Rezultaty wyszukiwania dla: Kano

Beata Pawlikowska przygotowała zupełnie nowy projekt – autorską kolekcję puzzli i edukacyjnych gier memory. Puzzle w pięciu wzorach ukazały się 21 października, a cztery edukacyjne gry memory – 18 listopada. To pierwszy tego typu projekt w Edipresse Książki.

Dział: Bez prądu
środa, 18 listopad 2015 16:05

Nowa Fantastyka 12/2015

Niebawem ukaże się grudniowa "Nowa Fantastyka". Mimo, że z okazji nadchodzącej premiery drugiej części "Kosogłosa" na okładce króluje Katniss, to w tym numerze najwięcej uwagi będzie poświęcone "Gwiezdnym wojnom". Pojawią się teksty m.in. o przejęciu gwiezdnej sagi przez Disneya i nowym kanonie, a także o space operach, które powstały na fali popularności "Nowej nadziei".

Dział: Prasa
wtorek, 20 październik 2015 15:39

„Underworld 5" – ruszyły zdjęcia do filmu

Rozpoczęły się zdjęcia do piątej odsłony Uderworlda. W głównej roli po raz kolejny zobaczymy Kate Beckinsale.

Dział: Kino
poniedziałek, 28 wrzesień 2015 14:52

Upadek

Muszę przyznać, że po „Upadek" sięgnęłam nieco w ciemno. Choć wiedziałam, że to już osiemnasta powieść z Harrym Boshem, autorstwa Michaela Connelly'ego, nie zdecydowałam się na przeczytanie chociażby opinii, czy zrozumiem ją bez znajomości poprzednich części serii. Na szczęście, amerykański pisarz, zadbał zarówno o swoich nowych, jak i wiernych czytelników, sprawiając, że jest ona w pełni zrozumiała dla obu ich grup. „Upadek" tak bardzo mi się spodobał, że z pewnością zacznę chronologicznie, stopniowo, poznawać historię Harry'ego Bosha i przeprowadzonych przez niego śledztw.

Harry Bosch otrzymuje kolejne odroczenie od emerytury – na szczęście spędzi jeszcze na służbie ponad trzydzieści miesięcy. Doświadczony detektyw pracuje obecnie w Jednostce do spraw Przestępstw Niewyjaśnionych, czyli zajmuje się śledztwami, które w przeszłości utknęły w martwym punkcie. Tym razem otrzymuje sprawę zabójstwa oraz gwałtu sprzed ponad dwudziestu lat. Wyniki przeprowadzonego badania DNA (również przez członków tej samej jednostki) krwi znajdującej się na szyi ofiary wskazują na sprawcę, który niejednokrotnie dopuszczał się przestępstw na tle seksualnym. Jednak coś się poważnie nie zgadza – morderca w momencie popełniania zbrodni musiałby mieć osiem lat. Zaraz po rozpoczęciu śledztwa Harry dostaje poważny telefon od góry – syn radnego Irvinga, z którym detektyw od lat ma na pieńku – wypada z balkonu hotelowego apartamentu. Na wyraźne życzenie radnego to Bosh zostaje wyznaczony do poprowadzenia śledztwa i ustalenia, czy chłopak popełnił samobójstwo, czy był to zwykły wypadek, a może morderstwo. Harry rozwiązując dwie sprawy martwić się musi także o swoje prywatne życie, czyli o dorastającą piętnastoletnią córkę, którą samotnie wychowuje.

Kilka tygodni temu miałam okazję czytać jedną z kolejnych części serii o Komisarzu Brunettim napisanej przez Donnę Leon. Zarówno jej cykl, jak i Connelly'ego łączy podobna ilość tomów. Jednak porównując twórczość obojga Amerykanów różnica pomiędzy ich umiejętnością prowadzenia fabuły jest ogromna. Twórca postaci Harry'ego Bosha świetnie ukazuje przebieg śledztwa, które trwa kilka krótkich, lecz intensywnych dni. Dopieszcza każdy szczegół, każdą istotną informację, aby potem doprowadzić czytelnika do wielkiego finału.

Oba wątki śledzi się z niekłamaną ciekawością, a od samej książki trudno się oderwać. Mnie jednak wydała się bardziej interesująca sprawa sprzed lat. Być może dlatego że w przypadku śmierci syna radnego Bosch odkrywał polityczne machlojki i malwersacje, które odsłaniały jedynie plugawą naturę relacji oraz urzędników. Za to druga sprawa miała podłoże również psychologiczne, a sam detektyw zaczynał się zastanawiać nad swoimi poglądami.

Harry Bosch nie jest typowo sympatycznym, ciepłym bohaterem. Lepiej określają go wyrażenia takie, jak zdystansowany, chłody, opanowany. Jednak ewidentnie jest najlepszy w tym, co robi, przez co mimo wszystko darzymy go ogromnym szacunkiem. Jego wizerunek ocieplają nieco kontakty z córką oraz ogólne migawki z jego życia prywatnego.

Connelly tak opowiada historię oraz wprowadza nas w świat kryminalnego Los Angeles i prywatnego życia Bosha, że znajomość poprzednich tomów serii staje się zupełnie zbędna. W koniecznych momentach autor ujawnia fakty dotyczące przeszłości detektywa, które są niezbędne do zrozumienia kolejnych wydarzeń. Nie zdradza przy tym zbyt wiele, ot, właśnie tyle, ile potrzeba, zachęcając tym bardziej czytelnika do sięgnięcia po inne książki z przygodami detektywa.

Mam jedynie lekkie zastrzeżenie jeśli chodzi o polskie tłumaczenie oraz korektę. W książce pojawia się zbyt wiele powtórzeń, które nawet mi, osobie, która nigdy nie zwraca uwagę na podobne występki redaktorskie, rzucały się w oczy. Zdarzały się całe akapity, w których dominowały różne formy „bycia", a jeśli chodzi o synonimy rzeczowników także ktoś odpowiedzialny za korektę nie sięgnął po słownik.

Michael Connelly pisze prostym, lecz fachowym językiem. Uwidacznia się to w takich typowo dochodzeniowych scenach, jak przesłuchania czy sekcja zwłok. Na korzyść działa także podział na krótkie rozdziały, dzięki którym komenda „jeszcze jeden rozdział" rozbrzmiewa bez protestu zamykających się oczu.

„Upadek" udowadnia, że nawet po napisaniu kilkunastu powieści z jednym bohaterem, można nadal przykuć uwagę nowego czytelnika swoim poziomem oraz umiejętnością budowania intrygi. Po powieści Connelly'ego z pewnością jeszcze sięgnę, a z serią o Boschu postaram się zapoznać jak najprędzej. Nie martwicie się – nieważne od której powieści z Harrym zaczniecie i tak bezbrzeżnie wciągnie Was w brutalny świat Los Angeles.

Dział: Książki
sobota, 12 wrzesień 2015 15:22

Karbala

Polskie kino na świecie słynie z dramatów, z filmów rozliczeniowych. Jednak trudno pokusić się o stwierdzenie, aby gatunek obrazów wojennych był jednym z tych, z którymi jest kojarzona nasza rodzima kinematografia. Przypuszczam, że wielu miłośników polskich twórców obawiało się, jak wyglądać będzie „Karbala" w ostatecznym kształcie. Czy Krzysztof Łukaszewicz udźwignął ciężar kina wojennego? Czy stworzył produkcję, która łączy w sobie potrzebną akcję, a jednocześnie patos łączący się z patriotyzmem? Jedno jest pewne – opowiedziana historia i forma jej przedstawienia wstrząsnęła mną na tyle, że podczas seansu coraz głębiej zapadałam się z przerażenia w fotel.

Irackie miasto Karbala, 2004 rok, środek wojny w Zatoce Perskiej. Islamska armia Mahdiego zaatakowała polskie oddziały w strefie stabilizacyjnej. Jednak Kapitan Kalicki (Bartłomiej Topa) ma jedno zadanie – utrzymać miejscowy ratusz City Hall, siedzibę lokalnych władz i policji, gdzie przetrzymywani są między innymi terroryści. Wraz z kilkudziesięcioosobowym oddziałem polskich i bułgarskich żołnierzy Kapitan przez trzy dni i trzy noce odpiera atak przeciwnika, tracąc przy tym kontakt z bazą i dysponując niewielkimi zasobami amunicji oraz racji żywnościowych. „Karbala" to odzwierciedlenie wydarzeń, które rozegrały się naprawdę, a przez wiele lat nikt z ich uczestników nie mógł opowiedzieć, co się wydarzyło wiosną 2004 roku w Iraku.

Przed obejrzeniem „Karbali" miałam okazję przeczytać książkę Piotra Głuchowskiego oraz Marcina Górki o tym samym tytule, będącą relacją uczestników tamtych wydarzeń. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Łukaszewicz dochował wierności historii opowiedzianej przez Kaliciaka. W filmie zmienione zostały nazwiska żołnierzy , lecz znając te prawdziwe, łatwo się domyśleć, kto w kogo się wciela, kto kogo reprezentuje.

Łukaszewicz nie stara się pokazać wojujących Irakijczyków jako masę bezwzględnych zabójców. Wybiera środek w prezentacji wroga. Jednocześnie jako zaćmionego nienawiścią ludu, z drugiej strony jako zagubionych ludzi, na których terytorium nagle znalazły się obce nacje, nakazujące im jak mają żyć. Nie chce wchodzić zbytnio w politykę, choć niejednokrotnie na ekranie można odnieść wrażenie, że reżyser delikatnie obiera za cel krytyki Amerykanów.

Kilkakrotnie w filmie pojawiają się dialogi nawiązujące do tego, czemu większość żołnierzy decydowała się na wyruszenie do Iraku. Wybierali się na misję z powodu kredytów, po to, aby zarobić. W końcu miała to być misja stabilizacyjna, nikt nie mówił o realnej walce oraz uczestnictwie w walkach, w których przeciwnik ma przewagę liczebną. Jednak Łukaszewicz nie zapomina przy tym o patriotyzmie. To obraz prawdziwej odwagi polskich żołnierzy, którzy przecież mieli przykazane milczenie na temat swojego bohaterstwa. Trzeba przyznać, że jedna z ostatnich scen, w których zawiśnie na City Hall obstrzępiona polska flaga naprawdę unosi serce i napawa niejaką dumą (tak, jestem patriotką). To patos, który nie razi, który

Jeśli chodzi o wybory obsadowe, Bartłomiej Topa okazał się strzałem w dziesiątkę. Perfekcyjnie wypada w roli Kapitana nieprzygotowanego na taki rozwój wypadków, który nie wie, która opcja jest najmniejszym złem i może stać się skutecznym rozwiązaniem. Niestety, nie udało się to w przypadku Antoniego Królikowskiego. Nie udźwignął on roli targanego wątpliwościami sanitariusza. Wypadł blado, nierealistycznie, wręcz sztucznie, co może wynikać również z tego, że to postać bardzo źle poprowadzona, na którą reżyser nie do końca miał pomysł. Albo miał, a nie umiał go wcielić w życie.

Szkoda, ze nie poświęcono więcej czasu pozostałym, drugoplanowym postaciom – w nich również tkwiła siła, jak i w samych aktorach wcielających się w owych bohaterów. Przez to, że wyłącznie musnięto ich problemy, reakcje na wydarzenia, wypadli dość jednowymiarowo, a wcale nie musieli.

Oglądając produkcję Łukaszewicza moim pierwszym skojarzeniem stał się „Helikopter w ogniu" Ridley'a Scotta. To od tego filmu, za sprawą operatora Sławomira Idziaka, zmienił się charakter kina wojennego.  W „Karbali" zabrakło niestety tak zdolnego operatora. Przez pierwsze kilka scen, w których akcja pędzi na łeb na szyję, trzęsąca się kamera zdawała się urzeczywistniać klimat wojny, powszechnego strachu, tego, że nie wiadomo, co się dzieje, ani kto do ciebie strzela. Jednak po jakimś czasie zaczęłam odnosić wrażenie, że ów sposób operowania obrazem ma za zadanie rekompensować pewne niedociągnięcia realizatorskie twórców (zarówno operatora, jak i reżysera). Mimo to, sceny ostrzeliwań oraz nocnych walk są naprawdę mocne, wywołujące strach oraz gęsią skórkę.

„Karbala" to film niezwykle potrzebny i było koniecznym, aby powstał. Choć sporo w nim realizatorskich niedociągnięć czy złego poprowadzenia postaci, choć daleko mu do określenia „rewelacyjny", warto poświęcić mu czas ze względu na to, że jest hołdem dla polskich żołnierzy. Że opowiada historię, o której przez wiele lat milczano, o której za kilkanaście lat, mam nadzieję, będą mówić w szkołach. Że przypomina, że patriotyzm, w tym czy innym wydaniu, nadal można w Polakach obudzić jednym prostym ujęciem.

Dział: Filmy
sobota, 15 sierpień 2015 23:18

Roar!

Co powiecie na połączenie wirtualnej rzeczywistości z grą planszową? Trójwymiarowe, skaczące po planszy potwory, różnorakie dźwięki i kolorowe otoczenie. W dzisiejszych czasach jest to możliwe. „Roar!" to pierwsza tego typu gra z jaką miałam styczność i mogę powiedzieć bez ogródek - jestem nią po prostu zachwycona!

Wiek: 7+
Liczba graczy: 2-4
Czas rozgrywki: ok. 15 minut

Cel i fabuła gry

Jeden z graczy wciela się w rolę potwora, którego celem jest rozrabianie w mieście. Pozostali gracze są naukowcami, za wszelką cenę pragnącymi schwytać uciekiniera. By tego dokonać uważnie muszą słuchać dźwięków, które aktywują się gdy potwór znajdzie się w konkretnym otoczeniu - przy radiowozie policyjnym, karetce pogotowia, w parku, koło fontanny, zoo czy w innym, równie charakterystycznym miejscu. Gracz będący potworem wygrywa, gdy do końca wykona powierzoną mu misję, naukowcy natomiast osiągają cel w porę chwytając rozrabiakę.

Strona wizualna

Sama zawartość pudełka wygląda dość niepozornie. Kolorowa, sztywna plansza i kilkanaście, kartonowych elementów. Głównym atutem gry jest jednak aplikacja mobilna, bez której w tym wypadku nie da się grać. Po jej użyciu wrzucony na planszę zostaje wybrany potwór (oczywiście w trójwymiarowej, wirtualnej postaci) oraz za każdym razem skanowane jest aktualne położenie szukających go naukowców. Aplikacja jest czytelna, kolorowa i prosta w użyciu. Grafika gry jest zabawna, a dźwięki, których trasą mają podążać gracze bardzo charakterystyczne. Plansza jest dwustronna - dla młodszych graczy stworzona została prostsza, bardziej czytelna wersja, a dla tych nieco bardziej zaawansowanych ładniejsza graficznie, ale wymagająca nieco więcej wyobraźni mapa.

Przygotowanie gry

Na początku należy zainstalować aplikację (kod QR z linkiem można znaleźć w instrukcji). Trzeba zdecydować, który z graczy wcieli się w rolę potwora. To on posługiwał się będzie urządzeniem mobilnym. Po rozłożeniu planszy oraz rozdaniu graczom mniejszych planszy namierzania należy kliknąć start, wybrać potwora, misję i zeskanować pozycje naukowców (należy to powtarzać za każdym razem, gdy będą się przemieszczali).

Przebieg rozgrywki

W każdej rozgrywce udział bierze trzech naukowców - niezależnie od liczby graczy. Każdy z nich może być kontrolowany przez jednego gracza, ale można także połączyć siły i działać drużynowo. Potwór do wyboru ma samouczek oraz pięć misji - każda kolejna dłuższa i trudniejsza. Naukowcy nie znają celu potwora. Przy użyciu specjalnych umiejętności muszą go wytropić, a on zrobi wszystko by ich zmylić. Koko może przeskakiwać nad naukowcami, Blub podróżuje przez kanały ściekowe, a Zzap wydaje mylące dźwięki. Czy potwór dotrze to wyznaczonych mu miejsc zanim naukowcy zdążą go złapać?

Podsumowanie

Niestety nie na każdym urządzeniu aplikacja działała będzie bez zarzutów. Gdy próbowałam sczytać planszę na tablecie firmy Dell, program nie mógł połączyć się z aparatem. Na Iphone jednak nie było z tym najmniejszych problemów. Poza tą jedną, drobną niedogodnością gra jest ciekawie pomyślana, a aplikacja wygodna i prosta w użyciu. Gra będzie fajna zarówno dla dwóch jak i dla czterech graczy - myślę jednak, że dzieciaki mają pełną szansę pokłócić się o to, które będzie grało potworem. Wymaga to mniejszej ilości logicznego myślenia i dopasowywania dźwięków, ale z pewnością stanowi znacznie większą atrakcję. Interaktywna rozgrywka to coś zupełnie nowego - idealna zabawa dla dziecka na miarę XXI wieku.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 27 lipiec 2015 14:38

Stalowa Policja 3.0 już wkrótce!

Wydawnictwo Portal pragnie poinformować, że na przełomie lipca i sierpnia świat Neuroshimy Hex 3.0! zasili nowa armia – Stalowa Policja! Pliki trafiły do drukarni i nowa frakcja lada moment pojawi się na sklepowych półkach!

Dział: Bez prądu
środa, 08 lipiec 2015 08:36

Dni krwi i światła gwiazd

Lektura Córki dymu i kości była dla mnie bardzo przyjemna, dlatego niemal od razu zabrałam się za czytanie części drugiej. Nie bardzo jednak wiedziałam, czego się spodziewać.

W tomie pierwszym finał historii zaowocował rozstaniem głównych bohaterów. Ona dowiedziała się prawdy na temat swojego pochodzenia i odzyskała brakujące wspomnienia, on wyznał jej, co strasznego zrobił. W jakim kierunku może pójść fabuła, po takim zwrocie akcji i co może czytelnikowi zaoferować? Drugi tom zawsze jest pewnym wyzwaniem, bo rośnie poprzeczka i wymagania odbiorców. Jak z tym zadaniem poradziła sobie Laini Taylor?

W tomie drugim drogi Karou i Akivy rozeszły się, co według mnie było bardzo dobrym posunięciem. Po pierwsze, pozwoliło to uniknąć nieustannego maglowania tematu wielkiego uczucia łączącego bohaterów, po drugie, poszerzyło perspektywę. Mówiąc krótko, wydarzenia tomu drugiego przybliżają czytelnikowi kulisy wielowiekowej wojny miedzy serafinami a chimerami.
Obie strony są zdeterminowane, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dlatego uciekają się do coraz bardziej drastycznych i brutalnych metod walki. Wojna zaczyna przypominać podjazdówkę, a zostawiane dla przeciwnika wiadomości polegają na wymyślnym mordowaniu niewinnych cywilów. Oprócz tego wśród obu ras widać coraz większe zmęczenie walką.

Chimery borykają się z brakiem żołnierzy, a ich jedynym atutem jest wskrzesiciel, który za pomocą pradawnej magii przywraca wojowników do życia, w sumie tylko po to, by ponownie ginęli. Widać też, że tak naprawdę już nie wiedzą, o co walczą. Niemal wszyscy potracili rodziny i bliskich, a teraz ich codzienność polega na ślepym wypełnianiu planu Białego Wilka, który, jak się niebawem okaże, nie ma pomysłu na to, co będzie się działo po wojnie. Bo przecież kiedyś musi się ona skończyć.

Podobnie jest u serafinów. Akivę i jego rodzeństwo ogarnia coraz większe zwątpienie w Imperatora, któremu ciągle mało wojen i kolejnych podbojów. Rosnące w liczbę ofiary cywilne mówią same za siebie. Czy naprawdę nie ma innej możliwości, jak tylko ciągłe mordowanie się w imię zadawnionych waśni, o których młode pokolenie nie ma zielonego pojęcia?

Kaoru w roli wskrzesicielki ogląda wojnę z zupełnie nowej dla niej strony. Nie tylko dokładniej poznaje swoich pobratymców, zaczyna też rozumieć, że wojna zamiast środkiem do osiągnięcia celu, już dawno stała się sposobem na życie. Bohaterka jest tym faktem przerażona, tym bardziej, że pławiący się w glorii chwały Thiago Biały Wilk bez mrugnięcia okiem posyła swoich ludzi na śmierć, bo jest tak przepełniony nienawiścią i uprzedzeniami, że o zakończeniu działań, czy jakichkolwiek rokowaniach, nawet nie chce słyszeć.

Akiva wraz z rodzeństwem podejmuje działania, które mogą zmienić przyszłość nie tylko wszystkich Bastardów, ale całej rasy serafinów. Kierowany miłością do odrodzonej Madrigal, rozwiązanie konfliktu zaczyna postrzegać nie w starciu zbrojnym, ale w czymś zupełnie innym.
Czy starania bohaterów przyniosą pożądany skutek? To się dopiero okaże, gołym okiem jednak widać, że proces już się zaczął i nie będzie powrotu do tego, co było.

Przyznam, że takie pokierowanie fabułą bardzo mi się podobało. Wątek romansowy jest tu jedynie tłem i niekiedy umila i nieco ociepla atmosferę. Odrobina miłości i czystego, bezinteresownego uczucia w brudnym świecie przemocy i wojny jest czymś naprawdę pięknym. Ważniejsze jest jednak pokazanie strasznego oblicza wojny i tego, jak nakręca się spirala nienawiści, angażując w konflikt plemiona, które do tej pory żyły spokojnie na uboczu i o wojnie w ogóle nie miały pojęcia.

Powieść, która pozornie wydawała mi się kolejnym paranormalnym romansem okazała się dojrzałą i magiczną opowieścią z głębokim przesłaniem. Jej finał zostawia mnie w jeszcze większej niepewności niż część pierwsza. Czy wojna kiedyś się skończy? A jeśli tak, co powstanie na zgliszczach dawnego życia? Czy dwie nienawidzące się rasy mogą konflikt zakończyć wspólnie?

Z obawą, ale i wielką ciekawością sięgam po pierwszą połowę finału, a wszystkim, którzy z serią jeszcze swojej przygody nie zaczęli, serdecznie ją polecam. Naprawdę warto!


Druga recenzja - Katarzyna Chojecka

Pamiętacie, jak na końcu „Romea i Julii" Julia budzi się w krypcie, a Romeo nie żyje? Myślał, że ona umarła, więc zabił się obok niej?[...] Więc wyobraźcie sobie, że ona się obudziła, a on wciąż żył, ale... - Przełknęła ślinę, czekając, aż głos przestanie jej drżeć. – Ale on zdążył zabić całą jej rodzinę. I spalił jej miasto. I zabił, i zniewolił jej ludzi.

Zakończenie pierwszej części cyklu o niebieskowłosej Karou, ludzkiej dziewczynie o duszy chimery, stanowiło ogromny szok dla większości czytelników. „Dni krwi i światła gwiazd" to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Dziewczynie dymu i kości" i już od pierwszych stron gwarantuje emocjonalny roller coaster.

Karou zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało. Zuzana, jej najlepsza przyjaciółka, jako jedyna łącząca dziewczynę ze światem ludzi, martwi się, że spotkało ją coś strasznego. Nie myli się, Karou wprawdzie nie zginęła, jednak po dotarciu do miasta chimer, w którym pozostawiła wszystkich bliskich, znalazła jedynie spalone ruiny. Rozpacz i nienawiść do aniołów, które zniszczyły wszystko, co kochała, sprawiają, że dziewczyna sprzymierza się z dotychczasowym wrogiem, Białym Wilkiem. Jednocześnie Akiwa, który doprowadził do upadku miasta chimer, nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zdaje sobie sprawę, że nieodwracalnie stracił miłość i zaufanie Karou, postanawia jednak choć częściowo odpokutować za swoje czyny i powstrzymać serafińskiego Imperatora przed dalszym pogromem chimer.

Lekturę „Dni krwi i światła gwiazd" rozpoczęłam z niecierpliwością i dużym zainteresowaniem. Byłam bardzo ciekawa, jak autorka poprowadzi dalej tę historię i czy nie potraktuje zbyt lekko czynu, jakiego dopuścił się Akiwa. Bądź co bądź pierwszy tom cyklu wpisywał się w kanon gatunku paranormal romance, choć od razu należy zaznaczyć, że na tle wielu powieści z tej kategorii, wyraźnie wyróżniał się głębszym przesłaniem i oryginalnością. Autorzy licznych książek tego typu przyzwyczaili nas do tego, że historia romansu głównych bohaterów jest motywem przewodnim powieści i nic innego właściwie się nie liczy – ich miłość wszystko zwycięża i wszystko wybacza. Istniało więc ryzyko, że i Laini Taylor pójdzie nieco na skróty i doprowadzi do ponownego, szybkiego pogodzenia się Karou i jej anielskiego kochanka. Na szczęście tak się nie stało. Drugi tom cyklu „Córka dymu i kości" to nie jest słodka opowieść o miłości, to przede wszystkim historia brutalnej wojny, w której wszystkie chwyty są dozwolone.

W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem akcja powieści toczy się przede wszystkim w alternatywnym świecie zamieszkałym przez chimery i anioły. Z jednej strony imperium stworzone przez serafinów nasuwało mi skojarzenia z Cesarstwem Rzymskim, które systematycznie, bezlitośnie podbijało kolejne krainy i w którym także panowało niewolnictwo. Z drugiej strony, opisy ataków aniołów na bezbronne chimery-cywilów, zabijanie kobiet, dzieci i starców, ponieważ także są „wrogami", a co gorsze mogą wspierać powstańców, przywodziło na myśl konflikty na Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Z pewnością łatwiej jest pisać o fantastycznych stworzeniach, nie opowiadając się otwarcie po żadnej ze stron, które walczą w realnym świecie. Wydźwięk powieści jest jednak jasny i klarowny – wojna to zło, a zemsta rzadko kiedy doprowadza do zakończenia konfliktu; wręcz przeciwnie - nakręca jedynie spiralę nienawiści. Jedynym rozwiązaniem jest zaprzestanie walk, czy to jednak możliwe, gdy każda ze stron straciła kogoś z rodziny? Czy można wybaczyć doprowadzenie do śmierci najbliższych?

Wydanie „Córki dymu i kości" zachwyciło mnie okładką. Tej magii zabrakło mi jednak w oprawie drugiego tomu, która nie przyciąga tak wzroku i brak jej tego „czegoś". Dziwi mnie także ujawnianie w opisie książki wydarzeń, które mają miejsce dopiero w końcowych rozdziałach i właściwie nie mają większego wpływu na fabułę drugiego tomu cyklu.

„Dni krwi i światła gwiazd" to książka, która w każdym w zbudzi wiele emocji i skłoni do przemyśleń; trudno przejść koło niej obojętnie. Jest to opowieść o wojnie, miłości i nadziei, która przecież umiera ostatnia. To porywająca kontynuacja, a otwarte zakończenie sugeruje dużą porcję wrażeń w kolejnym tomie cyklu, którego już z niecierpliwością wypatruję.

 

Dział: Książki
wtorek, 30 czerwiec 2015 09:14

Z mgły zrodzony

„Z mgły zrodzony" to pierwszy tom trylogii „Ostatnie Imperium". Książka, która po raz pierwszy została wydana w Stanach Zjednoczonych w 2006 roku wskazała, że Brandon Sanderson nie będzie jedynie kolejnym rzemieślnikiem specjalizującym się w fantasy. O nie, amerykański pisarz udowodnił, że jego miejsce wśród pisarzy gatunku jest bardzo istotne. Stworzył on bowiem brutalne, mroczne uniwersum, powołując do życia jednostkowych bohaterów, jak i całe kasty, budując historię bazując na archetypach, jednak wywołującą tak żywe emocje, że czytelnikowi trudno usiedzieć w miejscu, opisując magiczne systemy tak barwnie i umiejętnie, że trudno o nich zapomnieć. „Z mgły zrodzony" ma szansę za kilka, kilkanaście lat znaleźć się w kanonie lektur obowiązkowych dla czytelników fantasy, bo choć nie jest innowacyjny w treści, to przekonuje mistrzowsko wykreowanym światem, w którym nikt nie chciałby się urodzić.

Brandon Sanderson w ostatnim czasie dał się całkiem dobrze poznać polskim czytelnikom. W 2007 roku ukazała się dzięki Wydawnictwu Mag jego debiutancka powieść – „Elantris", która zdobyła serca fanów fantasy na całym świecie. Jego kolejna książka, otwierająca trylogię „Ostatnie Imperium", „Z mgły zrodzony", doczekała się w tym roku trzeciego już wydania w naszym kraju, niedługo po tym, gdy na listach bestsellerów znalazły się dwa pierwsze tomy z cyklu „Archiwum burzowego światła". Amerykański pisarz zasłynął także jako współautor serii „Koło Czasu" – po śmierci Roberta Jordana jej zakończenie powierzono właśnie Sandersonowi. Obecnie planowana jest adaptacja filmowa „Z mgły zrodzonego" oraz powstać ma na jego podstawie gra komputerowa. Autor nie przestaje tworzyć, kontynuując rozpoczęte serie.

Okładka powieści Sandersona zachęca od pierwszego spojrzenia. Postać na froncie to kobieta, ubrana w czarny płaszcz z kapturem, który zdaje się być złożony z wielu powiewających pasków materiału lub jakiegoś specjalnego tworzywa. W ręce trzyma dwa szkielety, znajduje się na dachu w iście bojowej pozycji, a za nią, w tle, roztacza się mgła okalająca ciemne budynki  (jej jednak nie obejmuje). Bardzo dobrze zaprojektowana graficznie oraz nieźle wykonana okładka zdradza, że będzie dużo akcji, walk, a także sugeruje mroczność świata, w który niebawem wkroczymy.

Od tysiąca lat rządy nad krajem sprawuje Ostatni Imperator, który jest cząstką boga, Skrawiekiem Nieskończności. Wprowadził on wieki terroru sprawując władzę absolutną i czyniąc ze skaa kastę niewolników. W stolicy Ostatniego Imperium, w Luthadel, szlachta bawi się i korzysta z Allomancji, czyli magii metali, która to umiejętność przekazywana jest razem z krwią. Mgliści posiadają umiejętność posługiwania się tylko jednym metalem, a występują nie tylko wśród arystokracji. Jednak jeden z nich, będący także pół-skaa, jest czymś więcej. Ocalały, Kelsier, złodziejaszek, który zdołał się wydostać z piekielnego więzienia Ostatniego Imperatora w Czeluści Hathsin poznał moce Zrodzonego z Mgły.  Gromadzi on załogę, która pomoże w obaleniu Ostatniego Imperatora. Znajduje się w niej Vin, szesnastoletnia pół-skaa, złodziejka, która dopiero od Ocalałego dowiaduje się, że posiada moc Zrodzonego. Kelsier staje się jej mentorem i uczy jej sztuki Allomancji. Razem z resztą zespołu przygotowują plan pozbawienia tronu samego Ostatniego Imperatora i wcielają go w życie.

Jednym z największych atutów powieści amerykańskiego pisarza jest bardzo dobrze skonstruowany świat. To świat, który upada, który coraz bardziej ulega degrengoladzie, a pojęcie nadziei w nim zanika. Nikt nie pamięta już o tym, że liście niegdyś były zielone, niebo niebieskie, a wszędzie rosły kwiaty. Rzeczywistością jest przerażająca mgła, która odstrasza od nocy skaa, a niekiedy nawet szlachtę, a w dzień padający z nieba popiół. Ludzie zapomnieli nawet o istnieniu gwiazd i o religiach, które jeszcze nie tak dawno były osią ich istnienia.

Świat Ostatniego Imperium, zasady Allomancji, poznajemy razem z Vin. Gdy ona się uczy od podstaw swojej nowej roli, dowiadując się, kim jest naprawdę,  czytelnik edukuje się razem z nią. Dzięki temu, choć nieco skomplikowany system magiczny, staje się niezwykle zrozumiały oraz łatwo przyswajalny dla każdego odbiorcy. Sam system wymyślony przez Sandersona jest naprawdę nietuzinkowy. Magia to umiejętność „spalania" (czyli używania) połykanych przez Allomantów metali, które oczywiście muszą być odpowiednio przygotowywane – chodzi tu o dobór proporcji czy stężenie danych składników. Owych metali jest dziesięć (choć ponoć istnieje również ten 11, bardzo znaczący dla fabuły) i jedynie Zrodzeni z Mgły są w stanie posługiwać się nimi wszystkimi. Każdy z nich pozwala na uruchomienie innych zdolności magicznych.

Kraj, w którym istnieją Mgliści umiejący posługiwać się jednym metalem, zrodził w ciągu wieków także inne stwory. Inkwizytorzy, którzy zamiast oczu mają wystające, stalowe szpile, mgielne padlinożerne upiory, które umieją przybrać kształt zjedzonego posiłku, Opiekuni podróżujący po świecie i zapamiętujący wiedzę z przeszłości, sprzed czasów Wstąpienia (czyli panowania Ostatniego Imperatora), aby móc ją przekazać następnym generacjom, Skaa niewolnicy, których większość nie żywi już ani krzty nadziei, a wśród nich pół-skaa Ocalony Kelsier, który może nieść wybawienie.

Właściwie od jednych z pierwszych stron, w którym poznajemy Vin napięcie nie maleje. Najpierw zastanawiamy się, kim jest owa dziewczyna i jakie znaczenie będzie miała dla historii, potem, czy szalony plan Kelsiera się powiedzie (więcej pytań nie zdradzam, żeby nie psuć Wam frajdy z odbioru powieści). Bazowanie na znanych archetypach zemsty, mistrza i ucznia, rebelii, buntu wobec terroru nie powodują, że akcja słabnie czy staje się zbyt przewidywalna. Amerykański pisarz posiada także umiejętność wprowadzania niespodziewanych zwrotów akcji, czym dodatkowo zaskarbia sobie uwagę czytelnika.

Całą akcję, bieżące wydarzenia, obserwujemy z perspektywy Vin oraz Kelsiera, dwójki głównych bohaterów. Muszę przyznać, że emocjonalne ustosunkowanie się do ich postaci chwilę mi zajęło. Początkowo wydawali mi się oboje dość papierowi, przez co dość przewidywalni oraz nudni. Vin okazała się typowym przykładem „bohatera przechodzącego przemianę", a Kelsier – postacią dość niejednoznaczną. Każde z nich rewiduje swoje cele oraz spojrzenie na świat wraz z kolejnymi wydarzeniami, przez co żadne z nich nie będzie takie samo, jak w momencie, w którym się poznali.

Sanderson okazał się mistrzem w opisywaniu scen walk, których wcale w powieści nie jest mało. Ze stronic wręcz wylewa się magia, zapach "spalanych" metali czuć na każdym kroku, a mgła wydaje się wić wokół ciała. Akcja być może nie pędzi na łeb na szyję, lecz jej wyrazistość sprawia, że trudno się od tej historii choć na chwilę oderwać. Przerywniki w postaci zabawnych, filozoficznych wtrąceń jednego z bohaterów czy opowieści o religii snute przez Sazed, spełniają swoją rolę, dając chwilę oddechu.

Mimo, że w tym wydaniu powieści nie znajdziemy grafik czy ilustracji, to została dołączone do niego mapy - Ostatniego Imperium oraz samego Luthadel. Dzięki temu łatwiej poruszać się po świecie stworzonym przez Sandersona oraz śledzić drogę postaci. Na samym końcu odnajdziemy także "Ars Arcanum", czyli skrócony wykres Allomancji oraz jego alfabetyczny spis, do którego możemy w każdej chwili sięgnąć, gdy zapomnimy, który metal czemu służy.

Po całej burzy emocji, której doznałam w trakcie lektury „Z mgły zrodzonego" (oraz po jego zakończeniu), nie mogę się już doczekać sięgnięcia po kolejną część trylogii o Ostatnim Imperium. Zresztą – już po przeczytaniu samego prologu wiedziałam, że nie oderwę się od tej powieści na wiele godzin. Polecam ją każdemu miłośnikowi fantasy – nawet, jeśli Wam się nie spodoba, będziecie zadowoleni, że przebrnęliście przez tomiszcze mające niemalże 700 stron oraz poznaliście pióro Brandona Sandersona, który wywalczył sobie znaczące miejsce wśród pisarzy gatunku.

Dział: Książki
środa, 10 czerwiec 2015 01:23

Space Alert (edycja polska)

Wydawnictwo Rebel zaprezentowało polską edycję kooperacyjnej gry "Space Alert", która już niedługo ukaże się w sprzedaży. Gra oferuje kilka poziomów trudności, znaczną różnorodność i wyjątkowe wrażenia dla 2-5 osobowych drużyn. Jedna misja zajmuje około 30 minut, wliczając w to rozstawienie elementów i podliczenie wyników.

Dział: Bez prądu