Rezultaty wyszukiwania dla: Komiksy są super!
Ptyś i Bill. Do ataku. Tom 1
"Skrząca się humorem seria gagów zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Ptyś chodzi do podstawówki. Nie przepada za szkołą ani warzywami, uwielbia za to szalone pomysły i wygłupy. Ma też wielką i niczym nieskrępowaną wyobraźnię. A że jego najlepszym przyjacielem jest skory do żartów pies Bill, więc każdy ich dzień jest wypełniony przygodami. Nie tylko zabawa w Indianę Jonesa czy budowa ogromnego zamku ze śniegu, ale nawet przygotowanie zwykłego obiadu to dla bohaterów okazja do nieziemskiej zabawy, podczas której często wpadają w kłopoty!
Komiksy paragrafowe - Powrót do szkoły
Życząc wszystkim uczniom i nauczycielom dobrego POWROTU DO SZKOŁY zapraszamy do konkursu, w którym mozna wygrać pakiet komiksów paragrafowych od FoxGames. Mamy nadzieję, że to troche osłodzi ten dzisiejszy dzień, rozpoczynający nowy rok szkolny 2018/2019.
ZOMBIE
Miasto zostało zaatakowane przez krwiożercze zombie! Tylko ucieczka gwarantuje przeżycie. Niech jednak nikogo nie zmyli tytuł książki- choć krew leje się tutaj strumieniami, brutalność jest karykaturalna, a Zombie to przygoda przeznaczona dla wszystkich graczy. W tym komiksie do wyboru mamy dwie postacie, mające jeden cel i dwie odmienne ścieżki przygody. Judy stara się wydostać z miasta, by znaleźć pomoc wśród żołnierzy. Natomiast Ben, który został już ugryziony z zainfekowany - ucieka przed wojskiem. Podczas gry dojdzie do wielu ciekawych konfrontacji, a mechanika zaoferuje możliwość stworzenia własnej drużyny.
Czeka na was przygoda pełna akcji, dużo świetnego humoru oraz zombie... masy zombie.
Gdańskie Spotkania Komiksowe GDAK 2017
Wojewódzka i Miejska Biblioteka w Gdańsku zaprasza na kolejną edycję największego na Pomorzu festiwalu komiksowego – Gdańskich Spotkań Komiksowych GDAK 2017.
W tym roku gościem specjalnym będzie - César Ferioli, hiszpański rysownik disneyowskich komiksów, autor rysunków m.in. do serii Kaczor Donald. Ferioli jest także autorem rysunków do albumów z bohaterami Angry Birds wydawanych w Polsce w serii Angry Birds Komiks.
Mystery
Komiksy paragrafowe to nowa na polskim rynku wydawniczym propozycja zabawy dla tych, którzy kochają tajemnice, ryzyko i wyzwania. Czytelnik, a zarazem gracz, zostaje dzięki nim bohaterem komiksu i tworzy własną fabułę. Wybiera postać, w którą chce się wcielić, i poruszając się pomiędzy ponumerowanymi kadrami, decyduje o jej losach.
Psy czy koty
Dzisiaj premierę ma najnowsza książka Agnieszki Mielech "Psy czy koty?", która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Wilga.
"Psy czy koty?" to 1. tom nowego cyklu Komiks i opowiadania z serii Emi i Tajny Klub Superdziewczyn autorstwa Agnieszki Mielech i zilustrowanej przez Magdalenę Babińską.
Tajny Klub Superdziewczyn wraca nad morze. Na ekipę w trakcie weekendowego wypadu czekają same atrakcje - plaża, woda i mnóstwo swobody! Gwoździem programu są jednak urodziny Emi i wielka niespodzianka, którą szykują jej najbliżsi - urodzinowa impreza na plaży!
Ale Emi ma tylko jedno życzenie: od dawna marzy o własnym psie!
Thor Gromowładny #03: Przeklęty
Jason Aaron w dwóch poprzednich tomach serii „Thor Gromowładny” skupił się na historii Gorra, bogobójcy z którym przyszło zmierzyć się trzem Thorom z różnych linii czasowych. Komiksy te charakteryzował mroczny, ponury klimat, gęsta atmosfera tajemniczości i przede wszystkim ciekawa fabuła. Wykraczała ona po za ramy prostych historii o superbohaterze wymachującym młotem na lewo i prawo. W trzeciej tomie Aaron znacznie zmienia ton i tym razem stawia na lżejszą rozgrywkę.
Album „Przeklęty” zawiera trzy bardzo odmienne graficznie i fabularnie opowiadania. Otwiera go ciekawa ale jednocześnie smutna historia. Thor ukazany w niej jest jako bohater, który pomaga ludziom w bardzo wielu różnych sytuacjach, rozwiązując ich problemy. Kiedy Gromowładny odwiedza swoją dawną miłość – Jane Foster, dowiaduje się, iż choruje ona na raka. Asgardczyk zdaje sobie dopiero teraz sprawę, iż choć jest bogiem istnieją dla niego rzeczy niemożliwe do wykonania, a jego zdolności są ograniczone. Nie potrafi sobie poradzić z pozoru tak prostą dla niego rzeczą, jak uleczenie ukochanej osoby. Aaron w tej krótkiej noweli ukazał nam zupełnie inne oblicze Thora, pełne współczucia i miłości, a jednocześnie bezradności. Tą ciekawą historię wzbogaca miła dla oka oprawa graficzna. Odpowiadał za nią niemiecki rysownik Nicolas Klein oraz Chorwat Ive Scorcin, który pokolorował rysunki.
W kolejnej historii Aaron podąża już zupełnie innym schematem. Otrzymujemy typową opowieść fantasy spod znaku magii i miecza (i młota) będącą analogią m.in. do „Władcy Pierścieni”. Thor zbiera drużynę, by wspólnie stawić czoła potężnemu magowi i niegdysiejszemu władcy mrocznych elfów Malekithowi (postać tą mogliśmy oglądać również w filmie „Thor: Mroczny świat”). W jej skład wchodzą m.in. krasnolud, elf, troll czy olbrzym. Sam fakt, iż członkowie pałają do siebie nienawiścią sprawia, iż zadanie te jest trudne do wykonania. Thor musi zmierzyć się nie tylko z wrogiem, ale również rozwiązać wewnętrzne konflikty w swoim zespole nazwanym szumnie Ligą Światów. Aaron czerpie garściami to co najlepsze w powieściach heroic fantasy. Bohaterowie w pogoni za szalonym i okrutnym magiem, który pragnie odzyskać władzę nad swoim ludem, przemierzają liczne i różnorodne światy. W opowieści nie zabrakło efektowych i brutalnych pojedynków, zwrotów akcji czy motywu zdrady. Choć czytając tą opowieść cały czas ma się wrażenie, że gdzieś już to było, to ostatecznie autor potrafił zafundować czytelnikom zaskakujące zakończenie. Klimat fantasy bardzo dobrze buduje również oprawa graficzna autorstwa Rona Garneya. Dynamika oraz brutalność scen akcji została świetnie oddana. Ciekawie zostały zaprezentowane również lokacje prawie wszystkich z dziewięciu światów. Jedynie do czego mogę się przyczepić to nierówność techniczna tego rysownika. Jedne kadry są bardzo szczegółowe, inne zaś aż rażą swoją niedbałością. Sytuacja zmieniła się trochę na lepsze, kiedy do Garneya dołączyła Emanuela Lupacchino w dwóch ostatnich zeszytach.
Album zamyka krótka i dość oryginalna nowelka, którą śmiało można uznać za perełkę w tym albumie. Młody Thor na swojej drodze spotyka smoka. Może nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że stworzenie to okazuje się być swoistym odpowiednikiem Asgardczyka. Obaj mają podobne charaktery, zamiłowanie do alkoholu oraz skłóceni są ze swoimi ojcami. Czy przyjaźń między nimi okaże się możliwa? Bardzo ciekawa jest oprawa graficzna, której autorem jest Das Pastoras, hiszpański rysownik, znany polskiemu czytelnikowi z albumu „Castaka” Alejandro Jodorowsky’ego.
W trzecim albumie o przygodach Thora Jason Aaron postanowił dać odpocząć czytelnikowi po wcześniejszej ponurej i klimatycznej opowieści o Bogobójcy. Opowiadania są lekkie, czasami wręcz humorystyczne i przyjemne w odbiorze. Nie należy tej zmiany traktować jako wypadek przy pracy czy potknięcie się autora, gdyż Aaron nadal udowadnia iż jest odpowiednią osobą do tworzenia przygód Gromowładnego i idealnie czuje się w tej mitologii. Boleć może jedynie brak (mam nadzieję, że tymczasowy) znanego z wcześniejszych tomów rysownika Esada Ribica. Pojawił się on tylko symbolicznie jako autor niektórych okładek do zeszytów zawartych w tym albumie. Jednak wizualnie doznania rekompensuje nam w swoich oryginalnych rysunkach Das Pastroras. Podsumowując, nadal stwierdzam, iż seria o przygodach Thora Gromowładnego jest aktualnie jedną z najlepszych, które ukazują się w ramach cyklu wydawniczego Marvel Now. Polecam.
Batman. Gotyk
Pod koniec lat 80. szkocki scenarzysta Grant Morrison zdobył szczyty list bestsellerów swoim albumem o Mrocznym Rycerzu – „Azyl Arkham”. Rok później, a dokładnie w 1990 roku ten powrócił z nową miniserią „Gotyk”, która pierwotnie ukazała się w ramach cyklu „Batman. Legends of the Dark Knight”. Historie publikowane pod tym szyldem nie były związane z głównym kanonem przygód o Batmanie, dlatego umożliwiały autorom pewną swobodę artystyczną. „Gotyk” będący mroczną opowieścią łączącą elementy horroru i kryminału, został niegdyś okrzyknięty jednym z najlepszych komiksów o Batmanie. Aktualnie polski czytelnik ma okazję zapoznać się z tym tytułem dzięki wydawnictwu Egmont, gdyż album ten ukazał się w ramach kolekcji „DC Deluxe”, przedstawiającej najsłynniejsze komiksy wydane przez DC Comics.
W Gotham City zaczynają w dziwnych okolicznościach ginąć przywódcy przestępczego półświatka. Odpowiedzialny za to jest tajemniczy Pan Szept – człowiek, który nie rzuca cienia. W brutalny, ale i wysublimowany sposób dokonuje on zemsty na oprawcach, którzy próbowali go zabić 20 lat temu. W akcie desperacji gangsterzy decydują się na wyjątkowy i odważny krok. W obawie o swoje życie uruchamiają bat-sygnał licząc na pomoc Batmana. Zamaskowany obrońca miasta, choć z początku niechętnie, postanawia rozwikłać zagadkę i powstrzymać serię morderstw. Okazuje się jednak, iż wbrew pozorom sprawa Pana Szepta ma drugie dno, jego historia zaś sięga korzeniami do odległych czasów i powiązana jest z młodością Bruce’a. Rozpoczyna się nierówna walka z człowiekiem, który rzekomo zawarł pakt z diabłem.
Czytelnik, który oczekuje od „Gotyku” kolejnej detektywistycznej i pełnej akcji opowieści o Mrocznym Rycerzu, może czuć się lekko zawiedziony. Morrison mianowicie poszedł krok dalej i umiejętnie połączył to, co najlepsze jest w kryminalnych historiach, czyli zagadkowość z mrocznym, ponurym i niepokojącym klimatem rodem z gotyckich powieści grozy. Dodatkowo mieszając do tego wątek okultystyczny, dostarczył czytelnikowi wyjątkową i jakże inną od innych historię o Człowieku Nietoperzu.
Tradycyjnie dla tego scenarzysty w komiksie nie zabrakło licznych cytatów i intertekstualnych nawiązań do klasycznych dzieł światowej literatury. Pojawiają się odniesienia do XVIII i XIX wiecznych powieści jak np. „Mnich” Lewisa. Podobnie jak w „Azylu Arkham” Morrison bawi się z czytelnikiem również tropami, umiejętnie je myląc. Stopniowo odsłania elementy układanki, tak aby zaskoczyć w finale. Bardzo oryginalnym pomysłem Szkota było również przeniesienie fabuły poza granice mrocznego miasta Gotham. Batman pojawia się m.in. w austriackim klasztorze.
Bardzo fajnie gotycki klimat buduje oprawa graficzna autorstwa Klausa Jansona, który wcześniej współpracował m.in. z Frankiem Millerem. Jego lekko niestaranny styl i gruba kreska w połączeniu z dobrze wykadrowanymi i dynamicznymi scenami sprawdzają się, choć nie zachwycają. Należy jednak wziąć pod uwagę, iż miniseria ta powstała ponad 25 lat temu, więc graficznie komiks nie zaskakuje i nie trzyma już dzisiejszych standardów. Niemniej idealnie podkreśla mroczną i ponurą fabułę opowiadania.
Kilka słów jeszcze o polskim wydaniu. Wydawnictwo Egmont po raz kolejny nie zawiodło czytelników. Album został wydany w twardej oprawie z obwolutą, na wysokiej jakości papierze kredowym. Dodatkowo znajdziemy w nim pierwotną propozycję scenariusza, szkice Jansona, akwarele okładek zeszytów oraz ciekawe posłowie Kamila Śmiałkowskiego.
„Gotyk”, choć nie ma dziś równie kultowej pozycji co jego poprzednik „Azyl Arkham”, jest komiksem wyjątkowym. Na tle współczesnych komiksów o superbohaterach wyróżnia się tym, iż autorzy na pierwszym miejscu postawili ciekawą fabułę. Dynamiczne i efektowne sceny akcji są tak naprawdę tylko dodatkiem uzupełniającym historię. Dla fanów Mrocznego Rycerza jest to pozycja obowiązkowa. Ci, którzy z głównym bohaterem DC Comics spotykają się sporadycznie, również nie poczują się zawiedzeni. Na koniec cytat z komiksu - słowa Batmana, które idealne oddają charakter tej graficznej opowieści: „Trzystuletni człowiek, który nie rzuca cienia. Sny. Duchy. Pomordowane dzieci i okultystyczna architektura. Jak to się wszystko łączy?”.
Deadpool Classic #01
Deadpool, w porównaniu do innych postaci ze stajni Marvela, po raz pierwszy zagościł epizodycznie na kartach komiksu całkiem niedawno, bo w 1991 roku. Od tamtej pory bohater ten (a raczej patrząc na jego wyczyny – antybohater) doczekał się nie tylko swoich własnych serii, ale również kinowej ekranizacji z Ryanem Reynoldsem w tytułowej roli.
Tym, którzy nie spotkali się do tej pory z postacią Deadpoola, spieszę wyjaśnić, iż ten pan w czerwono-czarnym kostiumie to Wade Wilson, były żołnierz i kolejny Kanadyjczyk (po Wolverinie), który padł ofiarą programu Weapon X. Posiada on skopiowany od Wolverine'a czynnik regeneracyjny, który umożliwia mu praktycznie kompletną regenerację ciała, łącznie z odrastaniem odciętych kończyn. Od pozostałych superherosów wyróżnia go nie tylko zamiłowanie do przemocy, cięty język i niestabilność psychiczna, ale przede wszystkim świadomość bycia bohaterem komiksu (czy filmu). Jego twórcami są: rysownik Rob Liefeld oraz scenarzysta Fabian Nicieza.
Nakładem wydawnictwa Egmont, na polskim rynku ukazał się ostatnio album „Deadpool Classic”. W grubym, pierwszym tomie, liczącym 252 strony znajdziemy cztery opowieści z przygodami najemnika, w tym dwie pełne miniserie.
Album otwiera zeszyt, w którym po raz pierwszy zagościł epizodycznie Deadpool. Jest nim 98 numer serii „New Mutants” z 1991 roku, którego autorami są wcześniej wspomniani Panowie: Liefeld i Nicieza. Naszego bohatera poznajemy jako najemnika wynajętego przez niejakiego Tollivera do zabicia Cable’a. Pierwsze wejście Deadpoola, szczerze, jest mało efektowne i można wręcz powiedzieć – słabe i bez większych fajerwerków. Pyskaty bohater szybko zostaje pokonany przez drużynę Summersa (Cable’a), która to w niedalekiej przyszłości przekształci się w grupę X-Force. Zapewne po lekturze tego zeszytu w latach 90. nikt pewnie nie spodziewał się, iż Deadpool stanie się jedną z najpopularniejszych gwiazd popkultury.
W dalszej części albumu mamy okazje zapoznać się z miniserią pt. „Goniąc w kółko”. Jej autorami są kolejny raz Fabian Nicieza jako scenarzysta oraz Joe Marudeiry jako autor rysunków. W skład tej serii wchodzą cztery zeszyty. Pierwszy z nich ukazał się w oryginale w 1993 roku. Najemnik z nawijką trafia do ogarniętego wojną Sarajewa. Tam wraz ze swoim kumplem Weaselem poszukuje wskazówek, które będą pomocne w odnalezieniu tajemniczego testamentu Tollivera. Oczywiście nie są oni jedyni, którzy pragną zdobyć ów testament. Dokument ten ponoć umożliwia zdobycie niezwykłej broni, więc oczywiście nie brakuje wszelakiej maści rzezimieszków chcących położyć na nim swoje ręce. W opowieści tej pojawia się grono mniej lub więcej znanych postaci: Czarny Tom, Juggernaut, Slayback, zmiennokształtna Vanessa czy Kane – również związany z programem Broń X stary kompan Wade’a. Głównym przeciwnikiem Wilsona jest drużyna najemników o nazwie Executive Elite.
W dokładnym odbiorze tej historii przeszkadza fakt, iż nawiązuje ona do wielu wydarzeń przedstawionych na kartach innych serii. Głównie chodzi o „X-Force”, która to nie ukazała się na rynku polskim. W kilku jej zeszytach (wydanych przed „Goniąc w kółko”) gościł Deadpool, więc tylko może dziwić, iż nie zostały one zaprezentowane tym albumie.
Czas na kolejną miniserię w albumie. „Grzechy z przeszłości” to czteroczęściowa historia nawiązująca do poprzedniej opowieści „Goniąc w kółko”. W oryginale ukazała się ona w 1994 roku. Jej autorami są: scenarzysta Mark Waid oraz rysownicy: Ian Churchill i Ken Lashley. Opowieść ta kontynuuje wątki związane z postaciami Juggernauta i Czarnego Toma. Tom Cassidy z powodu choroby próbuje zdobyć czynnik regeneracyjny Wade’a. W tym celu wysyła potężnego Juggernauta. Deadpool tym razem działa w kooperacji z innymi mutantami. W starciu z przeciwnikiem pomagają mu: Banshee wraz z córką Siryn.
Patrząc na wcześniejsze komiksy zaprezentowane w albumie, „Grzechy z przeszłości” mocno odskakują poziomem nie tylko pod względem fabuły, ale i oprawy graficznej. Waid skupił się bardziej na charakterze i tragizmie głównego bohatera oraz na jego relacjach z kompanami w walce. Oczywiście nie zabrakło efektownych pojedynków, do których przyzwyczaiły nas poprzednie opowieści albumu.
Album zamyka pierwszy zeszyt regularnej serii „Deadpool” stworzonej przez Joe Kelly’ego, która swoją premierę miała w 1996 roku. Na niespełna dwudziestu paru stronach poznajemy kolejne postacie z uniwersum. Pojawia się m.in. Walter Langowski (Sasquatch) oraz Blind Alfred, czyli niewidoma starsza pani, którą mieliśmy okazję zobaczyć w kinowej ekranizacji z Reynoldsem w roli głównej. Kelly zaprezentował odbiorcom Deadpoola nie tylko bardziej brutalnego, ale jednocześnie zdolnego do poświęceń, by ratować ludzkość. Zeszyt ten to chyba jeden z lepszych i najśmieszniejszych składowych grubego albumu. Nie każdemu jednak może przypaść oprawa graficzna, której autorem jest Ed McGuinness. Jego kreska jest bardzo specyficzna i wręcz kreskówkowa. Fakt jest oryginalna i mocno wyróżnia się na tle wcześniejszych. Jako że w albumie zaprezentowano nam tylko pierwszy, premierowy zeszyt serii, można mieć nadzieję, iż w „Deadpool Classic #2” zobaczymy pozostałe.
Czas na podsumowanie. Zacznę od jakości wydania. Wydawnictwu należą się duże brawa nie tylko za jakość estetyczną, czyli twardą oprawę, śliski papier kredowy, ale również za bardzo fajne tłumaczenie Oskara Rogowskiego. Jeśli zaś chodzi o zawartość merytoryczną, można zauważyć, jak w ciągu kilkunastu lat zmieniły się komiksy. Deadpool współczesny (patrząc na m.in. serię, która ukazuje się w ramach cyklu Marvel NOW) w porównania do tego klasycznego jest nie tylko bardziej wygadany i dowcipny, ale również częściej w dialogach nawiązuje do popkultury. Po drugie bohater pod kątem graficznym uległ znaczniej metamorfozie. W latach 90. bohaterowie wyglądali jak chodzące klony Schwarzeneggera, obcisłe kostiumy eksponowały góry mięśni. Tak również prezentuje się klasyczny Deadpool. Wielki, napakowany najemnik, przy którym współczesny wygląda jak szpic przy buldogu. No taki urok czasów, kiedy to w Polsce królowały komiksy TM-Semic.
Fani Deadpoola na pewno nie będą zawiedzeni tym albumem. Nie brakuje w nim akcji, znanych postaci, efektownych pojedynków. Nie zawiodą się również czytelnicy tacy jak ja, wychowywani na komiksach TM-Semic. Lektura pierwszego tomu „Classic” to również pełna sentymentów podróż w czasie. Do pozycji wyśmienitej jednak jeszcze jemu trochę brakuje. Mam nadzieję, że poziom kolejnych numerów pójdzie mocno w górę. Ja polecam i czekam na więcej.
Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela
Komiksy czy ich adaptacje filmowe tudzież growe śledzę z wielkim zainteresowaniem. Nie przegapiłam ani jednej z kinowych premier ani w czasie trwania aktualnego, superbohaterskiego bumu, ani wtedy, gdy szał na herosów dopiero kiełkował. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam śledzenie z mamą i bratem kolejnych odcinków „Spider-Mana” czy „Ligi Sprawiedliwości”; pamiętam farbę zdzieraną z superbohaterskich figurek, prowadzących zbyt intensywne pojedynki i wcielanie się w herosów. Ostatnio, poza kinem, powrót do tych czasów zapewnia mi propozycja wydawnictwa Insignis – „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela”.
Zbiór to słusznego, bo B4 (250mm×353mm), formatu, chociaż objętością na kolana nie powala. Tytułowe „1000x” nie odnosi się bowiem do liczby ilustracji, a liczby pojedynczych punktów, z których złożone są grafiki, a których połączenie jest misją użytkownika tomu. Samych rysunków zbiór zawiera dwadzieścia w tym jeden niestandardowy, bo złożony z 1700 kropek, a nie tytułowego tysiąca. Plakat ten pochwalić się może również zwiększonym formatem – B3 (353mm×500mm) – dzięki któremu punkty są równie czytelne (o tym, czy w ogóle są nieco później), co w przypadku mniejszych grafik. Zestaw superbohaterskich obrazków na pierwszy rzut oka prezentuje się jak marzenie każdego fana komiksów, ponieważ wygląda po prostu jak kolejny komiksowy zeszyt.
Nie jest to z pewnością przypadek, bowiem autor punktowych ilustracji – Thomas Pavitte – nie dość, że tworząc swoje grafiki wzorował się na najlepszych artystach Marvela, to dodatkowo sam znajduje się w gronie fanów herosów. Na ostatnich stronach dziękuje nawet swoim inspiracjom, wspominając czasy, gdy z drżeniem rąk otwierał zestawy marvelowskich kart, zastanawiając się, co tym razem dołączy do jego kolekcji. Trzeba też przyznać, że po raz kolejny udało się właścicielowi franczyz takich bohaterów, jak Kapitan Ameryka, Hulk, Deadpool, Iron Man czy Wolverine zatrudnić do rozszerzenia ilości form medialnych, w których znaleźć można ducha herosów, absolutnego specjalistę. Pavitte to bezapelacyjny ekspert w swojej dziedzinie, co zdaje się potwierdzać nieoficjalne ustanowienie przez niego rekordu stworzenia najbardziej skomplikowanego rysunku z połączonych kropek, przedstawiającego „Monę Lisę” w postaci 6239 punktów.
Trudno byłoby krytykować estetyczną warstwę ostatecznie rodzących się na oczach uczestników tej zabawy ilustracji, zwłaszcza, że kanwę dla nich stanowią dzieła takich mistrzów, jak Art Adams, Jack Kirby czy Angel Medina, jednak równie niełatwo byłoby przejść obojętnie obok wątpliwej czytelności numeracji przeznaczonych do łączenia punktów. Jest to rzecz jasna efektem dążenia do minimalizacji widoczności cyfrowej sugestii już po ukończeniu komiksowych dzieł, ale nawet moje oczy – wolne od hyperopii (dalekowzroczności) – miały problem z przyzwyczajeniem się do mikroskopijnych symboli. Albo więc jest to zabawa dla wybranych (ludzi posiadających lupy tudzież superwzrok), albo rozrywka dla tych, którym konieczność przemęczania oczu nie przeszkadza.
Istnieje jednak godna zapłata za nieco dyskomfortu. I nie mam na myśli wyłącznie satysfakcji (choć i ona towarzyszy przyglądaniu się ukończonym dziełom). Dzięki zastosowaniu wysokiej jakości papieru (niestety, nie znalazłam informacji dotyczących gramatury) łączenie punktów jest możliwe nawet przy wykorzystaniu wyjątkowo intensywnych markerów – nic nie przebija przez kartki, ani nie rozpływa się na arkuszu. Ponadto autorzy wydania zadbali o to, by strony można było łatwo wydzierać z zeszytu – za sprawą specjalnych perforowań. Dzięki temu można nie tylko obdarzać nimi znajomych, ale też po prostu wieszać je na ścianie. Warto wspomnieć także, że przy takim rozwiązaniu przestają być problemem zbyt małe marginesy, jak przy grzbietach niektórych zbiorów, które uniemożliwiają czasami precyzyjne wykończenie danego rysunku.
No dobrze, ale czy to w ogóle sprawia frajdę? Oczywiście, o ile jesteście lubiącymi dłubać w drobiazgach perfekcjonistami z wolną godziną lub dwiema (w zależności od ilustracji). Kiedy już przysiądzie się do grafiki, warto rozprawić się z nią do końca, bez dzielenia sobie działania na partie – w innym przypadku łatwo wypaść z rytmu i trochę się pogubić. Jeżeli jednak zdarzy się komuś pomylić kilka punkcików, nie ma dramatu. W natłoku innych kropek kilka błędów niemal nie daje się wykryć. A to ważne, bo po ukończeniu pierwszego dzieła, motywacją dla brania się za kolejne, jest przede wszystkim estetyczna wartość (o ile się człowiek postara) otrzymanej ilustracji. Co jak co, ale kiedy nawet spod ręki tak niewprawnego „rysownika” jak ja wychodzi Groot, w którym i ja rozpoznaję Groota, to jest w tym coś magicznego. Świetnie, że nawet pozbawieni talentu plastycznego fani komiksów, mają szansę choć przez chwilę poczuć się współtwórcami niezwykłego świata superbohaterów (lub innego, bo poza „Niesamowite 1000x połącz kropki. Superbohaterowie Marvela” wydawnictwo Insignis oferuje jeszcze wiele innych możliwości).
Iron Man
W stajni Marvela z roku na rok pozostaje coraz mniej pozycji, które nie miały swojego wielkoekranowego debiutu. Powoli wszyscy superbohaterowie z tej stajni będą mieć za sobą kinowe debiuty. Tym razem padło na Iron Mana, który po raz pierwszy pojawił się na kartach komiksów w 1963 roku w numerze serii „Tales of Suspence”, a w 1968 doczekał się własnego wydawnictwa. Początkowo był to równie tandetną postacią jak Kapitan Ameryka, czyli banalnym, amerykańskim bohaterem walczącym z komunizmem. Jednak pierwowzór postaci Iron Mana to prawdziwa postać Howard Hughes – jednej z najbogatszych ludzi swego czasu, pilot, inżynier, filantrop. Znany był ze swego zamiłowania do lotów, wielokrotnie bił rekordy szybkości w lataniu. Filmowi maniacy powinni kojarzyć jego nazwisko po pierwsze jako producenta „Scareface”, oraz jako tytułowej postaci z filmu „Aviator”. W wersji komiksowej Tony Stark stał się Iron Manem po pobycie w niewoli w Wietnamie. Tam dowiaduje się, że jeśli nie zbuduje broni dla Wong Chu to nie zostanie poddany operacji usunięcia fragmentów bomby w jego ciele, które wraz z krwią dotrą do serca zabijając go. Pod przykrywką tworzenia broni Stark wraz z fizykiem Yin Senem budują zbroję dającą nadludzką siłę i wytrzymałość dzięki, której udaje się Starkowi uciec. Natomiast w filmie Tony Stark to znany playboy, bogacz, właściciel korporacji zbrojeniowej, znany inżynier i wynalazca. Po przeprowadzonej prezentacji nowej broni, gdzieś na dzikim bliskim wschodzie ranny trafia do niewoli. Zbrojna organizacja rebeliantów zmusza go do skonstruowania w iście polowych warunkach broni, którą niedawno prezentował. Stark wraz z pomocnikiem konstruują zbroję, by móc uciec z niewoli. Ucieczka się udaje, milioner wraca do Stanów odmieniony co nie podoba się jego współpracownikowi - Obadiaha Stane przejął rządzenie firmą w czasie nieobecności Tony’ego. Ten zupełnie znika z życia towarzyskiego i w podziemiach swej posiadłości udoskonala projekt zbroi jaką zbudował w niewoli.
Jak widać po powyższym wstępie mamy tu do czynienia nie tylko z kolejnym superbohaterem, ale i kolejnym przeniesieniem postaci w aktualne wydarzenia, teraz już nie walczy z wietnamskimi komunistami, ale z jakimiś arabskimi terrorystami. Przeniesienie w czasie było dobrym posunięciem, bo kolejny film pokazujący zmagania starych mocarstw mógłbym wypaść dość żałośnie. Tony Stark to dość nietypowy bohater komiksowy, gdyż rzadko główną postacią bywa taki lekkoduch i bogacz (choć taki Batman na brak funduszy narzekać nie może).
Cały film wypełniony jest nudą. Główny bohater to nudziarz, pomimo jego przygód wysoce erotycznych, bogactwa, podróży itp. Do tego wszystkie wydarzenia to przewidywalna mieszanka tego co już widzieliśmy u innych komiksowych postaci, taka kalka. Akcja strasznie się wlecze i przynudza, a widz czeka kiedy wreszcie będzie jakaś rozpierducha na ekranie, która choć trochę zrekompensuje resztę braków. Lecz i tu jest zawód, gdyż sam Iron Man to postać nawet w papierowym wydaniu uznawany jest raczej za niezłe badziewie i żenadę dla bardzo małych chłopców tak jak wspomniany wyżej Kapitan Ameryka. Facet w cudownym kombinezonie ileż już to razy mieliśmy okazję spotykać się z takowym motywem. O niebo lepiej wypadają tacy kombinezonowcy jak Spawn, Witchblade, czy w pewnym stopniu (jeśli chodzi o technologię i poukrywaną broń) Batman.
Mamy tu mieszankę kiepskiej fabuły, nieprawdopodobnie nudnej postaci, mnogości zapożyczeń i wiejącej z każdego kąta nudy. Ciekawe wydarzenia trafiają się tak raz na trzydzieści minut, a reszta wypełniona jest pokazywaniem jaki to Tony Stark był bawidamkiem i jaką przeszedł metamorfozę po powrocie z niewoli. Zdaję sobie sprawę, że komiksy tego typu o super herosach bazują na wielkiej dawce nieprawdopodobieństwa, gdzie możliwe są różne mutacje, dziwne wynalazki, przybysze z kosmosu i cholera wie co tam jeszcze, ale na litość boską wszystko to i tak powinno się trzymać kupy. A tutaj całość wygląda jakby została sklecona w starym, „dobrym”, polskim stylu prowizorki – na ślinę, sznurek i klej biurowy łączy się ważne elementy i ma być dobrze. Twórcy tego filmu założyli, że widz da się nabrać na każde badziewie jakie mu się poda, a tak oczywiście nie jest. Człowiek przymyka oko na różne nieścisłości i babole jeśli cały film został dobrze zrobiony i trzyma się kupy, wtedy jakoś przełknie parę wpadek. Jednak tam gdzie całość to bida z nędzą nie ma żadnej taryfy ulgowej. Prawdziwym szczytem nad szczytami tandety i niesamowitego nieprawdopodobieństwa, którego nawet najmocniejsze aktualnie komputery nie potrafiłyby obliczyć była cała ucieczka w pierwszym żelaznym stroju. Istny śmiech na sali, gdy siacyś terroryści nie potrafią ubić faceta ubranego w metalową konserwę z ogromnymi dziurami pozostawionymi w miejscu oczy. Takich kasztanów jest tu oczywiście więcej.
Wszelkie zagrywki mające zbliżyć do nas główną postać spaliły się w przedbiegach, scenarzyści (pomimo mocnej grupy) nie potrafili stworzyć niczego interesującego. A o relacjach Tony’ego Starka z jego asystentką Pepper Potts czy współpracownikiem Rhodey’em to śmiech na sali, stworzone zostało to na poziomie zrozumienia kontaktów międzyludzkich u dwunastolatków. Cóż młodzi widzowie może będą potrafili przymknąć oczy na wszelkie nieścisłości lub ich nie dojrzą co pozwoli im na jakąkolwiek radość z seansu, gdyż widz dorosły będzie się na tym filmie po prostu nudził. Dwie czy trzy większe sceny walki, gdzie pokazano nieco efektów specjalnych to za mało jak na opowiastkę o SUPEBOHATERZE!
Zdecydowanie odradzam i to nawet fanom wszelkich komiksowych przejawów. Także fani takich aktorów jak Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow czy Jeffa Bridgesa powinni ominąć szerokim lukiem każdą sale kinową, gdzie wyświetlają tą padakę, która nawet jako obiekt żartów i szyderstw się nie nadaje.