu. Opowiadania czytało się szybko oraz z ogromnym zainteresowaniem, bo świat przedstawiony przez autorkę fascynował, a bohaterów nie dało się nie polubić (oczywiście z małymi wyjątkami). Jadowska ma specyficzne poczucie humoru, które do mnie trafiło, jest pomysłowa i pokazuje, że to jeszcze nie wszystko czym może zaskoczyć. Na co szczerze liczę.
Oczywiście Ropuszki polecam. Nie zawiodą się na tej książce fani twórczości Anety jadowskiej oraz wielbiciele fantastyki z nutką poczucia humoru. Opowiadania są lekkie w odbiorze i można je czytać w przerwach między innymi tytułami lub na raz, ja osobiście nie mogłam się od nich oderwać.
[1]Aneta Jadowska, Ropuszki
Premiera "Wszechświatów. Utopia" już w październiku!
Już 12 października nakładem wydawnictwa Dreams ukaże się trzeci tom Wszechświatów autorstwa Leonardo Patrigrani - Utopia.
Upadek
Muszę przyznać, że po „Upadek" sięgnęłam nieco w ciemno. Choć wiedziałam, że to już osiemnasta powieść z Harrym Boshem, autorstwa Michaela Connelly'ego, nie zdecydowałam się na przeczytanie chociażby opinii, czy zrozumiem ją bez znajomości poprzednich części serii. Na szczęście, amerykański pisarz, zadbał zarówno o swoich nowych, jak i wiernych czytelników, sprawiając, że jest ona w pełni zrozumiała dla obu ich grup. „Upadek" tak bardzo mi się spodobał, że z pewnością zacznę chronologicznie, stopniowo, poznawać historię Harry'ego Bosha i przeprowadzonych przez niego śledztw.
Harry Bosch otrzymuje kolejne odroczenie od emerytury – na szczęście spędzi jeszcze na służbie ponad trzydzieści miesięcy. Doświadczony detektyw pracuje obecnie w Jednostce do spraw Przestępstw Niewyjaśnionych, czyli zajmuje się śledztwami, które w przeszłości utknęły w martwym punkcie. Tym razem otrzymuje sprawę zabójstwa oraz gwałtu sprzed ponad dwudziestu lat. Wyniki przeprowadzonego badania DNA (również przez członków tej samej jednostki) krwi znajdującej się na szyi ofiary wskazują na sprawcę, który niejednokrotnie dopuszczał się przestępstw na tle seksualnym. Jednak coś się poważnie nie zgadza – morderca w momencie popełniania zbrodni musiałby mieć osiem lat. Zaraz po rozpoczęciu śledztwa Harry dostaje poważny telefon od góry – syn radnego Irvinga, z którym detektyw od lat ma na pieńku – wypada z balkonu hotelowego apartamentu. Na wyraźne życzenie radnego to Bosh zostaje wyznaczony do poprowadzenia śledztwa i ustalenia, czy chłopak popełnił samobójstwo, czy był to zwykły wypadek, a może morderstwo. Harry rozwiązując dwie sprawy martwić się musi także o swoje prywatne życie, czyli o dorastającą piętnastoletnią córkę, którą samotnie wychowuje.
Kilka tygodni temu miałam okazję czytać jedną z kolejnych części serii o Komisarzu Brunettim napisanej przez Donnę Leon. Zarówno jej cykl, jak i Connelly'ego łączy podobna ilość tomów. Jednak porównując twórczość obojga Amerykanów różnica pomiędzy ich umiejętnością prowadzenia fabuły jest ogromna. Twórca postaci Harry'ego Bosha świetnie ukazuje przebieg śledztwa, które trwa kilka krótkich, lecz intensywnych dni. Dopieszcza każdy szczegół, każdą istotną informację, aby potem doprowadzić czytelnika do wielkiego finału.
Oba wątki śledzi się z niekłamaną ciekawością, a od samej książki trudno się oderwać. Mnie jednak wydała się bardziej interesująca sprawa sprzed lat. Być może dlatego że w przypadku śmierci syna radnego Bosch odkrywał polityczne machlojki i malwersacje, które odsłaniały jedynie plugawą naturę relacji oraz urzędników. Za to druga sprawa miała podłoże również psychologiczne, a sam detektyw zaczynał się zastanawiać nad swoimi poglądami.
Harry Bosch nie jest typowo sympatycznym, ciepłym bohaterem. Lepiej określają go wyrażenia takie, jak zdystansowany, chłody, opanowany. Jednak ewidentnie jest najlepszy w tym, co robi, przez co mimo wszystko darzymy go ogromnym szacunkiem. Jego wizerunek ocieplają nieco kontakty z córką oraz ogólne migawki z jego życia prywatnego.
Connelly tak opowiada historię oraz wprowadza nas w świat kryminalnego Los Angeles i prywatnego życia Bosha, że znajomość poprzednich tomów serii staje się zupełnie zbędna. W koniecznych momentach autor ujawnia fakty dotyczące przeszłości detektywa, które są niezbędne do zrozumienia kolejnych wydarzeń. Nie zdradza przy tym zbyt wiele, ot, właśnie tyle, ile potrzeba, zachęcając tym bardziej czytelnika do sięgnięcia po inne książki z przygodami detektywa.
Mam jedynie lekkie zastrzeżenie jeśli chodzi o polskie tłumaczenie oraz korektę. W książce pojawia się zbyt wiele powtórzeń, które nawet mi, osobie, która nigdy nie zwraca uwagę na podobne występki redaktorskie, rzucały się w oczy. Zdarzały się całe akapity, w których dominowały różne formy „bycia", a jeśli chodzi o synonimy rzeczowników także ktoś odpowiedzialny za korektę nie sięgnął po słownik.
Michael Connelly pisze prostym, lecz fachowym językiem. Uwidacznia się to w takich typowo dochodzeniowych scenach, jak przesłuchania czy sekcja zwłok. Na korzyść działa także podział na krótkie rozdziały, dzięki którym komenda „jeszcze jeden rozdział" rozbrzmiewa bez protestu zamykających się oczu.
„Upadek" udowadnia, że nawet po napisaniu kilkunastu powieści z jednym bohaterem, można nadal przykuć uwagę nowego czytelnika swoim poziomem oraz umiejętnością budowania intrygi. Po powieści Connelly'ego z pewnością jeszcze sięgnę, a z serią o Boschu postaram się zapoznać jak najprędzej. Nie martwicie się – nieważne od której powieści z Harrym zaczniecie i tak bezbrzeżnie wciągnie Was w brutalny świat Los Angeles.
Kryptonim U.N.C.L.E.
Zimna wojna w skrócie? Stosując porównanie do znanych z dzieciństwa licytacji: walka o to, by udowodnić, kto ma lepsze zabawki. Gdy połączyć tę uproszczoną wersję wydarzeń z klasycznym kinem szpiegowskim oraz reżyserem, który ma niesamowity dryg do dynamicznych, nieco przerysowanych historii z nieprzeciętnymi bohaterami; powstaje wybuchowe kino atrakcji. Brzmi zbyt dobrze? A więc poznajcie „Kryptonim U.N.C.L.E" Guy'a Ritchiego.
Lata 60., sam środek zimnej wojny. Napoleon Solo (Henry Cavill), agent CIA, zostaje wysłany do Berlina w celu odnalezienia córki sławnego niemieckiego profesora, posiadającego wiedzę i umiejętności, by stworzyć bombę atomową. Tę samą misję realizuje Illya Kuryakin (Armie Hammer), agent KGB. Ostatecznie Gaby Teller (Alicia Vikander) trafia pod opiekę Amerykanina, jednak okazuje się, że to dopiero początek. W obliczu zagrożenia CIA i KGB zamierzają połączyć siły, a z Solo i Kuryakina uczynić współpracowników. Wkrótce, niedobrany duet, pod nowymi przykrywkami, udaje się do Włoch. Czy można zrealizować nawet najważniejszą misję, gdy jedyna osoba, na której możesz polegać, jest jednocześnie Twoim największym wrogiem?
Nie widziałam niestety serialu, który stanowi podstawę dla „Kryptonimu U.N.C.L.E.", a szkoda, bo jeżeli jest choć w połowie tak zabawny, jak jego kinowa wersja, to do tego momentu miałabym już może zmarszczki ze śmiechu. Guy Ritchie nie wychodzi z formy i serwuje widzom dokładnie to, za co go kochają – charakterystycznych bohaterów, cięty dowcip, dynamiczne tempo i natłok zwrotów akcji; a przy tym wszystkim jeszcze gatunkową świadomość oraz umiejętność odświeżania chwytów dawno już wyeksploatowanych.
Nie da się ukryć, że „Kryptonim U.N.C.L.E." krok po kroku realizuje punkty z przepisu na szpiegowską produkcję. Dwóch agentów o zbieżnych celach, ale działających dla innych organizacji; piękna, nie tak bezbronna jak mogłoby się wydawać, kobieta oraz misja, od której zależą losy świata. To wszystko skrywa się pod serią typowych dla stereotypowego pojęciach agencji wywiadowczych rekwizytów – przebieranek, uwodzenia, drobnych kradzieży i włamań, nowoczesnej techniki oraz wypracowanych, minimalistycznych ciosów. Brzmi jak przepis na banał, jednak Ritchie wypolerował na błysk cały ten schemat, używając niezawodnej broni – przerysowania oraz kampowego charakteru.
Kamp kampem, zabawa zabawą, ale nawet peleryna niewidka ma swoje ograniczenia. Chociaż widz świetnie się bawi, to nie umyka mu cała gama niedopracowań scenariusza. Liczne dziury logiczne rzucają się w oczy. „Kryptonim U.N.C.L.E." to ewidentnie produkcja pomyślana na kino atrakcji, niemniej większość potknięć fabularnych, na które pozwala sobie Ritchie u innych reżyserów byłyby podstawą do solidnego zmycia głowy. Co więcej, reżyser nawet nie próbuje ulogicznić swojej historii. Tam, gdzie nie ma sensownego wyjaśnienia, zostawia dziurę dającą sygnał, by widz sam sobie dopowiedział, co też się wydarzyło.
Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby części żeńskiej połowy widowni wszystko to umknęło. Jakkolwiek narodowościowo nic się tu nie trzyma kupy – Amerykanin to w realnym życiu Anglik, Rosjanin jest Amerykaninem, z kolei w rolę Niemki wcieliła się Szwedka – to aktorów dobrano i poprowadzono perfekcyjnie. Ritchie w typowy dla siebie sposób wykorzystuje grę akcentami, uwodząc widza swoją obsadą już na samym poziomie dźwiękowym. Na nic by się to jednak zdało, gdyby nie wyraźnie iskrzący duet – panowie najwyraźniej świetnie się podczas pracy bawili. Mam nadzieję, że otwarte zakończenie filmu, to realna obietnica powrotu do tegoż świata.
Jeżeli jednak o dźwięku mowa, to trzeba zaznaczyć, że warstwa muzyczna niemal zmusza – raz, że do wczucia się w klimat lat 60.; dwa, że do zakotwiczenia się w wrażeniach kina szpiegowskiego; trzy, do rytmicznego przytupu, kiwania głową lub stukania palcem. Z technicznych spraw na uwagę zasługuje również przemyślany montaż, oparty na nieco odświeżonej wersji znanych z kina akcji oraz komiksów „klatek". Serie najazdów, dynamiczne (ale nie zbyt szybkie) zestawy ujęć i samo wypełnienie kadrów – dopracowana, barwna scenografia oraz kostiumy.
Idąc do kina nie miałam w zasadzie żadnych większych oczekiwań. „Kryptonim U.N.C.L.E." okazał się jednak – choć nie do końca logiczną – rozrywką najwyższego lotu. Gromkie wybuchy śmiechu, klimatyczne scenerie i fantastycznie dopracowane postacie zmusiły mnie do wewnętrznego skandowania „jeszcze, jeszcze!" na długo po zakończeniu seansu. Poproszę o dokładkę, panie Ritchie.
Studium w Szmaragdzie
Zwiódł cię czar La Belle Époque? Z rozkoszą chłoniesz ten magiczny czas dobrobytu, rozwoju techniki i kultury? Elektryczność, szczepionki, promienie X – jeszcze nigdy nie żyliśmy takim dostatku i pokoju... Nic dziwnego, bo to, co najgorsze, już się zdarzyło i od 700 lat światem rządzą Wielcy Przedwieczni! Ludzkość skuliła karki, podporządkowała się i... rozkwita, pod panowaniem plugawych władców.
Gra swoją premierę będzie miała już w październiku!
Wybrana o zmroku
„Wybrana o zmroku" to piąty, wieńczący serię, tom cyklu „Wodospady Cienia". C.C. Hunter opowiada historię nastoletniej Kylie Galen, która dowiedziała się, że świat istot nadnaturalnych istnieje, a ona sama jest jedną z nich.
W poprzednim tomie Kylie zdecydowała się opuścić szkołę w Wodospadach Cienia i zamieszkać z dziadkiem - również kameleonem, tak jak ona sama. Społeczność kameleonów okazała się jednak być zamknięta i bardzo konserwatywna, a ona sama nie czuła się tam na miejscu. Gdy jeszcze okazało się, że wciąż zagraża jej Mario, a zagrożenie to jest coraz bliższe i bardziej realne, zdecydowała się wrócić do Wodospadów Cienia. Nawet kosztem tego, że codziennie będzie musiała oglądać Lucasa - jej ukochanego wilkołaka zaręczonego z piękną narzeczoną.
Co w powieści spodobało mi się najbardziej? Chyba fakt, że Kylie wreszcie przestała być taka niezwykła. Dzięki temu, że odnalazła innych, podobnych sobie, stała się znacznie bardziej rzeczywista. Wreszcie też zrozumiała swoje własne uczucia i dokonała kilku ważnych wyborów. Odzyskałam wiarę w główną bohaterkę (którą straciłam już kilka tomów wcześniej).
Natomiast nie przypadło mi do gustu zepchnięcie głównych wątków fabularnych na dalszy plan. Potyczka z Mario mieści się na zaledwie kilku stronach, a rozstrzygnięta została w sposób błahy i banalny. Trochę lepiej została rozwiązana sprawa kameleonów - tu muszę przyznać Autorka miała dobry pomysł. Reszta fabuły jednak skupia się wokół uczuć i problemów sercowych Kylie oraz jej przyjaciół i rodziny. Myślę, że zabrakło tutaj tej równowagi między wątkami romantycznymi a wartką akcją. Tej drugiej pojawia się w książce zdecydowanie zbyt mało.
Na tle pozostałych części, piąty tom cyklu wypada całkiem nieźle. Książka jest ciekawa, wciągająca i napisana w lekkim stylu. C.C. Hunter to jedna z tych pisarek, które mogłyby tworzyć instrukcje obsługi urządzeń AGD, a i tak czytałoby się je z ciekawością. Myślę, że nastoletnim czytelniczkom seria „Wodospady Cienia" jak najbardziej przypadnie do gustu. Dziwi mnie, że jeszcze nikt nie postarał się o prawa do ekranizacji cyklu. Fabuła idealnie nadawałaby się na porządny, młodzieżowy, fantastyczny serial. Sądzę, że cieszyłby się dużym powodzeniem.
„Wybrana o zmroku" to sympatyczna książka, którą dobrze się czyta. Seria jest nieco infantylna, ale dzięki temu sądzę, że może wręcz idealnie trafić do targetu. Ja sama przeczytałam ją z przyjemnością - od pierwszego do piątego tomu bez wyjątków. Chętnie również sięgnę po nowy cykl, tym razem z wampirzycą Dellą w roli głównej. Zapowiada się niezwykle ciekawie.
Klątwa Jessabelle
„Jestem Jessabelle!"
Horrory są gatunkiem, który notorycznie mnie rozczarowuje a i tak co chwilę sięgam po filmy mające podobno mnie przestraszyć i zaskoczyć. Czy Klątwa Jessabelle twórcy szóstej i siódmej Piły (które szczerze mówiąc były kiepskie) - Kevina Greutert'a – spełniła pokładane w niej nadzieje?
Jessie (Sarah Snook) ma zamiar rozpocząć nowy etap w życiu, spodziewa się dziecka i właśnie zabiera ostatnie rzeczy z domu by zamieszkać ze swoim chłopakiem. W drodze do ich wspólnego gniazdka dochodzi niestety do nieszczęśliwego wypadku w skutek którego mężczyzna umiera, a Jessie traci dziecko i dostaje urazu kości piszczelowych. Jej jedyną rodziną jest ojciec mieszkający w Luizjanie, gdzie musi się przenieść na czas powrotu do zdrowia. Już pierwszej nocy nawiedzają ją koszmary i wizje czarnej młodej kobiety. Ponadto Jessie odkrywa nagrania na taśmach gdzie jej mama ostrzega ją przed tajemniczą obecnością zagrażającą jej życiu...
Greutert w tym filmie postanowił chyba wrzucić do jednego worka wszystko to co jest dobrze znane w tym gatunku: voodoo, nawiedzony dom, klątwa, nawiązanie do znanego poniekąd klasyku Dziecka Rosemary, mroczny klimat. Całość początkowo zapowiada się naprawdę obiecująco, ale im dłużej trwał film tym bardziej przekonywałam się, że oto patrzę na kolejną przeciętną produkcję. Okazuje się, że to co miało mnie przekonać było fiaskiem, bo o ile pierwsze minuty wywoływały ciarki a rozpoczęte wątki wzbudzały zainteresowanie o tyle w dalszej części stawało się nudne, przewidywalne, a co najgorsze reżyser popełnił masę przewinień kończąc bez sensu wątki mogące nadać filmowi więcej dynamiczności i tego czegoś, co by stawiało go w lepszym świetle. Brak w nim spójności, czasem nawet i logiczności, ale przyznać muszę, że nie jest jednak tak tragicznie. Ostatecznie Klątwę Jessabelle da się obejrzeć bez ziewania i zerkania ile minut pozostało do końca.
Co się tyczy obsady, to chyba największe zastrzeżenia mam do odtwórczyni głównej roli - Sarah Snook, która swoją grą – jeśli chodzi o okazywanie strachu – zupełnie mnie nie przekonała. Było to sztuczne i nie do przełknięcia, tym bardziej, że już robienie maślanych oczu do byłej miłości wychodziło jej zaskakująco dobrze. W tego typu produkcjach często drażni mnie też fakt, że nie wiadomo ile by przeszła bohaterka zawsze jest wypoczęta, zadbana i ze Świerzym makijażem. No nie wygląda to zbyt realnie. Z kolei Mark Weber (Preston) i David Andrews (Leon, ojciec Jessie) swoje role odegrali naprawdę dobrze i nie mam się do czego przyczepić.
Klątwa Jessabelle ma swoje plusy i minusy. Nie można odmówić scenarzyście tego iż sceny grozy - koszmary, pojawianie się zjawy (zbliżająca się na wózku inwalidzkim postać z zasłoniętą włosami twarzą, odchylająca zasłonę dłonią ze zniszczonymi paznokciami – były zaskakująco dobre. Mroczne obrazy, nastrojowa, dobrana ścieżka dźwiękowa faktycznie tworzą klimat rodem z horroru. Plusem okazał się również krajobraz Luizjany idealnie wpasowujący się w klimat produkcji. Ale dla mnie to niestety za mało by ocenić film bardziej pozytywnie. Masa rozpoczętych wątków, za dużo różnych elementów, które tylko chyba służyły jako zapychacze, zakończonych bez sensu i zbyt szybko, brak spójności, przewidywalne zakończenie i niestety kiepska gra odtwórczyni głównej roli zdecydowanie są na minus i przeważają w całości.
Reasumując mogę powiedzieć, że nie jest to ani nic nowego, ani zaskakującego. Film nie wzbudza grozy, ale i nie nuży. Żałuję, że Kevin Greutert nie rozwinął tematu voodoo i nie poszedł bardziej w tym kierunku, ciekawi mnie ten temat a i sam sobie otworzył furtkę z której mógł skorzystać i stworzyć coś o wiele lepszego. Klątwę Jessabelle mogę polecić komuś kto nie wymaga zbyt wiele od horroru.
Fragment: "Eperu" Augusty Docher
Z okazji dzisiejszej premiery "Eperu" Augusty Docher mamy dla Was smakowity kąsek w postaci fragmentu pierwszego tomu "Wędrowców".
Pod skrzydłami Matki Mroku
XIX wiek, Londyn. Mieszkańcy drżą przed mordercą, ochrzczonym Kubą Rozpruwaczem. Tajemnicę psychopaty próbuje rozwikłać Gabriela Phantom, nieustannie pakująca się w kłopoty panna z dobrego domu. Na szczęście przy jej boku stoi nieśmiertelny lokaj rodziny Phantom, Raphael oraz Leo, fałszywy narzeczony dziewczyny. Odważna, choć i nieco szalona trójka za wszelką cenę chce ocalić nie tylko ludzki żywot, ale również dzieci ciemności. Coś, co kryje się w mroku czyha i na nich... chcąc dorwać ich Matkę. A na to Gabriela nie pozwoli.
Miłość, tajemnice, kłamstwa i... wątek kryminalny!
Przyznam, że Pod skrzydłami Matki Mroku to kolejna książka, po którą sięgnęłam ze względu na okładkę. Nie mogłam oderwać oczu! Nie przeszkadzał mi fakt, iż jest to historia o dzieciach ciemności (wampirach), mimo tego, że jeszcze kilka miesięcy temu miałam ich serdecznie dość. Lekturę rozpoczęłam z entuzjazmem. Tylko czy pozytywne nastawienie utrzymało się aż do ostatniej strony...?
Biorąc do ręki daną książkę zawsze ma się nadzieję, że dostaniemy oryginalną, niespotykaną i wciągającą historię. Jeśli jest przeciwnie, choroba zwana "czytelniczym bólem serca" jest tym większa. Niestety, ta pozycja bez problemów zakwalifikowała się do grupy tych, po które więcej nie sięgnę. I których czytanie będę serdecznie odradzać.
Zacznijmy jednak od pozytywnych stron Pod skrzydłami..., gdyż i takie się tu znalazły. Bardzo spodobało mi się połączenie paranormal z wątkiem kryminalnym, mogę wręcz powiedzieć, że taki duet nigdy mi się nie znudzi. Wiecie, nawet, jeśli wątek miłosny przejmie kontrolę nad opowieścią, zawsze można liczyć na ciekawe rozwiązanie zagadki kryminalnej. Pierwszy plus. Perypetie Gabrieli oraz dwóch towarzyszących jej mężczyzn (mniej lub bardziej żywych) naprawdę wciągają, dopóki autorka nie "wrzuci" w akcję jakiegoś dziwnego, niepasującego stwierdzenia/ określenia. Nastrój pryśnie od razu. Ale to na razie pominę. Dużą zaletę stanowi stylizacja tła na wiek XIX, uwielbiam cofanie się w czasie! A w takim wypadku wszelkie potwory naprawdę łatwo wpasowują się w historię.
Główna bohaterka, Gabriela Phantom, choć wywodzi się z jednej z lepszych rodzin (a i cechuje się niezwykłą urodą), ma dość specyficzne hobby- uwielbia chwytać złoczyńców, morderców i wszelkich ludzi z marginesu, zagrażających spokojnym obywatelom. Łatwo polubić ją za niezwykłą odwagę, buntowanie się przeciwko zachowaniom, które "przystoją panience jej pochodzenia" oraz spryt. Atutem jest również niewyparzony język- czytając dialogi pomiędzy nią a Leo bądź Raphaelem często uśmiechałam się pod nosem, były naprawdę zabawne! Przede wszystkim miały sens, odpowiedzi dziewczyny były "cięte", dzięki czemu Gabriela w pewien sposób uplastyczniła się w mojej wyobraźni. Po prostu uwierzyłam w nią, w to, że nie udaje. Zresztą mężczyźni nie pozostawali jej dłużni.
Niestety, czas przejść do minusów książki. Jak już wspomniałam, historia wciąga, ale w pewnym momencie zostaje przerwana jakimś absurdalnie skleconym zdaniem czy innym "kwiatkiem". Ponadto akcja toczy się w wieku XIX, zaś często natykałam się na współczesne nam zwroty. To już niewybaczalne. Ogromnie zasmucił mnie fakt, że Pod skrzydłami Matki Mroku okazała się być tak schematyczna. Ileż już razy spotykaliśmy się z historią, gdzie piękna dziewczyna miotała się między uczuciem do dwóch mężczyzn? Odpowiedź- za często. Po raz kolejny zaserwowano nam miłosne rozterki, "podwójną" miłość. Oczywiście ostatecznie okazuje się też, że Gabriela nie jest tym, za kogo się uważała; w jej przeszłości kryje się tajemnica pochodzenia, prawda wreszcie wychodzi na jaw. Zero zaskoczenia. Po prostu... schemat. Mimo, że wady niektórym mogą wydawać się błahe, dla mnie stanowiły powód, dla którego ta pozycja otrzyma niższą notę. Nienawidzę schematów, naprawdę. Tym razem nawet wątek kryminalny nie zatarł kiepskiego wrażenia.
Jeśli chcecie stawić czoło historii o wampirach, rozterkach miłosnych głównej bohaterki- śmiało, sięgnijcie po Pod skrzydłami Matki Mroku. Szczególnie polecam tym czytelnikom, którzy lubują się w historiach o mrocznych istotach bez znaczenia, czy to już kiedyś było, czy nie.
Patronat: "Eperu"
Pierwsza część cyklu „Wędrowcy" swoją premierę będzie miała już w lipcu! Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Bis.
Anna Wilk z pozoru jest zwykłą nastolatką, która powoli wkracza w dorosłe życie. Pasjonuje się malowaniem, wybrała studia artystyczne. Choć urodzona w Polsce, od wielu lat mieszka razem z matką i Wiką, serdeczną przyjaciółką, w Londynie.